Rodzina Brochwiczów/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. Materyały na żonę.

Po zaręczynach Maryana Brochwicza z Teofilą Natalską, wielce ożywiony ruch i głośna wesołość zapanowały w obu domach, mających połączyć się nowym i tak ścisłym węzłem.
A naprzód Jan Brochwicz, z wielką radością serca, postanowił bezzwłocznie dokonać dawno zamierzonego aktu abdykacyi na rzecz najstarszego syna. W tym celu poruszonym przezeń został cały, istniejący w Wilnie, świat prawniczy i urzędniczy. Naradzano się z prawnikami, rozmawiano z urzędnikami, jeżdżono po juryzdykcyach, przedstawiano sądowym i administracyjnym władzom podania, w których pan Jan Brochwicz, właściciel dóbr Brochowa z przyległościami, własnoręcznym podpisem stwierdzał żądanie, aby téż dobra poczytywanemi odtąd były wobec wszelkich władz i ich wymagań za wyłączną i prawną własność pierworodnego jego syna. Było tam trochę trudności, zwłok, przeszkód, ale pan Jan pracował, jak nigdy. Czuł, że mu z bark spada ciężar wielki, i jeździł, prosił, naradzał się, zobowiązywał, aż pewnego dnia powiedział Maryanowi, aby siadł obok niego w koczu, powiózł go do głównéj juryzdykcyi gubernii, a tam, po niejakiém jeszcze pisaniu i podpisywaniu, wręczył synowi wielki arkusz stemplowanego papieru, na którym czarno na białém wypisaném było, że on to odtąd był prawnym posiadaczem Brochowa. Poczém jeszcze Maryan podpisał z kolei urzędowe zobowiązania względem wypłat, jakie powinien był uczynić siostrze i najmłodszemu bratu, a gdy ojciec i syn wrócili do domu, z kieszeniami wypchanemi urzędowemi aktami i dokumentami, Jan Brochwicz, ze łzą radości w oczach, uściskał syna.
— A! — zawołał — teraz dopiéro, gdy w twoje ręce złożyłem praojcowskie dziedzictwo nasze, odetchnę swobodniéj, wypocznę; teraz dopiéro będę zupełnie pewnym, że Brochów nie będzie nigdy wydanym w obce ręce. Ja bowiem mogłem nie dotrwać na stanowisku, ale ty, Marysiu, młody, silny, niczém jeszcze niezmęczony, z pewnością dezerterem nie zostaniesz.
W godzinę potém, pan Jan rzekł do syna:
— Teraz, Marysiu, trzeba, abyś jechał do Warszawy i ekwipował się.
Któż nie wié, czém jest ekwipowanie się dla młodego mężczyzny? tém samém, czém dla młodéj panny robienie wyprawy. Tu i tam kupuje się wiele pięknych i kosztownych rzeczy. Trzeba na to zazwyczaj sporo pieniędzy. Pieniędzy pan Jan nie miał. Suma, zaczerpnięta w zasobnych kieszeniach zagrodowych szlachciców, będąc złożoną z monet, które, jak wiadomo, mają kształt okrągły i toczą się szybko, rozbiegła się po świecie. Pan Jan pomyślał chwilę nad tém, czyby nie należało uchylić Maryana od tradycyonalnéj powinności ekwipowania się przed ślubem, co komuś, patrzącemu ze strony, wydać się mogło tém możliwszém, ile, że Brochowski dom napełniały wcale nowe jeszcze i ładne sprzęty, a w wozowniach i stajniach istniało tyle powozów i koni, iż można było wybornie rozdzielić je pomiędzy rodziców i dzieci. Przydłuższa jednak reflexya wykazała panu Janowi, jak na dłoni, niepodobieństwo pominięcia starego zwyczaju. Przypomniał sobie własne swoje młode lata, w których figurowało ekwipowanie się, przed pojęciem za żonę pani Herminii dokonywano. Dlaczegoż-by syn nie miał uczynić tego samego, co w swoim czasie czynił ojciec? Na myśl tę panu Janowi żal się zrobiło Marysia. Nieudzielenie mu środków na ekwipowanie się było-by rodzajem wydziedziczania go z pewnéj części tych przyjemności i świetności życia, których on sam kiedyś używał; było-by to niejako krzywdzeniem dziecka, i to tak dobrego jeszcze, miłego, zaszczyt przynoszącego dziecka. Pan Jan po raz setny, odkąd Maryś stał się dorosłym młodzieńcem, rozrzewnił się na myśl o przymiotach syna, tak bardzo przewyższających przymioty większéj części jego rówienników i, nie zwlekając dłużéj, sprowadził, za pośrednictwem starego Sumskiego, z okolic Brochowa dwóch obywateli, z których jeden był chłopem, mającym, jak wieść niosła, szacowny zwyczaj zakopywania pod piecem garnków, napełnionych srebrnemi rublami, drugi synem Izraela, nielubującym się wprawdzie w zakopywaniu rubli, tém łatwiéj zato otwierającym kieszenie brudnego chałata przed każdym, kto zobowiąże się wobec prawa włożyć w nie po pewnym czasie dwa razy więcéj, niźli wziął.
Pan Jan, w ciszy gabinetu swego, porozumiał się z obywatelami tymi, poczém w piękny słoneczny dzień odbył małą przejażdżkę do miejscowéj juryzdykcyi, dokonał tam, jako posiadacz jednego już Radlina, parę jeszcze podpisów, a wróciwszy, wręczył synowi okrągłą sumę trzech tysięcy rubli srebrem. Mogło-by zdawać się komuś, że było to wiele, ale dowodzi to tego tylko, że wszystko na świecie jest względném: panu Janowi bowiem zdawało się, że było to bardzo mało. Pamiętał dobrze, iż sam w podobnéj okoliczności wydał za swoich lat młodych dwa razy więcéj. Przez wzgląd jednak na nowe czasy i przyniesione przez nie zmiany, radził, a nawet bardzo poważnie zalecił synowi, aby przedślubne wydatki swe ograniczył do skromnéj téj sumy, przeciw czemu zresztą Maryan nie protestował wcale, jak nie protestował przeciw, niczemu, co działo się od dnia zaręczyn jego z panną Natalską. Dotąd nie był on ani wesołym, ani smutnym, i całém postępowaniem swém przedstawiał, bardzo przyzwoity i, wszystkim tradycyom dobrze wychowanego świata wierny, typ narzeczonego.
Zalecona mu przez ojca wycieczka do Warszawy zdawała się cieszyć go więcéj, niż wszystkie inne rzeczy, które działy się przez niego i dla niego. Ktoś podejrzliwy mógł-by posądzić go, że rad był wielce temu, iż na czas jakiś oddali się od narzeczonéj, któréj codziennie składał wizyty z obowiązującym akompaniamentem bukietów, kwiatów, cukierków i tym podobnych dowodów gorącéj miłości. Ale podejrzliwych ludzi w otoczeniu Marysia nie było, a wielkie ożywienie, jakie okazywał w przeddzień odjazdu, przypisywano powszechnie radości, jaką wzbudzała w nim myśl o terminie ślubu blizkim, bo w parę dni po powrocie jego ze stolicy nastąpić mającym.
W domu pani Natalskiéj działo się prawie to samo, co w domu Brochwiczów. I tam także odbyło się parę narad z prawnikami, mających na celu rozważenie najlepszych sposobów wydobycia z obszernych dóbr tyle monety, czy tam tyle papieru, aby złożyły one sumę, od dawnych czasów przeznaczoną na posag Teofili. Pokazało się przy tém, że przeznaczanie sum nierównie łatwiejszém było w dawnych czasach, niż wydobywanie ich z ziemi w nowych. Z pomocą jednak słowa: jakoś to będzie, uładzono wszystko wcale nieźle. Uładzanie to sprawiło, że w domu pani Natalskiéj, do procesu kupowania na wielką skalę, mającego na celu wyprawę panny, przyłączyło się sprzedawanie na wielką skalę, mające na celu stworzenie dla niéj posagu. Pani Natalska, w macierzyńskim kłopocie swym udała się do źródła, do którego udawali się współobywatele jéj we wszystkich swych kłopotach, a mianowicie do lasu. Sprzedała znaczną część Natalińskiego lasu. Przeciwko środkowi temu, który ugodził w najdroższe ich uczucia i najmilsze przyzwyczajenia, stary Nemrod, ojciec narzeczonéj, i młode Nemrody, jéj bracia, oponowali z razu bardzo żywo. Gdy jednak rzeczywista naczelniczka rodziny wykazała im, jak na dłoni, że innego sposobu wyposażenia siostry nie mają i że, bądź co bądź, udział ich w majątku znacznie większym pozostanie od udziału, który otrzymają ich siostry, umilkli i zgodzili się na bolesną dla siebie manipulacyą, ze stanowczém jednak wymówieniem nietykalności pewnych kniei i ostępów. W ogólności zresztą w domu pani Natalskiéj było owemi czasy bardzo gwarno, ludno i wesoło. Przyjaciele i przyjaciółki, krewni i krewne, zjeżdżali się i schodzili z powinszowaniami, prawnicy z radami, urzędnicy z księgami, kupcy i kupcowe z towarami.
Wśród tego wszystkiego, narzeczona wyglądała zawsze strojnie i świetnie, a choć wesołość jéj mogła-by wydawać się niekiedy, podejrzliwemu jakiemu oku, przymuszoną nieco i gorączkową, to przecież, ponieważ podejrzliwych oczu koło niéj nie było, wszyscy uważali ją za istotę, stojącą na progu siódmego nieba. Co się zaś tycze matki jéj, ta, pochłoniona zdobywaniem i rachowaniem sum, od dawnych czasów przeznaczonych na posag jéj i wyprawę, mniéj teraz przebywała z córką swą niż kiedykolwiek w życiu, a jeżeli kiedy spostrzegła łzę w jéj oku, lub bladość na jéj twarzy, przypisywała to bardzo naturalnym wzruszeniom młodéj duszy, mającéj wkrótce wstąpić w świat całkiem nowych dla siebie uczuć i obowiązków. Przyznać zresztą trzeba, że łzy te i ta bladość pojawiały się u pięknéj Tośki bardzo rzadko. Była ona niezmiernie zajęta sporządzaniem wyprawy, a piękne i wielce smakowne przedślubne podarunki, które narzeczony przysłał jéj w kilka dni po wyjeździe swym do stolicy, uczyniły ją na czas jakiś zupełnie zadowoloną. Wprawdzie była ona przyzwyczajoną do widywania i posiadania podobnych rzeczy, ale właśnie dlatego sprawiały one jéj zawsze wielką przyjemność. Im więcéj zresztą dni upływało od wyjazdu Maryana, tém więcéj Teofila godziła się ze swém położeniem. Tą razą narzeczony wyglądał w oczach narzeczonéj swéj daleko piękniéj z oddalenia, niż z blizka, co było może nieszczególną wróżbą dla owéj z porządku rzeczy nadejść mającéj pory, w któréj on i ona mieli być nietylko blizcy sobie, ale nierozłączni. Ale Teofila strzegła się cienia wróżb, przypuszczeń i rozwag, które mogły by przypominać jéj to, o czém zapomnieć najmocniéj postanowiła.
Wśród całego tego gwaru zajęć, interesów i przygotowań, jaki napełniał dwa domy, gotujące się do ważnéj dla nich uroczystości, przez nikogo niespostrzeżona, bo pilnie i przebiegle w tajemnicy chowana, snuła się historya Żanci. Początek historyi téj datował od owego koncertu niefortunnéj pamięci, który odbył się kilka miesięcy temu; drugi i daleko ważniejszy jéj rozdział zaczął się w dniu odwiedzin, oddanych przez ciocię Rózię i Żancię pani Wąsikowskiéj.
W dniu tym, w chwili właśnie, gdy pani Róża, stojąc przed źwierciadłem, pomiędzy dwiema zapalonemi świecami umieszczoném, kończyła pracowitą wieczorną toaletę, do pokoju jéj wszedł lokaj z listem w ręku.
— Co to? kto to? od kogo to? — zagadała młoda staruszka, która pasyami lubiła otrzymywać listy.
— Nie wiem od kogo list ten być może — odpowiedział służący — bo przyniósł go żydek jakiś, obdartus, zdaje się, że posługacz z jakiegoś zajazdu.
Pani Róża chciwie spójrzała na kopertę, na której, wielkiemi literami wypisany i zamaszystymi zakrętasami przyozdobiony, znajdował się napis: „Jaśnie Wielmożnéj pani Róży z Brochwiczów Cieciórkowéj, Jaśnie Wielmożnéj Pani i Dobrodziejce do rąk własnych”.
— No, no! do kogoż to? od kogo? — szeptała ciocia Rózia, ale zaledwie rozłamała pieczątkę listu, stanęła, jak wryta, z opuszczonemi rękoma i otwartemi usty. Z koperty wypadł list drugi, zamknięty także w kopercie, mniéjszéj tylko i zaopatrzonéj nadpisem: „Jaśnie Wielmożnéj pannie Joannie Brochwiczównie, do rąk własnych”. Oprócz tego listu, był tam jeszcze wielki arkusz listowego papieru, a na nim stały skreślone następujące słowa:
„Jaśnie Wielmożna Pani i Dobrodziejko!
„Pełen nieśmiałości i pokory, ścielę się do stup JWPani i Dobrodziejki, błagajonc, abyś JWPani przebaczyć raczyła zuchwałość człowieka nieszczęśliwego, ktury, skazany przez los na tułaczkę po krainach niedoli i poniżenia, ośmielił się wyczytać w Jéj oczach iskrę spułczucia, kture tak rzadko gości w ścianach zmateryalizowanych bogaczy XIX wieku. Tknięty tém spułczuciem człowiek nieszczęśliwy, ośmielił się złożyć w dostojne ręce TWOJE Pani!!! pismo do Anielskiéj Istoty, ktura, jak promień słońca, zesłany przez Niebo w ciemności uwięzionego, zstąpiła dziś wras z TOBĄ Pani!!! do skromnego siedliska Matki mojéj i mego. Jest to z głembi serca płynące podziękowanie, kture wyrazić pragnęło serce moje, wdzienczne bez granic za Anielską JEJ dobroć. Błagam CIĘ Pani i zaklinam, nie odmawiaj méj prośbie. Wszak to jest jedyna nadzieja, ktura, jak kropla rosy orzywia duch mój zbolały w zapasach z losem i złymi ludźmi
Nawskruś przejenty dla CIEBIE Pani najwznioślejszym szacunkiem i wdzienczny do grobowéj deski
Roman Gotard Bruno Wąsikowski”.
Czytając powyższe wyrazy, pani Róża uśmiechała się, czmychała i mrugała powiekami. Po przeczytaniu siadła na nąjbliższém krześle i zaczęła głową kiwać w zamyśleniu wielkiém.
— No, no! biedne chłopczysko! — szeptała. — Zaczłapało się to widać po uszy w mojéj Żanetce! I nie dziwota! nie dziwota! młodzi oboje, jak dla siebie stworzeni! Dziewczyninie on także w guście! Oddam jéj ten list... naturalnie, że oddam! dlaczegożbym oddać nie miała? czy to ona mężatka już, czy co, żeby nie wolno jéj było przyjąć komplementu na piśmie od kawalera? Ciekawa rzecz, co on tam do niéj wysztychował, bo, co do mnie, to nie ma co powiedziéć, górnie napisał...
Tu otworzyła znowu pismo wędrownego muzyka, i czytała półgłosem niektóre jego ustępy, przerywając je własnemi uwagami.
— „Zuchwałość nieszczęśliwego człowieka, który skazany przez los na tułaczkę po krainach niedoli i poniżenia”. Po krainach niedoli! Oho! jak on to pięknie mówi, kochańciu! i prawda, święta prawda! natułało się to biedactwo po różnych miastach i mieścinach ze skrzypeczką pod pachą! „Ośmielił się wyczytać w jéj oczach iskrę współczucia...” Naturalnie, królu mój kochany, że mam współczucie. Dlaczegożbym nie miała jego miéć? ja zawsze mam współczucie dla młodych niebożątek! „Jedyna nadzieja, która, jak kropla rosy ożywia duch mój zbolały w zapasach z losem...” Kropla rosy! w zapasach z losem! fiu! fiu! jak górnie, ślicznie! czule! choć do druku poddawać! Tęgą głowę ma ten Romulek, jak mego nieboszczyka Leosia kocham!...
W téj chwili wszedł znowu służący z oznajmieniem, że powóz gotowy i pani Brochwiczowa z córką czekają na dole zejścia pani Róży, aby udać się z nią na wieczór. Pani Róża zerwała się, wsunęła oba listy Romana Gotarda za stanik fijołkowéj sukni, i pulchnemi rękoma poprawiwszy przed źwierciadłem symetryą poczernionych warkoczy i sterczącego nad niemi zielonego pufa, z żywością dwudziestoletniéj kobiety zbiegła ze wschodów.
W kilka godzin potém, cisza nocna panowała w dwóch sąsiadujących ze sobą pokojach. W jednym z nich głębokim snem sprawiedliwych zasypiała Drylska, w drugim pani Róża, w zwyczajnym swym wieczornym i rannym dezabilu, siedziała przed lustrem i, mrugając oczyma figlarnie, a uśmiechając się rzewnie, patrzała na siedzącą u kolan jéj Żancię. Młodéj dziewczynie policzki pałały i oczy świeciły gorączkowym blaskiem. Zawstydzenie, radość i rozrzewnienie, walczyły na twarzy jéj; w małych rączkach, splecionych kurczowo, drżał i szeleścił arkusik welinowego papieru. Przeczytała już list Romana Gotarda. Zanim zdobyła się na to przeczytanie, walczyła trochę pomiędzy wstydem, skromnością dziewiczą, a ciekawością i inném, jeszcze żywszém, uczuciem, podnoszącém gwałtownie pierś jéj, zamkniętą w ciasnym gorsecie. W piérwszym tym zresztą liście wędrownego muzyka nie było nic, coby zbytnio razić mogło skromne jéj przyzwyczajenia. Kreśląc go, Roman Gotard nie mógł zapomniéć, że pisze do „panny z bogatego domu”, a więcéj jeszcze do „ziemskiego Anioła”, to też wyrażenia jego tchnęły uszanowaniem i czcią najgłębszą, tłómaczącą się tak wielkiemi literami, składającemi wszystkie zaimki, zastępujące imię jéj, jak niezmierném wyszukaniem, wedle wyrażenia pani Róży, górnością wyrazów. Oprócz tego, Roman Gotard uczuł się parę razy w ciągu pisania swego szczerze i do głębi wzruszonym; to téż obok wiadomości, że był on „wendrowcem na pustyni Sahara, spostrzegającym strumyczek wut przejżystych, znajdowało się w piśmie jego parę ustępów, które, prosto i zgłębi serca jego pochodząc, najsilniéj trafiły do serca i wyobraźni Żanci. „Czy pamiętasz pani — pisał — ów wieczór koncertowy, kturego wspomnienie dotąd jeszcze sprawia mi i bul; i szczęście nieopisane? Okryto mnie wtedy wstydem i pośmiewiskiem. Wszyscy odwrucili się ode mnie, TY jedna, Pani! miałaś dla nieszczęśliwego artysty spujżenie przyjazne i łzę litości woku. Niech Bóg najwyższy błogosławi CIĘ za to spujżenie i za tę łzę. Był to klejnot cudowny, upadły na smutną drogę moję z serca Anioła!”
Żancia ukryła twarz w dłoniach i pochyliła głowę na kolana cioci Rózi.
— O, moja ciociu! — szeptała — czuję, wiem, że nie powinnam była czytać tego listu! coby téż to mama powiedziała, żeby dowiedziała się!
— Śmiéj się z tego, kochańciu! twoja mama jest najzacniejszą i najmilszą w świecie osobą, ale, co prawda, zanadto przed tobą Boży świat zamyka. Cóż to? czy malusieńkie dziecko jesteś, albo co? ja, rybciu, w twoim wieku będąc, nie z jednym, ale z dziesięciu kawalerami korespondowałam, i cóż mi się tak bardzo złego stało? Ot, żyję sobie i zdrowa, chwała Bogu, jestem do tego czasu, i dobry humor mam, a choć mi młodych lat szkoda trochę, to przynajmniéj miłe wspomnienie po nich zostało...
— To prawda, ciociu — szeptało, trwogi swe uspakajając dziewczę — cóż mi się złego stać może przez to, że list jego przeczytałam? Żeby to kto wiedział o tém, to co innego... może-by to było nieprzyzwoitém dla dobrze wychowanéj panny, ale przecież nikt o tém, prócz niego i ciebie, ciociu, wiedziéć nie będzie...
Zwróciła na list oczy, łzą zaszłe, i mówiła daléj:
— On taki biédny, ciociu, taki nieszczęśliwy, nieuznany przez świat i ludzi! Odkąd żyje, słyszałam przecież zawsze, że najpiękniejszą w świecie rzeczą jest poświęcenie! On poświęcił się dla sztuki, a jakąż mu za to świat dał nagrodę? Ledwie ma żyć z czego... mieszka w takiéj brzydkiéj, strasznéj izbie, w któréj-by doprawdy i nasz Ambroży nawet mieszkać chyba nie chciał. Nikt o nim nie mówi i nie pisze... nikt nie zna i nie ceni wyższych natchnień jego, nikt nie wié, jak gorąco kocha on sztukę, ile nocy może nie śpi dlatego, aby badać jéj tajemnice i nabierać w niéj wprawy i umiejętności. O! moja ciociu, ja takiéj niesprawiedliwości ludzkiéj znieść nie mogę!.. ja czuję nad nim taką, taką litość, że wolała-bym, aby mama gniewała się na mnie, aby mnie świat nazwał źle wychowaną panną, niż okazać mu obojętność, którą on wziął-by może za pogardę...
Mówiła to na-pół z żalem, na-pół z zapałem. Podniosła potém głowę i dodała:
— Czyż nie powinnam, ciociu, dumną być i szczęśliwą, kiedy on pisze mi, że bytność moja u jego matki taką wielką przyniosła mu ulgę i pociechę; że współczucie i przyjaźń, które we mnie dojrzał, są „klejnotem, upadłym na smutną drogę jego...”
— Zkąd upadłym? zkąd? zkąd? — zaszczebiotała figlarnie pani Róża — czemuż nie dokończysz, rybciu? jak on tam napisał ten czuły Romulek? zkąd upadłym?
— Z serca anioła! — bardzo cicho, i w zamyśleniu patrząc na list, dokończyła Żancia, a dwa wyrazy te, zestawione ze sobą, czyniły na nią widocznie głębokie wrażenie.
Nie byłoż z jéj strony dobrze i pięknie nieść pociechę człowiekowi, tak bardzo nieszczęśliwemu, nękanemu przez los i niesprawiedliwych ludzi? Nie byłoż zaszczytnie dla niéj siać klejnoty przyjaźni i współczucia na smutną drogę człowieka, który poświęcał się, a za swe poświęcenie otrzymywał samę tylko niewdzięczność ludzką? Nie był-że on zresztą najlepszym synem, najszlachetniejszym człowiekiem, najwznośléj czującym artystą? Zkąd czerpała pewność, że był on tém wszystkiém? nie próbowała nawet zapytać siebie o to, ale była pewną wysokich przymiotów jego, jak tego, że żyła. Przymioty te ukazały się jéj zapewne na śniadém, chmurném najczęściéj jego czole, w rozrzuconych bezładnie kruczych jego włosach, w ognistych i niespokojnych jego oczach. Kto wie? w hiszpańskim płaszczyku może i w tyrolskim kapeluszu, które, razem z innemi cechami jego postaci, odróżniały go od innych ludzi. Wyglądał inaczéj, poetyczniéj i romantyczniéj jakoś od wszystkich tych, których znała dotąd, musiał więc być lepszym, wznioślejszym, poetyczniejszym od nich. Był to wniosek jasny, jak słońce.
Nazajutrz, zaledwie szary świt dnia wniknął do pokoju Żanci, była już ona obudzoną i siedziała na swém posłaniu. Sięgnęła ręką pod poduszkę i, wydobywszy schowaną tam wczoraj drogocenną kartkę papieru, zaczęła znowu czytać wypisane na niéj wyrazy. Teraz, przy świetle dzienném uderzyła ją w liście tym rzecz, któréj wczoraj w zmieszaniu swém i wzruszeniu nie dostrzegła, uderzyła ją i bardzo niemile raziła ortografia listu tego, przypominająca mocno tradycyonalne utwory lokajów i prowentowych pisarzy. Córka Jana Brochwicza, znała dobrze rodzinny język swój. To téż każdy wyraz listu, w którym Roman Gotard, znakomicie uproszczając pisownią ojczystą, odrzucał litery wszelkie, kréskami lub ogonkami opatrzone, sprawiał jéj z razu niewypowiedzianą przykrość. Była to przecież przykrość zupełnie nieokreślona. Wstręt Żanci do niegramatycznego pisania Romana Gotarda był czysto instynktowny i nietylko, że nie trwał długo, ale ustąpił przed uczuciem gniewu i oburzenia, których przeciwko sobie saméj doświadczyła.
— Jakam ja niedobra, niegodziwa, próżna, żeby na takie drobnostki uwagę zwracać! nie umié gramatyki? i cóż ztąd? ja umiem ich cztery, a czy mi to dało przyjemność jaką, albo radość? gdzie tam! albo czy może lepszą jestem przez to, że je umiem? i to nie. Była-bym taka sama, jak jestem, choć-bym żadnéj nie umiała. Cóż więc to szkodzi, że on nie umié gramatyki? poświęcił się przecież dla rzeczy, tysiąc, milion razy piękniejszéj, wznioślejszéj, bo — dla sztuki!
W przyległym pokoju pani Róża chrapała, tuż obok Żanci duegna jéj spała, jak zabita, dziewczę rozkosznie uczuło samotność i swobodę chwili. A tu biały świt dnia zagląda przez okno... Zarzuciła na siebie ranne ubranie i, wyskoczywszy z łóżka bosemi stopami, cichutko, i jakby z przyzwyczajenia, krokiem ukradkowym pobiegła ku oknu. W téj saméj chwili ptaszek jakiś, zbudzony powstającém światłem, zerwał się z gniazda, zawieszonego pod gzémsem dachu, trzepocącemi skrzydłami uderzył o szybę, i świergocąc, poleciał między bezlistne drzewa ogrodu.
Stojąca przed oknem dziewczyna uśmiechnęła się do ptaszka radośnie i zarazem smutnie.
— Jak-bym ja chciała być ptaszkiem! — myślała — gdybym była ptaszkiem; zaraz-bym poleciała... a gdzie?
W myśli jéj zakręciła się odpowiedź: do niego.
Zapłonęła wstydem przed własną myślą, ale marzenie wzięło górę nad wstydliwemi przyzwyczajeniami.
— Zaśpiewała bym pod jego oknem jakąś bardzo piękną piosenkę, aby go pocieszyć!
Litowała się wciąż w głębi serca nad wędrownym muzykiem i pragnęła mu nieść pociechę. Cóż dziwnego? pani Herminia lękała się niezmiernie dla skromności i poetyczności córki swéj widoku nędz i ran ludzkich, ku którym jednak sama śpieszyła często z chętną pomocą. Ale naprawdę, czyliż podobna było wprowadzać młodą pannę do izb cuchnących, przedstawiać wstydliwemu jéj oku brudne posłania, na których jęczeli, zaledwie okryci łachmanami, chorzy nędzarze? czyliż podobna było niepokalaną i nieświadomą myśl jéj narażać na zetknięcie się z obrazami nędzy, nurtującéj te przepaściste głębie, w których żyją ludzie, przygnieceni brzemieniem bytu ciężkiego nad siły, jęczą kobiety chore i zbolałe, płaczą dzieci wpółnagie i głodne, w których wrą jadowite kłótnie, wzniecane biédą i goryczą, panują nałogi brzydkie, z ciemnoty zrodzone; albo téż, wśród cieniów ubóztwa i niedoli, jaśnieją jak słońca, wysokie, choć ciche, cnoty cierpliwości, odwagi, wiecznie i w milczeniu wojującej z nędzą nizkiéj, prozaicznéj, lecz w prozie swéj i poniżeniu bohaterskiéj, pracy? Nie! pokazywać to wszystko młodéj pannie było-by niepodobném; to téż Żancia miała o tém wszystkiém czysto teoretyczną tylko wiadomość, zaczerpniętą z książek i opowiadań, czyli, że nie miała o tém wiadomości żadnéj. A jednak, młode i z natury dobre jéj serce, roztkliwione i rozanielone w dodatku mnóztwem panujących w życiu jéj żywiołów, gwałtem pragnęło litować się i pocieszać. Litowała się téż nad „wendrowcem pustyni Sahary” i pragnęła go pocieszać. Było tam przecież w tém serduszku, oprócz litości, a może i w skutek litości, inne uczucie jakieś. Doświadczyła tego na sobie Drylska, która, otwierając ze snu oczy, ku nadzwyczajnemu zdumieniu swemu, ujrzała Żancię, w białym penioarze, stojącą u okna ze złożonemi rękoma i oczyma podniesionemi ku błękitom nieba, śród których płynęło szybko parę białych obłoczków.
— Jakbym ja chciała być obłoczkiem! — marzyło dziewczę. — Gdybym była obłoczkiem, zawisła-bym nad jego dachem...
— Jezu najmilszy! — w téj saméj chwili zawołała Drylska — a co to stało się paniuńci, że tak wcześnie zerwała się z łóżeczka? czy nie chora, broń Boże!
Wyrwana z marzeń dziewczyna, odwróciła się od okna i z ogniem jeszcze na policzkach, a z wilgocią w oku, wskoczyła na łóżko duegny, porwałają za szyję i twarz jéj okryła mnóztwem szybkich, ognistych pocałunków.
— Zadusisz, paniuńciu! — wołała zachwycona i zarazem przestraszona panna służąca — dość już, dość tych całusów, dzieciątko moje! tchnąć już nie mogę, oj! oj! paniuńciu!
Było w istocie cóś dziwnie gwałtownego, namiętnego w uściskach, któremi tego ranka Żancia darzyła swoję duegnę; obdarzyła-by ona niemi zresztą każdą inną osobę, która-by w tej chwili znalazła się w jéj pobliżu, — mniéj nawet, niż osobę, bo pieska, kotka, ptaszka, kogokolwiek, na kogo mogła-by przelać tę falę uczucia, która wzdymała pierś jéj, w porze téj wolną jeszcze od gorsetu, skąpaną w upajającéj, bo rzadko zaznawanéj, ciszy i samotności, roznamiętnioną marzeniem...
Od dnia owego, żydek posługacz z zajazdu dość często zjawiał się w przedpokoju mieszkania Brochwiczów, zawsze z listem, do pani Róży zaadresowanym. Naturalnie, nikomu w domu tym na myśl nie przyszło zaciekawić się lub zapytać, kto był tak częstym korespondentem młodéj staruszki. Ona zaś otwierała zwykle kopertę, mrugając oczyma, uśmiechając się i ze łzami prawie rozczulenia szepcąc o tym biednym Romulku, który tak po uszy zaczłapał się w jéj Żanetce. W gruncie duszy ex-lwica rozpływała się z zadowolenia, z którego nie zdawała nawet sprawy przed sobą. Jak ryba w wodzie, kąpała się w ulubionym swym romantycznym żywiole, który przypominał własne jéj młode lata i udzielał pożywy ruchliwéj jéj wyobraźni. Nie zapytała zresztą siebie ani razu, jaki może być ostateczny wypadek romantycznéj intryżki, któréj nicią bawiły się jéj pulchne białe ręce.
— Niech pobawi się biedna dziecina — szeptała do siebie, ilekroć przychodziło jéj wręczać podług adresu pismo Romana Gotarda, — niech pobawi się rybka moja! nie zaznało to jeszcze życia, nie odetchnęło jeszcze ni razu swobodnie!
Zaznać życia i odetchnąć swobodnie, znaczyło to naturalnie, w pojęciu pani Róży, kochać się na zabój, lub w ostateczności choćby na żart. Ponieważ zaś młoda staruszka coraz mocniéj i serdeczniéj przywiązywała się do Żanci, która jednała ją dla siebie pokorą swą, czułością i przywiązaniem, pragnęła więc dla niéj tego, co uznawała sama za najpiękniejszą ozdobę życia, za kwiat młodości i najwyższą jéj uciechę. Dziwniejsza już z pozoru rzecz była w tém, że wpływ pani Róży, jéj figlarnego uśmiechu i szeptu, na Żancią tak silnym stał się; że ona, ona, tak skromna dotąd, lękliwa i wstydliwa, z bardzo małém już zawstydzeniem, a wielką zawsze ciekawością i większém jeszcze wzruszeniem, otwierała listy, pisane do niéj przez, jak wyrażała się pani Róża, młodego kawalera. Było to przecież niczém więcéj, jak wynikiem bardzo prostéj, choć mało znanéj prawdy, że istoty ludzkiéj, która choćby raz uczuła w sobie samowiedną, ludzką wolę, ustrzedz nie zdoła nikt, prócz niéj saméj. Dowodziło to także niezmiernéj kruchości téj budowy, którą tak pracowicie wznosiła pani Herminia, a którą lada słowo sprzeczne z jéj słowami, lada chwila marzenia, lada instynkt podnoszący się z głębi młodzieńczéj piersi, w niwecz obrócić mogły, nie znajdując dostatecznego oporu w biernych cnotach ślepéj wiary i niemego posłuszeństwa.
Bądź co bądź, onych listów, przez żydka pod adresem pani Róży przenoszonych, było kilka; a napełniały je wciąż same niewinne wielce wykrzykniki, ponure opisy pustyni Sahary, pełne zachwytów wzmianki o bozkiéj sztuce, poniewieranéj przez zmateryalizowaną ludzkość dziewiętnastego wieku, przysięgi, składane na ołtarzu, na którym od pewnego czasu zajaśniała przed oczyma nieszczęśliwego artysty polarna gwiazda w postaci ziemskiego anioła...
Z tego wszystkiego tworzyły się pewne ustępy, które obojętnemu czytelnikowi musiały-by koniecznie przywołać przed wyobraźnią twórcę ich, gryzącego pióro w zębach wśród wielkiéj posuchy umysłowéj i rozrzucającego sobie włosy na głowie z rozpaczy, że, pragnąc napisać coś, nie wiedział, coby miał pisać. Nie mniéj jednak pani Róża znajdowała zawsze ustępy te bardzo górnemi i takiemi, kochańciu! że choć je do druku podawać było; Żancia zaś czytała je nie oczyma i rozumem, ale sercem litującém się i rozognioną wyobraźnią. Porównanie jéj do gwiazdy polarnéj zachwyciło ją, wzruszyło i... napełniło dumą.
— A więc — pomyślała — jestem dla niego gwiazdą przewodnią i nie tylko już samą pociechą, ale i dźwignią, wsparciem, natchnieniem. Kto wié? przyczynię się może do tego, że stworzy on arcydzieło jakie! — Koło przecież, raz w bieg wprawione, toczy się już potém siłą własnego rozpędu. W czwartym czy piątym liście wędrownego artysty znalazło się słowo, którego w poprzednich ni razu jeszcze nie było, piorunujące słowo — „miłość”. Czy, uzuchwalony przyjęciem, jakiego pisma jego doznawały u młodéj dziewczyny, uznał on z rozwagą, że słowo to bez niebezpieczeństwa nakreślić już może? czy, roznamiętniony także tajemniczością stosunku, rozmarzony ponętną postacią dziewiczą, którą nieustannie widywał przed swą wyobraźnią, nakreślił on je w chwili rzewności, lub uniesienia? było tam zapewne i jedno i drugie, cechą bowiem najwybitniéj odznaczającą go było to, że nieprzytomny prawie szał, panujący nad jego życiem, nie wyłączał w nim chłodnego wyrachowania, że w kobiecie, która była przedmiotem czułych marzeń jego i ambitnych rojeń, widział i ziemskiego anioła, i zarazem „bogatą pannę.” Nakreślił tedy słowo „miłość.” Była to naturalnie „miłość czysta, jak kropla rosy, niewinna, bezinteresowna, miłość dwuch dusz rozłonczonych na ziemi, ale kture Bóg stworzył jednę dla drugiéj; miłość taka, na kturą śmiało patrzéć mogą gwiazdy i Aniołowie i cieszyć się...” Niemniéj jednak słowo to, jak grom, uderzyło Żańcię i, jak błyskawica, wpadło do piersi jéj i głowy. W piérwszém mgnieniu oka przyzwyczajenia przemogły; uczuła się obrażoną, gniewną prawie, chociaż nic a nic nie wiedziała, za co się gniewa. Potém zalała się rzesistemi łzami, (było to, jak zwykle, o późnéj godzinie, sam-na-sam z panią Różą); potém, położywszy się do łóżka, spać nie mogła, przez noc całą; wstała nazajutrz znużona, zgorączkowana, a przedewszystkiém szarpana straszną niepewnością tego, co uczynić powinna. List bowiem Romana Gotarda kończył się wyznaniem niewymuwnéj trwogi, uczuwanéj przed tém, że, rozgniewany zuchwalstwem jego, Anioł odwrócić od niego może swe promienne oblicze, że zgaśnie dla niego tedy na zawsze polarna gwiazda, a on pozostanie znowu w ciemnościach, jak okrent bez kotwicy, jak łutka bez sternika, i t. d. „Jeżeli o Pani!!! — pisał rozpoetyzowany muzyk, — w sercu TWOJEM jest choć kropla litości nad tym, nad kturego losem kiedyś łzę uroniłaś, jeżeli pod popiołami nieszczęsnéj méj doli palić się może jeszcze iskierka życzliwości TWEGO serca dla mnie, daj mi Pani dowód, że gnief nie zastąpił w TWEM sercu spułczucia, kture jest dla mnie kroplą rosy ożywczéj, i ukaż mi się, o Anielska ISTOTO, choć na jednę chwilę, gdy jutro wstąpię w wyniosłe progi TWOICH Jaśnie Wielmożnych Rodziców! Jeżeli CIĘ, o Pani!!!! jutro nie zobaczę, Ideał muj spadnie z piedestału, gwiazda moja zgaśnie i pujdę znuf samotny na rozłogi niegodziwego świata tego, dopuki zimna mogiła nie przykryje serca, kture bije dla CIEBIE, Pani! z mocą, kturej żadne potengi ziemskie zgłuszyć nie potrafią.”
Co tu czynić? Ukazać się? wstyd jakoś, straszno, trudno! Nie ukazać się? a więc przeszyć boleścią jego serce, spaść z piedestału, zgasić gwiazdę polarną, dać może dowód, że córka Jaśnie Wielmożnych Rodziców (dla czego wypisał on tu ten szumny tytuł?) pogardza ofiarą serca nieuznanego artysty? — Wśród wszystkich uczuć, jakie ją oblegały, młoda dziewczyna nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo sama pragnęła w dniu tym zobaczyć człowieka, który stał wciąż przed jéj wyobraźnią na postumencie, zbudowanym ze wszelkich cnót idealnych, w szacie utkanéj z najwznioślejszych uczuć i niezasłużonych cierpień.
Około południa Żancia siedziała w bawialnym salonie o parę kroków od matki swéj, czytającéj książkę. Siedziała nad krosienkami i wyszywała na kanwie szlak z arabesków. Powiedziano jéj przed kilku dniami, że powinna była własnemi rękoma utworzyć podarek jakiś dla przyszłéj bratowéj i kazano wyszywać poduszkę. Dostała kanwę, deseń, włóczki i rozpoczęła robotę, któréj, pomimo, że podobnemi robotami trudniła się od dzieciństwa, polubić nie mogła. W dniu tym szczególniéj machinalne liczenie ściegów i niewolnicze naśladowanie deseniu nużyło ją niewypowiedzianie, dręczyło, dławiło niemal. Czuła się dnia tego w takiém usposobieniu, że, gdyby mogła, gdyby miała prawo uczynić to, z najwyższą rozkoszą rzuciła-by się w fale świeżego powietrza, biegła-by kędyś w pole, na przestrzeń otwartą, gdzie szumią wiatry, ochładzające rozgorzałe czoła, gdzie brzmi pieśń swobodnego ptaszka, kojąca niespokojne serca. Uczuwała gwałtowną potrzebę ruchu dla ciała, zajęcia jakiegoś dla głowy, zajęcia, śród którego mogła-by uspokoić się, ochłonąć z wrażeń doznanych, zapomniéć o nich na chwilę, aby potém trzeźwiéj, jaśniéj pomyśléć o tém, co czynić jéj wypada.
Siedziała przy oknie, schylona nad krośnami. Cała energia młodzieńczéj jéj istoty, dławiona w niéj milczeniem i nieruchomością, niby płyn burzliwy w zamkniętém naczyniu, rozpierała jéj pierś, którą, dolegliwiéj niż kiedy, uciskały dziś rogi i sznurki gorsetu; co chwila palącą falą krew uderzała jéj do policzków i skroni, a wtedy kolory włóczki, leżącéj przed nią, mieniły się w jéj oczach i oczka kanwy zdawały się skakać w zawrotnym tańcu.
Od chwili do chwili jednak spoglądała przez okno na ulicę. Nagle powstała i zmierzała ku drzwiom salonu:
— Dokąd idziesz, Żanciu? — zapytała natychmiast pani Herminia, podnosząc twarz z nad książki.
Żancia przy drzwiach już stanęła ze spuszczonemi oczyma.
— Idę po włóczkę, mamo.
— Dokąd?
— Do mego pokoju.
— Zkądże tam włóczka być może?
— Zaniosłam tam z rana parę splątanych pasemek, aby je rozplątać.
Pani Herminia skinęła głową na znak zezwolenia.
O, jakże wprawnie, jak często i bez zająknienia kłamać umieją ziemskie anioły! Młoda dziewczyna, wychowana przez panią Herminią na ziemskiego anioła, nie poszła ani do pokoju swego, ani po włóczkę, któréj jednak parę pasemek, przez chytrość i przebiegłość wcale nieanielską, zaniosła z rana na górę. Wbiegła na wschody, ztamtąd na kurytarzyk, odgradzający pokoje jéj od pokojów młodszych braci, i stanęła, drżąca cała, blada, z trwogą w źrenicach, z dłońmi przyciśniętemi do wzdymającéj się piersi... Po chwili ozwały się na wschodach kroki męzkie; Roman Gotard ukazał się w drzwiach kurytarzyka. Miał na sobie hiszpański swój płaszczyk, tyrolski kapelusz trzymał w ręku; wzrok jego pałający, niespokojny, spotkał się z drżącą postacią dziewczyny, i z ust wydarł się stłumiony okrzyk, w którym zadźwięczała wyraźnie namiętna radość. Ale i ona także na widok jego odzyskała siły, które zdawały się ją opuszczać. Dzieliło ich parę kroków tylko. On patrzał na nią błagalnie, trwożnie, pokornie i namiętnie. Ona zbliżyła się i, odrywając od fałd błękitnéj jak niebo sukienki, drobną, drżącą rękę, wyciągnęła ją ku niemu. W téj chwili w głębi kurytarzyka skrzypnęły drzwi jakieś. Żancia drgnęła, Roman Gotard odskoczył i postąpił szybko ku drzwiom, za któremi brzmiała minorowa gama, wygrywana przez jednego z jego uczniów. Ale jakkolwiek krótką była chwila wzajemnego ich porozumienia, ona miała czas uczuć na swéj ręce palące gorąco dłoni jego, on mógł przez parę sekund ogniste oczy swe zatopić w piwnych jéj źrenicach, w których dawne złote iskierki rozgorzały w płomienie.
— Kocha mię — myślał Roman Gotard, siadając obok ucznia swego przy fortepianie, a na myśl tę uczuł radość wielką, lecz większą jeszcze dumę.
— Kocha mię — myślała Żancia, wbiegając do pokoju swego i rozpalone czoło ujmując w dłonie. Myśl ta sprawiła jéj zawrót głowy, a w całéj istocie jéj wznieciła niepojęte jakieś bóle i rozkosze, pragnienia i trwogi.
W kilka minut potém wchodziła do salonu z dwoma pasemkami włóczki w ręku, ze źrenicami ukrytemi pod zasłoną spuszczonych powiek, blada trochę, ale sztywna, niewinna i dziecięco dziewicza, jak zawsze.
Dnia tego przed zmrokiem, pani Herminia, na-pół z zachwyceniem, na-pół ze zdziwieniem, słuchała głosu córki swéj, śpiewającéj przy fortepianie. Żancia zwykle o téj godzinie exercytowała się w śpiewie. Ale dziś nie było to wcale exercytowanie się nieumiejętnéj i nieśmiałéj uczennicy. Śpiewała jakąś wielką miłosną aryą włoską. Dotąd nie rozumiała może dokładnie wyrazów jéj i tonów. Dziś zrozumiała je. Głos jéj rozchodził się po obszernych pokojach z dziwną siłą i pełnią brzmienia, chwilami dźwięczał przeczysty, srebrny, drżący tkliwością, rzewnością bez granic; chwilami wybuchać zdawał się z jéj piersi gwałtem jakimś nieposkromionym, namiętnością, pełną energii, nieokreślonych pragnień, palącego bólu.
Pani Herminia słuchała i własnym uszom nie wierzyła. Nie przypuszczała nigdy, aby drobna pierś jéj córki wydawać mogła tak silne, pełne brzmienia, aby śpiew jéj mógł być tak potężnym i porywającym. Było jednak w tym śpiewie coś, czego nie rozumiała dobrze, lecz co nie podobało się jéj, przestraszało ją niemal.
— Żanciu! — zawołała nakoniec z przyległego pokoju — śpiewasz dziś dobrze, ale zanadto przejmujesz się tą aryą. Słysząc cię, można-by myśléć, że to śpiew jakiéjś prymadonny z teatru. Ça choque! Młoda panna powinna i w śpiewie nawet strzedz się wszelkiéj exaltacyi i zbytecznego podnoszenia głosu.
Młoda śpiewaczka, głosem tym wyrwana z gorącéj fali muzycznych tonów i własnych swych myśli, zsunęła ręce z klawiszy i umilkła. Po chwili znowu śpiewać zaczęła, ale gdy, posłuszna zaleceniu matki, śpiewała ciszéj już i powściągliwiéj, brwi jéj drgały zniecierpliwieniem i niechęcią, a w oczach błyskał śród zmroku ogień buntowniczych myśli.
Tego samego dnia i wieczoru, u pana Darzyca ojca grano w karty. Gra zresztą taka, dzienna i wieczorna, niebyła w tém miejscu niczém ani osobliwém, ani zdrożném. U pana Darzyca bowiem, ilekroć bawił on w mieście, a bawił w niém daleko częściéj, niż na wsi, grano zawsze w karty. Było to rzeczą tak powszechnie wiadomą i przyjętą w kole jego znajomych, że czynić nad nią jakiekolwiek komentarze wydawało-by się dla tych znajomych tém samém, co krytykować kulę ziemską za to, że obraca się około swéj osi. Zielone stoliki przecież, których zawsze stało tu otworem kilka, niekiedy zaś, w czasach wielkiéj karystyi na przybywających do miasta obywateli wiejskich, dwa, lub trzy tylko, otoczone były najsurowszemi regułami najściślejszego honoru i dobrego tonu. Nie było tu nigdy ani zapamiętałości, ani gniewnych, lub radosnych wykrzyków, ani, broń Boże, najlżejszego choćby fałszu, rzadko bardzo nawet pojawiał się hazard, i nigdy prawie nie przychodziło do przegrywania i wygrywania sum znacznych; ale wszystko odbywało się cicho, grzecznie, uczciwie, w granicach gier tak zwanych komersyjnych, w których ludzie, oddający się im, oprócz czasu zabitego i szczęk od poziewania nadwerężonych, żadnych strat nie ponosili. Dlaczego grali, skoro, grając, poziewali? Było to ich tajemnicą. Prawdopodobnie dlatego, że poziewanie uważali za najmniéj jeszcze utrudzającą robotę ze wszystkich robót, które leżały w zakresie zwykłéj ich działalności. To tylko pewna, że sam gospodarz onego grającego domu, grając, nie poziewał nigdy. Nie upędzał się on wcale za zyskiem w grze, ale miłował sztukę dla sztuki, i przywykł do niéj od najwcześniejszéj młodości, tak jak do herbaty, którą, nieustannie popijał, do rannych swych i wieczornych pantofli i fajki, osadzonéj na krótkim cybuszku z bursztynem.
Z synów pan Darzyc w najmilszéj zabawie swéj towarzyszy nie miał. Młodszy z nich, Adam, od powrotu z za granicy, gdzie parę lat bawił i zapewne trochę nazbyt bawił się, ciągle chorował; młodszy, Artur, od powrotu z uniwersytetu, który z przedostatniego kursu opuścił, ciągle czytał. Piérwszy jednak, pomimo ciągłych katarów, fluxyi i nerwowych gorączek, które mu czas pochłaniały, poczynał już trochę wkładać się do ojcowskiego trybu bawienia się i życia; drugi za to nie dawał dotychczas pod tym względem nadziei żadnych. Artur Darzyc, tak jak i Maryan Brochwicz, przedstawiał sobą wzór dla rówieśnéj młodzieży obywatelskiéj, i tak, jak Maryan, reprezentował najwyższą sumę przymiotów, dla młodzieży téj dostępnych. Nie grał w karty, nie pił, hulanek żadnych nie lubił, pieniędzy nie tracił, żebraków wspierał, z bratem podzielił się spadkiem, po matce otrzymanym, uczciwie i zgodnie, a o wzięciu się do gospodarstwa na folwarku swym, który dotąd oddawał w dzierżawę, od lat kilku stale zamyślał. Czytał tylko więcéj jeszcze daleko od młodego Brochwicza; tu i owdzie przebąkiwano, że nawet coś pisał, co zresztą wydawało się rzeczą prawdopodobną każdemu, kto patrzał na poważną nad wiek jego postawę i twarz nieładną, lecz nacechowaną wyrazem dość szlachetnym i myślącym.
Owóż po całodzienném i całowieczorném graniu i poziewaniu, goście pana Darzyca rozeszli się tak, jak przyszli, nic nie zyskawszy prócz dnia przepędzonego, i nic nie utraciwszy, prócz również dnia zabitego; drobne bowiem kilkunastorublowe sumy, które z kolei przegrywali i wygrywali między sobą przez całe życie, niby podrostki rzucający i odrzucający piłkę, nie znaczyły nic a nic. Większy już wydatek ponosili na cygara, których bardzo wiele palili, w celu zapewne zabezpieczenia się od uśnięcia nad przyjemną zabawą. Dymu téż cygarowego było w obszernym pokoju bawialnym pana Darzyca tak wiele, że postać przechadzającego się po nim Artura zdawała się wciąż wyłaniać z obłoków i ukrywać we mgle. A jednak, pomimo téj obfitości tytuniowych wyziewów, Artur palił jeszcze cygaro, palił téż fajeczkę swą, na krótkim cybuszku osadzoną, i pan Darzyc ojciec. Na trzech otwartych zielonych stolikach stało jeszcze po dwie zapalone świece, leżały rozrzucone karty i rozpościerały się nakreślone kredą długie rzędy cyfr, które ktoś nieświadomy mógł-by wziąć za kabalistyczne znaki.
Pan Darzyc ojciec siedział w głębokim fotelu i czekał na swego przybocznego lokaja, który towarzyszył odchodzącym gościom na wschody. Wszedł nakoniec ze szklanką herbaty na tacy, którą postawił przed panem swym, pozamykał stoliki, ukląkł, ściągnął z nóg swego pana obuwie, zastąpił je pantoflami, tuż przy łokciu jego położył woreczek z tytuniem i odszedł na palcach.
Pan Darzyc spoczywał po całodziennych trudach, a ktokolwiek, nieświadomy spraw jego życia, patrzał-by na niego, nigdy nie mógł-by odgadnąć, jakiemi były to trudy. Powierzchowność bowiem tego człowieka była poważną, dumną, na pierwszy zaraz rzut oka uszanowanie nakazującą. Wysoki, barczysty, atletycznie zbudowany, miał on czoło wypukłe i szerokie, powiększone jeszcze znaczném wyłysieniem, oko duże, brwią szeroką i siwiejącą ocienione, wąs siwiejący téż, zawiesisty — szlachecki. Spójrzawszy raz na człowieka tego, rzekł-byś, że są w nim ogromne zasoby sił fizycznych, że pod tém czołem wielkiém muszą być wielkie też umysłowe zdolności, że powaga, malująca się w łuku tych brwi gęstych, i siła, cechująca postawę wyniosłą, muszą być śladami i znamionami silnych czynów, poważnego życia. Po bliższém dopiéro przyjrzeniu się, poznać można było omyłkę natury, która wyciosała kolos ten dlatego, aby przez całe życie trudnił się kreśleniem kabalistycznych znaków na zieloném suknie, a bardziéj jeszcze owoc przyzwyczajeń, które zgnębiły mózg ten, mieszkający pod szeroką czaszką...
Gdy lokaj, wykonawszy obowiązkowe swe cowieczorne czynności, opuścił pokój, Artur Darzyc wyłonił się z obłoków dymu i stanął przed ojcem.
— Papo — rzekł — chciał-bym z papą pomómówić...
— O czém-że to, Arturku? — wypłynęło z pod sumiastych wąsów zapytanie, wnet stłumione ziewnięciem.
Darzyc ojciec z powodu preferansa, wista i geryłasza, odwykł zupełnie od mówienia. W chwilach zato wolnych od tych zatrudnień, przywykł poziewać...
— Pragnął-bym jutro oświadczyć się o rękę panny Brochwiczówny...
Darzyc ojciec nie ziewnął tym razem, wyjął nawet z ust cybuszek, i z pod olimpijskich brwi swych spójrzał na syna bardzo przychylnie.
— A czemuż nie, Arturku? czemuż nie? Wiész dobrze, że jest to oddawna mojém własném życzeniem. Pan Jan najzacniejszy człowiek... grywamy z sobą rzadko, bo dziwak nie lubi preferansa, ale poważam go bardzo... podobno tam braciszek ewikcyonował siostrze na Brochowie sto pięćdziesiąt tysięcy złotych... co? nie słyszałeś?
— Słyszałem — odparł Artur — ale nic mnie to wcale nie obchodzi.
Sumiaste wąsy podniosły się znowu poziewaniem.
— Czy myślisz, że jesteś Krezusem, Arturku?
Artur zniknął na chwilę w obłoku, poczém, wypływając znowu na przestrzeń, rozjaśnioną światłem lampy, rzekł:
— Nic mnie to nie obchodzi, papo, bo kocham prawdziwie pannę Joannę i ożenił-bym się z nią, gdyby nie miała nawet ani grosza.
Rzekł to z mocą i uczuciem. Widać to było z wyrazu twarzy jego ożywionéj i wzruszonéj, że mówi prawdę.
— No, dobrze, dobrze, Arturku, ależ zdadzą ci się przecie i pieniążki.. ja się tam w wasze interesa nie wdaję, jesteście pełnoletni, wzięliście majątek po matce i urządzacie się, jak sami chcecie; ale słyszałem... obiło się coś o moje uszy, że ci dzierżawca straszliwie Kwiecin zrujnował...
Artur oddawna pogrążonym już był we mgle tytuniowéj i nieprędko wypłynął z obłoku. Wypłynął zaś z twarzą markotną nieco.
— Jest w tém trochę prawdy, papo — rzekł — ale nie potrwa to długo. Myślę już stanowczo wziąć się sam do gospodarstwa. Wprzódy jednak chcę upewnić się co do spraw mego serca. Panna Joanna podoba mi się niewymownie. Trzeba przyznać, że pani Brochwiczowa wychowała córkę swą tak, jak u nas tylko wychowywać młode panny umieją. Niewinna jak anioł, skromna, łagodna, uległa, obdarzona przytém wcale pięknym talentem do śpiewu, panna Joanna posiada wszystko, co może uszczęśliwić mężczyznę, uczynić mu z domu raj ciszy i poezyi. Nie ma ona ani tak zwanego wyrobionego charakteru, który mógł-by oprzéć się kształcącéj ją ręce męzkiéj, ani téj chorobliwéj exaltacyi, która tyle kobiet doprowadza do smutnych awantur i upadków. Ten, kto zostanie jéj mężem, będzie miał w swych ręku bogaty a nienaruszony, dziewiczy materyał.
— Materyał na co? — zapytał pan Darzyc ojciec.
— Materyał na żonę — z powagą odpowiedział Artur.
Żartobliwy uśmiech przesunął się pud sumiastym wąsem.
— To ty, Arturku, nie żony chcesz, ale materyału na żonę?
— Materyału, papo, któremu nadam taki kształt i kierunek, jaki utworzyć może najlepszą dla mnie żonę.
— No dobrze, dobrze! więc oświadcz się!
— Chciałem właśnie prosić cię, papo, abyś w tym celu pojechał jutro wraz ze mną do państwa Brochwiczów.
Olimpijskie brwi zsunęły się z zakłopotaniem.
— A o któréj godzinie?
— Naturalnie o piérwszéj po południu, lub najpóźniéj o trzeciéj. Są to godziny wizytowe...
— A czy ja tam, Arturku, mam czas pamiętać o waszych wizytowych godzinach? Zaprosiłem na jutro gości na preferansa...
— Pograją może sami przez pół godziny...
— A cóż robić? pograją sami. Naturalnie, że gdy idzie o rzecz tak ważną dla ciebie, pojadę...
W skutek powyższéj rozmowy, Żancia wpadła nazajutrz około godziny drugiéj z południa do pokoju pani Róży, blada, z wystraszonemi oczyma. Pani Róża wybierała się do miasta i kładła na głowę kapelusz, zobaczywszy przecież w lustrze zmienioną twarz swéj ulubienicy, zwróciła się ku niéj co żywo.
— Co to? co ci jest? czegoś się tak przelękła, rybeńko moja.
Żancia przypadła do niéj bez tchu prawie i schwyciła ją za obie ręce.
— Ciociu! ciociu! ja nieszczęśliwa! co ja teraz zrobię? Pan Darzyc przyjechał z synem i... oświadczają się teraz o mnie mamie i ojcu...
— Zkąd wiész, rybciu, że oświadczają się... może to tylko tak sobie... wizyta?
— Nie, nie! tacy poważni obaj... stary Darzyc zupełnie taką samę ma minę, jak miał ojciec, kiedy jechał do pani Natalskiéj oświadczać się za Maryana o Tośkę; a pan Artur, wchodząc, tak jakoś dziwnie na mnie spójrzał, jak nigdy... I mama także poznała, że przyjechali oświadczać się, bo widziałam dobrze, że była bardzo kontenta, a mnie powiedziała zaraz pocichu, żebym szła do mego pokoju i tłómaczyła tymczasem z francuzkiego... O! mój Boże! czyż można wymagać od kogoś, aby tłómaczył z francuzkiego w takiéj okropnéj chwili... Co ja pocznę? co ja nieszczęśliwa teraz pocznę?
Załamała drobne ręce i stała przed ciocią Rózią ze spuszczoną głową, jak posąg rozpaczy i trwogi.
— Czegoż tak alterujesz się, rybko moja? ja tu wcale nie widzę takiego wielkiego nieszczęścia. No, pójdziesz za Arturka i koniec! bardzo przyzwoity kawaler i zakochany w tobie po uszy... obserwowałam to nieraz...
Żancia podniosła głowę i ze zdumieniem, z obrazą widoczną, spójrzała na panią Różę.
— Mam iść za pana Artura? — wymówiła z niezwykłą powagą — ciociu... a to co?
Przy ostatnich wyrazach dotknęła dłonią stanika sukni, za którym zaszeleściał papier. Pani Róża wiedziała snadź, jakie to były kartki, które, spoczywając na sercu dziewczyny, odgłos ten wydały.
— Co? Romulek? — rzekła z namysłem — no, zmartwi się biedactwo... może i pochoruje trochę ze zgryzoty, ale, jak zobaczy, że jesteś już panią Arturową, to i wyperswaduje sobie...
— Ja nie chcę, ciociu! — zawołała dziewczyna z taką mocą, z takim wybuchem, że pani Róża z osłupieniem z razu spójrzała na nią. — Ja nie chcę, żeby on martwił się przeze mnie!.. ja nie chcę, żeby wyperswadował sobie!.. ja nie chcę być panią Arturową!.. nie chcę… nie chcę!..
Mówiąc to, uderzała pięścią jednéj ręki o dłoń drugiéj; uniesienie jéj miało w sobie coś z dziecinnego rozżalenia i rozgniewania. Przy ostatnich wyrazach łzy popłynęły z jéj oczu. Pani Róża, przestraszona trochę, chwyciła ją w objęcia.
— No, pocóż płaczesz, rybciu? powiedz mamie, że nie chcesz i koniec...
— Powiem! — rzekła dziewczyna, prostując się energicznie — powiem, powiem! — powtarzała, siadając na nizkim stołku — niech tylko mama zapyta mnie, czy chcę? powiem z pewnością: nie chcę! nie chcę! nie chcę!
W kwadrans potém, dał się słyszéć w bramie domu turkot odjeżdżającego powozu, i w téjże saméj prawie chwili, do pokojów, położonych na piérwszém piętrze domu, wbiegła Drylska.
— Panienko! — zawołała — pani panienkę prosi do salonu!
Po bawialnym salonie pani Herminia przechadzała się wyprostowana, uroczysta. Bliższe przyjrzenie się mogło-by ukazać w twarzy jéj bardzo żywe zadowolenie, z pozoru jednak wyglądała tak sztywnie i surowo, jak zawsze. Żancia szła z wolna i ze schyloną głową stanęła przed matką. Pani Herminia wzięła rękę jéj w swoję, i po chwili milczenia, namysłu, mówić zaczęła:
— Mam ci do powiedzenia, Żanciu, rzecz ważną. Pan Artur Darzyc oświadczył się dziś o ciebie, a ja i ojciec twój przyrzekliśmy mu twoję rękę...
Gdy pani Herminia wymawiała słowo: przyrzekliśmy, Żancia drgnęła całém ciałem i szybko podniosła głowę. Było to poruszenie przestrachu i oburzenia, ale pani Herminia innym wcale przypisała je uczuciom, i uśmiechnęła się nieznacznie, ze skrytém zadowoleniem.
Tu n’es plus une si jeune enfant, Żanciu, aby ci matka o pewnych rzeczach mówić nie mogła. Przeznaczeniem kobiety jest wyjść za mąż. Oświadczenie się pana Artura sprawiło nam, przez wzgląd na przyszły los twój, żywą radość, to téż nad przyjęciem go nie wahaliśmy się ani przez chwilę...
Usta Żanci drgnęły i poruszyły się.
— Mamo... — szepnęła.
— Co, moja droga?
Nie było odpowiedzi. Oczy dziewczyny spotkały się ze wzrokiem matki, głowa jéj pochyliła się znowu i usta zamknęły.
— Dziś brat twój wróci z Warszawy. Za trzy dni odbędzie się ślub jego z panną Natalską. Umyśliliśmy w tym samym dniu zaręczyć cię z panem Arturem.
Przy ostatnich wyrazach, pani Herminia pochyliła się i ustami dotknęła pochylonego czoła córki. Dziewczyna, uczuwszy na czole swém usta matki, podniosła znowu głowę.
— Mamo... — szepnęła znowu.
Ale tym razem pani Herminia nie słyszała już wcale szeptu tego, szybko bowiem odwróciła się, aby ukryć przed Żancią łzę, która zwilżyła jéj oko. Zdradzać się w téj chwili z rozrzewnieniem, było-by to dawać młodéj pannie zły przykład exaltacyi i jawnego okazywania swych uczuć. O! gdyby pani Herminia wiedziéć mogła, jakie uczucia skrycie nurtowały pierś jéj córki, jakie słowa gorzkie, buntownicze, drżały w téj chwili na ustach jéj, zamkniętych nieśmiałością, tak starannie w charakterze jéj wyrabianą, powstrzymywanych rodzajem świętego przestrachu, jakiego doznawała zawsze, gdy stała przed obliczom swéj matki! Ale pani Herminia wiedziała o tém tylko, że córka jéj była dziewicą niewinną, i skromną, że serce jéj niepokalane ukochać musi tego, kogo na męża wybrali jéj rodzice, że wola jéj giętka, woskowa, ulegle i chętnie zgodzi się z wolą tych, których oczyma patrzała dotąd, których głowami myślała, a sercami czuła…

Tego samego dnia nad wieczór przyjechał Maryan; dom cały zawrzał przygotowaniami do tak blizkiéj już zabawy weselnéj, która, jak ułożyli sobie państwo Brochwiczowie, zdwojoną i uświetnioną być miała uroczystemi zaręczynami ich córki.
∗             ∗

Zabawa weselna, która nastąpiła w domu Brochwiczów zaraz po odbytym ślubie Maryana z Teofilą, podobną była zupełnie do wszystkich tego rodzaju zabaw. Było tam w kilku ładnie przystrojonych pokojach wiele lamp i świec zapalonych, czarnych fraków, białych krawatów, mirtowych bukietów, strojnych sukien kobiecych, głośnych powinszowań, cichych komentarzy, śmiechu, rozmów, gwaru, tańców i muzyki. Wszystko to było zupełnie zwyczajne i pospolite, zwyczajnie téż i pospolicie wyglądali oboje państwo młodzi i, jak wprzódy przedstawiali się bardzo przyzwoitymi narzeczonymi, tak teraz, jako nowożeńcy, niczém szczególném nie zwracali na siebie powszechnéj uwagi. Teofila w ślubnym śnieżnym stroju wyglądała pięknie i poważnie, przy ślubie nie płakała, po ślubie tańczyła trochę, chociaż więcej daleko przebywała w gronie dam poważnych, pomiędzy któremi szczęśliwa i rozpromieniona znajdowała się jéj matka. Maryan bledszy był trochę, niż zazwyczaj, ale ktoż dziwić się może bladości człowieka, zostającego pod wpływem tak uroczystego aktu, i wszystkich przypuszczalnie z aktem tym łączących się uczuć? Ku niezmiernemu zadowoleniu obecnych, państwo młodzi przetańczyli ze sobą piérwszego kadryla. Potém rozeszli się — i więcéj nie widziano już ich razem, ale przecież... pan młody zajmować musiał gości, rozweselać liczne grono zebranych rówieśników, a panna młoda, przez bardzo naturalną wstydliwość i czułość, trzymała się boku swéj matki.
Pomiędzy znaczną liczbą czarnych fraków i białych krawatów znajdował się tam także wytarty trochę frak, i macierzyńską ręką bardzo starannie wykrochmalony, a przez właściciela swego w fantastyczny węzeł związany, krawat Romana Gotarda. Nie zaprosić na zabawę weselną człowieka, który, bywając codziennie w domu, nie mógł nie wiedziéć, co w domu tym dzieje się i przygotowuje, wydało się państwu Brochwiczom rzeczą nieprzyzwoitą, tém bardziéj, że człowiek ten był młodym, a więc prawdopodobnie ochotnym do zabawy, i ubogim, a więc mogącym niezaproszenie uważać za oznakę lekceważenia swéj osoby. Oprócz tego, pani Herminia sądziła, iż mały koncert, wydany przez Romana Gotarda na skrzypcach, i przez parę innych osób na fortepianie, urozmaici i uprzyjemni zabawę. Na parę tedy dni przed uroczystością, pan Jan wyszedł na spotkanie przybywającego metra muzyki, i zaprosił go na wesele syna, do czego dodał téż bardzo grzeczną prośbę, aby raczył on przywieźć ze sobą skrzypce i dał słyszéć grę swoję mającemu zgromadzić się towarzystwu.
Teraz towarzystwo to było zgromadzoném, a wśród niego wędrowny muzyk wyróżniał się wybitnie strzępiastą fryzurą, śniadą, chudą twarzą, ognistemi oczyma i układem, wahającym się nieustannie pomiędzy niezmierném zmieszaniém i butną pewnością siebie. W ogóle zresztą czuł się on wzniesionym w niebo zachwycenia. Salony zmateryalizowanych bogaczy posiadały dla niego zawsze powab wielki, do tego stopnia, że, gdy nie mógł widywać ich w rzeczywistości, co naturalnie było stałą regułą jego życia, lubił czynić sobie illuzyą przez uczęszczanie do wystawnie urządzonych cukierni miejskich, gdzie, lubując się widokiem obszernych pokojów, pięknie obitych ścian, axamitnych pokryć na sprzętach, wyobrażał sobie, że to wspaniały jakiś pałac lub zamek, i że panna, stojąca za bufetem, jest pełną dystynkcji i gościnności kasztelanką, czyniącą honory domu swego dostojnym gościom, pomiędzy którymi znajdował się i on.
Tym razem był on naprawdę już, jeśli nie w pałacu i nie w zamku, to przynajmniéj, jak sam wyrażał się przed sobą, w bogatym domu. Co więcéj, był on tam razem z ideałem swym, ze swym aniołem, ze swą gwiazdą polarną, która, ubrana dziś w różową leciuchną sukienkę, z dwoma pączkami róż w czarnym warkoczu, nie przemówiła do niego wprawdzie ani słowa, ale często, bardzo często szukała go spójrzeniem piwnych oczu, które, w ostatnich dniach zapadłe nieco, otoczone ciemnemi kołami, rzucały na ładną, bladą jéj twarzyczkę, wyraz tajemnego, lecz wzruszającego smutku. Roman Gotard widział, że piwne oczy te wciąż szukają twarzy jego i spójrzenia; że drobna, zgrabna kibić młodéj dziewczyny porusza się w tańcu, niby we śnie, martwa, powolna, umarła zda się dla wszystkiego, co nim nie było; że wtedy tylko przybywa jéj życia, gdy, wiedziona falowaniem zebranego w salonie towarzystwa, zbliża się ku niemu; że nakoniec wieczoru tego, nietylko już ona dla niego, ale i on dla niéj jest tym punktem, ku któremu porywa ją nieprzeparta moc pociągu.
Widział to wszystko Roman Gotard, a w miarę, jak czynił spostrzeżenia swe, głowa jego napełniała się upajającym dymem tryumfu i pychy, a serce tajało z rozrzewnienia. Czuł się dumnym zdobywcą „bogatéj panny”, i zarazem padał w myśli czołem przed ładną dziewczyną. Stosownie do każdego z uczuć tych, których z kolei doświadczał, postawa jego zmieniała wyraz i znaczenie. Podnosił głowę wysoko, lub nizko na pierś ją pochylał; rozrzucał włosy swe giestem gwałtownym, lub, stojąc w progu salonu, wspierał na dłoni czoło i patrzał w ziemię...
Mówił mało, bo naprawdę nie bardzo miał z kim rozmawiać, nikt prawie nie zwracał uwagi na obcego w gronie tém człowieka, a jeżeli ktokolwiek i zauważył go, to dlatego tylko, aby uśmiechnąć się ukradkiem z zarozumiałych, lub romantycznych poz artysty, jak wiedziano powszechnie, wielce niefortunnego talentu i powodzenia. Nie tańczył wcale, bo chociaż proponowano mu wzięcie udziału w zabawie, i chociaż miał sam do tego niepomiernią ochotę, ze względu, że dało-by mu to sposobność zbliżenia się do gwiazdy polarnéj i — o bogi! — objęcia ramieniem zgrabnéj jéj kibici; to jednak, ile razy wysunął nogę, aby już, już postąpić na środek salonu i wmieszać się w koło tańczących, podnosił rękę do węzła krawatu, rzucał niespokojnie oczyma w różne strony, a znalazłszy się zawsze na czyjéjś drodze, oddawał temu, komu na chwilę zawadził, parę szybkich, przepraszających ukłonów, i wracał do uprzedniéj nieruchomości.
Trwało tak parę godzin, gdy nagle w sąsiedniéj jadalnéj sali dał się słyszeć stuk kilkunastu, jeden po drugim wyskakujących z butelek korków, drzwi rozwarły się na oścież, i dwóch lokajów wniosło do salonu na wielkich tacach kielichy, napełnione szumiącym szampanem. Przed chwilą właśnie muzyka umilkła i tańce ustały. Lokajów, wchodzących z tacami, spotkał przy progu zaraz pan Jan Brochwicz i, biorąc jeden z kielichów, ozwał się dość głośno, aby usłyszanym zostać przez liczne, w blizkości jego znajdujące się, grono osób:
— Ufając w przyjaźń i życzliwość zebranych tu szanownych sąsiadów naszych i przyjaciół, dzielę się z nimi jedną jeszcze wieścią, rozweselającą w dniu tym naszę rodzinę. Wnoszę zdrowie zaręczającéj się dziś pary: jedynéj córki mojéj i pana Artura Darzyca!
Wśród gwaru głosów i dźwięku uderzanych jeden o drugi kieliszków, które nastąpiły po tém oświadczeniu gospodarza domu, nikt nie usłyszał wykrzyku, jaki wydarł się z piersi Romana Gotarda. Wydawszy wykrzyk ten, stał on przez chwilę jak skamieniały, szeroko otwartemi oczyma wpatrzony w migocącą z daleka różową sukienkę Żanci. Twarzy jéj nie mógł dojrzéć, bo zagubioną była pomiędzy licznemi, otaczającemi ją, twarzami. Nagle odszedł, przebył wszystkie pokoje, minął nawet przedpokój, aż znalazł się w obficie oświetlonéj sieni domu. Tu stanął, trzęsącą się ręką wyjął z kieszeni stary skórzany pugilares, wydarł z niego niezapisaną kartkę, i znajdującym się w pugilaresie ołówkiem nakreślił na niéj kilkadziesiąt wyrazów. To, co czuł w téj chwili, musiało być w istocie szczerém i dojmującém cierpieniem, bo twarz jego była wzburzona i bardzo blada, ręce i usta drżały.
Żancię tymczasem, z uśmiechami przyjaźni i życzeniami szczęścia, otoczyły rówieśne jej panny i młodsze mężatki. Ona nie odpowiadała im wcale, szła jak posąg nieruchoma, ze spuszczonemi oczyma i rękoma obwisłemi na suknią. Z twarzy jéj niepodobna było nic wyczytać, bo rysy jéj, zesztywniałe aż do martwoty, bardzo przenikliwemu tylko oku ukazać mogły opanowujące ją uczucie niemego oporu, i upartą, do nadzwyczajnéj mocy panowania nad sobą posuniętą, powściągliwość i skrytość. Po chwili otaczające ją liczne grono kobiet rozstąpiło się i rozeszło w różne strony; było to grzeczne i dyskretne ustąpienie miejsca narzeczonemu, który, po raz piérwszy w ciągu wieczoru tego, zbliżał się do swéj młodéj powabnéj oblubienicy.
— Pani — rzekł z cicha Artur Darzyc, stając obok Żanci — chwila ta jest najszczęśliwszą w mojém życiu. Spełnia ona gorące pragnienia moje i, w bardzo jasnych barwach, ukazuje mi przyszłość wspólną, z najlepszą i najmilszą z dziewic...
Mówiąc to, patrzał na nią oczyma, w których malowała się żywa radość i powściągana, lecz szczera, czułość. Żancia nie widziała wyrazu jego oczu, bo nie podniosła powiek; opuściła się tylko na najbliższe krzesło, a patrząc na nią, można-by myśléć, że to posąg, odziany w różową suknią, przybrał postawę siedzącą. Blade usta posągu poruszyły się jednak.
— Nie jestem, panie, ani najlepszą, ani najmilszą — wymówiła głosem, w którego stłumioném brzmieniu dawał się słyszeć twardy i gniewny upór.
Artur uśmiechnął się nieznacznie.
— Nie znasz pani jeszcze saméj siebie, i jest to jednym z przymiotów twych, które obudzają we mnie najtkliwsze uczucia i najsłodsze nadzieje. Pozwól, pani, abym mówił do ciebie, jak do przyszłéj żony mojéj. Jesteś... Joanno, łagodną, skromną dziewicą, będziesz żoną dobrą i zacną. Takie tylko, jak ty, pani, niewinne istoty, umieją poświęcać się dla szczęścia innych, umieją potém spełniać święte i wzniosłe, lecz trudne często, obowiązki żony, matki i pani domu...
Teraz po ustach posągu przesunął się uśmiech. O dziwy! materyał na żonę, usłyszawszy z ust przyszłego męża wyraz: obowiązki, uśmiechnął się z szyderstwem i goryczą. Było to przecież jedno mgnienie oka i umknęło całkiem uwadze Artura, który rozkochanym wzrokiem obejmował główkę dziewiczą, wdzięczną w nieruchomości swéj, obciążoną wielkiém bogactwem czarnych lśniących warkoczy. Nie powiedział jednak nic o uczuciach, które budziła w nim blizkość téj ładnéj, kształtnéj główki. Mówienie o nich wydawało mu się zbyt śmiałém dotykaniem dziewiczości i lękliwości drobnego uszka, nad którém rozkwitały dwa niewinne różane pączki. Pomimo zresztą uczuć tkliwych, i więcéj może niż tkliwych, które opanowywały go w téj chwili, czuł się wciąż nastrojonym poważnie, uroczyście niemal. Myślał może, że wraz z tą chwilą rozpocząć już powinien dzieło wykształcenia według swéj myśli tego wybornego, bo nienaruszonego jeszcze, materyału, który pojąć miał za żonę. Przerywając tedy chwilowe milczenie, mówić zaczął:
— Oddawna już zamierzałem osiąść stale w majątku moim, i wziąć się do czynnéj pracy, którą konieczną mi czynią tak własne potrzeby moje, jak obywatelskie obowiązki...
W téj chwili niedyskretny wielce głos jakiś, ze stojącéj w pobliżu grupy mężczyzn wychodzący, zawołał:
— Arturze!
Artur odwrócił się niechętnie wprawdzie, niemniéj jednak odwrócił się ku wołającym go przyjaciołom. Gdyby był nie uczynił tego, musiał-by koniecznie spostrzedz, jak wtedy, gdy mówił o wzięciu się do czynnéj pracy, i po raz drugi w mowie swéj umieszczał wyraz: obowiązki, spuszczone dotąd powieki Żanci podniosły się, a spójrzenie jéj przesunęło się po twarzy jego niechętne, gniewne, przedewszystkiém zaś urągliwe, wzgardliwe niemal...
Muzyka, która umilkła była, zabrzmiała znowu; jednocześnie w salonie ukazał się Roman Gotard. Nie wahał się teraz z postąpieniem na przód, i nie cofał się przed lada przeszkodą, ale szedł szybko przez salon. Zmierzał prosto do Żanci, stanął przed nią i skłonił się z widoczném zaproszeniem jéj do tańca. Posąg przestał był nagle posągiem. Młoda dziewczyna powstała szybko i złożyła rękę na ramieniu wędrownego artysty. Raz tylko w tańcu obiegli salon dokoła, a jednak Żancia, posadzona przez tancerza swego na uprzedniém miejscu, wyglądała tak, jakby była tchu i przytomności niemal pozbawiona. W dłoni, okrytéj jasną rękawiczką, z całéj siły ściskała małą kartkę papieru, która w czasie tańca z ręki Romana Gotarda przeszła do jéj ręki. Gdy tylko usiadła, ktoś ją znowu zapraszał do tańca.
— Przepraszam... zmęczona jestem — wyszeptała i, powstawszy z siedzenia, powolnym, spokojnym krokiem przechodziła przez salon. Wtedy dopiero, gdy znalazła się w ustronnym pokoju, oświetlonym jedną tylko lampą, uczyniła skok chyży, i pochylona, drżąca, rozwinęła zmiętą w dłoni swéj kartkę. Była to kartka, wydarta z męzkiego pugilaresu, a na niéj ołówkiem nakreślone znajdowały się następujące wyrazy:
„Pani!!!! bądź zdrowa na wieki!! Ideał muj spat z piedestału! gwiazda moja zgasła! Ojciec twuj jest moim zabujcą! niech mu Bóg nie pamięta! Był to dzwon pogżebowy, ktury dla mnie udeżył! Cusz zrobię z wyższym ogniem, ktury płonie w méj piersi, kiedy Ty nawet, o anielska istoto! zapoznajesz go, pozwalasz Tyranom, aby sprzedali Cię za wur złota! tak! bo Ty nie kochasz tego zmateryalizowanego bogacza... Nie! nie! Twoje serce udeżyło dla nieszczęśliwego artysty, ale on nędzny robak bez majontku, i tytułuw... trzeba go zdeptać... może miał skrzydła orle i sokole... cusz to obchodzić kogo może? zdeptać nędznego robaka! zdeptać! Nie! nie! nie przeżyję tego! Żegnam Cię, Pani, na wieki!!! idę morderczą bronią położyć koniec memu nieszczęśliwemu życiu! Nie przeklinam Cię! bądź szczęśliwą! Pamiętaj, że kochałem Cię, jak nikt nigdy kochać nie może! Była to ostatnia deska rozbitka życia i niegodziwego świata. Odbierasz mi ją, a więc bądź zdrowa! Nędzny robak usuwa się z twéj drogi! Żyj i panuj w świecie zmateryalizowanych bogaczy, a jeśli poczujesz kiedy bul i tęsknotę, przyjdź na mogiłę tego, ktury umiera przes Ciebie!!!!!!”
Czytając pismo to, Żancia drżała jak w febrze, potok łez popłynął z oczu jéj, lecz ustał wkrótce, pozostawiając na twarzy wyraz nieopisanego przerażenia i niewymownéj męczarni ducha. Gdyby Roman Gotard był najprzebieglejszym dyplomatą, nie mógł-by z trafniejszém wyrachowaniem i z większą zręcznością ugodzić we wszystkie struny serca i wyobraźni młodéj dziewczyny. Nie spostrzegła ona teraz ani jednéj z ortograficznych omyłek, które kiedyś raziły ją były nieco; wszelki duch rozbioru i krytyki, daleki od niéj zwykle, zupełnie niepodobnym był w téj chwili. W jedném mgnieniu oka stanęły przed myślą jéj wszystkie historye, o których kiedykolwiek słyszała, lub czytała, a których rozwiązaniem była tragiczna śmierć nieszczęśliwych kochanków. Przez głowę jéj nie przeszło, aby groźba samobójstwa mogła być tym razem niczém więcéj, jak gwałtownym, acz nietrwałym wybuchem ugodzonego naprawdę serca, lecz silniéj jeszcze od niego zranionéj miłości własnéj, wybuchem połączonym z wielką dozą przyzwyczajenia do zgrywania ról tragicznych przed innymi, a najbardziéj przed sobą samym.
Nie! głęboka nieznajomość ludzi i świata, wypielęgnowana w niéj tak starannie, przypuszczenie to niepodobném jéj czyniła.
— Co tu począć? co tu począć? — szeptała i w obu dłoniach ściskała rozpalone skronie.
Nagle, niby nadzieja dobréj rady i pomocy, zaświeciła przed oczyma jéj, z dala przez drzwi na oścież otwarte ujrzana, amarantowa suknia pani Róży. Żancia poskoczyła i miała już biedz ku téj arce zbawienia, ale na progu stanęła jak wryta.
Pokój, do którego schroniła się dla przeczytania wręczonéj sobie kartki, był gabinetem pana Jana, z drzwiami prowadzącemi do obszernéj sali jadalnéj. Przez salę tę, z tyrolskim kapeluszem w ręku, przechodził teraz Roman Gotard. Dążył do przedpokoju. Widziała twarz jego rozpłomienioną, brwi zsunięte, oczy skrzące się i z ponurym wyrazem w ziemię wpatrzonoe. Odchodził więc! z rozpaczą w sercu i morderczą myślą w głowie opuszczał dom jéj rodziców, aby prawdopodobnie nigdy do niego nie wrócić! Okropność! Z głębi mieszkania przecież nadciągnął ratunek. Amarantowa suknia ukazała się w sali jadalnéj, i sunęła szybko za szybko téż postępującym ku drzwiom od przedpokoju, zrozpaczonym artystą.
— Ciocia zatrzyma go! — zaszumiało w głowie Żanci — ona mu powié coś takiego, co go pocieszy...
Pani Róża dopędziła w istocie zbiega.
— A co to, królu mój! — zawołała półgłosem — uciekasz, jak desperat jakiś! wstydź się! zabawa taka piękna! ot, wyperswaduj sobie, i chodź do sali potańczyć, jak inni! Mama dobrodziéjka, jak zobaczy cię w takim stanie, gotowa rozchorować się z alteracyi...
Roman Gotard przystanął i ponure wejrzenie utkwił w zakłopotanéj twarzy swéj pocieszycielki. Usta jego wykrzywiły się uśmiechem, pełnym wzgardy i gorzkiego szyderstwa.
— Zabawa! — syknął przeszywająco — piękna zabawa! dziękuję pani, bardzo dziękuję! nie jestem zdolny ani bawić się, ani wyperswadowywać sobie! biedna matka moja nie zobaczy mnie już nigdy! perswazya moja i ostatnie uspokojenie... tu!...
Przy ostatnim wyrazie tragicznym giestem wskazał ziemię i zaraz zaśmiał się, a raczéj ryknął głośnym, gardłowym śmiechem.
Żancia skamieniała na progu. Giest Romana Gotarda, wskazujący ziemię, przejął ją dreszczem; gardłowy śmiech jego zadźwięczał w uchu jéj, jak dzwon pogrzebowy; słowa jego: „biedna matka moja nie zobaczy mnie już nigdy”, falą łez napełniły pierś jéj i oczy. I ona, ona-to miała być przyczyną wszystkich tych nieszczęść i zbrodni? Nigdy! nigdy! — Roman Gotard tymczasem, powstrzymywany chwilę przez młodą staruszkę, rzucił się ku drzwiom i wszedł do przedpokoju. W téj saméj chwili Żancia poskoczyła i pochwyciła ręce pani Róży.
— Ciociu! — szepnęła z nadzwyczajną mocą — powiedz mu, aby przyszedł natychmiast do gabinetu ojca... powiedz mu, że ja go proszę, aby tam przyszedł...
— Ależ, kochańciu... — oglądając się na wszystkie strony, zaczęła wahająco się pani Róża.
— Ciociu! — powtórzyła Żancia — powiedz mu, aby przyszedł... jeżeli go dziś nie zobaczę.... umrę...
— Gwałtu! — z prawdziwém przerażeniem krzyknęła pani Róża — oboje umrą! a toż to awantury i okropności!..
Ze słowami temi posunęła się szybko ku drzwiom od przedpokoju. Żancia wbiegła do gabinetu, a po chwili wchodziła tam pani Róża, wiodąc za sobą Romana Gotarda. W sali jadalnéj nie było nikogo, w dalszych pokojach brzmiały tańce, muzyka i rozmowy; Żancia jednak trwożliwy wzrok zapuściła w głąb’ mieszkania.
— Cioteczko! — szepnęła — zamknij drzwi i stań tak przy nich, aby nikt tu nie wszedł!
Pani Róża, bardzo niespokojna, ale bardziéj jeszcze rozciekawiona i rozrzewniona romantycznością sytuacyi, cicho i szybko przymknęła drzwi i podparła je szerokiemi swemi plecami. Roman Gotard, ponury wciąż, ale ugłaskany już nieco, z oczyma utkwionemi w ziemię i kapeluszem tyrolskim w ręku, stał kilka kroków przed młodą dziewczyną, pobladłą i drżącą.
— Panie Romanie! — zaczęła Żancia, ale głos wiązł jéj w gardle i oczy zachodziły łzami. Mocowała się chwilę ze sobą, poczém, zdobywając się na rozpaczną jakby energią, zawołała na-pół z płaczem: — Nie rozpaczaj pan! nie odbieraj pan sobie życia! o proszę, proszę pana! Wszak życie pana nie do niego należy, ale do sztuki!... ja nie przeżyła-bym tego, jeśli-by kto umarł przeze mnie! o mój Boże! mój Boże! cóż mam uczynić, abyś pan tego nie zrobił...
— Pani! — przerwał Roman Gotard, który słów młodéj dziewczyny słuchał z razu z chciwą ciekawością, a potém groźniéj jeszcze schmurzył czoło i uśmiechnął się z większą goryczą — pani! — rzekł — pocóż te próżne słowa? Co masz pani uczynić? ha! ha! usłuchać jaśnie wielmożnych rodziców swych, zostać żoną bogacza, stłumić głos serca dla nędznych obrachowań zmateryalizowanego świata... Wierzyłem, pani, w twoję świętość, jak w Boga... ukochałem cię miłością tak czystą, świętą, bezinteresowną… biada mi! gwiazda moja zaćmiła się... zostałem strasznie, strasznie rozczarowany... a jedyną teraz nadzieją moją jest... grób!...
Mówił to z uniesieniem, z szyderstwem, z gorzkim uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach, a w trzęsących się ręku miął gwałtownie tyrolski kapelusz.
Żancia słuchała go z twarzą ukrytą w dłoniach. Przez chwilę nie odpowiadała; nagle odsłoniła twarz bladą i napiętnowaną wyrazem wielkiego cierpienia. Nie drżała już i daleko pewniejszym, niż wprzódy, głosem, rzekła:
— Nie, panie Romanie! ja nie jestem tak złą, słabą i lekkomyślną istotą, jak pan myślałeś! Obrachowania zmateryalizowanego świata nie znaczą nic dla mnie… nie stłumię głosu serca... nie pozwolę, aby rozrządzano mną, jak rzeczą jakąś... przyrzekam...
Tu oblała się rumieńcem głębokiego zawstydzenia i, tajemnie przelękniona wagą słów, które wyrzec miała, spuściła oczy i umilkła. Ale Roman Gotard zdawał się właśnie oczekiwać na to słowo, na którém uwięzła jéj mowa. Z rozjaśnionym nagle wzrokiem pochwycił drobną, drżącą jéj rękę.
— Co przyrzekasz? — mówił gwałtownie i zarazem czule — pani! gwiazdo moja! ideale mój! powiedz, co mi przyrzekasz! Niech usłyszę z ust twoich wyrok, który uczyni mnie najszczęśliwszym z ludzi, albo zaprowadzi tam, gdzie wszystko się kończy… tam, gdzie śmierć lodowata uspokoi to serce...
Na wyraz: śmierć! dziewczyna drgnęła znowu.
— Nie! nie! — szepnęła z mocą — przyrzekam... przyrzekam, że... nie pójdę za niego!...
— Ha! — jęknął Roman Gotard — a więc za innego...
— Nie! nie! za nikogo! nigdy! nigdy! za nikogo na świecie, oprócz... oprócz pana!...
Ostatnie słowa wymówiła bez zawstydzenia już i przelęknienia, z blaskiem energii w oschłych nagle oczach. Roman Gotard klęczał przed nią i pocałunkami okrywał jéj ręce. W téj chwili nie grał on już roli żadnéj, ani przed innymi, ani przed sobą. Wszystko, co było w nim dobrego, ludzkiego, wzruszyło się na widok téj wdzięcznéj istoty, oddającéj się mu tak naiwnie i zarazem tak bezwzględnie i wspaniałomyślnie.
— Kochasz mnie? — szeptał namiętnie — a więc kochasz mnie naprawdę? aniele mój! śliczna, najlepsza moja! powiedz, kochasz mnie?
Bezprzytomna prawie, zgorączkowana, upojona niepojętemi dla niéj wzruszeniami, które miały źródło we wszystkich na raz stronach jéj istoty, Żancia, poddawała się ramieniu Romana, który przyciągał ją ku swéj piersi i szepnęła cichutko:
— Kocham!...
Pani Róża, podpierając wciąż drzwi zamknięte, szlochała na dobre.
— Gołąbki moje! — mówiła z cicha — rybki moje! jak oni się kochają! Nie dziwota! młode to takie biedactwo, i jak dla siebie stworzone!
W parę minut potém, w gabinecie pana Jana nie było już nikogo. Projektowany przez panią Herminią koncert nie udał się, Roman Gotard bowiem zniknął i nie ukazał się już więcéj w ciągu wieczora. Niebawem zniknęła téż i Żancia. Skarżyła się na tak silny ból głowy, że pani Herminia pozwoliła jéj przed końcem zabawy pójść do łóżka. Wprzódy już zauważano, że miała zapłakane oczy, ale ze względu na tak ważny i rozczulający akt, jak zaręczyny, które dziś właśnie się odbyły, łzy świeżo zaręczonéj panny nie dziwiły nikogo. Nie sprawiały téż one niepokoju żadnego i pani Herminii. W dniu tym, tak radośnym dla niéj, otwartsza i bardziej wywnętrzająca się, niż zwykle, matka Żanci mówiła do kilku poważnych pań, z któremi łączyły ją stosunki ścisłéj zażyłości:
— Wychowałam córkę moję tak, aby nie miała najlżejszego wyobrażenia o niczém, co tycze się małżeństwa i przywiązanych do niego uczuć. W sercu jéj iskra śpi pod popiołem... Nic więc dziwnego, że, ujrzawszy się już narzeczoną, młoda panna, niewinna i nieśmiała, niepokoi się, wstydzi i płacze. Przeznaczeniem kobiety jest być żoną i matką, ale jestem zdania, że dopóki nie stanie ona przed ołtarzem ślubnym, im mniéj wié o tém, co spotkać ją ma w przyszłości, im mniéj rozumié ludzi, życie i własne uczucia swoje, tém lepiéj!
Artur Darzyc słuchał z dala słów tych pani Herminii i zdanie jéj podzielał w zupełności.
— Co to za rozkosz być musi dla poważnego i kochającego mężczyzny — myślał — wtajemniczać takie niewinne, nieświadome stworzenie w świat uczuć i obowiązków małżeńskich, nauczać ją poznawać samę siebie i innych! Jakże szczęśliwy jestem, żem znalazł taki pączek nienaruszony niczém, taką białą kartę, na któréj będę mógł napisać wszystko, co sam zechcę, taki bogaty i nietknięty materyał na żonę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.