Resztki życia/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resztki życia |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst tomu II |
Indeks stron |
To mówiąc dziewczyna znikła przesunąwszy się ku drzwiom chaty, a Oktaw z niewyrażonem uczuciem niepokoju powlókł się ku miasteczku. Wchodził w mostową uliczkę, gdy naprzeciw idącego spotkał starego Prokopa.
Stolarz szedł sobie pomaleńku dobrze mierząc kroki których niezbyt był pewien, przygarbiony z laską w ręku, a nieodstępną fajką w ustach, głowę miał spuszczoną pokrytą czapką na bakier, a ręką w bok się ujął z fantazją. Znać mu dobrze we łbie szumiało, bo się wyraźnie zdwoił, chwilami postępował spokojnie, to znów stawał, wykrzykiwał, śmiał i śpiewał jakby z sobą wesołą prowadził rozmowę.
I słychać było jak przemawiał do siebie.
— Prokopie, stary pijaku... a co! znowu z karczmiska od żyda? hę? a nie mówiłem to ja tobie, że to się źle skończy? ot tak kiedyś pod ławą...
— Kochanie, — odpowiadał sam sobie po chwili, — wszystko to się robi dla ludzi, proszą o radę, jak nie poradzić? ofiarują kieliszek, jak nie przyjąć? byłoby nieludzko..... a głowa słaba i zaraz w niéj się bałamuci.
— Co ty gadasz głowa słaba? ot to osioł! a gdzież jest taka druga jak twoja?
I począł się śmiać do rozpuku.
— Wszystko to bałwany, jak im dwadzieścia razy czego nie powiesz, to nie zrozumieją, chociażby szło o własną ich skórę! Ty, to co innego kochanku!
— A jużciż, znają Prokopa przecie, — dodał poprawując czapkę która mu się na kołnierz już zwieszała, — żeby jaka sprawa zawiła wyświdruje do rdzenia i wyhebluje pod politurę.
— Ale tobie przez to pijaństwo, — rzekł znowu, — i świdrem nie wojować i do politury się nie dobić! Karczma a karczma, — córka hula sobie, ojciec sobie..... czort weź! i po wszystkiem.... Cztery deski, będzie koniec..... a taki ludzie pożałują jak nie stanie, bo kto im to tak poradzi?
Tak sam z sobą rozprawiając głosem przerywanym śmiechem, czkawką i krzykiem, Prokop zbliżył się nieznacznie do idącego naprzeciw Oktawa, który unikając go, drugą wybrał stronę ulicy. Ale cień rzucony od xiężyca go zdradził!
Stary zrównawszy się z nim, stanął, wyprostował, podniósł kij i wielkim głosem zawołał:
— Wer da? kto idzie! stój!
— Swój!
— Swój albo i nie swój! — rzekł pijak przerzynając drogę, to moja ulica, kto ty taki?
Oktaw mógł łatwo uciec, ale mu się to zdało niegodnem jego dostojeństwa, wstrzymał się więc i czekał stolarza który szedł mahając ku niemu.
— Swój albo i nie swój! — powtarzał — zkąd? po co? dlaczego? po nocy? jaki swój?
To mówiąc spojrzał mu w oczy i poznał nareszcie.
— A! Żeliziak! — rzekł poufale, — co ty tu robisz, hę? włóczysz się po nocy?
— Wracam z przechadzki od młyna.
— Od młyna! a cóż w tym młynie? słowa mielą czy kości ludzkie? gadaj?
— Mąkę na chleb, mości Prokopie.
— Mąkę albo i nie mąkę! — odezwał się pijak, — z téj mąki nie będzie chleba! ani korowaja ani pieroga... rozumiesz!
— Dlaczego?
— Dlatego że ja wiem zkąd ty powracasz paniczyku, — rzekł Prokop drogę mu sobą zapierając — byłeś u Andzi, prawda? no! przyznaj się! To łotr dziewczyna! jaka matka, taka córka, niema co mówić! ona zwodzi ciebie i pięćdziesięciu dudków takich jak ty, i będziecie się włóczyć za nią a ona z was się śmiać! Djabeł w niéj siedzi, wiesz, to najpewniejsza rzecz... zajrzyj jéj w oczy, jaki jest djabeł, mówię tobie i rogaty do tego! Ale powiedzże mi paniczyku, niechże sobie inni, po co ty chodzisz do Andzi? he?
— Mylisz się Prokopie, ja tam nie byłem!
— A! a! gadaj zdrów takim jakeś sam..... żebyś i nie chciał być tobyś musiał, bo ona by cię sama wciągnęła? A ty wiesz bratku co to kobieta? otóż ja ci powiem — słuchaj!..... nic innego tylko djabeł!
— Co wam się roi, dajcież mi pokój śmiejąc się rzekł Oktaw, — ani znam ani wiem.
— I znasz i wiesz! — odparł stary usiłując utrzymać się na nogach, co mu niełatwo przychodziło stojąc w miejscu. — Myślisz sobie: trzeba zełgać przed starym Prokopem, a nuż kijem obłoży? Mogłoby to być! ale nie! Żebym miał bić wszystkich których Andzia zwodzi, w lesieby kijów nie stało. No! tamte trutnie to co innego, ale powiedzże mnie, tobie to na co! — Dziewczyna niegłupia, kupisz jéj co, przyjmie, potraktujesz, nie od tego, ale żebyś ty ją zbałamucił nie myślę, onaby ciebie zaprowadziła na nitce do starego didka swojego tatka... bo to jako żywo nie moja córka ale własna didkowa! Co mnie do niéj, niechaj on jéj pilnuje! Ja mam inne rzeczy do roboty!
Oktaw chciał odejść, ale stary mu nie dał.
— Poczekajno, — rzekł, — rozmówmy się. Ja ci powiem dlaczego ja pijany, nie tak bardzo pijany, ale trochę, bo wszystko tu w miasteczku na mojéj głowie..... nic się nie dzieje bez Prokopa, on sędzia, on przysiężny, on swat, on kum, głowa i co potrzeba... No! to tak daléj nie może być, mnie wódka spali, ja temu nie wystarczę, niech sobie innego wybiorą! powiedz im żeby sobie drugiego poszukali!
I natychmiast przechodząc do innego przedmiotu z łatwością jaką mają tylko pijani dla których logika ma cale inne prawidła, odezwał się znowu:
— Przyznaj się żeś był u Andzi!
I pogładził go pod brodę.
— No, przyznaj się, nic ci nie będzie! a co mnie to szkodzi! chcę tylko wiedziéć żeby ci dać naukę... Tyś jeszcze paniczyku młody, nic nie rozumiesz, a mnie już bywało i na wozie i pod wozem.
— Ale jako żywo nigdziem nie był! wracam od młynów, chodziłem z panem Joachimem! — począł się tłumaczyć Oktaw chcąc pozbyć starego.
— No, to gdzież ten Joachim? utopiliście go pod kołem młyńskiém żeby was nie wydał?
— Powrócił do domu...
— A tobie tędy było bliżéj do dworku? hę? jaki bo ty mądry, przez piec do drzwi...
— Mój Prokopie, alboż to już po ulicy chodzić niewolno, czy co, że się do ludzi czepiacie.
— Po ulicy chodzić nikt nie broni! mnie to ni grzeje ni studzi! chodź ty sobie całe życie, ale co wychodzisz?? nu! gadaj!
— A! dajcież mi pokój! noc, czasby i wam do domu i mnie.
— Dawno! ale widzicie, — rzekł niepozbyty pijak, — ja mam całą gromadę na mojéj głowie, a wy jednę dziewczynę, i oba musiemy się włóczyć po nocy..... Patrzajcie, — dodał, — ditkowe dziecko już się jéj i paniczyka zachciało! a ładna bestyja, tylko takie nic potem jak matka... I tamta była gdyby malowana, co z tego?... Prokop pije i pamięci zapić nie może choć posiwiał... ot co to one umieją!
Stary ruszył się z miejsca, a Oktaw chciał skorzystać z tego i uchyliwszy głowy odchodził, gdy Prokop pochwycił go za rękę.
— Zięciaszku, kochanie, poprowadź mnie do chaty! czegoś dziś nogi jak słomiane choć ci się klnę że wyżéj półkwarty nie było! Może jeden, może dwa kieliszki pieprzówki! Tylko do furtki mnie pomóż, a ja ci odsłużę..... zobaczysz, powiem ci wszystko prawdę o Andzi, a to ci potrzeba wiedziéć kiedy i ty już tędy chodzisz... Nic jeszcze nie wiesz...
— A gdyby mnie niebyło, Prokopie, któżby cię do domu zawiódł? — spytał Oktaw nie wiedząc co począć.
— Gdyby ciebie nie było! słuchaj, tobym się nie zatrzymał, szedł a szedł i nogiby się nie poplątały, nie potrzebowałbym łaski niczyjéj, a ot kurczu dostałem... ani rozgiąć kolan i to nie od wódki ale od siedzenia i pracy... Cały dzień sądziłem sprawy nie wstając z za stołu, jużciż to robota, podprowadź mnie kochanku, a pytaj mnie o co chcesz, wszystko tobie powiem, pod chejrymem... Gadaj bezpiecznie co z starego wyciągniesz to twoje, bo ja jutro zapomnę nawet żeśmy się dzisiaj widzieli...... Nie dla tego żebym był pijany, ale że tyle mam na głowie, co strach...
Nie było sposobu uwolnić się od starego, Oktaw więc, choć w duszy nie rad, musiał go ująć pod rękę i zawrócić się z nim do furtki.
— Prawda, oczy! — rzekł zmieniając przedmiot Prokop, — szatańskie, kiedy na mnie spojrzy, a długo potrzyma oczyska te, to mi się robi straszno, cóż to wam? Wszyscy za nią latają poszalawszy, ale jéj nikt tak nie zna jak ja, mnie pytaj! Wiele was jest wyprowadzi w pole... didkowa córka! uciekaj pókiś cały! ja ci to mówię!
Mruczał tak niezrozumiale jedno powtarzając stary Prokop z ciężkością po stroméj ścieżce drapiąc się do góry, nareszcie stanąwszy u parkanu rozśmiał się głośno.
— Bywaj zdrów! myślałem zawsze, że ty masz rozum, a ty taki głupi jak i drudzy! dobranoc!