Rodzina Brochwiczów/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Wbrew przewidywaniom Drylskiéj, pani Herminia przyjęła wiadomość o przekraczającém reguły domowe położeniu się do snu swéj córki nietylko bez wymówek i niezadowolenia, ale z zupełną, obojętnością, roztargnieniem i zamyśleniem spowodowaną. Przy stole, zastawionym przyborami do herbaty, państwo Brochwiczowie siedzieli tylko we dwoje, a pan Jan, tak jak i pani Herminia, miał minę zafrasowaną nieco, a bardziéj jeszcze zdziwioną.
— Nie domyślasz się, gdzie mógł-by on bawić tak długo? — zagadnęła męża pani Herminia, gdy tylko Drylska, ułatwiwszy się z przyrządzaniem herbaty, wyszła z pokoju.
— Bynajmniéj — odparł pan Jan — nie sądzę, aby ktokolwiek pomyślał dziś o zaproszeniu go do siebie... zaprosiny takie były-by zupełnie nieprzyzwoitemi, a nawet niedelikatnemi.
Pani Herminia wzruszyła ramionami.
— Przecież — rzekła — gdyby Maryś otrzymał podobne zaproszenie, powinien-by ze wszech względów odmówić, i piérwszy wieczór po ślubie spędzić z żoną.
— Naturalnie — potwierdził pan Jan, i oboje małżonkowie milczeli długo, z niespokojnością oczekując odgłosu dzwonka, który-by im oznajmił powrót od dwóch godzin nieobecnego syna.
— Czy byłaś u Teofili? — przerwał milczenie pan Jan.
— Dwa razy. W godzinę po obiedzie poszłam na chwilę do jéj pokoju, będąc pewną, że znajdę tam i Maryana... Pół godziny potém, byłam u niéj znowu, aby zapytać ją, czy nie potrzebuje czego i czy będzie piła herbatę z nami, albo u siebie...
— Jakże ją znalazłaś? co robi?
— Znalazłam ją siedzącą przy lampie z książką...
Pan Jan zżymnął się.
— Piérwszego wieczoru po ślubie, siedzi sama jedna z książką...
— Któréj nie czyta — przerwała pani Herminia — siedzi z czołem opartém na ręku, i doprawdy, patrząc na nią, nikt-by nie domyślił się, że wczoraj dopiéro odbył się jéj ślub i wesele.
— Zapewne — rzekł pan Jan — jakże ma być wesołą, skoro nazajutrz po ślubie siedzi sama jedna z książką... Co się stało Marysiowi?
W kilka minut po téj rozmowie, ozwał się nakoniec w przedpokoju głos dzwonka i do jadalnéj sali wszedł Maryan. Machinalnie jakby zbliżył się do stołu i, milcząc, zajął miejsce w pobliżu rodziców.
Pan Jan popatrzył na syna z niezadowoleniem, a większém jeszcze zdziwieniem, czoło bowiem młodego człowieka schmurzone było, a wzrok roztargniony i przykro jakoś zamyślony.
— Gdzie byłeś, Marysiu? — ze zwykłym sobie odcieniem surowości w głosie, zapytała pani Herminia.
Maryan podniósł głowę ruchem człowieka, wyrywanego z głębokiéj zadumy.
— Gdzie byłem? — powtórzył z wahaniem — wyszedłem, aby przejść się trochę.
Deszcz, który padał dnia tego, bujne, gęste krople pozostawił na włosach jego i ubraniu, policzki jego zarumienione były od fizycznego zmęczenia. Widoczném było, że nie kłamał, mówiąc, iż odbył przechadzkę, a tylko powierzchowność jego kazała się domyślać, że chodzić musiał długo i szybko.
— Gdzie jest Drylska? — rzekł po chwili, oglądając się Maryan — chciał-bym, aby nalała mi herbaty.
Pan Jan i pani Herminia zamienili się spójrzeniami.
— Sądziłem — rzekł pan Jan — że będziesz pił herbatę z żoną.
Maryan szybko powstał z krzesła.
— A! — rzekł, przeciągając dłoń po czole — czy pani Teofila jest u siebie?
I, nie czekając odpowiedzi, odszedł.
Nazajutrz, stary jak świat aksyomat, opiewający, że na téj ziemi wesele następuje po smutku, a smutek po weselu, wybitne znalazł sprawdzenie w domu Brochwiczów. Dnia tego, który był trzecim zaledwie dniem, po tak radosnych wypadkach i weselnych zabawach następującym, wszyscy byli tam zwarzeni i jakby zaniepokojeni czémś, niedobrze określoném jeszcze, ale niemile świtającém na horyzoncie domowego życia i domowych, tak świetnych niedawno, nadziei. Na pozór wszystko szło trybem zwyczajnym: pan Jan siedział z książką w swoim gabinecie; pani Herminia poważnym krokiem i z pełną powagi twarzą, przechadzała się po domu; Żancia wyszywała poduszkę w krośnach, obok których Artur Darzyc przesiedział parę godzin milczący i zachwycony skromném milczeniem swéj narzeczonéj. Jedna tylko pani Róża ruszała się dnia tego w sposób u niéj nawet niezwyczajny. Wychodziła co chwila z domu, wracała, wychodziła znowu; pisała jakieś tajemnicze listy i kartki, liczyła ukradkiem odrobinę pieniędzy, znajdujących się w zielonéj sakiewce, zamkniętéj w starożytnym redikiulu; ile razy spotkała się z panią Herminią, lub panem Janem, mrugała powiekami ze zdwojoną szybkością i prześlizgiwała się co prędzéj w inną stronę, jakby widoku rodziców Żanci uniknąć pragnęła; chwilami uśmiechała się figlarnie, to znowu ocierała łzę z oka i trzęsła głową, w sposób oznaczający najwyższe zakłopotanie i zmartwienie; przy obiedzie nakoniec nie ukazała się wcale. Nikt jednak nie spostrzegł, że miejsce przy stole, zajmowane zwykle przez wiecznie ruchliwą młodą staruszkę, było niezajętém; cóż bowiem znaczyła jéj nieobecność, wobec trwającéj od dość wczesnego ranka nieobecności w domu młodego nowożeńca.
Maryan wyszedł dnia tego z domu o dość wczesnéj porze, i nie było go jeszcze o zwykłéj obiadowéj godzinie. Teofila oznajmiła przez służącego, że jeść będzie obiad w swoich pokojach.
Państwo Brochwiczowie zasiedli do stołu, zmieszani oboje i zafrasowani, ale, przez wzgląd na córkę i młodszych synów, nie wyrzekli ani jednego wyrazu w przedmiocie, który zadziwiał ich i niepokoił.
Po obiedzie jednak, pan Jan nie mógł już spokojnie oddawać się czytaniu. Wstawał co chwila z krzesła, dzwonił i zadawał służącym pytanie:
— Czy syn mój wrócił?
Maryan nie wracał.
Pani Herminia przechadzała się po domu krokiem coraz mniéj poważnym i spokojnym. Parę razy wchodziła do pokojów synowéj i opuszczała je z twarzą coraz bardziéj zasępioną.
Żancia nie zasiadła dnia tego ani razu do fortepianu, od kilku godzin nie wyszywała już w krosnach i nie ukazywała się nawet wcale w bawialnych pokojach; ale pani Herminia, wbrew wszystkim swym zwyczajom, nie przywoływała córki do siebie i nie napędzała jéj do codziennych obowiązkowych zajęć. Cała myśl jéj zajętą była tą razą tak niezwykłém, i ze względu na okoliczności, nieprzyzwoitém wydaleniem się z domu Maryana, z domu, w którym młoda małżonka jego pozostawała sama jedna, i jak to widziała pani Herminia, wchodząc dnia tego kilka razy do jéj pokojów, przesiadywała godziny całe w głębokiém zamyśleniu, zimna i obojętna na pozór, lecz w gruncie widocznie wzburzona, przemawiająca do odwiedzającéj ją teściowéj z uprzejmością i w naturę jéj wzrosłym wdziękiem, lecz z ukrywaną i w zupełności ukryć się niedającą, smutną, a chwilami wyniosłą jakby urazą.
O zmroku pan Jan wszedł do salonu.
— Cóż? — zapytał — niéma go jeszcze?
— Niéma — odrzekła pani Herminia, i z niezwykłym sobie niepokojem w głosie dodała: — czy tylko nie spotkał go nieszczęśliwy jaki wypadek? może zachorował nagle?
— Zkąd znowu? Tak młodych i pełnych sił ludzi, jak Maryś, i w biały dzień do tego, nieszczęśliwe wypadki nie spotykają na każdym kroku. Jestem w tym względzie zupełnie spokojny.
— A więc — zawołała pani Herminia — cóż-by znaczyć mogło to jego uciekanie z domu na drugi i na trzeci dzień po ślubie! interesów do załatwienia nie ma on przecież żadnych, ani téż zajęć, które-by go za domem trzymać mogły! Przyznaj sam, Jean, że podobne postępowanie nasunąć może Teofili, Bóg wié, jakie myśli i podejrzenia. Jest-to nietylko już obojętność, ale nawet lekceważenie wszystkich względów szacunku i przyzwoitości, które słusznie urazić ją może...
— Ależ przyznaję, przyznaję to wszystko! — mówił pan Jan, szybkim krokiem przechadzając się po pokoju — i wcale nie pojmuję, co się temu chłopcu nagle stać mogło! Był w niéj przecież tak zakochanym! taka to piękna, urocza istota... postępował zresztą zawsze i we wszystkiém tak rozsądnie i przyzwoicie...
Gdy pan Jan wymawiał ostatnie wyrazy, z bramy domu wyjechał powóz i zatrzymał się przed oknami mieszkania. Pan Jan spójrzał przez szybę.
— Konie i powóz Marysia — rzekł, i pośpiesznie zadzwonił.
— Kto kazał założyć konie pana Maryana? — zapytał służącego.
Rozkaz pochodził od Teofili. Pan Jan niespokojne spójrzenie rzucił na żonę, która odpowiedziała mu wzruszeniem ramion, niewiadomość i niezadowolenie objawiającém, i śpiesznie wyszedł do przedpokoju. W téj saméj chwili młoda żona Maryana wyszła ze swych pokojów, i owinięta fałdzistém okryciem, ze spuszczonemi oczyma i zaciśniętymi nieco usty, krokiem powolnym i wyniosłym dążyła ku drzwiom od sieni. Pan Jan zaszedł jéj drogę i serdecznym ruchem wyciągnął ku niéj rękę.
— Dobry wieczór, droga Teofilo — rzekł — jeszczem cię dziś nie widział!
— Witam pana — z chłodną grzecznością odparła młoda kobieta, i zarazem oczy jéj podniosły się na twarz pana Jana zamyślone i błyszczące na dnie połyskliwym blaskiem uczuć wzburzonych, a drobna ręka końcami palców zaledwie dotknęła dłoni, wyciągniętéj ku niéj z poufałością i serdecznością ojcowską. Wyraz „pana” przykro zabrzmiał w uszach Brochwicza; oddawna dawał on Teofili w myśli swéj imię córki, a ona w dniu ślubu swego z Maryanem nazywała go ojcem.
— Opuszczasz nas pani — rzekł z pewném już wahaniem — miałem nadzieję, że wieczór dzisiejszy przepędzimy razem.
— Jadę do matki — odpowiedziała z wolna młoda kobieta, a w głosie jéj pan Jan dosłyszał oddźwięk usilnie stłumionych łez i srodze zranionéj dumy.
Ukłoniła się chłodno i wyszła; pan Jan wrócił do pokoju, w którym znajdowała się żona jego, zmartwiony i gniewny. Lekceważące, ubliżające nawet postępowanie Maryana z młodą żoną, gniewało go, jako ojca; martwiło, jako dawnego przyjaciela pani Natalskiéj, i wielbiciela zalet i wdzięków młodszéj z jéj córek; oburzało nakoniec, jako szlachcica, przechowującego tradycyjny w szlacheckich rodach szacunek dla kobiety, i światowego człowieka, u którego szacunek ten był nałogiem, nieodłącznym od stosunków rodzinnych i towarzyskich.
— Pojechała obrażona i ledwie niepłacząca — mówił do żony z wielkim smutkiem i gniewem — ciekawym, co pomyśli sobie pani Jadwiga o nas i o Maryanie, gdy zobaczy córkę swą w takiém usposobieniu. Przyjęliśmy do rodziny naszéj osobę młodą, śliczną pod każdym względem, wypieszczoną i nad wszystko ukochaną przez matkę, i na trzeci już dzień po wejściu jéj w dom nasz, doświadcza ona śród nas zmartwienia, lekceważenia. Zawstydza to mnie i martwi do najwyższego stopnia!
Udał się do gabinetu swego i zasiadł przy lampie z książką. Ale nie mógł przeczytać ani jednéj stronicy. Blada i zimna twarz młodéj synowéj stała wciąż przed jego oczyma; ubliżenie, które spotkało ją ze strony jego syna, ciężyło mu na sercu. Po godzinie poszedł znowu do żony.
— Niéma Maryana? — zapytał krótko.
— Niéma — również lakonicznie odpowiedziała pani Herminia, która tylko co właśnie zstąpiła ze wschodów, prowadzących do pokojów, na górze położonych. — Feralny dziś jakiś dzień dla nas — mówiła daléj — Żancia zachorowała na ból głowy i położyła się do łóżka.
— Ból głowy przejdzie — rzekł pan Jan — jeśli zresztą dziecko ma trochę gorączki, wezwij doktora; z Maryanem gorzéj, bo zupełnie niewiadomo, gdzie się on obraca i co się z nim dzieje. Jeżeli za godzinę nie wróci jeszcze, pójdę na miasto i dowiem się, czy niéma go w którym ze znajomych nam domów. Zaczynam doprawdy mieć bardzo przykre i różnostronne obawy.
W salonie pani Natalskiéj zmrok zapadał, gdy służący oznajmił, że przed domem zatrzymał się powóz młodéj pani Brochwiczowéj. Pani Natalska z okrzykiem radości i żywością uczucia, które nie ogląda się na żadne względy wieku, lub powagi, rzuciła się ku drzwiom na spotkanie córki. W progu już objęła ramionami jéj kibić i, gorące usta przyciskając do pochylającego się ku jéj ręce czoła Teofili, z pełną wylania czułością mówić zaczęła:
— Jakże to dobrze, że przyjeżdżasz dziś i sama jedna! O! nie obraź się tylko na mnie za swego Maryana! lubię go serdecznie i za syna uważam. Ale widzisz, tyle pytań mam ci zadać, o tylu rzeczach pragnę z tobą pomówić! Wczoraj wprawdzie widziałam cię w twém nowém otoczeniu kochaną i szanowaną, ale dziś zjęła mię wielka niecierpliwość pomówienia z tobą sam-na-sam, pomówienia z tobą tak, jak tylko matka, z córką mówić może, z sercem przy sercu, z ustami przy ustach! Była-bym przybiegła do was sama choć na chwilę, ale miałam skrupuły! Nie chciałam mącić wam obecnością trzeciéj osoby tych piérwszych chwil, w których serca wasze powinny przeniknąć się do głębi i spoić węzłem, mającym trwać życie całe! nie chciałam okazywać ani cienia nieufności tym zacnym ludziom, którzy z taką miłością, z taką radością przyjęli cię do swéj rodziny! Ale ponieważ przyjechałaś sama, to dobrze! chodź, siadaj tu przy mnie! Zdaje mi się, żem cię już rok nie widziała, i dom mój tak mi pusty, smutny bez ciebie!
Mówiła to wszystko z uśmiechem na ustach, z czołem rozjaśnioném i ze łzą w oku. Usiadła na krześle najbliższém i pociągnęła córkę ku swéj piersi; ale Teofila osunęła się do jéj kolan i, pochylając głowę, wymówiła z miłością i bólem w głosie:
— O, moja matko! pocóżem cię opuściła? dlaczego dłużéj, a choć-by nazawsze, nie pozostałam przy tobie!
Na słowa te, pani Natalska szybkim ruchem schyliła się ku córce.
— Co znaczą słowa twoje? droga moja! czy to piérwsze widzenie się ze mną sam-na-sam tak cię rozrzewnia? a może poróżniłaś się z Maryanem? powiédz! może on nie chciał, abyś dziś jeszcze wyjeżdżała z domu jego sama jedna? W takim razie, trzeba było z nim pozostać!
Teofila podniosła schyloną dotąd głowę. Widać było, że walczyła z sobą chwilę, że pragnęła ukryć przed matką to, czego doświadczała, ale przechodziło to jéj siły.
— Matko! — wyrzekła z goryczą i uniesieniom — nie mogłam pozostać z mężem, bo go wcale dziś nie widziałam... pozostawił on mnie samę i dał mi czas do namysłu... to téż w godzinach tych, w których, na samym wstępie wspólnego naszego życia, ujrzałam się pogardzoną i upokorzoną, pojęłam, że omyliłam się strasznie...
Pani Natalska z osłupieniem słuchała słów córki.
— Pogardzoną! upokorzoną! to być nie może, Teofilo! tobą miano-by pogardzać! ciebie upokarzać! omyliłaś się? na kim? na czém?
Oczy Teofili płonęły bólem i zranioną dumą. Widać było, jak walczyła z sobą z całéj siły, aby nie wybuchnąć głośnym płaczem.
— Matko! matko! on wziął mnie za żonę dlatego tylko, aby majątek mój do swego majątku przyłączyć!... zadał gwałt swemu sercu, a może i sumieniu... ujrzałam to w jego smutku ukrytym i czułości — udanéj; uczułam to, gdy wczoraj jeszcze odszedł ode mnie chmurny, a wrócił z przymuszoną wesołością na ustach; pojęłam to do reszty dziś, gdy, gniewna i upokorzona, spuszczać musiałam oczy z zawstydzeniem przed ludźmi, którzy widzieli mnie opuszczoną, i tak prędko już samę jednę! Widziałam dobrze, że nie kochamy się tak, jak ludzie kochać się mogą... powinni może... ale myślałam, że znajdę w nim przynajmniéj iskrę jakiegoś uczucia, że sama pokocham go — z czasem...
— Czy śnię? — ze wzrastającą coraz trwogą mówiła matka — myślałaś, że pokochasz go z czasem? alboż go nie kochałaś!
Ból, czy wstyd, czy może obawa zadania ciosu sercu matki, tamowały z razu głos młodéj kobiety. Była to jednak dla niéj chwila rozpaczy i zwątpienia, w któréj milczéć nie mogła. Pochyliła twarz na obie dłonie i szepnęła:
— Nie!
Pani Natalska pochwyciła córkę w ramiona, jak-by ją przed jakiémś nagle dojrzaném niebezpieczeństwem ochronić chciała.
— Dziecko moje! — mówiła szybko i z cicha — coś ty powiedziała? to nieprawda, albo ja źle usłyszałam! Wszakże ja wiem, czém jest małżeństwo bez miłości, długie, długie życie bez domowego szczęścia... ja dla was, dla ciebie i siostry twéj, lękałam się zawsze życia takiego... pozwoliłam wam rozpatrywać się wśród świata do woli, poznawać ludzi, którzy was otaczali... nigdym żadnéj z was nie zmuszała do niczego, tém bardziéj do tak ważnego kroku, jak wybór męża... jeżeliś go nie kochała? dlaczego? dlaczego?
Zadawała pytania te szybko, natarczywie, gwałtownie, odrywała dłonie córki od jéj twarzy, i badawcze, trwożne spójrzenie zatapiała w oczy jéj, błyszczące śród zmroku łzą i ogniem. Teofila nieodpowiadała długo; w zawstydzeniu jakby głębokiém chyliła głowę ku kolanom matki, aż nakoniec podniosła ją, i cichym, wahającym się głosem, rzekła:
— Dlaczego?... mamo... myślałam przecież, że nie mogę pozostać przy tobie nazawsze, że prędzéj, czy późniéj, tego lub innego żoną zostać muszę...
— Teofilo! co mówisz? alboż cię wyprawiałam z domu mego przemocą, lub choć-by namową? dlaczego-żeś nie czekała? dlaczego-żeś nie wybierała dłużéj?...
Dziwny uśmiech, w którym bunt gorzki splatał się z bierną rezygnacyą, okrążył usta młodéj kobiety.
— Pocóż-bym czekać miała? Wiedziałam dobrze, że z pomiędzy wszystkich tych, którzy starali się kiedy, lub starać się mogli o moję rękę, z pomiędzy wszystkich, którzy mi równi byli... którzy stanowili świat znany mi i dozwolony, on, nie kochany przeze mnie i mnie niekochający, był jednak — najlepszym, i... matko moja! sama mówiłaś to nieraz, na męża mi najstosowniejszym... Myślałam, że zapomnę wkrótce o tém, czego pragnęłam kiedyś... o czém marzyłam... myślałam, że poddam się z łatwością konieczności życia i, mając wiele, wyrzeknę się tego, czego mieć nie mogłam... myślałam, że on będzie mi mężem, jak był narzeczonym znośnym, miłym nawet czasem i z daleka... gwar mnie ogłuszył — próżność zaślepiła, myślałam, że inaczéj uczynić nie mogę i nie powinnam... omyliłam się, mamo, omyliłam się! trzeba mi było lepiéj nazawsze pozostać przy tobie... albo... albo bez względu na nic, odważnie pójść za głosem serca...
Przycisnęła obie dłonie do piersi i zawołała z wybuchem:
— O! ta tajemna historya mego serca! ty o niéj nic nie wiedziałaś, mamo! a ja myślałam, że ostatnie słowo jéj umilkło już we mnie oddawna, i teraz... teraz dopiéro... dziś... w dniu smutku i upokarzającéj samotności, pojęłam, że historya ta skończona tylko dla świata — dla mnie — nie!
Ostatnie słowa Teofili, posiadały dla pani Natalskiéj znaczenie niezrozumiałe; zdumiona jednak, przelękniona, i własnym uszom wierzyć niechcąca, nie myślała teraz o ich wyrozumiewaniu. Kilka wyrazów, wymówionych przez córkę jéj, uwięzło w jéj głowie i upornie powtarzało się w pamięci. Chciała cóś mówić, zapytywać córkę, badać niepojęte dla siebie jéj usposobienia i uczucia, złożyć może wszystko na chwilowe nieporozumienie małżonków, i nieszczęśliwy, lecz dający się łatwo naprawić zbieg okoliczności; ale zamiast wszystkiego tego, wymówiła tylko:
— Ze wszystkich, którzy równi jéj byli... którzy stanowili świat znany jéj i dozwolony.
Wymówiła słowa te w sztywném zamyśleniu, z oczyma szklisto wpatrzonemi w przestrzeń, tak, jakby machinalnie powtarzała myśl niezrozumiałą jeszcze dobrze, ale natrętną, upartą. Nagle drgnęła i wytężyła wzrok w stronę salonu, w któréj ozwał się płacz cichy, i zaszeleściła powoli sunąca się po posadzce jedwabna suknia. W głębi oszklonéj alkowy, śród szarego światła, wnikającego przez szerokie szyby, podniosła się z sofy, na któréj niewidzialna i zapomniana, spoczywała dotąd smukła i wiotka postać starszéj jéj córki. Żona Adama Darzyca, zwana powszechnie w towarzystwach smutną Heleną, powolnym i chwiejącym się krokiem przebyła salon i, osunąwszy się na posadzkę u nóg matki, z cichym płaczem zarzuciła ramiona na szyję siostry.
— Słyszałam wszystko, Teofilo, słyszałam wszystko! — mówiła śród łkań nerwowych. — A jam myślała, że ty przynajmniéj szczęśliwszą ode mnie będziesz... i dlatego taiłam wszystko, com czuła... w dniach niewymownych męczarni serca, cierpiałam z poddaniem się... w milczeniu...
Pani Natalska wyprostowała się, jak struna, i gwałtownym giestem pochwyciła rękę starszéj córki.
— Męczarni serca!.. — powtórzyła głuchym głosem — więc doświadczałaś ich, Heleno! więc domysły moje i przypuszczenia, od których odwracałam oczy, w które zaglądać lękałam się, mówiły mi prawdę! Więc twoje łzy częste i szybkie więdnięcie i upadanie na siłach, nie z samych tylko fizycznych cierpień pochodzą! Więc i ty także, Heleno, nieszczęśliwą jesteś!...
Łkania Heleny umilkły na chwilę. Z ramionami obejmującemi wciąż szyję Teofili i z twarzą na jéj piersi ukrytą, rzekła z cicha:
— Nie jestem i nie byłam nigdy szczęśliwą... jest-że dla kobiety inne szczęście, jak w domu... w rodzinie... w zadowoleniu serca?... Może być ono zapewne dla innych w balu i w pięknéj sukni, ale dla mnie go tam niéma... Nic mnie nie łączy z Adamem... nic... nic... żyjemy razem, ale obcy sobie myślami i uczuciami... zjednoczeni tylko nędzą fizycznych cierpień, którym podlegamy oboje — ja z tęsknoty i nudy, on — nie wiem... nie chcę wiedziéć z czego...
Zapłakała znowu, a z cichym odgłosem jéj płaczu złączył się głos cichszy jeszcze, zaledwie dosłyszalny, bo wychodzący z ust trzęsących się, jak liście, burzą miotane.
— Dlaczegóż więc zostałaś żoną jego? dlaczegoś go wybrała?
Helena niżéj jeszcze pochyliła głowę.
— Byłam bardzo... bardzo młodą... pamiętasz, mamo, że miałam zaledwie lat siedmnaście... byłam wesołą... bawiłam się ciągle... myślałam, że życie to tylko zabawa... potém zrozumiałam, że jest ono czém inném, ale zapóźno... Potém kochałam prawdziwie i bardzo, ale — nadaremnie! Milczałam długo... dziś sił mi zabrakło, i powiedziałam wszystko... cóż znaczę i pocóż żyję na świecie?... Głowę mam pełną marzeń powiędłych, ręce bezczynne i pierś pustą..... O! jakże nie miałam zapłakać i powiedziéć wszystkiego, skoro ujrzałam, że przyszłość mojéj siostry będzie taką samą!...
Po tych słowach Heleny, zapanowało długie milczenie, śród którego słychać było tylko szybki i głośny oddech pani Natalskiéj, głębokie i ciężkie westchnienia Teofili, i usilne, lecz nadaremne mocowanie się z nerwowym płaczem jéj siostry. Po chwili, śród grupy, którą składały trzy te osoby, ozwał się szept cichy, lecz przeszywający.
— Bawiła się ciągle... myślała, że życie to tylko zabawa...
Snadź w głowie matki, spiorunowanéj wszystkiém, co słyszała, legła znowu ciężka, jak ołów, i uparta, jak straszna wątpliwość, myśl, zawarta w tych kilku słowach, które wplątały się w żałosną mowę jéj córki. Po chwili mówiła daléj:
— A jam was tak kochała! Wszystkie nadzieje moje w waszéj przyszłości złożyłam! Przyszłe szczęście wasze było jedyném słońcem, które osuszało łzy moje i rozjaśniało mi życie! Dla szczęścia waszego przenosiłam w milczeniu wszystko, co mi kiedy dolegało... dla niego pracowałam i rachowałam... myśląc o niém, bawić się i do ludzi uśmiechać się mogłam... aby sprowadzić je ku wam... aby je zapewnić, czyniłam wszystko, co mogłam i umiałam... a teraz... teraz... ach!
Podniosła się z siedzenia, splotła dłonie i, wyciągając je wysoko nad głową, nie szeptem już stłumionym, jak dotąd, ale z rozpacznym wybuchem głosu, zawołała:
— Boże mój! za cóż? dlaczego?...
Umilkła nagle, ale nie miała dość siły, aby zmienić postawę, chociaż do pokoju wszedł służący z zapaloną lampą w ręku i, postawiwszy ją na stole, wyszedł tak śpiesznie, jakby spostrzegł, że dzieją się tu rzeczy, których mu widziéć i słyszéć nie wolno.
Blask lampy obfitém światłem oblał postać wysoką, sztywną, z podniesioną w górę śmiertelnie bladą twarzą, z dłońmi splecionemi i wysoko wyciągniętemi nad głową, którą opłynęły w nieład wprawione, krucze i gęste jeszcze, gdzie niegdzie szronem siwizny posrebrzone włosy.
— Za co? dlaczego? — powtórzyła pani Natalska, ale ciszéj już i bez tego namiętnego wyrzutu, który, zwrócony do losu lub Boga, brzmiał wprzódy w jéj głosie.
Dziwne jakieś rzeczy musiały się dziać w jéj myśli, bo usta jéj oniemiały nagle, i drżące wprzódy, gwałtownie zwarły się silnie, a oczy szkliste i nieruchome tkwiły w przeciwległéj ścianie.
Przed wzrokiem zrozpaczonéj matki roztworzyły się teraz na oścież ściany strojnie przybranego salonu, a za niémi wyraźne, nagłą światłością oblane, rozłożyły się przestrzenie szerokie, nieznane, pełne ludzi — nieznanych... Wśród tych miejsc wzgardzonych i ludzi nieznanych, było może szczęście jéj córek...
W jedném mgnieniu oka, kobieta ta nauczyła się, zrozumiała wszystko, czego przez życie całe nauczyć się i zrozumiéć nie mogła — nie chciała może... To, co nazywała dotąd mrzonką o równości ludzi, ukazało się jéj teraz nauką wielką, która, nakształt potężnego taranu, rozbijała mury złocone, lecz ciasne, oczom ludzkim odkrywając widnokręgi szerokie, krokom ludzkim torując drogi rozliczne...
Śród tych widnokręgów i na tych drogach było może szczęście jéj córek!... Jak młode słońca, zapaliły się teraz przed nią pojęcia o celach życia kobiety, które sprawiają, że nie ma ona „głowy pełnéj marzeń powiędłych, rąk bezczynnych i piersi pustéj”. Patrzaniem w nowe słońca te gardziły zawsze jéj oczy, przywykłe do spoglądania na próchniejące drogoskazy szlaków starych, a jednak pod wzmacniającym światłem słońc tych było może szczęście jéj córek!...
Szepcąc niezrozumiałe wyrazy jakieś, wyrazy zapóźnych żalów i wyrzutów, nie losowi już ani Bogu, lecz saméj sobie czynionych, osunęła się na kanapkę, przy któréj stała, i twarz dłońmi zakrytą utopiła w bogato haftowanéj poduszce. Tak wyniosła zawsze, pełna szlachetnéj i wdzięcznéj dumy, postać patrycyuszki ugięła się teraz w głębokiéj pokorze... Dotknięta ciosem strasznym i niespodziewanym, zrozumiała, że obok maluczkich wielkości kasty i konwenansu i po-nad niemi bardzo wysoko istnieją wielkości odwieczne, wszechludzkie, które, lekceważone, mszczą się za to na ludziach niepowrotnemi stratami... Zrozumiała, że, aby sprowadzić ku sobie szczęśliwe jutro, trzeba wzrok badawczy zapuścić w to, co dziś z sobą przynosi. Ona, wsłuchana w głosy, które dźwięczały nad własną jéj kolebką, nie dawała baczenia na te, które ozwały się wtedy, gdy urodziły się i wzrastały jéj córki... Nie zarzuciła na oczy ich, na wzór innych matek, ślepoty zupełnéj, ale uczyniła je jednookiemi; nie zakryła przed niemi świata i zjawisk jego grubą oponą dziecięcéj niewiadomości, ale ukazała im drobną część jego... oślepiona i głucha w połowie, rozminęła się z najwyższym, najdroższym celem swego życia, i sama, sama sprawiła, że istoty, za których szczęście oddała-by z ochotą wiekuistą szczęśliwość swéj duszy, rozminęły się ze szczęściem... Postawa jéj objawiała głęboką, głęboką pokorę, i wydawała się na pozór spokojną.
Dwie pary ramion oplatały jéj kibić, dwie twarze blade pochylały się nad jéj głową z wyrazami pieszczoty i prośby o przebaczenie; ale ona nie odpowiadała im, nie słyszała ich może w téj chwili. Nieruchoma i osłupiała, pogrążyła się całkiem w ciemnych przepaściach rozmyślań, pełnych żalów zapóźnych, wyrzutów sumienia okrutnych i bezsilnéj rozpaczy.
Dwie siostry patrzały na siebie z trwogą i zawstydzeniem.
— Dlaczegośmy powiedziały jéj wszystko? — szepnęła Teofila.
— Dlaczego nie milczałam dłużéj? — powtórzyła Helena.
Dlaczego nie milczały? dlaczego mówiły? można-ż dziwić się słabym, że nie mają siły, albo zapytywać rozpieszczone dzieci, dlaczego zranione nie kryją łez swych, i nie tłumią, swych jęków?
Po długiéj chwili milczenia, Teofila powstała i powolnym krokiem udała się w głąb’ mieszkania. Nieprzeparta siła pociągu wiodła ją do tego pokoju, w którym upłynęło kilka najpiękniejszych, najszlachetniejszych może chwil jéj życia. Był to pokój, w którym niegdyś widywała Stefana. Teraz panował tu gruby zmrok wieczoru, rozświecony tylko smugami jaskrawego światła ulicznych latarni, wpływającemi przez dwa szerokie okna. Młoda kobieta, z pochyloną głową, z załamanemi dłońmi, stanęła śród migocących tych świateł i łzawemi oczyma rozglądała się wkoło. Tutaj upłynął krótki, lecz jedyny rozdział życia jéj, w którym dojrzała szczęście prawdziwe, gorące, rozumne i ludzkie, aby wyrzec się go dobrowolnie; tu z ust jego do jéj głowy przeszło tych myśli kilka nowych dla niéj, które wprawiły ją w zdumienie naprzód, potém w zachwycenie; tu z oczu jego wniknęły do piersi jéj te płomienie uczucia, o których myślała, że zgasną prędko, a które jednak nie zgasły dotąd. Obraz Stefana, który, wśród szarego światła i prozaicznych widoków sklepu, pomiędzy któremi widziała go po raz ostatni, zaćmił się i zeszpetniał w wyobraźni jéj na czas jakiś, powstał teraz przed nią wyraźniejszy i piękniejszy, niż kiedy. Ujrzała go takim zupełnie, jakim widziała go po raz ostatni, z czołem uznojoném, w odzieniu noszącém ślady grubéj i prozaicznéj roboty, z rękoma opylonemi i zmęczonemi ciężkiém narzędziem pracy. Ale od obrazu tego nie odwróciła oczu z niesmakiem i rozczarowaniem, jak wtedy, gdy ujrzała go w rzeczywistości.
Teraz człowiek ten, mężny i pracowity, pełen sił cierpliwych i wytrwałych, z surowém czołem pracownika, które jednak bladło nieraz wzruszeniem pod blaskiem jéj źrenic, z zimnemi na pozór oczyma, na których dnie płonął jednak żar serca niesteranego, teraz, człowiek ten, pomimo swych rąk uznojonych i prozaicznych widoków, które go otaczały, stanął przed wzrokiem jéj wyobraźni, jak uosobienie niepojętego szczęścia, wzniosłéj, promienistéj, gorącéj poezyi życia... Teraz do obrazu człowieka tego wyciągnęła ręce z rozpacznym, bo zapóżnym żalem, z tęsknotą straszną, która, ostrzem niewymownego bólu, przenikając do głębi całą jéj istotę, falę łez gwałtowną i palącą rzuciła do piersi jéj i oczu...
Nigdy potém nie umiała zdać sobie sprawy z tego, kiedy ugięły się jéj kolana i jakim sposobem przyszła do ukorzenia się tak głębokiego, że sama przed sobą, ona, świetna zawsze i królująca, przyznała się do dziecięcéj słabości i do dziecięcego bezrozumu, do ślepoty grubéj, która nie pozwalała dojrzéć jéj za brzydkiemi obsłonami ukrytéj prawdziwéj piękności, i do pychy bezmiernéj, która wtrąciła ją w nizką rolę kobiety-niewolnicy. Nigdy potém nie zdała sobie sprawy z tego, jak ciężko tam cierpiała w tym ciemnym pokoju, w którym promienisty i upragniony stał przed nią obraz Stefana; jak łamała ręce w tęsknocie i żalu; dlaczego mówiła mu ze łkaniem: — przebacz! przebacz! przebacz! — choć wiedziała dobrze, że on jéj nie usłyszy; ile razy wchodziła myślą do szarego sklepu i podawała mu obie dłonie, mówiąc z radością i dumą:
— Widzisz! mam odwagę, przychodzę i już nie odejdę!
Nie pamiętała potém nigdy i nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele wtedy łez wylała i jak długo klęczała tam sama jedna, wśród przeszywającéj ciemność pokoju czerwonéj smugi ulicznych latarni, z twarzą, ukrytą, w dłoniach i schyloną nizko w pokorze bez granic, w żalu bez nadziei.
W progu pokoju stanęła pani Natalska.
— Tośko! — wymówiła z cicha — czy jesteś tu, moje dziecię?
Na głos matki, Teofila podniosła się z ciężkością i, jak upojona, chwiejąc się, postąpiła kilka kroków. Pani Natalska ujęła ją za rękę i, prowadząc ku roztwartym drzwiom obficie oświetlonego pokoju, powoli i z powagą wyrzekła:
— Trzeba, ukochana moja, abyś wracała...
— Dokąd, mamo?
— Do domu twego męża. Cokolwiek stało się, stało się nieodwołalnie. Nie możesz i nie powinnaś pozostać u mnie. Pójdź! ułóż na nowo włosy i suknią. Powóz będzie gotów za chwilę... odwiozę cię sama do domu męża, do jedynego domu, w którym pozostawać powinnaś!
Teofila słuchała matki w milczeniu i ze schyloną głową.
— Dobrze, mamo — rzekła bardzo cicho — pojadę... wrócę...
W głosie jéj i postawie była boleść niema i pokora głęboka.