Rodzina Brochwiczów/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. W staréj kamienicy.

W parę miesięcy po przybyciu do Wilna rodziny Brochwiczów, w słotny jesienny wieczór, ciemnemi ulicami, gdzieniegdzie zaledwie oświetlonemi żółtém światłem latarni, postępowało trzech młodych mężczyzn. Po zgrabnych paltotach ich i kształcie kapeluszy poznać można było, że wszyscy trzéj należeli do klasy ludzi zamożnych; powolność kroków ich świadczyła, że liczyć się z czasem nie chcieli, lub nie potrzebowali. Na rogu jednéj z ulic zatrzymali się.
— No, dokądże pójdziemy? — z lekką niecierpliwością w głosie powtórzył pytanie ten z towarzyszy, co najusilniéj snadź pragnął znaléźć jakąś próżnią, w którą-by mógł wrzucić kilka godzin swego życia.
— Nie wiem — odpowiedział krótko młody człowiek, stojący pomiędzy dwoma towarzyszami, i zarazem podniósł ku palącéj się w górze latarni twarz, okrytą wyrazem obojętności i znudzenia.
— Ty bo, Marysiu — zarzucił towarzysz pytający — stałeś się od niejakiego czasu dziwnie niebogatym w sposoby wynajdywania zabawy! nie poznaję cię doprawdy. Pamiętasz, jakeśmy się, bywało, bawili w Wilenku, aż miło!... tyś zawsze był do wszystkiego piérwszym...
Tout passe, tout lasse! — niedbale wymówił zagadnięty — przyznam się, że od pewnego czasu nie widzę nic dla siebie przyjemnego ani na wsi, ani nigdzie...
— Jakto? i polować nawet nie mógł-byś z przyjemnością?
— Nie byłem nigdy lubownikiem myśliwstwa.
— Nie pojmuję, jak można nie lubić polowania! — jednogłośnie zawołali dwaj bracia Natalscy, jeden zaś z nich dodał:
— Nie mów-że tego przed naszym ojcem, bo mogło-by ci to interesa zepsuć...
— Jakie interesa? — z nagle obudzoną żywością zawołał Maryan Brochwicz.
Natalscy zaśmieli się głośno.
— O, — rzekł jeden z nich — już ja wiem jakie! ale nim tańczyć będziemy na twojém weselu, zaprowadź-że nas na miłość Bozką gdziekolwiek, gdzie-by przyjemnie można czas zabić. Znasz Wilno lepiéj od nas, bo my, Nemrody, jak nas ogólnie nazywają, dwa lata tu nie byliśmy.
— Może chcecie pójść do Darzyców?
— A co tam robią?
— W karty grają.
— Nudna sprawa te karty. Specyalność to Darzyców, tak jak nasza polowanie.
— Więc może do moich rodziców?
— A co tam dziś?
— Dziś moja matka przyjmuje znajome sobie damy.
— Uchowaj nas Boże od tego. Z weterankami subjekcya, z pannami nudy...
— A więc cóż będziemy robili?
Stali na mokrym chodniku, pod mdłém światłem latarni i poopuszczali ręce w zniechęceniu.
Koło nich przesuwali się ludzie różni: rzemieślnicy z narzędziami pracy w zgrubiałych rękach, urzędnicy ze zwojami papierów pod pachą, nauczyciele i nauczycielki z książkami i nutami, szwaczki i praczki z ciężkiemi zawiniątkami, krawcy i modniarki z gotową już odzieżą i strojami; a wszystkim pilno było, śpieszno, każdego wieczór gnał po zarobek całodzienną pracą zdobyty, do domu po odpoczynek i posiłek. W tłumie tym każdy lękał się uronić jednę minutę czasu; dla wszystkich ludzi tych czas był wszechwładnym panem, za najlżejszą niedbałość mogącym wydrzéć zmordowanym dłoniom chwilę spoczynku, zgłodniałym ustom okruchę chleba, stęsknionym sercom godzinę radości.
Sami jedni pomiędzy tym śpieszącym i tłoczącym się ludem, nieruchomo stojący, w postawach pełnych niedbałości lub zniechęcenia, trzéj młodzi ludzie zdawali się należéć do rzędu innych jakichś istot, niż były te wszystkie, które przed nimi, za nimi, wkoło nich przechodziły, przebiegały, przesuwały się, niby w nieustającéj gorączkowéj pogoni za czasem, który umykał. Pomiędzy nimi a tym ludem mrówczym nie było żadnego związku. Twarze ich znudzone, zarówno jak wysokie kapelusze, górowały nad zamyślonemi twarzami, zbrużdżonemi troską czołami, zgiętemi od pracy karkami, w pośpiechu podanemi na przód ciałami. Oni nawet na tłum ten nie patrzali, tak jak tłum nie patrzał na nich; za każdym razem, gdy fala przechodniów natarczywiéj napływała, usuwali się pod najbliższe domowstwo, jakby czuli, że zawadzać jéj mogą; ona mijała ich tak samo, jak mijała słupy z latarniami, bez uwagi i spójrzenia, a odpływając, zostawiała po sobie tę gorącą atmosferę, jaką tworzy oddech silnie pracujących piersi, i te szelesty nieokreślone, które powstają z pod stóp, ociężałych zmęczeniem, a dźwiganych wolą.
— Róbcie sobie, co chcecie — po długiém milczeniu odezwał się piérwszy Maryan Brochwicz — ja pójdę do domu.
— Do domu? — z wielkiém zdziwieniem zawołał starszy Natalski.
— Do domu? — zawołał młodszy z głębokiém rozczarowaniem w głosie.
Parafialni Nemrodowie pokładali snadź wielkie nadzieje w uprzejmości i znajomości świata wytwornego Marysia, którego zresztą w tajemnicy serca uważali od dawna za przyszłego szwagra, przyszłego męża ślicznéj siostry swojéj, zwanéj powszechnie piękną Tośką. Wieczoru jednak tego Maryś widocznie był w złym humorze. Postąpił na przód i rzekł:
— Nie lubię tułać się po świecie, jak zbłąkana owca. Odkąd idę tak z wami przez miasto, zdaje mi się, że jestem Ahaswerusem, którego nieznane przeznaczenie pcha z ulicy w ulicę. Pójdę do domu.
— Cóż będziesz robił?
— Wszystko, na co pozwolą zdolności moje i umiejętności. Mogę zająć się graniem, śpiewaniem, poziewaniem, chodzeniem po pokoju, nawet czytaniem.
Gdy Maryan wymawiał ostatni wyraz, nieposkromione ziewnięcie rozdarło usta jednego z braci Natalskich, drugi podniósł twarz, spójrzał na płynące górą brudne obłoki i zaczął gwizdać. Nagle ten, który poziewał, przestał poziewać; ten, który gwizdał, zmienił układ warg, i nakształt smakosza, spostrzegającego ponętny kąsek, cmoknął głośno:
— Nieszpetna! — zawołali jednogłośnie obaj bracia — comme j’aime maman, nieszpetna!
Wykrzyk ten wydarł się z ust młodych ludzi w chwili, gdy spójrzenia ich upadły na dwa oświetlone, nizko nad ziemią umieszczone okna staréj, wysokiéj kamienicy, którą mijali. Białe firanki z prostego muślinu przysłaniały z wewnątrz szyby okien, nie tak jednak ściśle, aby oko przechodnia nie mogło objąć znacznéj części izby, dość obszernéj i bardzo schludnéj, téj właśnie części, w któréj na jesionowéj kanapie, obitéj szarym perkalem, siedziała młoda, bardzo przystojna panna, z twarzą i kibicią oświetloną blaskiem palącéj się na stole lampy.
Z obu stron stołu, na którym leżało kilka książek, siedzieli dwaj młodzi i ładni chłopcy w szkolnych mundurach. Jeden z nich, niedbale obu łokciami oparty o stół, zdawał się z wielkiém zadowoleniem przysłuchywać mowie drugiego, który opowiadał widocznie o czémś z nadzwyczajnym zapałem i żywą gestykulacyą. Młoda panna, siedząca pośrodku, patrzała na dwoje dzieci i uśmiechała się. Był to wcale ładny obrazek domowego życia i spokoju, którego jednak główną ozdobę stanowiła twarz młodéj panny, ocieniona bujnemi kasztanowatemi włosami, ożywiona wielkiemi oczyma, które z dala nawet jaśniały czystą szafirową barwą, i uśmiechem, który, otwierając napół, pełne, różowe usta, nadawał całéj fizyognomii cechę swobody i wesołości.
Spójrzenia braci Natalskich trafem upadły w głąb’ oświetlonéj izby, w chwili właśnie, gdy młoda panna podniosła głowę z nad roboty, którą trzymała w ręku, i uśmiechnęła się najweseléj. Stanęli i zawołali:
— Nieszpetna!
Po chwili jednak odstąpili od okna i jednogłośnie znowu wymówili:
— Nic osobliwego!
Młoda panna bowiem przestała śmiać się, wyraz twarzy jéj z wesołego stał się zamyślonym, z ponętnego pięknym; im zaś na gwałt trzeba było wesołości, tego podrzędnego powabu, który nigdy prawie nie chodzi w parze z prawdziwą pięknością, ale wdzięczy się uśmiechem, wabi obietnicą łatwego zwycięztwa, lub swobodnéj igraszki. Ale Maryś w melancholijnym był wieczora tego humorze i czuł się snadź inaczéj od swych towarzyszy usposobionym. Wtedy, gdy tamci zawołali: nieszpetna! on obojętnie wzruszył ramionami i miał odejść; dopiéro zaś w chwili, gdy młoda panna pochyliła nad robotą twarz, z któréj wesołość ustąpiła przed zamyśleniem, Maryś popatrzył na nią z uwagą, i odchodząc, wymówił półgłosem:
— Niepospolita twarz kobieca! zdaje mi się, żem już widział ją kiedyś...
W téj saméj chwili, gdy to mówił, zwrócił się do towarzyszy.
— Dobranoc — rzekł. — Radzę wam iść do Ignalka Wirskiego; u niego zawsze wesoło, bo lubi jeść i śmiać się.
Podali sobie ręce i rozeszli się. Natalscy, rozmawiając ze sobą, udali się tuż obok otwierającą się boczną ulicą; Maryan, zamyślony i nie mający, jak się zdawało, wyraźnego celu przed sobą, postąpił na przód. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, wzrok jego upadł z nienacka na ścianę kamienicy, koło któréj przechodził, i spotkał się z wnętrzem otwartego na oścież, niezbyt wielkiego i dość obficie oświetlonego sklepu. Pora, lubo wieczorna, późną jeszcze nie była. W głębi sklepu znajdowało się kilka kupujących osób, a za kantorem stał młody mężczyzna, gorliwie zajęty poruszaniem się szali, na które kładł różne z kolei towary, owijając je potém w papier i z uprzejmym giestem wręczając kupującym. Maryś stanął, jak wryty, pośród chodnika, i utkwił oczy w twarzy znajdującego się w głębi sklepu młodego człowieka. Znać było, że twarz ta przypominała mu kogoś dobrze znajomego, kogo nie spodziewał się przecież ujrzéć w tém miejscu. Patrzał téż na nią z razu z powątpiewaniem, które potém ustąpiło przed wyrazem zdziwienia. Postąpił żywo na przód, jakby chcąc wbiedz do sklepu, ale zawahał się jeszcze i stał parę sekund, niepewny wierności własnego wzroku i pamięci. W téj chwili młody męzczyzna z za kantoru pochylił się nieco na przód, w celu wręczenia jakiegoś przedmiotu osobie, najdaléj od niego stojącéj, i ruchem tym wysunął głowę swą pod światło lampy, która teraz w całéj pełni ukazała rysy niezbyt regularne, lecz męzkie, energicznie nakreślone i powleczone wyrazem spokojnéj uprzejmości i pewności siebie.
— Tak! — szepnął Maryan — to on! to on niezawodnie!
Ze słowami temi wbiegł raczéj, niż wszedł, do sklepu, i tuż przy progu radośnym prawie głosem zawołał:
— Stefan!
Na dźwięk tego wykrzyku, mężczyzna z za kantoru szybkiém spójrzeniem objął postać i twarz wchodzącego i odpowiedział:
— Maryś Brochwicz!
Imię to młody człowiek wymówił z wyraźném, szczerém uradowaniem i z przyjazném skinieniem głowy; nie postąpił jednak naprzeciw wchodzącemu, bo z drugiéj strony kantoru stało jeszcze parę osób, oczekujących na żądane towary. Stefan kładł na szale cukier, świece i inne tym podobne przedmioty, zawijał je w papier, okręcał sznurami i wręczał nabywcom; spełniwszy to, poszedł ku jednemu z krańców kantoru, gdzie, na umyślnie ku temu sporządzoném podniesieniu, leżało parę ksiąg rachunkowych. Otworzył je, kreślił cyfry, rachował, otrzymał potém zapłatę od nabywców, wrzucił ją do szuflady, zapisał cyfrę otrzymanéj sumy w drugiéj księdze, i wtedy dopiéro zwrócił się ku gościowi. Maryan przez cały ten czas stał na uboczu i patrzał na rachującego i krzątającego się gospodarza sklepu; zaniedbanie, w jakiém ten pozostawił go na kilka minut, przykre na niego widocznie wywarło wrażenie. Żył on w świecie, w którym najmniejsza pauza, zostawiona pomiędzy wejściem gościa, a rozpoczęciem z nim rozmowy, uważaną bywa za umyślne uchybienie, lub niedarowaną niezręczność; nie pojmował potrzeb, czynności, ni obowiązków, które-by przeszkodzić mogły spełnieniu tego, co nazywało się starodawną gościnnością, tak, jak i światową przyzwoitością. Zarumieniony więc nieco, z białą ręką, targającą z lekka drobny wąsik, wytworny Maryś patrzył na zajętego sprawami swemi młodego człowieka, wzrokiem, w którym było wiele ciekawości i zdziwienia, trochę obrazy i zmieszania. Ostatnie uczucia te zniknęły jednak w chwili, gdy Stefan, wyszedłszy z za kantoru, serdecznym ruchem wyciągnął do niego rękę.
— Kochany Marysiu — rzekł Stefan Sieciński— jakże rad jestem, że cię widzę...
— I ja także! — zawołał Maryan z wylaniem, ściskając dłoń dawnego kolegi; — ale — dodał po chwili wahania — co ty tu robisz, Stefanie?
— Widzisz... sprzedaję...
— Więc jesteś?...
— Jestem kupcem.
Usiedli naprzeciw siebie z obu stron kantoru, i dobrą minutę przypatrywali się sobie wzajem. Rówiennicy niemal wiekiem, witający się tak serdecznie, dwaj ci młodzi ludzie nie byli przecież wcale do siebie podobni. Powierzchowność ich, wyraz fizyognomii, ubranie, ruchy, nosiły cechy dwóch sfer towarzyskich odrębnych, dwóch istnień, z których każde płynęło w innym kierunku, inne posiadało czynności i cele.
— Zmieniłeś się, Stefanie — po chwili milczenia rzekł Maryan — zmężniałeś jakoś...
— Chciałeś zapewne powiedziéć, że zgrubiałem — z uśmiechem odparł Stefan — być może... Rzadko bardzo mam przyjemność spotykać się w lustrze ze swą fizygnomią; nie wiem więc dobrze, jak wygląda ona teraz. Ty za to, Maryanie, nie zmieniłeś się wcale. Jesteś zawsze tym samym ładnym, wypieszczonym Marysiem, jakim znałem cię w Instytucie i późniéj...
Maryan zarumienił się lekko. Słowa dawnego towarzysza uczyniły mu widocznie trochę przykrości.
— Tak — podchwycił szybko — wszakże po rozstaniu się z sobą w Instytucie, spotkaliśmy się jeszcze dwa razy: raz tu, drugi raz, gdym był z ojcem moim u was w Siecinie. Przyjeżdżałeś wtedy do Siecina z Uniwersytetu na wakacye. Ile-to lat przeszło od owéj pory?
— Pięć, albo może i sześć.
— Dawnoż przybyłeś tutaj i zająłeś się tym sklepem?
— Od trzech lat — rzekł Stefan.
— Słyszałem o nieszczęściach, które spotkały waszę rodzinę — ciszéj nieco wymówił Maryan.
Stefan nie odpowiedział. Po szerokiém czole jego przesunęła się chmura, oczy utkwiły na chwilę w ziemi. Prędko jednak podniósł wzrok i, patrząc na wytwornego młodzieńca, siedzącego przed nim w postawie pełnéj wdzięcznego zaniedbania, zapytał:
— A ty, Marysiu, co robiłeś przez ten czas tak długi? czém teraz jesteś?
Maryan uśmiechnął się z widocznym przymusem.
— Niczem — odpowiedział tonem żartobliwym, w którym jednak zabrzmiało lekkie rozdrażnienie.
— To niewiele — krótko odrzekł Stefan.
— Niedokładnie wyraziłem się — tym samym, co wprzódy, tonem ciągnął Maryan — jestem przecież czémś, to jest synem pana Jana Brochwicza, właściciela Brochowa i Radlina, i pani Herminii z Radlińskich Brochwiczowéj.
— To także niewiele — powtórzył Stefan.
— A! — niedbale rzucił Maryś — cóż chcesz, mój drogi! ciężkie dziś czasy dla nas młodych ludzi. Karyery pozamykały się. Czémże możemy być więcéj, jeśli nie spadkobiercami imion i majątków naszych ojców?
— Spadkobiercami... — z wolna wymówił Sieciński.
— Spadkobiercami szmat i rozwalin majątków — podjął żywo Maryan — zapewne, ale cóż robić? trzeba zszywać szmaty i zlepiać cegły, aby nie rozpadły się do reszty...
— A więc — przerwał z uśmiechem Stefan — musicie być czémś więcéj, niż spadkobiercami, bo krawcami, ze starych sukien czyniącymi nowe, i budowniczymi, z nadwerężonych cegieł wystawiającymi gmachy całe...
— Nudne i trudne rzemiosło — rzekł Maryś — materya drze się, cegły kruszą się w ręku...
— Nieumiejętnych — przerwał Stefan.
— I leniwych — dorzucił Maryś.
W téj chwili wszedł do sklepu młody i przystojny mężczyzna, w paltocie wytartym mocno, ale z cienkiego materyału sporządzonym, w nadwerężoném, ale lakierowaném obuwiu, z giętką laseczką w ręce. — Prosił-bym o setkę cygar — rzekł przybyły, stając przy kantorze.
— Czy pan płaci? — podnosząc się z siedzenia i z obojętném na gościa spójrzeniem, zapytał Stefan.
— Jakto, czy płacę? — wywijając laseczką, zawołał przybyły młody człowiek — alboż pan mnie nie znasz?
— I owszem, znam pana — z jednostajnym spokojem odparł kupiec — ośmielam się jednak powtórnie zapytać: czy pan płaci?
— To jest... no jakże... niepodobna przecież za najmniejszą bagatelę tak zaraz... ależ spodziewam się, że pan nie wątpisz o mojéj rzetelności!...
— Nie pozwalam sobie wyrażać żadnych wątpliwości, ale pytanie swoje raz jeszcze powtarzam...
— A to wyborne! a to doskonałe! — zawołał przybyły, zarazem wykręcił się na pięcie i wypadł ze sklepu, jak z procy.
Maryan z najgłębszém zdziwieniem patrzał na właściciela sklepu.
— Ależ, Stefanie! — zawołał, gdy młodzieniec w wytartym, lecz kosztownym paltocie, i w lakierowaném, acz niezupełnie całém, obuwiu, zniknął w ulicy — jak mogłeś... jak wystarczyło ci odwagi. ..
— Jak mogłem tego pana od kantoru swego odprawić z niczém? Rzecz prosta: wiedziałem wybornie, że nie oddał-by mi nigdy pieniędzy za żądany towar.
— Wiedziałeś? zkądże mogłeś wiedzieć?
— Znam usposobienie jego, sposób życia i wypływające z nich położenie, w jakiém się znajduje.
— Bądź co bądź, podziwiam odwagę twoję, Stefanie! jak możesz okazywać tak ludziom w żywe oczy, że im nie ufasz?
Sieciński wzruszył ramionami.
— Alboż miejsce, w którém znajdujemy się, jest salonem?
— A więc — zawołał Maryan — stając się kupcem, przedsiębiercą, człowiek powinien zamykać dłoń przed cierpiącą ludzkością?
— Jeżeli cierpiąca ta ludzkość pozwala sobie nic nie robić, i ku osłodzie cierpień swych żąda cygar, lub innych tym podobnych, niekoniecznie do utrzymania życia niezbędnych przedmiotów, człowiek każdy, czy to kupcem, czy czém inném będący, powinien przed nią dłoń swą zamykać. Inaczéj wspierać będzie próżniactwo, złe nałogi, i sam, koniec końców, prędzéj, czy późniéj, w skutek źle zrozumianéj czułości serca, spadnie na barki miłosierdzia publicznego.
Widoczném było, że młody Brochwicz nie mógł zgodzić się w zupełności na poglądy, wyrażone przez kupca. Przychodzili mu na pamięć żebracy, którzy tłumnie i często zjawiali się na dziedzińcu Brochowskiego dworu i odchodzili ztamtąd zawsze obdarzeni hojnie. W jednym tylko kształcie tym znając i rozumiejąc miłosierdzie, Maryan oburzał się przeciwko usłyszanéj teoryi czynienia wyboru pomiędzy proszącymi o jałmużnę i pilnego przestrzegania własnéj przedewszystkiém niezależności. Patrzał na Stefana z trochą rozczarowania w wyrazie oczu, gdy do sklepu wszedł lokaj w liberyi.
— Od pana Ignacego Wirskiego — rzekł służący, podając kupcowi długi spis żądanych przedmiotów.
— Czy są tu orzechy włoskie? — zadźwięczał w drzwiach sklepu cienki głosik niewieści.
— Są pani — odpowiedział kupiec.
Kobieta z dwojgiem dzieci przystąpiła do kantoru.
— Od pana Darzyca — wymówił tuż za kobietą wchodzący lokaj — proszę o dziesięć butelek wina Bordeaux.
Sieciński zdejmował z pułek, wydobywał z szaf i pudełek rozmaite przedmioty, kładł je na szalach, ważył, odbierał zapłatę i kreślił szybko rzędy cyfr w rachunkowéj księdze. Do kantoru tymczasem przystąpiła mała, trzynastoletnia może dziewczyna w spłowiałéj chustce na głowie, staréj, krótkiéj spódniczce i podartém obuwiu. Twarz jéj blada była i wychudła, wzrok nieśmiały. Nie mówiła nic, niczego nie żądała, tylko cierpiącemi oczyma spoglądając na kupca, — zdawała się oczekiwać jego spójrzenia. Sieciński podniósł głowę z nad księgi i zobaczył oczekującą.
— A! — rzekł — jakże się dziś ma twoja matka, Józiu?
— Trochę lepiéj — z cicha odpowiedziało dziecko — kazała mi podziękować panu za herbatę, a pannie Annie za...
— Siostra moja — przerwał Stefan — mówiła mi, że nie macie już cukru i kaszy. Zaczekaj trochę, dam ci zaraz, co potrzeba...
Szale poruszyły się znowu nad kantorem, a po chwili ubogie dziecko trzymało w ręku parę owiniętych w papier przedmiotów.
— A Wincusia widziałaś? — zapytał Stefan odchodzącéj już dziewczynki.
— Widziałam — odpowiedziało dziecię i, pełnym wdzięczności wzrokiem spoglądając na kupca, dodało: — Mama mówi, że śpi spokojniéj, odkąd Wincuś jest u pana.
Sieciński przyjaźnie skinął głową dziewczynce, która odeszła.
Przez cały czas, w którym trwały zajęcia kupca, młody Brochwicz ciekawie przypatrywał się tak jemu, jak panującemu w sklepie ruchowi. Ujrzawszy się znowu sam-na-sam z Siecińskim, wpatrzył się w niego ze szczególną uwagą i rzekł:
— I to wszystko nie utrudza cię, Stefanie? nie nuży, nie nudzi?
— Obyłem się już z moim stanem — obojętnie odpowiedział Stefan — jest-że zresztą na świecie praca jaka, która-by nie nużyła człowieka niekiedy? nie wymagała od niego przymusu, nad sobą samym dokonanego?
— Jak widzę, zresztą — z uśmiechem rzucił młody Brochwicz — pomimo bardzo w istocie suchych teoryi, jakie wygłaszasz, nie zaniedbujesz przecie przyozdabiać życia swego dobremi uczynkami. Wszakże ta blada dziewczynka w chustce na głowie, to dobry uczynek, nie prawdaż?
— To ubogie dziecko, córka wdowy po urzędniku, który stracił posadę i umarł w nędzy.
— A ten chłopak, Wincuś, czy jak mu tam na imię, to także dobry uczynek?
— Dałem mu u siebie zajęcie — rzekł Stefan, a zmieniając prędko przedmiot rozmowy dodał: — ale nic mi nie mówisz o sobie, Marysiu; cóż jednakże robiłeś przez te lat kilka?
— Dwa lata przepędziłem za granicą — odparł Maryan.
— W jakim kraju, czy raczéj w jakiém miejscu?
— Wszędzie po trosze. W Wiedniu, w Paryżu, najwięcéj w Bruxelli.
— Dlaczego tam najwięcéj?
— Chodziłem na Uniwersytet.
— Doprawdy? — rzekł Stefan — winszuję ci tego. Na jakiż wydział uczęszczałeś?
— Byłem wolnym słuchaczem.
Stefan uśmiechnął się.
— Tego ci nie winszuję.
— Sądzisz — przerwał, uśmiechając się również Maryan — że, będąc wolnym słuchaczem, nie uczyłem się niczego gruntownie i wyłącznie. I owszem, mój drogi, uczyłem się poznawać świat.
— Świat! — rzekł przeciągle Sieciński. — Jaki świat? francuzki, niemiecki, w ogóle tak zwany świat cywilizowanego Zachodu? Ale nauczył-żeś się również, Marysiu, znać ten świat, śród którego żyjesz ?
— Jakiż to naprzykład?
— A choćby ten, który zamyka się w granicach miasta Wilna i należącéj do niego gubernii? choćby nawet ten, mniejszy jeszcze i ciaśniejszy, który stanowi dziedzictwo twego ojca, pole przyszłych, a nawet teraźniejszych już, jak sądzę, prac twych, nadziei i dążeń?
Młody Brochwicz wzruszył lekko ramionami.
— Jakich-że wielkich słów używasz, Stefanie — rzekł. — Prace, nadzieje, dążenia! Widać zaraz, że oddawna już opuściłeś swój piękny Siecin. Ja w Brochowie nie pracuję wcale, niczego nie spodziewam się i do niczego nie dążę...
— Maryanie! — zawołał Stefan, tonem żartobliwym źle pokrywając głęboką przykrość, jaką sprawiły mu słowa towarzysza — kochany Maryanie, ileż ty masz lat? powiédz, czy zbliżasz się już do grobu?
— Nie — szybko odparł młody Brochwicz — zaczynam dopiéro życie. Lat mam niewiele więcéj i nie wiele mniéj od wszystkich towarzyszy swoich z rodu i majątku, którzy także nic nie robią, niczego nie spodziewają się i do niczego nie dążą.
— A więc — wymówił Stefan, pochylając na dłoń czoło, które zaszło chmurą — stanowicie miasto umarłych?...
— Żyjemy przeszłością — odrzucił Maryan.
W ciągu rozmowy téj, na białą twarz młodego Brochwicza wstępowały rumieńce i, wzmagając się coraz, pokryły delikatne policzki jego barwą szkarłatu. Błękitne oczy wytwornego młodzieńca zapłonęły silnie, a na czole jego pomiędzy brwiami powstała zmarszczka, sprzeczając się z uśmiechem niedbałości i żartobliwości, przemocą jakby przytrzymywanym na różowych, cienkich wargach. Po ostatnich wyrazach milczał chwilę, potém zwrócił wzrok na Stefana i zaczął znowu:
— Daremnie zapytujesz mnie, Stefanie, czego nauczyłem się? co umiem? czém jestem, lub czém zostać zamierzam? Umiem to, co umiał ojciec mój, gdy był w moim wieku; nie mogę być czém inném, jak tém, czém był on...
— Że zaś okoliczności i warunki życia zmieniają się — ciągnął Stefan — że pokolenie, które żyć zaczyna, i to, które żyć kończy, nie mogą jednemi chodzić drogami i jednego pełnić zadania, zatém...
— Zatém — przerwał Maryan — my, którzy dziś żyć zaczynamy, nie myślimy bynajmniéj dróg żadnych sobie obierać, ani zadań jakichkolwiek pełnić, a żyjemy sobie spokojnie, z dnia na dzień, jak możemy i musimy...
Stefan bacznie wpatrywał się w zarumienioną od tajemniczego wzruszenia twarz towarzysza.
— Marysiu! — rzekł po chwili — i dobrze ci jest z tém bierném poddawaniem się raz przyjętemu kierunkowi, z tym brakiem celów i dążeń wszelkich, z tém tureckiém siedzeniem na twardych, zapewne i spłowiałych, bo nieodnawianych, kobiercach przeszłości.
Maryan powstał był przed chwilą i zaczął niedbałym na pozór, w gruncie wzburzonym krokiem, przechadzać się po sklepie.
— Czy dobrze mi jest na świecie? — rzekł, nie przerywając przechadzki swéj i targając z lekka drobny wąsik — to, mój drogi, pytanie, na które ja sam sobie dostatecznéj jeszcze nie dałem odpowiedzi. Zdaje się, że dobrze, i zdaje się, że nie. Au fait — dodał lżejszym tonem — dlaczegóż-by mi nakoniec dobrze być nie miało? Mam najlepszych pod słońcem rodziców, mogę ożenić się, kochać, być kochanym, doczekać się licznéj progenitury i pędzić długie lata wśród patryarchalnych obyczajów, odznaczających od wieków rodzinę naszę, w Brochowie, który wcale ładném jest miejscem, otoczony szacunkiem sąsiadów, z którymi grać będę w preferansa, i miłością żebraków, których hojną osypię jałmużną. Que veux tu mon cher? w tak ciężkich czasach, jak nasze, jest to programat przyszłości nie do pogardzenia...
Stanął przed towarzyszem. Wymuszony uśmiech zniknął mu z ust. Przeciągnął białą rękę po również białém, lecz schmurzoném w tej chwili czole, i rzekł:
— Nie bierz mnie, kochany Stefanie, za ślepego i głuchego. Nie wśród murów klasztornych żyję, ale wśród świata. Widzę i słyszę wiele rzeczy, które mi uderzają umysł, dotykają serca mego, smucą mnie, a kto wié? i zawstydzają może niekiedy. Ale, cóż mam czynić? Żyję, żyjemy w czasach, w których żelazne okoliczności związały nam ręce, zaparły drogę do wszelkiego czynu.
Sieciński przecząco wstrząsnął głową.
— Nie podzielam twojego zdania, Marysiu — rzekł.
Widoczném było, że dwaj ci młodzi ludzie mieliby wiele do powiedzenia sobie wzajem, ale różne względy tamowały im mowę. Sieciński nie chciał może towarzyszowi lat swych chłopięcych narzucać zdań i pojęć, które kierowały własném jego życiem; Maryan za dumnym był, aby przy piérwszém spotkaniu wypowiedzieć dręczące go myśli i uczucia, albo może i nie sformułował ich wyraźnie przed sobą samym. W téj zresztą chwili wszedł do sklepu lokaj, bardzo wytwornie ubrany, i wręczył Stefanowi liścik, w welinowéj podłużnéj kopertce zamknięty.
— Od panny Natalskiéj — rzekł, stojąc przed kantorem.
Na dźwięk nazwiska tego, Maryan z lekkiém zdziwieniem spójrzał na zgrabny liścik, który Stefan, usunąwszy się nieco od towarzysza, czytał pod światłem lampy.
Na śnieżnéj, fiołkami pachnącéj ćwiartce, kształtném drobniuchném pismem, skreślone były następujące wyrazy:
„Szanowny panie!
Wczoraj przyrzekłeś pan pożyczyć mi parę książek angielskich, o których tyle mówiliśmy ze sobą, w czasie ostatniéj lekcyi. Dopominam się teraz o spełnienie obietnicy, ponieważ dziś cały wieczór i jutro przez dzień cały, prawdopodobnie pozostanę w domu, a czytanie książek, tak chwalonych przez pana, przyniesie mi najmilszą rozrywkę. Bardzo, bardzo, bardzo żałuję, że zajęcia pana nie pozwalają mu inaczéj bywać u nas, jak w urzędowym charakterze nauczyciela. W przeciwnym razie, musiał-byś pan razem ze mną czytać ulubione swe dzieła, i tłómaczyć mi wiele rzeczy, których zapewne sama zrozumiéć nie potrafię. Do widzenia w poniedziałek.
Teofila Natalska”.
Stefan trzymał wzrok utkwiony w welinową ćwiartkę dłużéj nieco, niż-by wymagać tego powinny krótkie, skreślone na niéj wyrazy. Ktokolwiek-by uważnie patrzał na niego, dostrzedz-by musiał, że surowy zwykle wyraz ust młodego człowieka stał się w chwili czytania tego mniéj surowym, a oczy, patrzące zazwyczaj obojętnie i nawet zimno trochę, zatrzymując się parę sekund na trzykrotnie w liście powtórzoném słowie: „bardzo żałuję”, błysnęły jasną i gorącą iskrą.
Maryan jednak nie czynił spostrzeżeń nad fizyognomią towarzysza, który, wyszedłszy ze sklepu drzwiami prowadzącemi w głąb’ kamienicy, wrócił niebawem z paką książek, którą wręczył lokajowi.
— Znasz więc państwa Natalskich? — zapytał Maryan młodego kupca, gdy służący sklep opuścił.
— Udzielam pannie Teofili Natalskiéj lekcyi angielskiego języka — odparł Stefan.
— Nietylko więc jesteś kupcem, ale i nauczycielem?
— Zajmuję się wszystkiém, czém tylko zajmować się mogę i umiem — odparł Sieciński. — Utrzymanie w mieście licznéj rodziny kosztuje wiele, témbardziej, jeżeli połowę jéj wychowywać dopiéro potrzeba, a i o przyszłości także myśléć, aby nie gorszą i trudniejszą była od teraźniejszości, lecz lepszą i łatwiejszą. W podobném położeniu wszystkie środki zarobkowania dobre, skoro tylko dostępne i uczciwe.
— Dziwna to rzecz — zauważył Maryan — żem cię nigdy, Stefanie, w domu państwa Natalskich nie spotkał. Bywam tam często...
— Ja zaś nie bywam tam nigdy, jako gość — odpowiedział Sieciński — a przedpołudniowe godziny, w których przychodzę na lekcye, nie są godzinami wizyt. Dlatego zapewne nie zeszliśmy się nigdy w domu tym jednocześnie.
— Jakim sposobem poznałeś rodzinę Natalskich?
— Poznałem ją przed dwoma przeszło laty, z przyczyny jakich dokumentów, które przepisywałem z polecenia adwokata W., a potém odnosiłem osobiście panu Natalskiemu. Znajomość ta jednak krótka nie mogła naprawdę nazwać się znajomością; w początku dopiéro téj jesieni, adwokat W. powiedział mi, że państwo Natalscy poszukują nauczyciela języka angielskiego dla swéj córki, i zapytał mnie, czy nie chciał-bym podjąć się udzielania żądanych lekcyi. Przystałem na to tém chętniéj, że pan W. zdawał się do zgodzenia się mego przywiązywać pewną wagę, ja zaś wiele mu winien jestem. Przytém jedna więcéj godzina lekcyi codziennie, przynosiła mi widoczną korzyść, nie przynosząc szkody żadnéj i bez tego bowiem, siostra moja Anna zastępowała mnie w sklepie w czasie, gdy udzielałem korepetycyi matematyki dwom dorastającym i do tutejszego gimnazyum uczęszczającym chłopcom. Umie zaś ona obchodzić się ze sklepem tak dobrze, jak ja, i z téj strony mogłem być zupełnie spokojnym.
— Tak więc — rzekł Maryan — jesteś nauczycielem pięknéj Tośki. Przypominam sobie w istocie, że, zaraz po przybyciu do Wilna, państwa Natalskich, pannę Teofilę ogarnęła szczególniéj zapalczywa chęć uczenia się po angielsku. Mówiono o tém i żartowano z tego w domu jéj rodziców; ale matka, która, jak sądzę, nigdy w życiu nic jéj nie odmówiła, przystała snadź na to jéj żądanie, jak przystaje zwykle na wszystkie inne. Ale śliczną masz uczennicę, Stefanie! nie prawdaż?
Ostatnie wyrazy Maryś wymówił tonem żartobliwym.
— Piękna Tośka — ciągnął z uśmiechem — ma w istocie piękne oczy, piękniejszą jeszcze figurkę i najpiękniejsze pod słońcem włosy. Jest to wprawdzie zdanie mniéj moje własne, niż całego świata. Co do mnie bowiem, nie mam szczególnego zamiłowania w takich jasnych blondynkach, jaką jest panna Teofila; wolał-bym także, aby nie była ona takiém rozpieszczoném dzieckiem. Bądź co bądź jednak, jest to piérwsza piękność w okolicy naszéj i, doprawdy, Stefanie, znalazło-by się na świecie wielu zapewne ludzi, którzy-by ci zazdrościli owych godzin lekcyi...
— Panna Natalska jest w istocie osobą piękną i sympatyczną — przerwał żartobliwą mowę towarzysza Sieciński. Wyraz ust jego był znowu surowy nieco, a oczy spokojne i obojętne spójrzały na wskazówki wydobytego z kieszeni zegarka. Maryan powstał.
— Pora ci już zapewne sklep swój zamykać, Stefanie — rzekł. — Nie potrzebuję ci mówić, jak cieszę się z tego, żem cię spotkał. Wszakże dwa lata siedzieliśmy razem na jednéj ławie, a koleżeństwo to pozostawiło w méj pamięci nieskończenie miłe o tobie wspomnienie. Pragnął-bym widywać cię, jak najczęściéj, a także chcę cię prosić, abyś zapytał się sióstr swoich, czy pozwolą mi odnowić znajomość moję z niemi.
— Nie potrzebuję zapytywać ich o to — z pośpiechem odparł Stefan — Katarzyna i Anna z przyjemnością widziéć cię będą u siebie. Przyjdź do nas w niedzielę, bo jest to jedyna pora, w któréj siostry moje mają czas do przyjmowania gości...
— Jakto? — przerwał Maryan — więc i siostry twoje trudnią się także jakąś pracą?
— Mógł-żeś o tém wątpić? — z uśmiechem odrzucił Sieciński. — Jesteśmy ubodzy, mój drogi, a wśród ubogiéj rodziny, jeżeli jakakolwiek para rąk dorosłych próżnuje, jednym jakimś ustom braknie chleba, i jedna jakaś mała głowa pozbawioną być musi nauki i widoków przyszłości.
Mówiąc te słowa, Stefan zagasił zawieszoną nad kantorem lampę i, wraz z towarzyszem swym wyszedłszy na ulicę, zamykał drzwi sklepu.
— Gdzież mieszkacie? — zapytał Maryan.
— Rodzeństwo moje zajmuje mieszkanie, znajdujące się tuż przy sklepie, ja zaś mam oddzielny kącik tam... wysoko...
Maryan spójrzał na okno, ukazywane mu przez towarzysza, wystające nad dachem wysokiéj kamienicy.
— Wysoko to wprawdzie — dodał Stefan — ale cicho i spokojnie. Jeżeli kiedykolwiek, Marysiu, zechcesz mnie nawiedzić, to na wysokość, na którą ja codziennie po zamknięciu sklepu wstępuję, odbędziesz długą i utrudzającą podróż po wschodach, ale u kresu jéj znajdziesz izbę szczupłą wprawdzie, lecz cichą i ciepłą, i właściciela jéj, który gotów będzie zawsze podzielać myśli twe i uczucia. Tymczasem dowidzenia!
— Dowidzenia — rzekł Maryan — do jutra. Jakże się cieszę, że jutro właśnie mamy niedzielę!
Uścisnęli sobie ręce i rozstali się. Stefan wszedł w ciemną bramę kamienicy, Maryan przez chwilę jeszcze stał na chodniku. Stał i myślał. Przechodniów było już w téj porze niewielu; nikt mu więc nie przerywał głębokiéj medytacyi, która ogarnęła go z mocą zda się nieodpartą. Podniósł głowę i rzucił spójrzenie po-nad dach kamienicy. W oknie staroświeckiéj facyatki, w téj saméj chwili błysnął płomyk zapalonéj lampy, a na oświetlonych przezeń szybach, w ciemnych, lecz wyraźnych liniach, zarysował się profil postaci i twarzy młodego mieszkańca poddasza. Wkrótce profil ten zniknął z-za okna, które samo jedno, śród głębokich cieniów wieczora, błyszczało spokojném przyćmioném światłem... Błyszczéć tak ono miało długo, do północy, wiele za północ może. Ten, kto po-za niém obrał dla siebie schronienie, w godzinach ciszy nocnéj szukał wytchnienia i spoczynku po nieustannym trudzie i zgiełku dziennéj roboty. Mieszkała tam głowa, myśli i zamiarów pełna, wola silna, serce młode. Głowę tę ściskały zapewne nieraz twarde obręcze troski; wola walczyła ze zmęczeniem; serce... kto wié? może żywszemi uderzeniami, głuchą tęsknotą dawało znać o sobie. Wszystko to być mogło; bo któż przeliczy dręczące trwogi, ciężkie niepewności, nikomu nie opowiadane smutki i w wiecznéj tajemnicy staczane walki tych, którzy po świecie przez tłum kroczą o własnych siłach, trudem głowy i rąk, stałością woli, łzami serca zarabiając dla siebie i dla innych na spokojną teraźniejszość i uczciwą przyszłość.
Mieszkanie, sąsiadujące ze sklepem, nad którym wisiał szyld z nazwiskiem Siecińskiego, składało się z jednego obszernego pokoju i drugiego mniejszego, przedzielonego skleconém z desek przepierzeniem na dwie połowy. Były to raczéj izby, niż pokoje; sufit bowiem był tam nizki, piec wielki i niezgrabny, podłogi proste i nierówne, ściany bez papierowych obić, białe ale nagie. Do mieszkania tego wchodziło się przez kuchnią, otwierającą się z sieni, których głębią zajmowały wązkie, dość ciemne i brudne schody, na wyższe piętra budowy prowadzące. Sprzęty, napełniające większą izbę, odpowiadały prostotą swą skromnemu urządzeniu miejsca, w którém się znajdowały. Jesionowa, perkalem obita kanapa, takiéż stoły i krzesła, parę na czerwono pomalowanych szaf i komód, składały tam całe umeblowanie, dopełnione i przystrojone nieco białemi firankami, przysłaniającemi dwa duże, na ulicę wychodzące, okna. Okna te zwrócone były ku północy i nigdy nie przepuszczały słońca, przez co mieszkanie wyglądało posępnie trochę i mroczno, a w załomach muru można było nawet dostrzedz małe plamy wilgoci. Pomimo to wszystko, powietrze, napełniające izby, nie było wcale stęchłe i ciężkie do oddychania, tak jak proste podłogi i nagie ściany nie przedstawiały zbyt przykrego widoku. Czujna jakaś ręka odświeżała snadź i czyściła pilnie to ubogie schronienie, aby mocą ładu i umiejętnéj staranności umniejszyć braki jego i niewygody.
Nazajutrz po spotkaniu się młodego Brochwicza z dawnym towarzyszem nauk szkolnych, Stefan Sieciński siedział u jednego z okien skromnéj bawialni. Oprócz niego znajdowało się jeszcze w izbie troje dzieci: dwóch chłopców, z których starszy wyglądał na lat siedmnaście, a młodszy na czternaście, i śliczna dziewięcioletnia dziewczynka, z wielkiemi błyszczącemi oczyma i czarnemi, jak heban, włosami. Chłopcy ubrani byli w szkolne mundury, a dziewczynka miała na sobie popielatą sukienkę, z mocnego lecz bardzo taniego materyału sporządzoną. Po pewnych znajdujących się w izbie przedmiotach, poznać można było, że służyła ona nietylko za bawialnią, ale i za pracownią kilku osobom. Na jednym ze stołów, obok zeszytów nut drukowanych, leżał papiér, do przepisywania ich przeznaczony; na drugim znajdowały się tablice kroju i widać było, wyglądające ze sporego kosza, kawały skrajanych już do szycia białych płócien i muślinów; komoda zaś założona była szkolnemi książkami i zeszytami, pośród których, niewiadomo jakim sposobem tam zabłąkana, leżała spora, dziecięcemi snadź rękoma bardzo starannie ustrojona lalka. W kuchni, któréj drzwi otwarte były do bawialni, widać było trzynastoletnią dziewczynę, rozpalającą ogień pod żelazną płytą, na któréj stało parę błyszczących jak złoto rondli i woda w garnkach, przygotowana do nastawiania obiadu. Dziewczynka, rozpalająca ogień, była tą samą, którą Maryan poprzedniego wieczoru widział w sklepie Stefana. Ubrana tylko nieco porządniéj, niż wczoraj, miała na bladéj i wychudłéj twarzyczce wyraz cichego uradowania, a krzątając się pilnie i cichutko około snadź powierzonéj sobie roboty, nieśmiałe wejrzenia rzucała od czasu do czasu w głąb’ przyległego pokoju, w którym Stefan czytał przy oknie, a troje dzieci, z obawy zapewne przeszkadzania bratu, rozmawiały z sobą półgłosem.
Niebawem otworzyły się drzwi od sieni i do kuchni weszła, a raczej wbiegła, Anna. Twarz młodéj panny, otoczona fałdami zawiązanéj na głowie czarnéj wełnianéj chusteczki, silnie zarumienioną była od szybkiego chodu. Miała ona na sobie tani sukienny paltot, a w ręku niosła spory kosz z pod którego nakrycia przeglądały różne wiktuały, z miejskiego rynku przyniesione.
Na widok wchodzącéj, dwaj chłopcy i mała dziewczynka zerwali się z miejsca i poskoczyli ku drzwiom kuchni. Stefan czytaną książkę opuścił na kolana.
— Anusiu! — zawołał młodszy chłopak, podbiegając do siostry — czego-żeś dziś tak długo bawiła w mieście?
— Cóżeś ty dziś nam przyniosła, Anusiu? — pytał brat drugi, podnosząc nakrycie kosza, postawionego przez Annę na kuchennym stole.
Dziewczynka uczepiła się obu ramion starszéj siostry.
— Czy wiész, Anusiu — wołała — czytaliśmy dziś cały ranek z Edziem o grzecznéj Helence. Edzio i Floruś mówili mi, że ja robię się coraz podobniejszą do téj Helenki. Czy to prawda, Anusiu? powiedz!
— Prawda! prawda! — odrzekła Anna, całując siostrę w czoło i szybkim rzutem oka obiegając mieszkanie, jakby przekonać się chciała, że wszystko w niém w należytym zostaje porządku. Pośpiesznie zdjęła okrycie i obejrzała się po kuchni.
— Dobrze, Józiu — rzekła, uśmiechając się do bladéj dziewczynki — rozłożyłaś ogień, nastawiłaś wodę na rosół, wymiotłaś kuchnią, słowem, uczyniłaś, widzę, wszystko, o co cię prosiłam; dobra z ciebie gosposia! proszę cię teraz, abyś opróżniła kosz i wszystko, co w nim się znajduje, umieściła w szafie. Wiesz, jak to uczynić trzeba?..
— Wiem, droga pani, wiem — zawołało dziewczę, uradowane, że mu znowu powierzono jakąś robotę.
— Ja będę pomagała Józi! — zawołała mała Klemensia.
— A ja, Anusiu, pomogę ci zrobić rachunek wydanych pieniędzy — rzekł szesnastoletni Edmund, z powagą wyjmując z kieszeni szkolnego mundurka w ołówek zaopatrzony mały pugilaresik.
— A ja to się już na nic przydać tu nie mam? — zawołał młodszy brat, Florenty. — Daj mi jaką robotę, Anusiu, ale trudną jaką, bom przecie najsilniejszy z was wszystkich...
— Zegarki wszystkie dobrze idą — ze śmiechem zarzucił Edmund — dla ciebie więc, mechaniku, żadnéj niéma roboty...
— A może jest krzesło jakie złamane? — zaszczebiotała Klemensia — to Florek zaraz naprawi...
— Zapewne — ze śmiechem odpowiedział brat, któremu rodzeństwo przyznawało widocznie zdolność do mechanicznych zajęć — zapewne — mówił — umiem, chwała Bogu, naprawiać krzesła i zegarki, robić dla Klemensi młyny wietrzne, a tobie, Edziu, zaszywać odzienie, ile razy je rozedrzesz. A wy co umiecie?
— Ja? ja co umiem? — zawołał Edmund i, wskoczywszy na krzesło, zaczął recytować po łacinie ustęp z mowy Cycerona. Mówiąc, sadził się na deklamacyą i wykonywał wielce emfatyczne gesta. Klemensia zaś tymczasem, przysiadłszy na ziemi, wyjmowała z kosza jaja i ostrożnie składała je na stojącym w szafie talerzu, a zarazem, chcąc widocznie pokazać starszemu bratu, że coś także umié, głośno i na wyścigi z deklamującym Cycerona Edmundem, recytowała jednę po drugiéj bajki Jachowicza. Józia tymczasem krzątała się około płyty kuchenéj, a Florenty, pochwyciwszy leżącą w kącie siekierę, począł z wielką energią rozrąbywać grube polano na służące do podniecenia ognia drobne drzazgi.
Gdy tak wesołe głosy i pilne krzątanie się zapanowały w kuchni, Anna, w białym perkalowym fartuchu, osłaniającym suknią po samę szyję, weszła do bawialni i zbliżyła się do Stefana.
— Bawiłam w mieście dłużéj, niż zwykle — rzekła — ale potrzebowałam wielu rzeczy, a dziś najłatwiéj i najtaniéj można było dostać wszystkiego na rynku. Zrobiłam téż sobie porządny zapas rozmaitych wiktuałów i kilka dni będę mogła wcale już nie chodzić do miasta. Teraz, Stefanie, zostaję w domu, a ty możesz iść do kupca R.
— Byłem już tam z rana, przed wyjściem Katarzyny do kościoła — odpowiedział Stefan.
— I cóż, Stefanie? — zapytała Anna.
Młody kupiec patrzał na siostrę oczyma, w których tkwiło głębokie zadowolenie.
— Oddałem panu R. pieniądze, któreśmy wczoraj wieczorem razem z tobą, Anusiu, liczyli. Dwie trzecie części więc długu naszego zostały spłaconemi i sklep w jednéj trzeciéj już tylko nie jest naszą własnością. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak szło dotąd, za rok zaczniemy na własną rękę rozszerzać swoje interesa.
— Miejmy nadzieję, że wszystko iść nam będzie, jak szło dotąd — odpowiedziała Anna.
— Tak — dodał brat — miejmy tę nadzieję, bo spełnienie jéj zależy przeważnie od nas samych.
— Niezawodnie, Stefanie. Przebyliśmy już wszakże czasy najcięższe, długie trzy lata próby i nowicyatu. Wtedy, gdy ty spłacisz resztę długu panu R., a ja będę miała za co otworzyć zakład szycia, będziemy mogli powiedziéć sobie, że byt nasz teraźniejszy i przyszły został zapewnionym.
— Kto wie, kiedy nadejdzie ta pora? — rzekł Stefan, przeciągając rękę po czole — gdy zaś nadejdzie, pamiętaj o tém, że i potrzeby nasze zwiększą się także. Za parę lat Edmund ukończy gimnazyum i uda się na uniwersytet; Florenty wybierze sobie zapewne jakiś zawód w przemyśle, a wychowanie Klemensi rozpocznie się na dobre. Jeżeli do tego czasu staniemy w interesach tak, aby módz wszystkim potrzebom tym zadość uczynić, będziemy mogli dopiéro uważać się za zwycięzców. Dziś zostajemy jeszcze na drodze nie zupełnie pewnéj i położenie nasze zaledwie początkowe otrzymało zarysy.
Anna stała wciąż obok brata, z dłonią na ramieniu jego złożoną. Słowom jego odpowiedziała milczącém i zamyśloném skinieniem głowy, po chwili zaś zapytała:
— Czy pan R. zadowolony był z twojéj akuratności, Stefanie?
— Bardzo — odpowiedział kupiec. — Powiedział mi, że nie spodziewał się nawet, abym mógł w tak prędkich terminach uiszczać się mu z zaciągniętego długu. Oświadczył mi téż bardzo uprzejmie, że jeżeli będę kiedy potrzebował kredytu w towarach, a choćby nawet w pieniądzach, mogę liczyć na niego.
— To dobrze — rzekła Anna.
— Bardzo dobrze — odpowiedział brat, z rozjaśnioném obliczem. — Posiadanie kredytu jest dla mnie rzeczą niezmiernie ważną, tak prawie ważną, jak posiadanie kapitału.
W czasie rozmowy téj brata z siostrą, pozostałe w kuchni rodzeństwo toczyło wciąż z sobą gwarną rozmowę, do któréj przyłączał się niekiedy cichy, lecz świeży głosik obcéj, ubogiéj dziewczynki. Po chwili Florenty i Klemensia z wielkim impetem wpadli do bawialni.
— Anusiu! — zawołał gimnazyasta — co ty nam dziś dasz na obiad?
— Rosół i zrazy — z uśmiechem odpowiedziała Anna.
Klemensia ściągnęła czarne brwi i uczepiła się znowu ramion siostry.
— Zawsze w niedzielę te zrazy! — zawołała — zrób jeszcze co, Anusiu, cokolwiek smacznego!
— Nasza siostra — rzekł Florenty z udaną powagą — bardzo oszczędną jest osobą. Nigdy nie daje nam więcéj nad dwie potrawy!
— Otoż będziecie dziś mieli trzecią! — śmiejąc się do dzieci, rzekła Anna. — Zrobię wam dziś naleśniki!
Klemensia klasnęła w ręce i podskoczyła; Florenty pochwycił ją za obie drobne rączki i począł okręcać się z nią po pokoju; Edmund zaś, usłyszawszy śmiechy, stanął na progu kuchni i, przybierając wielce poważną postawę, począł w takt kręcącéj się po pokoju parze nucić półgłosem walca. Nagle, przerwał sobie śpiewanie i, patrząc na drzwi od kuchni, zawołał:
— Królewna nasza powraca!
W téjże saméj chwili do pokoju weszła Katarzyna. Cera twarzy jéj świeższą była, niż w Wólce, i wyraz oczu mniéj cierpiącym. Jakkolwiek jednak zdrowsza widocznie i spokojniejsza, niż przed dwoma laty, piękna wysoka panna nie wydawała się ani fizycznie tak czerstwą i silną, ani moralnie tak z losem swym pogodzoną, jak to widać było z twarzy, ruchów i całéj postaci Anny. Strącona z tronu królewna zawsze jeszcze czuła się snadź po trosze królewną i zapomniéć nie mogła w zupełności o tém, co było a minęło. Powolny chód jéj objawiał pewną dumę, cienkość i gibkość kibici znamionowały fizyczną słabość, a w zarysie ust, różowych już teraz i spokojnych, tkwił jednak nieokreślony i, zda się, przyrośnięty do nich wyraz smutku. Ubranie Katarzyny objawiało także żyjącą w niéj pamięć o minioném królowaniu. Zamiast wełnianéj chusteczki, jaką Anna nosiła na głowie, ilekroć wychodziła do miasta, miała ona na starannie ułożonych czarnych warkoczach niekosztowny, lecz zgrabny kapelusik; okrycie jéj, tanie i sukienne jak i Anny, przyozdobione było przecież oszyciami i dodatkami, które je strojniejszém nieco i okazalszém czyniły.
Wchodząc do mieszkania, młoda panna z piękną i dumną postawą, miała w oczach wyraz marzenia raczéj, niż zamyślenia, a na białém czole lekką chmurę smutku, czy tęsknoty. Skoro jednak weszła pomiędzy swobodne i ruchliwe grono, usłyszała gwarne rozmowy i swawolne śmiechy rodzeństwa, twarz jéj rozjaśniła się i na ustach powstał przyjazny, prawie wesoły uśmiech. Stefan, zobaczywszy wchodzącą siostrę, podniósł się z siedzenia, postąpił ku niéj kilka kroków i na powitanie podał jéj rękę. Nie uczynił tego wprzódy względem Anny. Snadź ta ostatnia nie potrzebowała widocznych oznak przyjaźni i uszanowania, aby uczucia te odgadnąć w bracie, wierzyć w nie i czuć się niemi szczęśliwą. Katarzyna zaś posiadała w sobie pewne słabe strony charakteru, pewne drażliwości i wymagania, które Stefan postanowił snadź uwzględniać i zadawalniać.
— Prześliczna dziś w katedrze była muzyka — rzekła piękna panna, rozwiązując wstążki od kapelusza i pozwalając bratu zdejmować z siebie okrycie. — Każdy ranek niedzielny jest dla mnie, z powodu téj muzyki, prawdziwą uroczystością.
— Bardzo się cieszę, Kasiu — odpowiedział Stefan — że w niedzielę przynajmniéj znaléźć możesz dla siebie przyjemność, gustom twym odpowiadającą. Zarabiasz téż sobie na to przez cały tydzień wytrwałą pracą.
Katarzyna z żywą wdzięcznością spójrzała na brata, wymawiającego te słowa przyjaźni i uznania.
— Dobry jesteś, Stefanie, jak zawsze — rzekła, — Pracuję, to prawda; cóż, kiedy tylko dla siebie saméj, bo nie chcecie nigdy przyjąć ode mnie tego, co zarabiam.
— Ja i Anna — odpowiedział brat — wystarczamy potrzebom domu i interesów. Ty zaś, Kasiu, zbieraj sobie co prędzéj pieniądze na kupienie fortepianu...
Oczy Katarzyny błysnęły silniéj.
— O! gdybym prędzéj zdobyć się na nie mogła! — zawołała — ale niewiele mi już braknie do potrzebnéj sumy. Wiesz, Stefusiu? liczyłam wczoraj swoje skarby. Przez trzy lata zebrałam za lekcye dwieście rubli, a za przepisywanie nut — pięćdziesiąt... oprócz tego ubranie moje przynajmniéj nic was nie kosztuje...
— Brawo! — rzekł wesoło Stefan.
— Brawo! brawo! — zawołali dwaj chłopcy, z których jeden objął ramionami gibką kibić siostry, drugi porządkował nuty jéj, rozrzucone na stole. Anna tymczasem krzątała się w kuchni. Przygotowała już obie mięsne potrawy, a teraz stanęła na progu bawialni, wybijając miotełką piankę do naleśników.
— Brawo! — zawołała także, usłyszawszy oświadczenie siostry. — Jakaś ty bogata, królewno nasza! strach pomyśléć! za parę miesięcy będziesz już mogła kupić fortepian. Ja z mego szycia tyle nie mam i zaledwie ubrać mogę siebie i Klemensię. Ale poczekajcie-no, niech tylko Stefuś zbierze mi tyle pieniędzy, abym szwalnią założyć mogła... krajać umiem już wyśmienicie... kupię sobie dwie maszyny, wezmę do pomocy Józię i jeszcze jaką drugą dziewczynkę i będę także, tak jak Kasia teraz, skarby zbierała...
— A cóż z niemi zrobisz, Anusiu? — zapytał Edmund.
— Co? — odparła siostra — poślę cię, chłopcze, na uniwersytet, abyś mi wykształcił się na doskonałego prawnika, a pannę Klementynę oddam na pensyą.
— Ona nigdy o sobie nie myśli! — zauważył Florenty. — Masz przecież wiedziéć, że o naszych uniwersytetach i pensyach Stefuś sam myśli bez ciebie! Bo przecież i on zbierać będzie pieniądze, jak panu R. wszystko zapłaci. Cóż więc z niemi pocznie?
— Co pocznie? — z roztrzepaniem zawołał Edmund — najmie piękniejsze mieszkanie, kupi ładne meble i ożeni się... ja nawet wiem z kim... z tą swoją piękną uczennicą, którą wczoraj widziałem jadącą w powozie...
Stefan, który dotąd milczał i z uśmiechem zadowolenia spoglądał na gwarzące rodzeństwo, wzruszył ramionami.
— Prawisz niedorzeczności, Edmundzie — rzekł. — Ożenię się wtedy dopiéro, kiedy wszyscy podorastacie i nie będziecie już potrzebowali ani mojéj opieki, ani zarabianych przeze mnie pieniędzy.
Wyrzekł to obojętnie, a nawet trochę żartobliwie, niemniéj jednak, patrzące na niego baczne oko dostrzedz-by mogło, że przy swawolném wspomnieniu młodego brata o jadącéj wczoraj powozem „pięknéj uczennicy”, po czole jego, gładkiém zawsze i spokojném, przemknął ledwie dostrzegalny i błyskawicznie szybki rumieniec. Nikt z obecnych nie spostrzegł téj przelotnéj zmiany, która na mgnienie oka oświeciła twarz spokojnego zwykle człowieka ognistą łuną nagłego wzruszenia; nie spostrzegła jéj nawet najbliżéj brata stojąca Katarzyna, ale dojrzała ją Anna. Stała ona w progu bawialni i w téjże saméj chwili patrzała na Stefana. Na twarzy jéj odmalował się lekki niepokój, spuściła oczy, i w zamyśleniu, które ją ogarnęło, wybijała wciąż puszystą białą piankę. Nagle, przerwała swe zajęcie i zwróciła się twarzą ku drzwiom od sieni, przez które wchodził do mieszkania obcy mężczyzna.
Wchodzący był pięknym młodym człowiekiem, o smukłéj kibici i jasnych, kędzierzawych włosach, opadających na białe, jak u kobiety, czoło. Śmiało z razu otworzył drzwi i stanął w progu. Ujrzawszy przecież, że miejsce, do którego wchodził, było kuchnią, uchylił tylko wysokiego kapelusza i, cofając się z progu, pośpiesznie wymówił:
— Przepraszam, bardzo przepraszam... kędy tu wejść można do mieszkania państwa Siecińskich?
— Tędy, panie — zbliżając się, odpowiedziała Anna — innego wejścia do mieszkania naszego niéma...
Młody gość, mocno zmieszany, stał chwilę w progu. Zdawało się, że nie mógł od razu pogodzić się z myślą, że istnieje na świecie mieszkanie takie, do którego niéma innego wejścia, jak tylko przez kuchnią, i że młoda osoba, stojąca przed nim w białym perkalowym fartuchu, pośród rondli i garnków, z naczyniem kuchenném w ręku, była panną Siecińską... Wahanie to przecież, czy zdziwienie, trwało bardzo krótko. Wprawnym był w światowe obyczaje i szybko zrozumiał, jak mu postąpić wypada. Zdjął całkiem kapelusz i, składając przed młodą panną ukłon, pełny uszanowania, wymówił:
— Jestem Maryan Brochwicz. Upoważniony pozwoleniem brata pani, przyszedłem odnowić dawną znajomość z rodziną, w któréj domu mnie i ojcu memu tak mile upłynęło niegdyś dni kilka.
W téj chwili wszedł śpiesznie Stefan i, po przywitaniu, pociągnął Maryana do przyległego pokoju.
— Ty, Anusiu — rzekł, zwracając się do siostry — ukończ czémprędzéj swoje gospodarowanie i przyjdź powitać naszego miłego gościa.
Anna ze szczerém zadowoleniem na twarzy i bynajmniéj niezmieszana gospodarskiemi zajęciami, śród których zeszedł ją wytworny młody człowiek, wymówiła do niego kilka słów uprzejmych. Dwaj młodzi ludzie weszli do pokoju, którego drzwi Stefan zamknął za sobą.
W bawialni znajdowali się tylko dwaj gimnazyaści. Katarzyna bowiem z najmłodszą siostrą wyszła przed chwilą do przyległéj izby. Stefan przedstawił Maryanowi młodszych braci.
— Nie poznał-byś ich zapewne, Maryanie, a nawet nie wiem, czy pamiętałeś o tém, że exystują oni na świecie. W porze, gdyś odwiedzał nas w Siecinie, byli to jeszcze prawdziwi malcy; teraz starszy z nich jest już w szóstéj, młodszy w czwartéj klasie tutejszego gimnazyum.
Niebawem weszły do pokoju Katarzyna i Anna. Dawna znajomość pomiędzy Brochwiczem i pannami Siecińskiemi odnowiła się prędko i w sposób bardzo przyjemny.
Rozmowa toczyła się żywo i łatwo; jakkolwiek bowiem położenie Maryana różniło się bardzo od tego, w jakiém zostawała obecnie rodzina, w któréj był gościem, wiązało ją z nim wiele wspomnień i węzłów. Urodzili się na jednym szczeblu społecznym, znali się kiedyś i widywali wspólnie, a teraz z jednaką przyjemnością lub z jednakiém wzruszeniem wspominali wiele miejsc, wielu ludzi, wiele wypadków. Mała Klemensia, która wróciła do bawialni, patrzała na gościa swemi wielkiemi czarnemi oczyma, potém schyliła się ku siostrze i rzekła półgłosem:
— Kasiu! ten pan bardzo podobny do wszystkich panów, którzy bywali u nas w Siecinie. Ja tutaj takich panów nie widuję nigdy...
Uwaga ta sprowadziła smutny uśmiech na usta Katarzyny. Biała aż do kobiecości twarz i cała wytworna postać Maryana, dziwnie w istocie odbijała na tle nagich ścian i mniéj niż skromnych sprzętów ubogiego mieszkania. Udając się z piérwszą wizytą, nie zaniedbał on włożyć fraka i jasnych rękawiczek, a ubiór ten światowego młodzieńca, dość zwykły w salonach, tu raził prawie obok szarego i grubego surduta, który, okrywając postać młodego kupca, nie szpecił jéj wprawdzie, lecz nadawał mu bardziéj mieszczański i męzki pozór.
Maryan wydawał się zachwyconym odnowioną znajomością. Dla Stefana miał on zawsze przyjaźń i szacunek; Katarzyna musiała mu się wydać piękną i wykształconą; dzieci roztropnemi i zajmującemi; Anna... Na twarz Anny zwracały się najczęściéj oczy młodego gościa. Były to piękne błękitne oczy, na których dnie mieszkała widoczna skłonność do marzeń. Teraz jaśniały one żywém światłem za każdym razem, gdy spotkały się ze spokojném i otwartém spójrzeniem szafirowych źrenic, lub obiegały kształtną, energiczną kibić siostry i pomocnicy Stefana. Z niedającą się ukryć sympatyą, z rodzajem tajemnego uszanowania patrzał on na młodą pannę, którą wczoraj widział przez okno, pilnie szyjącą przy świetle lampy, którą dziś znalazł z kuchenném naczyniem w ręku, spokojną i niezmieszaną, a która teraz, zdjąwszy z wełnianéj sukni płócienny fartuch, siedziała wśród rodziny swéj, świeża, spokojna, z dwoma grubemi warkoczami, owiniętemi wkoło gładkiego czoła, i — z wyrazem zadowolenia na twarzy, prowadziła z gościem swobodną i zajmującą rozmowę.
Upłynęła godzina; Maryan powstał.
— Żal mi opuszczać państwo — rzekł, spoglądając na zegarek — ale nie chcę im dłużej zajmować czasu.
— Czasu! — uprzejmie zawołał Stefan — ależ to dziś niedziela, a my święcimy niedzielę z rygoryzmem Kwakrów. Odpoczynek to, konieczny dla zdrowia po całotygodniowych zatrudnieniach. Przytém jest to jedyny dzień w tygodniu, który przepędzać możemy wszyscy w kółku rodzinném.
— Jeśli pan kiedykolwiek kółko to nasze zwiększyć zechcesz przez cały dzień lub wieczór, będziemy mu za to bardzo wdzięczni — ozwała się Anna, która daleko więcéj od Katarzyny wyglądała na gospodynią domu.
Maryan stanął z kapeluszem w ręku, wahający się widocznie pomiędzy chęcią pozostania a etykietą, rozkazującą mu odejść.
— Doprawdy — rzekł — gotów jestem dziś jeszcze skorzystać z zaprosin państwa i narzucić im obecność swoję na kilka godzin.
Słowa te przyjęte były przez Stefana i obie siostry jego z pośpieszną uprzejmością i szczerém zadowoleniem. Maryan postawił kapelusz na krześle i usiadł obok Anny.
— Myślcie państwo o mnie, co chcecie — rzekł z uśmiechem — zostaję u was na obiedzie. Rodzice moi nie będą o mnie niespokojni, bo zdarza mi się niekiedy przepędzać dzień cały za domem.
W bawialni znajdował się pod oknem stół składany, który niebawem Anna z pomocą Józi rozsunęła i nakryła białym obrusem. Zjawiły się potém fajansowe talerze, cynowe sztućce, szklanki ze szkła grubego i grube także, lecz białe, jak śnieg, serwety; po chwili zaś Anna, która wydaliła się była do kuchni, wniosła sporą wazę, pełną dymiącego się rosołu. Twarz młodéj panny zarumienioną znowu była od ognia; z uśmiechem na ustach piérwsza stanęła przy stole i, rozlewając zupę na talerze, zaprosiła całe towarzystwo na obiad.
Przez ten czas Maryan rozmawiał z Katarzyną o muzyce i przeglądał z nią razem nuty, które ona, z gruntowną znajomością sztuki, rozpisywała na różne instrumenta dla miejscowéj orkiestry.
— Jest to także sposób zarobkowania — rzekł, siadając do stołu, Stefan — który Kasia zawdzięcza stosunkom swoim, zabranym w skutek udzielanych przez nią lekcyi muzyki, śpiewu i rysunku.
— Pani więc także udziela lekcyi? — zapytał Maryan.
— Krzątamy się wszyscy po Bożym świecie, jak możemy — wesoło mówił Stefan. — Ja z rana wychodzę na lekcye; Anna zastępuje mnie w sklepie, a Kasia zostaje w domu z małą siostrą. Gdy ja wracam do sklepu, Anna udaje się do gospodarstwa, Kasia zaś wychodzi na miasto. Po południu jeszcze Anna szyje dla jednego z tutejszych magazynów, a Katarzyna, po powrocie z miasta, trudni się przepisywaniem nut oraz początkowém uczeniem małéj siostry. Podzieliliśmy się czasem i zadaniami naszemi, wedle możności i umiejętności każdego z nas.
Maryan w zamyśleniu słuchał prostego opowiadania tego. Życie takie pracowite i ubogie po raz piérwszy spotykał z blizka. O podobnych istnieniach czytywał w książkach; słyszał nieraz, iż bywają na świecie ludzie, którzy je wiodą i wieść muszą; ale nigdy dotąd żadnemu z nich nie przypatrzył się własnemi oczyma. A jednak widok, który miał przed sobą, nie sprawiał na nim przykrego wrażenia, ale przeciwnie zdawał się odpowiadać w zupełności uczuciom i przekonaniom jego, które, nie określone może i nie sformułowane wyraźnie myślą ni czynem, tkwiły w nim przecież głęboko, niby nasienie, rzucone w niego atmosferą czasu, w jakim żył, mocą zmian i wypadków, na które spoglądał.
Wkoło stołu tymczasem toczyła się gwarna i wesoła rozmowa. Dwaj młodzi chłopcy, onieśmieleni z razu obecnością gościa, odzyskali wkrótce zwykły swój humor, opowiadali na wyścigi o swych szkolnych studyach, przyczém Edmund, dumny postępami swemi i sporym zapasem wiadomości, jakie już zebrał, przybierał akademickie nieco pozy, odgarniając bujne włosy z czoła, na którém jaśniała pojętność żywego i ciekawego umysłu, zwierzając się obecnym ze świetnych planów przyszłości, jakie układał już w swéj głowie, obiecując sobie, jak mówił, sposobić się do prawniczego zawodu. Młodszy chłopak, zgrabny, żywy, ale z twarzą nie tyle umysłowych zdolności okazującą, wdawał się téż w rozmowę, mniéj jednak chlubiąc się naukowemi zdobyczami i skromniejsze na przyszłość rozwijając zamiary.
— Zdaje mi się — wymówił z zupełną powagą — że zostanę zegarmistrzem. Podoba mi się to rzemiosło. Wszelkie mechanizmy, ręką ludzką urządzane, w szczególny sposób budzą we mnie ciekawość. Jeśli-bym udał się do wyższego naukowego zakładu, być może, iż naraził-bym tylko Stefana na niepotrzebne koszta, a siebie na zawód, gdyż sam czuję, że nauki przychodzą mi z trudnością. Wolę więc po ukończeniu gimnazyum pozostać tutaj i zająć się zaraz rzemiosłem.
Maryan słuchał mowy dwóch chłopców z najwyższém zajęciem. Obok swobody i wesołości prawie dziecinnéj, znać w nich było myśl nieustannie zwracającą się ku przyszłości. Z myślą tą wzrastali oni, jéj święcili obecne prace swe i usiłowania, przez nią uczyli się badać samych siebie i przyglądać się różnym drogom, na których ludzie znajdować mogą swoje jutro. Maryan spuścił oczy i zamyślił się. Być może, iż przypomniał sobie własne dzieciństwo swoje, iż przed wyobraźnią stanęli mu młodsi bracia jego; być może, iż zapytywał siebie: czyja przyszłość pewniejszą i jaśniejszą być miała? czyj los bardziéj podlegać musiał kierującéj nim woli? — czy tych ubogich chłopców, wygnanych z pod ojcowskiego dachu i szukających schronienia w starych, wilgotnych, nagich ścianach miejskiéj kamienicy, czy téż pieszczonych i starannie kształconych synów dziedzica Brochowa i Radlina.
Anna wstawała od czasu do czasu i przynosiła z kuchni potrawy; w zajęciach około stołu dopomagała jéj zręcznie i cicho owa blada dziewczynka. Klemensia przekomarzała się z braćmi i z gościem, który zawiązał z nią żartobliwą rozmowę.
Wkrótce wstano od stołu, a ponieważ krótki dzień jesienny miał się już ku końcowi i mrok zapadał, Anna wniosła do bawialni zapaloną lampę. Skoro tylko usiadła, Maryan wnet usiadł przy niéj. Widoczną znajdował przyjemność w rozmowie z młodą panną i w patrzeniu na jéj twarz świeżą, ożywioną, myślącą i spokojną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.