Rodzina Brochwiczów/Tom II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Ranek był już dość spóźniony po całonocnéj zabawie, wszyscy spali jeszcze w domu Brochwiczów; ale pani Róża nie zamknęła oczu ani na chwilę. Piérwszy raz w ciągu długiego i płochego życia, w głowie młodéj staruszki ozwało się coś nakształt rozsądku, w piersi jéj zakołatało coś podobnego do wyrzutów sumienia. W watowanéj spódniczce swéj, spłowiałych pantofelkach i flanelowym kaftanie, z na-pół wyłysiałą i osiwiałą głową, okrytą nocnym czepkiem, dreptała ona po pokoju swoim, przebiegając go w różnych kierunkach, mrugając oczyma nie figlarnie już i czule, ale wielce markotnie, i rozmachując rękoma z nadzwyczajnym zapałem i zakłopotaniem.
— Co to, będzie, rybko moja? — mówiła — co teraz będzie z tego wszystkiego? Alteracya tylko, burze, awantury i nic więcej! Gdybym była przewidziała, że dojdzie do takich okropności, była-bym od razu temu biednemu Romulkowi abszyd dała, gdy mi wtedy list przysłał! Czule napisał biedaczysko, to prawda; myślałam, że poromansujecie sobie trochę, zwyczajnie jak młodzi, pięknie, czule, ale z daleka, a jeżeli się i bardzo pokochacie, to się pobierzecie. Aż tu szach mach! zaręczyli cię rodzice z Arturkiem! I nie dziwota! kawaler przyzwoity, niéma co powiedzieć, rodzice widzą w tém twoje szczęście, i tak to jakoś wyszło, że niby to ja stanęłam im na drodze i popsułam projekta! Niepięknie jakoś, niepięknie! Poczciwy Jasisko dobry był dla mnie zawsze i pomagał mi nieraz w różnych kłopotach; a kuzyna Herminia, chociaż trochę imponująca, uprzejma jednak, bardzo uprzejma, i nie mogę skarżyć się na jéj serce dla mnie! Ot i odsłużyłam się im! niéma co powiedziéć, śliczniem się im odsłużyła! teraz choć iść topić się ze wstydu i strachu.
Monolog ten zwrócony był do Żanci, która, cicha i zamyślona siedziała, w głębi pokoju na sofie, z łokciem opartym na stole i czołem ukrytém w dłoni. I ona także nie kładła się wcale do snu. Na twarzy jéj malował się głęboki upadek ducha, znękanego krótkiém, lecz niezwykłém wysileniem. Zatopiona w myślach, na-pół tylko zdawała się słyszéć wyrzekania pani Róży, która, zmęczona dreptaniem i lamentowaniem, usiadła nakoniec obok niéj i pogrążyła się także w głębokiém i wcale niezwykłém sobie rozmyślaniu.
— Wiész co, kochańciu? — rzekła po chwili milczenia — niech mię Bóg ciężko skarze, jeślim ci czego złego życzyła, jeśli nie prawda, że kocham cię tak, jakbym i rodzoniutkiéj córki swéj kochać nie mogła, gdy-bym ją miała! Nie chcę brać twojéj zguby i twoich łez na moje sumienie. Wiész co? powiedz wszystko rodzicom! padnij im do nóg, zwierz się ze wszystkiego! powiedz tak: „mamo! ojcze! umrę z desperacyi, jeśli wydacie mię za Arturka; pozwólcie, abym przysięgła przed ołtarzem temu, kogo wybrało serce moje!” A co? czy nie pięknie powiész? Niech dowiedzą się o wszystkiém i radzą, jak mogą! niech już i mnie impertynencyi jakich nagadają i z domu swego wypędzą! Pojadę do Cieciórkowszczyzny, mniejsza o to! byle-bym już z tych tarapatów, których mi ten twój czuły Romulek narobił, wybrnęła! No cóż, kochańciu? zacznij od mamy... jak wstanie i ubierze się, idź do niéj, padnij do nóg i powiedz tak: mamo...
— Nigdy, ciociu kochana, nigdy!
— Co nigdy? co? co? dlaczego?
— Nigdy nie odważę się powiedzieć o tém mamie... mama powie, że to exaltacya, rozgniewa się... spójrzy na mnie tak zimno, surowo... o! moja ciociu! gdybyś wiedziała, jak mi zawsze smutno, straszno, boleśnie, ile razy mama spójrzy tak na mnie… wolała-bym już nie wiem co... wolała-bym, żeby mię wybiła, a nie patrzała tak na mnie... mama... ciociu...
Tu zniżyła głos i dokończyła bardzo cicho, ale z wyrazem silnego przekonania i zarazem wielkiego smutku na twarzy:
— Mama mię nie rozumié... mama mię nie kocha...
— A pfe! kochańciu! któż to widział takie rzeczy gadać! Żeby matka dziecka swego nie kochała! to być nie może! tak ci się tylko zdaje! No, a ojcu będziesz mogła powiedziéć? co?
— Ojcu? nie wiem... może!...
— Jasiulek poczciwy z kościami, nie zechce, aby jego dzieciątko płakało i męczyło się! ale trzeba kochańciu zacząć od mamy! trzeba koniecznie! mama tu najważniejsza osoba!
Długo pani Róża mówiła i w ten sposób przekonywała drżącą i tulącą się do niéj Żancię o potrzebie zwierzenia się ze wszystkiego rodzicom, przedewszystkiém zaś matce; aż Drylska, śpiąca dotąd w przyległym pokoju, obudziła się i została przywołaną do pani Herminii, która wstała już i usług jéj potrzebowała. Żancia schodziła ze wschodów z twarzą bladą, ocienioną czarnemi warkoczami, które, naprędce i niedbale dnia tego splecione, osuwały się na pochylone jéj czoło. Nogi drżały snadź pod nią, bo trzymała się wciąż za poręcz wschodów i szła bardzo powoli. W jadalnéj sali spotkała Drylską, która w dwóch palcach z nadzwyczajną ostrożnością niosła biały koronkowy czapeczek.
— Drylsiu — wymówiła szeptem prawie — czy mama już ubrana?
— Ot zaraz panieneczko, tylko to śliczne czépunio włoży, com dla niej w tym momencie wyprasowała, i będzie już ubrana!...
Rzekłszy to, zniknęła za drzwiami sypialni pani Herminii. Do drzwi tych dążyła Żancia. Co kilka kroków stawała, opierała się to o poręcz krzesła, to o róg fortepianu; oczy jéj były wciąż utkwione w ziemię, a czoło pochylone nizko. Położyła nakoniec rękę na klamce, gdy drzwi, popchnięte z przeciwnéj strony, otworzyły się i stanęła w nich pani Herminia. W długiéj jedwabnéj sukni, w koronkowym czepeczku na siwiejących włosach, wysoka, wyprostowana jak zwykle, matka Żanci wyglądała poważnie, a nawet wspaniale. Widok córki ożywił na chwilę zamyślony wyraz jéj oczu i zmiękczył surową linią ust wązkich, do milczenia zda się i rozkazywania stworzonych. Było to przecież jedno mgnienie oka; Żancia ujęła rękę matki i szepcąc cichutkie „dobry dzień,” składała na niéj pocałunek. Pani Herminia nie spostrzegła łez, które napływały do oczu młodéj dziewczyny, w chwili, gdy schylała się przed nią; nie uczuła, że usta jéj drżące były, spalone gorączką i tak przylgnęły do jéj ręki, jakby oderwać się od niéj siły im niestawało; bardzo uważnie za to spójrzała na uczesanie i ubiór córki i z żywém niezadowoleniem rzekła:
— Jakżeś się. dziś uczesała, ma chère? Warkocze splecione niestarannie, ułożone à la hâte! Zakryłaś sobie czoło, a odkryłaś ucho, z czém ci, jak już nieraz mówiłam, wcale nie do twarzy. Któż cię to tak uczesał? czy Drylska?
Mówiąc to, pani Herminia, białemi swemi rękoma poprawiała i przygładzała włosy Żanci, która stała już przed nią prosta i sztywna. Odkrywała jéj czoło, zakrywała ucho, a oglądając ją przytém od stóp do głowy, mówiła daléj:
— Alboż i ta suknia? Nazajutrz po weselu brata i własnych zaręczynach włożyłaś suknią ciemną, wełnianą, i wyglądasz w niéj, jak zakonnica, lub desperatka jaka! Wiész o tém, że będziemy mieli na obiedzie całą rodzinę Natalskich i panów Darzyców, i wczoraj jeszcze mówiłam ci, abyś włożyła dziś suknią błękitną z trenem i białą koronkową pelerynkę... dlaczego nie zrobiłaś tak, jak mówiłam?
— Zapomniałam, mamo — odpowiedziała Żancia, stojąca teraz przed matką, podobna do lalki, na któréj głowie modniarka upina warkocze według najnowszéj mody. Dwa wyrazy te wymówiła dość cicho, a jednak w głosie jéj uważne ucho dosłyszéć-by mogło bezdnią bólu i goryczy. Pani Herminii wydało się, że w głosie córki brzmiało lekceważenie jéj zaleceń.
— To bardzo źle, że Żancia zapomina o tém, co ja uczynić jéj zalecam. Nie sądź wcale, abyś mogła robić, co ci się podoba, dlatego, że zostałaś już narzeczoną. Kobieta nie posiada własnéj woli nietylko wtedy, gdy jest narzeczoną, ale i wtedy nawet, gdy zostaje już mężatką. Kobieta powinna być posłuszną rodzicom swym, dopóki jest młodą panną, a potém ulegać woli męża. Takiém jest jéj przeznaczenie na świecie. Ty szczególniéj jesteś jeszcze dzieckiem prawie i nie powinnaś zapominać o tém, że matka twoja daleko lepiéj wié od ciebie, co ci przystoi i co ci jest pożyteczném, czy to w ważnych rzeczach, czy w małych. Idź natychmiast do swego pokoju i włóż błękitną suknią.
— Dobrze mamo! — odpowiedziała Żancia i odeszła. Była już u drzwi, gdy pani Herminia zawołała:
— Jak ubierzesz się, przyjdziesz tutaj i przegrasz parę razy waryacye z Trawiaty, abyś je dziś zagrać mogła dla pani Natalskiéj, która je lubi!
— Dobrze, mamo! — powtórzyła młoda dziewczyna. — Można-by rzec, że widok i słowa matki wygnały z jéj pamięci wszystko, z czém do niéj przychodziła, wtrąciły ją na nowo w koléj niemoty i bierności, po któréj szła całe życie. Z pozorną cierpliwością i uwagą słuchała apologii posłuszeństwa, i posłuszna, strwożona, odeszła, aby ubrać się w błękitną suknią. W kilka minut potém, stojąc przed lustrem, kończyła zapinać jedwabny stanik; pani Róża, korzystając z chwili, w któréj Drylska wydobywała z komody koronkową pelerynkę, szepnęła:
— I cóż, rybciu? nie powiedziałaś mamie? dlaczego-żeś nie powiedziała?
Żancia nie odpowiadała. Drżące palce jéj zapinały i rozpinały guziki stanika.
— Trzeba jednak, kochanciu, koniecznie trzeba! — szeptała pani Róża.
Żancia wzięła koronkę, którą podawała jéj panna służąca, i nagłym ruchem zgniotła ją w dłoni.
— Chryste Panie! — zawołała Drylska — co téż panienka najlepszego wyrabia? Otóż śliczna mi teraz będzie pelerynka!
Za całą odpowiedź młoda dziewczyna zarzuciła na ramiona strój zgnieciony nieco w jéj ręku, lecz miękki i przezroczysty i, po raz pierwszy odwracając oczy od lustra, rzekła:
— Nie mogę, ciociu!
Drylska poprawiała fałdy i układała długi tren niebieskiéj sukni. Pani Róża nachyliła się znowu do ucha Żanci.
— Cóż będzie? — szeptała — co z tego będzie? pamiętaj, rybko, że trzeba jutro dać jaką wiadomość temu biednemu Romulkowi! czarno albo biało! jak mu o niczém wiedziéć nie damy, gotów z niespokojności awanturę jaką zrobić!
Żancia odwróciła się od lustra.
— Powiem ojcu! — rzekła stłumionym głosem, i szybko postąpiła ku drzwiom. Zaledwie jednak zaczęła zstępować ze wschodów, spotkał ją służący z oznajmieniem, że goście już się zebrali i pani prosi panienkę do salonu.
Zebranie było naturalnie nieliczne, poufne i całkiem rodzinne, a urządzone przez państwa Brochwiczów głównie dlatego, aby pani Natalska mogła część dnia przepędzić ze swą córką, któréj dnia tego wyjeżdżać z domu młodego męża nie wypadało! Pan Darzyc ojciec nie przybył, wymówiwszy się zmęczeniem i bezsennością zeszłéj nocy, w istocie zaś zeszła się do niego partya preferansa, któréj opuścić bez gwałtownéj potrzeby nie chciał i nie mógł. Nie przybyła téż starsza córka pani Natalskiéj, Helena Darzycowa, która, zapadłszy silnie na zdrowiu od dnia zaręczyn swéj siostry, na weselu jéj nawet przez krótką tylko chwilę była widzialną. Adam Darzyc za to towarzyszył matce swéj żony, jakkolwiek uskarżał się na migrenę i przewidywał nieuchronnie napadającą go po każdéj niespanéj nocy febrę nerwową; a nieco późniéj nadszedł Artur i, po należnych powitaniach ze wszystkimi, przysiadł się do narzeczonéj, która, w niebieskiéj sukni i, białéj pelerynce, z włosami ułożonemi w taki sposób, aby odkrywały czoło a zakrywały ucho, siedziała przy jedném z okien salonu. Dlaczego Artur nie opuszczał prawie krzesła, znajdującego się obok miejsca, na którém siedziała narzeczona jego? nie mógł-by tego wytłómaczyć ani on sam, ani nikt inny. Po kilku bowiem zamienionych potocznych wyrazach, pomiędzy dwojgiem narzeczonych zapanowało najgłębsze milczenie. W parę godzin po obiedzie, pani Natalska, napatrzywszy się na córkę swą, która, jakkolwiek zamyślona i poważna, prześlicznie wyglądała w czepeczku młodéj mężatki, odjechała wraz z zięciem. Teofila odeszła do swoich pokojów, państwo Brochwiczowie i pani Róża rozeszli się w różne strony domu, w salonie zostały tylko dwie osoby: Maryan i Żancia.
Maryan przez kilka poprzedzających godzin tak samo, jak w dniu wesela swego i we wszystkich dniach, które pomiędzy weselem tém, a dniem oświadczyn upłynęły, okazywał się zupełnie spokojnym, a w każdéj chwili i okoliczności zupełnie przyzwoicie rolę swą spełniającym. Ktokolwiek-by znał minione krótkie dzieje niedoszłych usiłowań umysłu i niespełnionych pragnień serca jego, ujrzał-by może w tym martwym nieco i sztywnym spokoju młodego człowieka coś nakształt biernéj rezygnacyi, fatalistycznego poddania się okolicznościom, które zapanowały nad nim, ponieważ on nad niemi zapanować nie potrafił, coś nakształt sztucznego uśpienia wszelkich wspomnień z przeszłości i myśli o przyszłości, a tymczasowego, wywalczonego nad sobą zadawalniania się uciechami i rozrywkami, które przynosiła mu teraźniejszość. W dniu tym był on nawet bardziéj ożywionym i mównym, niż dni poprzedzających. Być może, iż piękność młodéj małżonki upoiła go i zasłoniła przed nim wszystko, co mu się w niéj nie podobało, co go z nią dzieliło; że radość, rozlana na twarzy ojca, pogodziła go do reszty z sobą samym, i z tém, z czém zgodzić się nie mogły dotąd męzka duma jego i cichy, lecz nieustanny głos jego sumienia. Wesoły był tedy, mówny, pełen względów dla żony i jéj matki; przekomarzał się nawet z ciocią Rózią o niezwykłą jéj w dniu tym markotność i żartował ze szwagra, z powodu nieustających katarów jego i nerwowych cierpień. Teraz jednak, gdy goście i domowi rozeszli się w różne strony, nie udał się on za nikim z nich, ani nawet za młodą i piękną żoną swoją, lecz, wpół leżąc w głębokim fotelu, opuścił czoło na splecione ręce i siedział nieruchomy, zanurzony w ciszy, która po raz pierwszy od dni wielu zapanowała wkoło niego, a może i w rozważaniu własnych myśli i uczuć, do których głębi nie chciał, lecz musiał przecież zaglądać.
O kilkanaście kroków od zamyślonego i nieruchomego Marysia, na tle szyb szarych od zapadającego zmroku, rysowała się nieruchoma także i głowę na dłoń pochylająca postać Żanci.
Młoda dziewczyna powstała piérwsza i krokiem, żadnego szelestu nie czyniącym, przeszła salon w całéj długości. We drzwiach zatrzymała się i patrzała chwilę na wązką smugę światła, która wpływała do ciemnéj sali jadalnéj przez nieszczelnie zamknięte drzwi gabinetu pana Jana. Nie poszła jednak ku drzwiom tym, na które patrzała, ale, jakby powziąwszy nowe postanowienie, zwróciła się w stronę salonu, w któréj siedział Maryan, przystąpiła do niego tak cicho, że kroków jéj nie usłyszał i, nie mówiąc nic, położyła rękę na jego ramieniu. Maryan podniósł głowę. Białe czoło jego, które odbiło się niewyraźnie od mrocznego tła pokoju, przerzynała zmarszczka głęboka, w oczach perliła się błyszcząca kropla.
— A! to ty, Żańciu! — wymówił głosem człowieka, budzącego się ze snu. Wziął rękę siostry, przyciągnął ją ku sobie i posadził na stojącém obok krześle. — Cóż? — zaczął po chwili — czy nie czujesz się zmęczoną po wczorajszych tańcach? a może miała-byś ochotę tańczyć i dziś jeszcze! Wszak dziewczęta w twoim wieku o tém tylko myślą...
Ze sposobu, w jaki słowa te wymawiał, poznać można było, że mówił jak przez sen, machinalnie i dlatego tylko, że trzeba było mówić cokolwiek. Myśli jego, mimo własnéj woli jego, zapewne odbiegały daleko, kędyś w świat, za natrętném jakiémś wspomnieniem, lub w głąb’ sumienia za niepodobnym do odparcia głosem, wołającym do niego o porachowanie się z sobą samym. Nie chciał odtrącić siostry od siebie milczeniem i obojętnością, ale nie wiedział dobrze, o czém ma mówić do niéj.
— Cóż — powtórzył — nie boli cię głowa po wczorajszych tańcach?
Przez kilka sekund nie otrzymywał odpowiedzi żadnéj, po chwili dopiero głos stłumiony i smutny wymówił obok niego:
— Serce mię boli bardzo, Marysiu.
Maryan, jakby go słowa te do reszty już wyrwały z zadumy, zwrócił twarz ku siostrze i, uśmiechając się, patrzał na nią przez chwilę.
— Serce cię boli! — wyrzekł żartobliwym tonem — jakże naiwnie i poetycznie wyrażasz się, moja ty mała siostrzyczko! ale prawda! tyś takie jeszcze dziecko!
Szczupła postać, pochylona śród cieniu nad poręczy fotelu, wyprostowała się nagle. Można było sądzić przez chwilę, że wstanie i odejdzie. Nie uczyniła jednak tego.
— Marysiu — wymówił ten sam co wprzódy głos cichy i głęboki — ja nie jestem dzieckiem... chciałam mówić dziś z tobą, jak siostra dorosła ze starszym bratem...
— Doprawdy? — uśmiechając się wciąż, odrzekł Maryś, — a więc o czémże mówić chcesz ze mną, moja ty siostro dorosła? Może o narzeczonym swym, którego, wierzaj mi, z największą przyjemnością zobaczę szwagrem moim?
— Marysiu! ja nie jestem dzieckiem! proszę cię, o proszę! nie mów do mnie takim żartobliwym tonem! mnie bardzo smutno!
— Jeśli ci smutno naprawdę, no to już powiedz mi przyczynę swego smutku...
Postać, rysująca się wśród cieniu w szczupłych i wdzięcznych zarysach, pochyliła się znowu nad poręczą fotelu.
— Marysiu! ja jego wcale, wcale nie kocham!
Słowa te wymówiła cichym, lecz pewnym głosem. Splotła ręce na ramieniu brata i ciszéj jeszcze dodała:
— Marysiu, o! proszę cię! poradź, co mam uczynić!
Tym razem Maryan przybliżył twarz swą do twarzy siostry i wpatrywał się w nią przez chwilę z niepokojem. Niespokojność jego krótko przecież trwała.
— Nie kochasz Artura? — rzekł — a jednak jest to człowiek, który ze wszech względów stosownym będzie dla ciebie mężem. Pokochasz go téż z pewnością. Jesteś zbyt naiwną i nieznającą ludzi i życia, abyś serce swe teraz już zrozumiéć mogła.
— Marysiu, ja nie jestem już dzieckiem! — powtórzył głos cichy i przesiąknięty głębokim smutkiem — chciała-bym sama rozrządzić sercem swojém i ręką...
Maryan zaśmiał się półgłosem. W śmiechu tym jego słychać było trochę goryczy.
— Alboż sądzisz, że ktokolwiek z nas rozrządza sobą według swéj woli? — wymówił zwolna i pochylił na dłoń głowę, która snadź zaciężyła mu nagle przykremi wspomnieniami. — Wszyscyśmy, droga moja, mniéj lub więcéj poddani okolicznościom, trafom, własnéj niemocy, któż wié czemu... Życie, Żanciu, to nie sielanka...
— Czém-że jest ono, Marysiu?
— Walką chwilową, a potém poddaniem się, kto wié? poświęceniem...
Żańcia pochyliła głowę
— Poddaniem się... — wymówiła — tak, posłuszeństwem, uległością, słyszałam o tém, o! słuchałam tego, odkąd żyję... Ale... Marysiu! czy nie słyszałeś nigdy ludzi, rozmawiających o samodzielności? ja słyszałam. Pan Artur sam rozmawiał o niéj z tobą, z ojcem... Mówiliście, że to jest rzecz piękna mieć własną i silną wolę. Dlaczegóż więc mnie miéć jéj nie wolno?
Maryan milczał chwilę, zdziwiony zapewne słowami siostry, jakich się od niej nie spodziewał.
— Dlatego — odrzekł po kilku sekundach namysłu — że nie wiedziała-byś sama, co zrobić z tą wolą, gdybyś ją miała. Ludzie mówią nieraz wiele o rzeczach, których nie praktykują, bo praktykować je bardzo trudno. Jeżeliś kiedy słyszała mię mówiącego o własnéj i silnéj woli, uważaj to za experyment wymowy, wydany z méj strony dla uprzejmych słuchaczy, za nic więcéj. Słuchaj! tyś szczęśliwa! nie potrzebujesz probować sił własnych i zawodzić się na nich tak, jak zawodzą się daleko silniejsi i doświadczeńsi od ciebie. Zostaw marzenia o samodzielności ludziom głodnym i bez dachu, którzy robią cnotę z potrzeby i wolą swą przenoszą góry dlatego, aby im deszcz niebieski na nos nie padał, gdy usypiają... Spuść się na rodziców naszych, którzy ci z pewnością gładziutką drogę przez życie utorują, i nie probuj nawet małą główką swą uderzać o mur, przed którym prędzéj czy później uginamy się wszyscy...
Rzekłszy te słowa, Maryan powstał, i obu rękoma zgarnął w tył bujne swe włosy. Niezmożone, bezwiedne może westchnienie podniosło mu pierś wysoko; objął kibić siostry, pocałował ją w czoło i, pochwyciwszy stojący na stole kapelusz swój, szybkim krokiem opuścił pokój. Po chwili wstała, z wolna przeszedłszy, przesunąwszy się raczéj, jak cień cichy, przez dwa obszerne pokoje, stanęła u drzwi, przepuszczających wązką smugę złotego światła.
Poruszyła z lekka drzwiami temi i zapytała z cicha:
— Czy mogę wejść, mój ojcze?
— Czy to ty, Żanciu? — ozwał się z wnętrza głos pana Jana — wejdź, moje dziecko, wejdź, proszę!
Pan Jan siedział przy biurku, na którém paliła się lampa, zajęty czytaniem książki. Odłożył książkę na stronę i zwrócił się ku wchodzącéj.
— Czego chcesz, moje dziecko? czy mama przysyła cię z czém do mnie?
Twarz pana Jana pogodną, była i głębokiém ukojeniem wszelkich trosk rozjaśnioną; głos jego brzmiał łagodnie; giest, z którym wyciągnął rękę do wchodzącéj córki, miał w sobie coś ojcowskiego i przyjacielskiego zarazem. To téż Żancia śpiesznym krokiem przystąpiła ku niemu i, zaledwie skończył wymawiać swe wyrazy, klęczała już u jego kolan, a tuląc do nich głowę swą, okrywała je pocałunkami. Pan Jan, zdziwiony nieco, ale więcéj jeszcze rozrzewniony tym nagłym wybuchem czułości, pochylił się żywo ku córce. W gruncie rzeczy nie był on nigdy szczerym zwolennikiem surowéj powagi i udanéj obojętności, jakiemi w postępowaniu swém z Żancią rządziła się pani Herminia. Przez cały jednak czas wzrastania Żanci, stosował się do zasady swéj żony, tak, jak i w wielu innych względach, szanując wolę jéj i postanowienia. Od czasu do czasu jednak folgował nieco i dawniéj, niewzruszonéj u pani Herminii zasadzie téj, i czy to dorywczą pieszczotą, czy żartobliwém słowem okazywał niekiedy córce uczucie tkliwego przywiązania, jakie miał dla niéj. Teraz, gdy była ona narzeczoną, gdy blizkiém zamęzciem swém spełnić miała jedno z najżywszych życzeń jego i jednę z najpiękniejszych nadziei, zdało mu się, że (w nieobecności mianowicie pani Herminii), całkiem już i bez uszczerbku dla powagi rodzicielskiéj, sercu swemu pofolgować może. To téż podniósł córkę z ziemi, kibić jéj otoczył ramieniem i przyciągnął ją blizko ku sobie. Po twarzy Żanci płynęło, z pod spuszczonych powiek, kilka grubych i cichych łez. Pan Jan nie przestraszył się przecież łzami témi, owszem, uśmiechnął się na ich widok.
— Płaczesz? — wymówił na-pół żartobliwym, na-pół rozrzewnionym głosem — zwyczajna to rzecz u młodych dziewcząt, któro opuścić mają wkrótce dom rodzicielski. Popłacz sobie trochę, moje dziecko, skoro u was kobiet nic już bez łez obejść się nie może, ale nie martw mi się tylko naprawdę. Przyszły mąż twój jest bardzo zacnym i uczciwym młodym człowiekiem, znamy go dobrze, bośmy na niego od kolebki jego patrzali... on ci zastąpi rodziców i braci, których opuścisz, i będziesz z nim z pewnością szczęśliwą...
Gdy pan Jan wymawiał ostatni wyraz, Żancia osunęła się znowu do jego kolan.
— Nie, mój ojcze! — wymówiła cichym, lecz pewnym głosom — nie! nie! nie będę z nim nigdy szczęśliwą!
Pan Jan podniósł ją znowu i uważnie w twarz jéj spójrzał.
— Jesteś jeszcze dzieckiem, droga moja — rzekł z powagą — i nie masz wyobrażenia ani o małżeństwie, ani o tém, co w niém szczęście stanowić może.
Oczy Żanci, oszklone łzami, tkwiły w twarzy ojca z wyrazem głębokiego smutku i gorącego błagania.
Pan Jan powiódł znowu dłonią po jéj włosach.
— Dręczysz się, moje dziecię, nadaremnemi zupełnie urojeniami. Dlaczego nie powierzysz ich matce? ona z pewnością potrafiła-by cię uspokoić. Ja, przyznam ci się, nie bardzo znam się na waszych kobiecych, zwykłych wam podobno przed każdym ważniejszym wypadkiem życia, trwogach, przeczuciach, przypuszczeniach i t. d. Wszak Artur Darzyc jest ze wszech miar godnym serca takiéj, jak ty, dobréj i niewinnéj dziewczyny. Jeżeliś go i nie pokochała dotąd, dowód to właśnie, że jesteś jeszcze takiém dzieckiem, iż naiwne serduszko twoje, albo nie wié samo, co w niém się dzieje, albo nie może jeszcze dla nikogo doświadczać podobnych uczuć! Przyjdzie to z czasem; mąż młody, zacny, wykształcony, jak Artur, potrafi przywiązać cię do siebie.
Kilka sekund pomiędzy ojcem a córką panowało milczenie. Z twarzy Żanci poznać można było, że walczyła z nieśmiałością i zawstydzeniem.
— Mój ojcze — wymówiła po chwili, nie podnosząc spuszczonych wciąż powiek — jeżeli miéć w sercu uczucie... takie... znaczy to nie być dzieckiem, ja nie jestem już dzieckiem... ja... kocham, mój ojcze... ale nie pana Artura.
Ostatnio wyrazy wymówione były szeptem, zaledwie dosłyszalnym, ale pan Jan wpatrzył się w córkę z żywém zdumieniem i z żywszym jeszcze przestrachem.
— Co? — zapytał, nie dowierzając jakby własnym uszom — kochasz kogoś, ale nie pana Artura? Cóż-by to znowu być mogło? jakim sposobem? kiedy? kogo?
Żancia osunęła się do kolan ojca i szyję jego objęła ramionami. Policzki jéj pałały ognistemi rumieńcami, całe ciało drżało jak w febrze.
— Jakim sposobem? — powtarzał pan Jan — kiedy? gdzie? kogo?
— Pana Romana! — szepnęło dziewczę.
— Kogo? kogo? — przykładając niemal ucho do drżących ust córki, pytał pan Jan z niecierpliwością i obawą.
— Pana Romana!
— Jakiego pana Romana? co to za pan Roman taki? nie znam nikogo z takiém imieniem!
— Znasz, ojcze! — szeptała dziewczyna, twarzy i oczu nie odrywając od piersi ojca — pan Roman Wąsikowski...
Na dźwięk tego nazwiska, nagły, niepodobny do powstrzymania uśmiech, rozlał się po twarzy pana Jana.
— Co? co? — zawołał — Roman Gotard Bruno! niedoszły ten wirtuoz! zapoznany geniusz! żebrak w wytartym fraku, rozwożący osobiście po domach bilety na własne koncerta! o nim to więc mowa! on to ma być współzawodnikiem Artura Darzyca w sercu mojéj córki! O jakżeś ty zabawna, Żanciu! nie sądziłem doprawdy, abyś do tego stopnia była jeszcze dzieckiem! Roman Gotard Bruno! cha, cha, cha! ależ, moje dziecko! ten człowiek to nic, zero, to głupstwo chodzące, śmieszność uosobiona...
Mówiąc to, pan Jan śmiał się niepowstrzymanym, serdecznym śmiechem.
— Słuchaj, mała — ciągnął z niejakiém już niezadowoleniem — zkąd przyszło ci do głowy powiedziéć mi coś podobnego? Kiedyś mi powiedziała, że kogoś tam pokochałaś, zląkłem się naprawdę i o ciebie, i o Artura. Aż tu z wielkiéj góry wyskoczyła mysz mała, mniéj nawet, niż mysz, bo Roman Gotard Bruno!
Brwi Żanci drgnęły gwałtownie, lecz wnet wróciły do kamiennéj nieruchomości, która ogarnęła postawę jéj i rysy.
— Z tém wszystkiém widzę tu coś niedobrego! — bez śmiechu już i z namysłem mówił daléj pan Jan. — Aby ci myśl podobna przyjść mogła do głowy, musiał ci ten Ahaswerus, wiecznie błądzący za awanturami, jakieś zuchwałe słowo szepnąć na ucho. Gdybyś miała więcej doświadczenia i lepiéj znała ludzi i siebie, zaśmiała-byś się z tego już teraz, tak, jak śmiać się będziesz wkrótce zapewne, gdy bliżéj poznasz narzeczonego twego i, porównawszy go z głupim tym pyszałkiem i zarozumialcem, zrozumiész, na jakie uczucia obaj oni zasługują. Tymczasem ja oświadczę jak najprędzéj panu temu, że bracia twoi lekcyi jego już nie potrzebują. Wolę, aby Loś i Roś mniéj dobrze grali na fortepianie, niż, żeby przybłęda jakiś, próżniak i włóczęga, śmiał ubliżać mnie i memu domowi okazywaniem córce mojéj jakichś wyimaginowanych, albo i udanych sentymentów.
Wrażenie rozśmieszające, któremu z razu uległ pan Jan, ustąpiło teraz przed uczuciem gniewu, nie względem córki przecież uczuwanego. Wstał i, przechadzając się po pokoju wzburzonym nieco krokiem, mówił więcéj do siebie, niż do Żanci:
— Otóż to skutki naszéj ludzkości i delikatności! Przyjęliśmy do domu intruza tego, podaliśmy mu rękę pomocy, patrząc przez szpary na głupotę jego, zarozumiałość i śmieszność; szanowaliśmy w nim człowieka ubogiego i przez innych upokarzanego; a on tymczasem ośmielił się pomyśléć o zawracaniu głowy naszemu dziecku, o prawieniu jéj zapewne jakichś andronów! Szczęście to całe, że miał do czynienia z dziewczyną niewinną, skromną i nieśmiałą; inaczéj, kto wié, jakie myśli mogły-by jéj przyjść do głowy...
Żancia stała wciąż na tém samém miejscu, przed krzesłem, które opuścił jéj ojciec, blada, zimna, niema, z oczyma spuszczonemi i rękoma splecionemi śród fałd sukni. Pan Jan stanął przed nią i, ochłonąwszy już z gniewu, uśmiechnął się znowu przy wspomnieniu nieprawdopodobnego zwierzenia córki.
— Cóż, Żanciu? — wymówił łagodnie — jestem pewny, że w téj chwili już czujesz całą niedorzeczność tego, coś mi powiedziała?
Żancia milczała. Pan Jan z trochą niepokoju patrzał na nią. Uśmiechnął się jednak żartobliwie i rzekł:
— Teraz już poproś mnie chyba bardzo pięknie, abym twojéj osobliwéj spowiedzi przed mamą nie zdradził, bo była-by porządna bura... nie prawdaż?...
Wziął w obie dłonie głowę córki i serdeczny pocałuek złożył na jéj czole.
— Jesteś wzruszoną, strwożoną, smutną, Bóg wié, jakie myśli plączą ci się po głowie, i nic dziwnego! Musisz być zgorączkowana nieco, i myślą o blizkiéj zmianie położenia, i przeszłą nocą niespaną... Idź, połóż się, zaśnij, i niech cię uspokoi wiara i pewność, że masz rodziców, którzy myślą o tobie i za ciebie… Mamie nie powiem o niczém, bo nie chcę ani jéj martwić, ani twego zaufania do mnie zdradzać; chociaż Bóg widzi, jaką niewinną i zabawną rzecz mi powiedziałaś... śmiać-by się z niéj mogli sami aniołowie w niebie...
Mówiąc to, pan Jan otworzył szufladę biurka.
— Weź to — rzekł, kładąc przed córką woreczek jedwabny, w którym świeciło kilka sztuk złota — weź to na odpędzenie wszystkich twych dziecinnych strachów... pojedziesz jutro z mamą do miasta i będziesz sobie za te pieniądze kupowała wszystko, co ci się tylko podoba... A jeżeli spotkasz tego niedoszłego wirtuoza, spójrz na niego tak, aby przypomniał sobie, że jesteś nietylko naiwną i dobrą dziewczyną, ale panną dobrze wychowaną, rozsądną i wiedzącą, co myśléć o takich ludziach, jak on!
W téj chwili ozwał się we drzwiach głos służącego.
— Pani prosi pana do swego pokoju!
Pan Jan raz jeszcze pocałował córkę w czoło i odszedł.
∗ ∗
∗ |
Ogień, palący się na kominku, jaskrawym blaskiem rozświecał ciemność, panującą w pokoju pani Róży. Młoda staruszka w całém swém bufiastem ubraniu, bez pufa tylko na głowie, spoczywała na wysoko usłanéj pościeli. Obok niéj siedziała Drylska i, na-pół drzemiąc, prawiła o czémś pani Róży, która nie drzemała bynajmniéj, ale, niespokojna i widocznie markotna, kręciła się na łóżku, a za każdym szelestem podnosiła głowę i spoglądała na drzwi od kurytarza. Drzwi te otworzyły się nakoniec powoli, cicho, i cichym téż i powolnym krokiem weszła do pokoju Żancia. Stanęła niedaleko progu z twarzą zwróconą ku Drylskiéj.
— Drylsiu! — wymówiła — proszę cię, zejdź na dół!
— A to po co? panieneczko — zagadnęła panna służąca, i chciała coś więcéj mówić, ale Żancia powtórzyła znowu:
— Przepraszam cię, Drylsiu, ale zejdź na dół.... muszę koniecznie pomówić z ciocią...
W stłumionym, z trudnością jakby z piersi wydobywającym się głosie jéj, była jednak taka głębia cierpienia, i taka zarazem moc upartego żądania, że Drylska, jakkolwiek urażona nieco, podniosła się z krzesła.
— A no dobrze! pójdę już sobie, pójdę! i bez tego miałam iść zobaczyć, czy tam do herbaty przygotowali wszystko, jak należy...
Zaledwie drzwi zamknęły się za wychodzącą Drylską, pani Róża zerwała się z posłania i podbiegła do Żanci.
— A cóż? — pytała z tajemniczą miną i szczerym niepokojem — powiedziałaś ojcu? cóż powiedział? mów-że dziecino! bo umrę od strachu, a serce bije mi jak młotem...
Żancia stała przed kominkiem z rękoma skrzyżowanemi na piersi i nie odpowiadała. Pani Róża przystąpiła do niéj bliżéj jeszcze, ale zaledwie spójrzała w twarz jéj, zwróconą do ognia, zawołała z przestrachem:
— A cóż ci to jest, kochańciu? — wyglądasz jak statua jaka, ogniem nadziana!
Naiwny wykrzyk ten pani Róży trafnie jednak odmalował powierzchowność młodéj dziewczyny taką, jaką w istocie ukazywała się ona w téj chwili. Rysy jéj były sztywne, skamieniałe jakby, a na tle głębokiéj bladości, która je okrywała, jaskrawo odbijały leżące na policzkach różowe plamy, i z pod ściągniętego nieco łuku brwi wązkich, suchym, złotawym blaskiem paliły się ciemne, szkliste źrenice. Czerwone światło ogniska obejmowało nieruchomą postać tę, i migocące smugi rzucało na czarne uploty jéj włosów, i powłóczystą tkaninę jéj sukni. Żancia wyglądała w téj chwili, jak posąg, przez którego oczy i z-za przezroczystéj powłoki jego przebija się łuna roznieconych wewnątrz płomieni. Pani Róża, przelękniona i domyślająca się rozmaitych „awantur i okropności”, pochwyciła ją za obie ręce.
— No, mów-że, kochańciu! — zawołała — co się tam stało, żeś taka zalterowana? mów-że, rybko moja! przemów choćby jedno słowo, bo gotowam pomyśléć, że chcesz w ten ogień wskoczyć... Co ci ojciec powiedział...
Żancia po raz piérwszy, odkąd tu była, zwróciła na twarz pytającéj ją natarczywie kobiety szkliste i błyszczące swe oczy.
— Co mi ojciec powiedział! — wymówiła zdławionym głosem — o! co on powiedział...
Przycisnęła skronie obu dłońmi i zaniosła się spazmatyczném łkaniem. W suchych oczach jéj nie było przecież łzy ani jednéj.
— Ja nigdy, nigdy, o! nigdy nie powtórzę tego, co ojciec powiedział! co on o nim mówił! Boże mój! Boże! co on o nim mówił! O! jaki ten świat niesprawiedliwy! Niedoszły wirtuoz! żebrak w wytartym fraku! tułacz bez domu!.. i cóż ztąd? ja go kocham!.. Śmieszność uosobiona!... niech sobie będzie! ja go kocham! kocham go właśnie za to, że jest zapoznanym, że jest żebrakiem, że jest tułaczem, że śmiesznym wydaje się ludziom! Niech ludzie poniewierają nim, niech się z niego śmieją; ja jedna wiem, jaki on szlachetny, wzniosły i jak nieszczęśliwy! ja jedna pojęłam duszę jego! i choć mi mówią, że jestem dzieckiem, ja jedna zrozumiałam tego, którego nikt nie rozumié!
Splotła ręce, przycisnęła je do skraju kominka, i z opartém na nich czołem, plecami zwrócona do pokoju, mówiła daléj:
— Jestem dzieckiem! gdzie tylko zwrócę się, do kogo przemówię, wszędzie i od wszystkich słyszę, że jestem dzieckiem! A więc pocóż dwa lata już temu ubrano mnie w długą suknią? dlaczegóż nauczono mnie tak chodzić i mówić, jak powinna dorosła panna? dlaczegóż wydają mnie teraz za mąż? Mówią, że nie mogę jeszcze kochać, bo jestem dziecko, a wydają mnie za mąż! Słyszałam przecież zawsze, że kobieta powinna kochać swego męża! jakże ja go kochać będę mogła, kiedy jestem jeszcze takie dziecko, które samo nie wié, co się z sercem jego dzieje? Gdzie tylko zwrócę się, wszyscy mi mówią o wielkich przymiotach pana Artura! Może on i ma te przymioty wszystkie! ale cóżem ja winna, że ich nie widzę, nie rozumiem... nie cierpię go! zimny, pospolity! takiego, jak on, na każdym kroku spotkać można! W dniu zaręczyn ze mną, mówił mi o obowiązkach... Obowiązki! słyszę o tém ciągle, ale nie wiem, co to znaczy! po co mówić dziecku o tém, czego ono nie rozumié? ja pragnę serca, miłości... pragnę, aby mnie ktoś kochał nad wszystko, i szczęśliwym był, gdy mu okażę, że kocham go także...
Umilkła, zmęczona słowami, które wylewały się z jéj piersi palącym, niepowstrzymanym potokiem, ale po chwili znowu mówić zaczęła:
— Nikt mnie nigdy nie kochał... nikt... nikt... jeślim kiedy uczuła, że mi serce mocniéj uderza, i chciała przytulić się do czyjéj piersi, mówiono mi, że to exaltacya.. cóż ztąd? może to była i exaltacya, ja nie wiem, ale czułam zawsze, jak uczucie, którego nie okazałam, z ust moich, które zamknęły się, z oczu moich, które powinnam była spuszczać, spływało mi do piersi jak fala... jak fala łez, które paliły... bolały...
Znowu przestała mówić na chwilę, zdawało się, że zapłakała, bo łkanie wstrząsnęło jéj kibicią, ale czoło opierała ciągle na splecionych i na skraju komina opartych ręku, — twarz jéj i łzy były niewidzialne.
— On jeden zrozumiał moję exaltacyą — mówiła znowu — tak, jak ja zrozumiałam szlachetność jego i wzniosłość... Odkąd żyję, słyszę zawsze, że poświęcenie jest rzeczą piękną i wzniosłą, że kobieta żyje dlatego, aby ulegać i poświęcać się! Któż mi zabroni ulegać jemu, poświęcić się dla niego! Mówią, że kobieta nie powinna miéć swéj woli! to nieprawda! gdyby Bóg chciał, aby tak było, nie dawał by jéj woli! A przecież w katechizmie uczyłam się: Bóg dał człowiekowi rozum, pamięć i wolę! Alboż mama ulega ojcu? alboż nie ma swojéj własnéj woli? Widziałam doskonale, że kiedy ojciec chce czego, a mama nie chce, staje się zawsze według woli nie ojca, ale mamy. I ja mam wolę tak samo, jak mama; a choć kazano mi, abym jéj nie miała, nie mogłam nic na to poradzić, że była ona we mnie... czułam dobrze, że ją mam i że było jéj we mnie coraz więcéj... coraz więcéj... Byłam uległą zawsze, robiłam wszystko, co mi kazano, ale miałam sobie moje własne państwo, w którém nikogo nie było ze mną, w którém byłam królową i panią... Nikt mnie nigdy nie pytał o moje marzenia, nikt nie wiedział, jak często, jak pięknie marzyłam... Wszyscy myśleli, że ja o niczém nie wiem i starali się o to, abym nic nie wiedziała, i o niczém marzyć nie mogła, ani o miłości, ani o szczęściu... Cóżem winna, że dowiedziałam się? i jakże miałam nie dowiedziéć się?... widziałam przecież, jak znajome moje wychodziły za mąż i jak kochały... guwernantki same nieraz opowiadały mi o tém różne rzeczy, i tyś mi opowiadała, ciociu, i czytałam o tém wtedy jeszcze, gdy uczono mnie historyi literatury, i wtedy, gdym wykradła sobie parę książek z biblioteki Marysia, i przeczytała je w nocy, gdy Drylska spała i wszyscy spali... Dowiedziałam się wielu rzeczy, i wiem dobrze, że kobieta dlatego tylko żyje, aby kochać... że dla miłości trzeba wszystko poświęcić... że miłość jest wszystkiém... Oddawna widziałam w marzeniach moich ideał, dla którego pragnęłam poświęcić się i cierpiéć... cóżem winna, że, gdy piérwszy raz spójrzałam na niego, poznałam w nim ideał mój, o którym marzyłam, i pomyślałam zaraz, że on musi być bardzo szlachetny, wzniosły, poetyczny, że miłość jego musi być taka gorąca, czysta, wielka, taka, o jakiéj marzyłam... Cóżem temu winna, że nie mogę być taką, jaką wszyscy chcą, abym była? że nie mogę zrozumiéć i ocenić tego, kogo oni za godnego miłości uznają? że ideał mój zobaczyłam w tym, kim oni gardzą? że nie mogę wypowiedziéć przed nimi wszystkiego, co czuję i myślę, bo nieśmiałość usta mi zamyka? że nie mogę dla ich zadowolenia wyrzec się ideału mego, bo prócz niego, żadnego innego na ziemi nie znam i nie widzę? że nie mogę odtrącić go od siebie, bo wierzę, że miłość jego dla mnie świętą jest i wielką, że jeśli-bym go zawiodła, złamały-by się orle skrzydła jego duszy, że umarł-by on może przeze mnie!...
W najwyższém uniesieniu podniosła twarz bladą wciąż, lecz oświeconą gorączkowym blaskiem oczu, rozplotła ręce i jedném ich poruszeniem zsunęła z głowy starannie upięte na niéj warkocze. Podwójne szpilki z brzękiem żelaza posypały się na podłogę, a kręte pasma kruczych włosów, wbrew symetryi, tak pilnie przez panią Herminią przestrzeganéj, zakryły jéj czoło i grube uploty opadły za uszyma na szyję i plecy. Drżącemi palcami rozpięła jedwabny stanik, zdjęła go szybko, a gdy upadł na ziemię, zaczęła rozwiązywać i rozrywać sznurki gorsetu. Niecierpliwym, nerwowym ruchem uwolniła kibić swą od ściskającego ją przyrządu, i rzuciła go zdala od siebie, w odległy kąt pokoju. Teraz, gdy z rozrzuconemi włosami, z nagiemi ramiony i na pół odkrytą piersią, przyodziana do pasa cienką tylko tkaniną, zdobnéj w haft bielizny, a poniżéj opłynięta fałdzistą draperyą strojnéj, szeleszczącéj sukni, stała w gorącéj łunie dogasającego ogniska, postać jéj wydawała się uosobieniem chaosu myśli i bezładu uczuć, przedstawiała wzór do obrazu zbuntowanego anioła.
— Nie chcę dłużéj tych kajdan! — zawołała, pełnym pogardy i nienawiści wzrokiem patrząc na leżący w kącie pokoju przyrząd, z płótna, stali, sznurków i rogów złożony; nie chcę dłużéj tych kajdan, ani dla ciała mego, ani dla duszy! swobody! ach swobody! swobody! swobody! znajdę ją przy nim! On nie powié, że jestem dzieckiem i powinnam być posłuszną! on nie usunie mnie od siebie, gdy mi serce mocniéj uderzy, a gdy zechcę powiedziéć, że kocham, nie będzie mi mówił, że to exaltacya! będę dla niego gwiazdą polarną, a on będzie ideałem moim, i dusze nasze polecą razem w świat sztuki i miłości, swobodne od kajdan zmateryalizowanego świata, kochające się tak, jak kochać się można tylko w marzeniu! Sam Bóg zesłał mnie dla niego za anioła pocieszyciela, i nie odstąpię go nigdy! przeniosę wszystko, porzucę wszystkich, poświęcę się dla niego!
Zmęczona długiém i namiętném mówieniem, z siłami wyczerpanemi wybuchem i gwałtem uczuć, osunęła się na ziemię, i na-pół omdlałą głowę opuściła na kolana pani Róży. Podniosła ją jednak wkrótce.
— Ciociu! — szepnęła błagalnie — ty nas kochasz... ty musisz ratować mnie i jego... prosiłam ojca i brata o ratunek i radę... nie usłuchali mnie... powiedzieli, że jestem dziecko... otóż ja chcę być twojém tylko dzieckiem, ciociu... radź mi... ratuj!...
Pani Róża patrzała wciąż na roznamiętnioną, na-pół zda się nieprzytomną dziewczynę, szeroko otwartemi oczyma, które to zdumione były, wystraszone, i jakby osowiałe, to zachodziły łzami żalu i tkliwości. Od czasu do czasu z ust jéj wyrywał się wykrzyk cichy: „awantury! okropności!”, ale zgłuszona jakby potokiem słów, lejących się z ust Żanci, milkła wnet i rękoma chwytała się za głowę. Teraz, gdy młoda dziewczyna, ramionami oplatając jéj kibić i cisnąc się do jéj kolan, szeptała:
— Radź mi... ratuj mnie i jego!
Młoda staruszka rozpłakała się na dobre.
— Jakże ja was, gołąbki moje, ratować będę? co ja dla was zrobić mogę? pójdę zaraz do Romulka i powiem, aby jutro tu przyszedł, to może będziecie mogli rozmówić się!
— Nie, ciociu! — z nowym wybuchem goryczy rzekła Żancia — nie ma on po co tu przychodzić! Ojciec powiedział, że mu dom swój wypowié! ja boję się! ja wiem, jaki on dumny, on tego nie zniesie i może ojca wyzwać na pojedynek, albo sam zabije się tu, zaraz, w moich oczach...
Zadrżała całém ciałem, tak ją przeraziły własne słowa. Nerwy jéj uległy zupełnemu rozprzężeniu, w wyobraźni panowały bezład i gorączka.
— Niéma innéj rady, ciociu, niéma! niéma! trzeba żebym... żebym...
Tu przyłożyła usta do uczernionych warkoczy pani Róży, i szepnęła jéj na ucho jakiś jeden krótki wyraz. Pani Róża znowu szeroko oczy otworzyła.
— Kochańciu! rybko! — krzyknęła — co ty wygadujesz? jak to być może? to rzecz niepodobna...
— Tak być musi, ciociu! — stanowczo wymówiła dziewczyna — czyż nie zdarzają się na świecie podobne wypadki? czyż mi sama o podobnych wypadkach nie opowiadałaś?
I znowu pochyliła się do ucha pani Róży, i szeptała jéj o czémś długo, z rozognioną twarzą i błagającemi oczyma, a ile razy młoda staruszka wstrząsała przecząco głową i usiłowała wyrwać się z jéj objęcia, ściskała ją mocniéj w ramionach, pocałunkami i łzami oblewając jéj pulchne, pobladłe teraz nieco od przestrachu policzki. Skończyło się na tém, że pani Róża, zwyciężona gorącemi prośbami ulubienicy swej, a bardziéj jeszcze własném swém zamiłowaniem w romantycznych „awanturach” i tajemniczych knowaniach i spiskach, podniosła się żywo z siedzenia i, na-pół zgryziona, na-pół uradowana, wzdychając ciężko, uśmiechając się tajemniczo, kiwając głową smutnie i mrugając powiekami figlarnie, ubrała się w watową szubę, włożyła na głowę kapturek i prędziutko, cichutko, tajemniczo wysunęła się z domu.
W parę minut po jéj wyjściu, do pokojów na górze wbiegła Drylska i zawołała w progu:
— Wszyscy już przy herbacie siedzą. Pani pyta się, dlaczego panienka na dół nie przychodzi?
Odpowiedzi nie było. Żancia leżała już w pościeli rozebrana zupełnie, z zamkniętemi oczyma, z głową do połowy utuloną w kołdrze.
— Śpi — szepnęła duegna, pochylając się nad rozognioną twarzą dziewczyny — niech sobie śpi nieboractwo! Zmęczyła się wczorajszemi tańcami, a i temi zaręczynami także, co to sprawili jéj, Panie odpuść, ani pytając, ani prosząc!
Z ostrożnością, na palcach przeszła przez pokój, i zatrzymując się u drzwi, wstrząsnęła głową z niejakiém zakłopotaniem.
— Pani będzie gniewać się na mnie, żem jéj pozwoliła położyć się bez wiedzy pani, i że przed położeniem się nie oddała ona nikomu „dobranoc!” No! niech sobie gniewa się! Kiedy zaręczyli ją i chcą, aby szła za mąż, to już przecie powinni pozwalać i na to, aby, nie pytając się nikogo, szła spać kiedy zechce...