Resztki życia/Tom IV/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Resztki życia |
Wydawca | Księgarnia Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1860 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst tomu IV |
Indeks stron |
Zbliżając się do dworku Żelizów, rozstali się z sobą przechadzający, a Oktaw zamiast powrócić do domu, powlókł się zatopiony w myślach znowu ku murom jezuickim zwykłéj swojéj przechadzce.
Wieczór jesienny cichy był i majestatyczny, liść suchy z drzew opadły szeleściał już pod nogami, a dymy miasteczka i wonie pól zżętych swobodnemi strumieniami płynęły w powietrzu. Gdzieniegdzie wśród pożółkłéj trawy wykwitał obałamucony ciepłem kwiatek nieostrożny w drugą uwierzywszy wiosnę; na drzewach zwarzonych lekkim mrozem zielone liście okrywały się najrozmaitszemi barwami kolorującemi malowniczo lasy oddalone. W ruinach pusto było i cicho, świegotały tylko wróble i stado kawek z krzykiem obsiadało kopułę kaplicy na któréj obrały sobie siedlisko.
Niekiedy w głębi murów olbrzymich niewytłumaczony szelest i stuk, zwiastował że i tam już zwierzęta zajęły miejsce ludzi, gospodarząc swobodnie na zwaliskach.
Oktaw szedł oglądając się jakby żegnał te miejsca które dlań były wspomnieniem zarazem drogiem i przykrem; zatrzymał się przy złomie muru pod którym przebyli ulewę, potem ścieżką wązką puścił się na polankę ku mogile i opuszczonéj chacie strażnika.
Gęste zarośla leszczyny, przez które przechodził, opadłe z liści, smutnie teraz stały z nagiemi i połamanemi gałęźmi, gdzieniegdzie puste dźwigającemi gniazdeczko. Goście tych gęstwi opuścili je z liśćmi, i polecieli szukać cieplejszych kryjówek lub jaśniejszego nieba.
Wychodząc na pólko, Oktaw drgnął widząc w progu chaty siedzącą postać białą w któréj poznał Andzię. Trochę już dawno się nie widzieli, a biedne dziewcze tak było zamyślone i smutne, że przychodzącego nie rychło dostrzegło.
Szelest kroków zdradził Oktawa, Anusia podniosła głowę, spojrzała, ale nie podbiegła ku niemu i pozostała tak nieruchoma z wlepionemi w niego oczyma.
— Dobry wieczór moja Andziu! — rzekł dosyć chłodno ale z wyrazem niepokoju przybywający.
— Dobry? ja nie wiem! powinien by być dobry kiedyście przyszli do mnie, ale na duszy mnie nie dobrze wcale, — chora jestem... smutna...
— Co ci jest? powiedz, — odezwał się siadając przy niéj chłopak.
— Albo ja wiem! czuję się inną i dziwuję sobie..... Dawna Andzia dzika i pusta, i nowa którą uczą pokory, skromności, posłuszeństwa pogodzić się z sobą nie mogą. Jakże chcecie? kilkanaście lat byłam czem mnie Bóg stworzył, a dziś każą mi zostać inną... tak nagle, tak dziwnie inną... w głowie się pomieszało! Tyle mi rzeczy razem powiedziała panna Adela... kochać, nie wolno, śmiać się nieprzyzwoicie, chodzić saméj niebezpiecznie, patrzéć nawet na mężczyzn trochę grzechem... a wciąż pracować, a zawsze się modlić!... nie! ja tego życia nie rozumiem...
I powoli głowę pochyliła na ramię Oktawa.
— Zkąd chcesz weź życie, — odezwała się pocichu, — zawsze ono tak nie do rzeczy jak było... wolałabym była zostać jak mnie stworzył Pan Bóg i wykołysał duch matki, teraz jestem gorzéj niespokojna i może nieszczęśliwsza. Przynajmniéj miałam tę pociechę, żem sobie szydziła z ludzi, z siebie, z całego świata, a dziś — i tego nie wolno...
— Prawdziwie, nie poznaję cię Andziu, — rzekł Oktaw.
— A! a! boście téż długo nie przychodzili tutaj, a ja codzień... codzień i zawsze na próżno... i stęskniłam się okrutnie. Co z tego mojego kochania, — dodała powoli, — nic — nic... wy mnie nie możecie kochać nigdy... ja to widzę i nie chciałabym w to uwierzyć i muszę.
— Zkądże to znowu?
— Mam oczy dobre... i jestem zazdrosna, śmiejąc się boleśnie odezwała Andzia.
— Zazdrosna? o kogóż?
— Nie domyślasz się paniczyku?
Oktaw zapłonił się w ciemności.
— Tak! tak! a gdybym na was nie patrzała zbliska, przeczułabym zdaleka... i jakże mnie biednéj stanąć obok niéj! O! nie! nie! to darmo.
To mówiąc zamilkła i łzy potoczyły się po jéj twarzy.
— Śni ci się Andziu, nie wiesz co sama — przerwał chłopiec, — jakżebym ja mógł pomyśléć o niéj?
— Człowiek jak drzewo zawsze strzela do góry, — odpowiedziała Anusia, — ja ku tobie, ty... ku niéj... bijemy się ku słońcu, oboje może daremno. No! tobie jeszcze choć pomyśléć można, a Andzi?..... Ja dla was zabawką tylko..... gorzej, może już ciężarem.....
Oktaw był milczący.
— Któżby się do ciebie nie przywiązał, — rzekł po chwili, — zkąd ci te myśli dziwne... ten smutek niepotrzebny?
— Zkąd! ot tak, wiatr je nosi po polu, — odezwała się smutno. — O jednych się obije i nie przejdzie do głębi, drugim do środka się ciśnie. Wy jedziecie, a pytacie się czemum smutna?
— Ale powrócę, — rzekł chłopiec.
— Kiedy? i jakim?... do panny Adeli możecie posłać pismo, do mnie... nie zamarzy się wam nawet... Czemu wy tam tak często przy niéj? co wy jéj tam czytacie? na co patrzycie jéj w oczy? co szepczecie z sobą... na co ona mnie was odbiera, — coraz żywiéj poczęła Andzia, — mało jéj świata? ja mam jednego i tego mi chcą wyrwać! Ale ja nie dam!
I wstała podnosząc zaciśnioną rękę do góry.
— Co ci się dzieje Anusiu! — rzekł przestraszony Oktaw, — zkąd ten niepokój nagły? dlaczego mi nie wierzysz?
— Bo patrzę i mam oczy! a ona straszna... kogo zechce oplącze słówkiem i wejrzeniem, umie spojrzéć i mówić i milczéć... ja tylko gniewać się potrafię i męczyć...
I zamilkli oboje, a dziewczyna znowu przybliżyła się ku niemu i głowę zwiesiła na jego ramieniu.
— Nie prawda? — spytała, — szalona jestem! toż to może ostatnia w życiu godzina, a ja sobie ją truję i was męczę! poco myśléć o tem, co poza nami i gdzie daleko? Jutro..... no... to się umrze i wszystko zapomni, a dziś jeszcześ ty mój paniczu!
I objęła go rękami z czułością.
— Jakbyś ty chciał a pozwolił, jabym tam poszła za tobą gdzie ty pójdziesz? Ja się nie boję ani wielkiego miasta, ani ludzi ani drogi dalekiéj... Jestem prosta dziewczyna i wytrzymam słotę, zimno, głód, a ludziom umiem się obronić.
— Cóż za myśl szalona..... cóżby powiedzieli?
— Ludzie! niechby sobie gadali na mnie... Ale prawda, — dodała, — na was! niechcę!! nie! trzeba tu zostać i schnąć powoli... i tak żyć jak się żyło dawniéj lat tyle...
— Inaczéj Andziu? — przerwał Oktaw — potrzeba się uczyć, modlić i wierzyć mi... a być spokojną.
— Jacyście wy wszyscy spokojni!! uśmiechnęła się dziewczyna, — prawda, na was patrząc, pomyślałby kto żeście szczęśliwi, że wam nic nie dolega, że nie znacie ucisku serca i nie bijecie się z sobą... Nauczyli was z młodu wszystko w sobie chować i nic nie pokazywać... ale ja tego nie umiem i nie potrafię... kłamać nie chcę i nie będę... jak mi się na łzy zbierze to płaczę, jak na śmiech to szaleję, i nikt mnie nie przerobi...
— Kto wie, — odezwała się po chwili, — jak wy pojedziecie, ja tę naukę porzucę, mnie to nudzi i męczy. Panna Adela dobra, serdeczna... ale i jéj nie cierpię... lękam się... i... mówić z nią jak chcę nie mogę szczerze, ani płakać, boby się śmiała z szalonéj Andzi.
— Więc cóż poczniesz?
— Co? znowu swobodna sobie pójdę błądzić po miasteczku, śmiać się, drwić z ludzi i biesić ich jak się wystroję, żeby się patrząc wściekali...
— Doprawdy, nie poznaję cię, — przerwał jéj Oktaw, — byłaś już spokojniejszą i lepszą, a dziś?
— Dawny giez mnie ukąsił, nieprawda? łzy z oczów płyną, serce się krwawi, a na śmiech szalony się zbiera? wszystkiemuście wy winni! Po co tam chodzicie, a patrzycie na nią, a modlicie się do niéj wzrokiem jak nigdy do mnie. Patrzałam nieraz przez szparę, jak wy przed nią stoicie... tam to widać kochanie, a ze mną bawicie się jak z pieskiem... i rzucacie jak pieska...
I znowu się na łzy zebrało biednéj dziewczynie, ale je otarła fartuszkiem żywo i chmurne wejrzenie Oktawa przestraszyło ją.
— Nie! nie! nie słuchaj, — rzekła, — niewiedziéć co plotę! żartowałam z was... chcecie bym była wesołą, zaśpiewam, potańcuję, tylko nie tak patrzcie na mnie i nie tak mnie żegnajcie chłodno... powiedzcie mi dobre słowo, to je sobie schowam i nosić będę do waszego powrotu.
— Cóż kiedy mi nie wierzycie, — rzekł Oktaw zmieszany — prześladujecie mnie Adelą... wymawiacie co nie jest... sam nie wiem jak cię przekonać.
— Już to źle kiedy słowami przekonywać potrzeba, — przerwała Andzia, — jabym po oczach poznała, gdyby co w sercu było... Macie trochę litości, a zresztą... miło wam przytulić się do Andzi, bo komuż nie słodko jak go kochają, ale...
— Nie wierzysz?
— Nie wierzę! nie!
— Cóż ja na to poradzę!
— Wy! nic! a Pan Bóg chyba!
Łzy, wymówki, zgoda i znowu wyrzuty, mieniały się tak w téj rozmowie dziwnéj a wiecznie jednéj od tylu lat tysiąców. Poznał Oktaw, że biedne to serce dręczone było zazdrością, która co chwila wybuchała, a sił nie miał by ją rozproszyć bo w duszy czuł się winnym.
W istocie, zbliżenie się do Adeli odrodziło w nim naprzód uwielbienie dla niéj, potem tę miłość czystą i wielką, która raz tylko w życiu jaśnieje, i wedle piersi na jaką padnie, jest jak owe ziarno przypowieści wyrastające na drzewo rozłożyste lub ginące marnie. Na chwilę Oktaw dał się był uwikłać uściskowi Andzi i namiętności jaką w nim wzbudziła, ale tracąc ją z oczów, wracał do jaśniejszego obrazu Adeli, i klękał przed nią w ciszy serca.
Gdybyśmy policzyli ile w życiu przechodziemy kolei różnych, nim staniemy na drodze, którą późniéj lub przywiązanie lub nałóg nas pędzi... ileżby niedonoszonych uczuć i w zarodku umarłych myśli złożyło się na żałobny ów różaniec! Probujemy na wszystkie strony — zaglądamy w serc wiele, ważym, słuchamy, często postępujemy kilka kroków i niewiedziéć dlaczego stajem lub zwracamy się wstecznie. Ze straconych chwil takich składa się większa życia połowa... młodość szafuje niemi, i drze te próby nakreślone niedbale, na starość już człowiek nie ciekaw i idzie prosto gościńcem nie zwracając się na boczne ścieżynki.
Oktaw był jeszcze w téj życia porze, w któréj sam urok nowości pociąga na wszystkie strony, — żałował stracić Andzi i nie chciał się wyrzec ideału Adeli, a przypadek zasiał w nim jeszcze jedno uczucie niezdrowe i trawiące, obudzając chciwość.
Spowiedź Poronieckiego, opowiadanie jego o skarbach pojezuickich, przemówiły do wyobraźni młodego chłopca, i powlokły za sobą całe pasmo marzeń niedorzecznych. — Dotąd opierał się na pracy, teraz począł myśléć o bogactwie które mu przyjść miało jako dar nieba i wykupić życie od trudu. Chodziło tylko o to, by znaleźć ów mur ukryty w gruzowiskach, przebić jedną ścianę i zdobyć nieużytecznie leżące stosy srebra i złota. Chorobliwie i gorączkowo marzył o tem Poroniecki i zaraził tego, którego młodość obrał sobie za pomocnika i spólnika.
Biedny Oktaw, któremu dotąd życie płynęło bez wielkich wzruszeń, na progu prawie z dzieciństwa wychodząc, znalazł się opanowany zarazem miłością Andzi natrętną i dziką, urokiem Adeli i marzeniem bogactw, które nań spaść miały. Silniejszego by to zwichnęło, cóż dziwnego że wątła istota nie wiedziała gdzie się obrócić i co począć z sobą.
Gdy po owéj schadzce wieczornéj cały jeszcze przejęty i rozdrażniony powrócił do spokojnego dworku, a staruszka matka całując go w czoło przyszła go w progu powitać, tak był dziwnie nie swój i pomieszany, że to oka matki nie uszło.
— Co ci to jest? — zapytała pocichu.
— Nic... tak... nie czuję się zdrów, a wkrótce odjechać potrzeba.
— Oj nie! nie! moje dziecko, — potrząsając głową odpowiedziała matka, — my na ciebie patrzemy bacznie, tyś nie swój, niespokojny... a nic nie mówisz przed nami.
Stali na progu alkierza w którym stary Żelizo siedział sparty na poduszkach w swojem łóżku z głową na piersi spuszczoną. Ręce jego machinalnie przebierały różaniec, a usta modliły się pocichu.
Stary przeżegnał się po chwili i wyciągnął dłoń wychudłą do syna.
— Chodź tu dziecię moje, — rzekł łagodnie, — zbliż się do mnie, rzadko teraz jesteśmy z sobą... potrzebuję pomówić. Tyś mi nie swój — dodał, darmo byś chciał to wytłumaczyć, znać w poczciwéj i nieumiejącéj kłamać twarzy, jakąś walkę ciężką... komuż lepiéj jak ojcu zwierzyć się możesz, kto lepiéj ci życzy? Nie obawiaj się surowości mojej, człowiek co żył i był ułomnym, zaboleje, przebaczy ale zrozumie i pocieszy. Wiem że każda spowiedź jest zbawienną. Pojmuję żeś musiał zetknąwszy się ze światem stracić spokój dziecięcy, tysiąc rzeczy wabi, pociąga, obiecuje, a wybór trudny i napój nienasycający... mów Oktawie, ja cię pewnie nie potępię, a będę przynajmniéj wiedział jak się do twego anioła stróża pomodlić?
W innéj chwili możeby fałszywy wstyd zamknął usta synowi, ale wzruszony był, przejęty, — cierpiał i potrzebował się wylać, gdy matka odeszła powoli powodowana instynktem jakimś; gdy stary Żelizo powtórzył mu: mów, — raz jeszcze, Oktaw się rozpłakał i począł szczerą spowiedź przed ojcem.
Przywykły był dawniéj nie miéć przed nim tajemnic, i lżéj téż mu było wypowiedziéć dziś choć się rumienił za to co w jego sercu się działo.
Żelizo słuchał spokojny, łagodny, zamyślony i brew tylko siwa zawisła mu nad nabrzmiałą od łez powieką. Miłość Andzi, urok Adeli, nawet marzenia o skarbach Poronieckiego, wyspowiadał przed ojcem, który mu słowem nie przerwał opowiadania. Jak dziecię przytulił się do piersi ojcowskiéj i kryjąc oczy, szeptał do dna wyczerpując dzieje swoje młodzieńcze...
I była chwila uroczystego milczenia, po któréj stary z uniesieniem ręce podniósłszy do góry, syna w czoło pocałował.
— Nie gniewasz się mój ojcze? — zapytał Oktaw.
— Nie... cieszę się, — zawołał stary, — bo ten co dla starego ojca niema tajemnic i nie wstydzi się powiedziéć co myśli, ma w sobie siłę która go w życiu od wiela zła obroni. Cieszę się twojem wyznaniem, choć smucę pokusami których doznajesz, boś zamłody jeszcze aby o swéj sile im podołać. Ale ufam Bogu że cię wesprze i podtrzyma... boś wart Jego łaski. Porzuć naprzód owe chorobliwe o skarbach marzenie, które gdybyś i zdobył jakże czystem sumieniem używać ich potrafisz? Możeż człowiek posiadać uczciwie czego nie zapracował, co nie zapracowano dla niego, a na inny cel przeznaczono pierwotnie? W mojem przekonaniu nawet zdobywszy skarb, byłbyś tylko jego stróżem i przechowawcą, grosza z niego tknąć by się nie godziło, pocóż sobie kupować niepokój i głowę zaprzątać dziecinną jakąś zabawką? Twoja Andzia szalona... to szatan młodości co chce byś w kilku dniach pożrał przyszłość i zgubił duszę! Nie mówmy o niéj, uciec od biednéj jedyny środek, walczyć daremnie. Taka miłość wyczerpuje życie i zabija... Nie winię cię żeś podniósł oczy na pannę Adelę, żeś w niéj uwielbił wyższą istotę, ale jestli towarzyszka życia dla biednego jak ty chłopca który wszystko zdobywać musi i walczyć ze wszystkiem? Podkomorzanka szukać będzie dla niéj innego męża, a miłością kupisz sobie tylko daremną męczarnię. Ta wasza miłość, — dodał stary, — któréj teraz pełno w xiążkach i po ustach ludzi, nie dla nas biednych i ubogich którym dość Pana Boga i bliźniego kochać, a na czułości i rozpadania się serca i czasu nie staje... Świeci się to w początku życia i zdaje morską latarnią, a to błędny ognik co po morzu pływa i na skały prowadzi... Zresztą gdzie uczucie czyste, tam zła nie widzę... i nie chcę... słowem nawet dotknąć podrażnionego serca twojego... Tobie ztąd jechać potrzeba, — dodał stary, — powrócić do pracy i trybu zwykłego życia... zamęczysz się biedaku tu z nami. Ciężko mi rozstać się z tobą, bo dla mnie każda rozłąka grozi tem że może być ostatnią, ale dla twego dobra i spokoju potrzeba ci jechać, trzeba się oddalić... orzeźwić nauką i modlitwą.
I przycisnął znowu syna do piersi, a po chwili tak mówił jeszcze:
— Nie! nie zmarniejesz mój jedynaku kochany, Bóg cię pobłogosławi jak ja z łoża boleści błogosławię krzyżem świętym, bądź spokojny, otrząśnij się z troski próżnéj, wróć do nauki i pracy, a mary te czcze rozwieją się i przepadną.
Życie nie jest zabawką i ucztą weselną, jest przysionkiem świątyni w którym przygotowujemy się wnijść do przybytku pańskiego... niech w nim kupcy frymarczą, a gracze kości rzucają jeśli chcą, my wdziewajmy szaty świąteczne, obmywajmy się z prochu podróży i namaśćmy wonnościami, aby gdy podwoje otworzą, gdy próg przestąpić przyjdzie, być w gotowości stanąć przed arką w bieli, z czystemi usty i rękoma. Lata długie przechodzą jak oka mgnienie, spytaj mnie com je przebolał w zamknięciu, samotności i chorobie, a jednak wczoraj mi się zdaje co daleko poza nami zostało i ani wiem jakom spożył dni tyle.
Na te słowa pocichu weszła matka, a daleki dzwon kościołka zwiastujący Anioł Pański, przypomniał chwilę modlitwy wieczornéj i Oktaw po staremu ukląkł wraz z rodzicami przejęty, spokojniejszym się czując jakby brzemie wielkie spadło mu z piersi.
Stary Żelizo płacząc się modlił, ale wielka wiara nawet w chwili niebezpieczeństwa dla jedynego dziecka, dawała mu pokój wewnętrzny.