Rodzina Brochwiczów/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Rodzina Brochwiczów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII. Spóźnione odkrycia.

Była godzina wieczorna przeszło dziewiąta, gdy Jan Brochwicz, niespokojny o syna, zgryziony odjazdem synowéj, nie wiedząc sam, co myśleć i czego się po tém, tak rychło zaszłém, młodego małżeństwa nieporozumieniu spodziewać, wyszedł na miasto. Zaszedł najprzód do mieszkania Darzyca ojca. Pora nie była jeszcze tak spóźnioną, aby przybycie jego zadziwić mogło kogokolwiek tam, dokąd ochotnicy bawienia się przy zielonych stolikach przybywali we wszelkich porach i zawsze mile witanymi bywali. Wprawdzie pan Jan do ochotników takich nie należał, niemniéj jednak zaproszono go z pośpiechem do zajęcia miejsca przy jednym ze stołów. Odmówił uczestnictwa w grze, co zresztą czynił zawsze prawie, i pokrywając zmartwienie swe i niepokój machinalnie prowadzoną rozmową, rozejrzał się po obszernym pokoju, napełnionym dość liczném gronem mężczyzn. Maryana tam nie było. Brochwicz zauważył, iż w zebraniu tém nieobecni byli także obaj synowie gospodarza domu, obaj bracia Natalscy i inni młodzi ludzie, którzy jednak dość zwykle uczęszczali do téj szkoły dostyngowanego poziewania i honorowego zabijania czasu.
— Cała młodzież kędyś emigrowała, a więc i Maryan z nią jest zapewne! — pomyślał Brochwicz, i nieznacznie wymknął się z mieszkania Darzyca. Przeszedł potém parę głównych ulic miasta, bardziéj jeszcze, niż wprzódy, markotny i niepewny, co czynić, gdy, nagle, mijając ściany największego i najwytworniejszego z miejskich hoteli, został uderzony myślą, że ktoś z młodych panów przyjechał może ze wsi i zaprosił do siebie rówieśną, w mieście bawiącą, młodzież. Wszedł do rzęsiście oświetlonéj sieni hotelowéj i zwrócił się do znajomego sobie dobrze szwajcara:
— Nie wiész przypadkiem, kochanku, czy syn mój nie znajduje się tu u kogo z przyjezdnych? mam do niego pilny interes!
— I owszem, Jaśnie Panie! — zrywając z głowy galonową czapkę, z wielkiém uszanowaniem odparł odźwierny — Jaśnie Pan Brochwicz młody od kilku godzin już bawi u nas w hotelu.
— U kogo? pod którym numerem?
— W restauracyi, Jaśnie Panie!
Brochwicz stał parę sekund nieruchomy, jakby własnym uszom wierzyć nie chciał. Prędko jednak przypomniał sobie odźwiernego, który na niego patrzył i, podziękowawszy mu za udzieloną wiadomość z uprzejmością, którą zazwyczaj niższym od siebie okazywał, wstąpił po szerokich wschodach na piérwsze piętro hotelu i znanemi sobie kurytarzami podążył ku wskazanemu miejscu. Przestał już być niespokojnym o zdrowie i całość syna, ale natomiast czuł się srodze rozgniewanym i bardziéj jeszcze, niż wprzódy, zgryzionym.
— Od kilku godzin w restauracyi! — myślał, idąc — a więc to zabawa jakaś być musi, hulanka, obiad proszony, czy cóś podobnego! W porę się z tém wybrał, niéma co powiedziéć! I wierz-że tu młodości! Tak nie lubił zazwyczaj podobnych wybryków! tak od nich stronił! a teraz ni ztąd, ni zowąd... Piérwszy raz w życiu będę zmuszony zmyć mu głowę porządnie! Miał dotąd we mnie przyjaciela, bo zasługiwał na to, teraz powinienem pokazać się ojcem!...
Restauracya największego hotelu w mieście składała się z jednéj sali obszernéj, ale dość skromnie urządzonéj, i drugiéj mniejszéj znacznie, lecz bardzo wytwornéj, na wzór gabinetów, przystrajających tego rodzaju zakłady w stolicach, od złoceń, aksamitów, malowideł na ścianach i alabastrowych lamp przybranéj. Pomiędzy dwiema salami znajdował się rozdzielający je mały pokoik, rodzaj kurytarzyka, pozbawionego wszelkich sprzętów, a ozdobionego tylko roślinami kwitnącemi w wazonach przy ogromném oknie, jednę ze ścian całkiém prawie zajmującém. Brochwicz, nie zdejmując paltota i z kapeluszem w ręku, śpiesznym krokiem, niecierpliwie pokręcając siwiejącego wąsa, przebył piérwszą salę, zupełnie w téj chwili bezludną. Wchodząc do środkowego pokoiku, słabo oświetlonego odblaskiem lamp, wnikającym do niego z sal sąsiednich, Brochwicz usłyszał wesoły gwar głosów męzkich, rozmawiających i śmiejących się, a wśród nich wyróżniający się głos Maryana.
Był to głos donośny, donośniejszy, metaliczniéj brzmiący, niż ten, jakim młody Brochwicz zwykł był przemawiać. Opowiadał o czémś, czy téź przemawiał do towarzyszy, z nadzwyczajną werwą i ożywieniem, aż zapanował nad ich głosami, i mówił przez chwilę sam jeden, a oni wybuchali tylko od czasu do czasu śmiechem, lub pochwalnemi widocznie i uwielbiającemi wymowę, czy dowcip jego, wykrzykami. Ktoś nawet klasnął raz w dłonie, i w sali restauracyjnéj zabrzmiało, jak w teatrze, huczne brawo. Na Brochwiczu hulaszcze te odgłosy, którym przewodniczył głos jego syna, niemiłe sprawiły wrażenie. Ze zsuniętą brwią postąpił parę kroków i zatrzymał się przed progiem. W widokach takich jak ten, który przedstawił się teraz oczom jego, nie lubował się nigdy, ale od pewnego czasu, to jest odkąd nastało chmurne dziś ze wszystkiemi swemi boleśnemi widokami, ciężkiemi przejściami i dręczącemi niepewnościami, był on widoków podobnych formalnym i stanowczym nieprzyjacielem.
Pośrodku sali stał stół obszerny, wytworną, lecz zmiętą już i poplamioną, bielizną okryty, dwuramienną lampą rzęsiście z góry oświetlony, zastawiony pełnemi, napoczętemi, lub na-pół wypróżnionemi już butelkami, i różnych kształtów i wielkości licznemi kielichami. Z niedbale i wygodnie rozpostartych na krzesłach postaci młodych ludzi, którzy stół ten obsiadali, i z gęstych kłębów dymu, unoszących się z cygar, które palili, poznać można było, że był to już koniec uczty długiéj, obfitéj i wesołéj.
Wśród błękitnawéj mgły tytuniowéj, która coraz gęściéj napełniała salę, tworząc w niéj atmosferę duszną i odurzającą, wyraźnie jednak ukazywały się bujnemi wąsami ozdobione twarze i zamaszyste postacie dwóch braci Natalskich, na-pół wyłysiała i ze zwojów ciepłego szala wynurzająca się, głowa Adama Darzyca, poważniejsze nieco od innych, chociaż rozweselone także, rysy Artura, pulchne i rumiane policzki słynnego z gastronomii i nad wiek otyłego, młodego Ignacego Wirskiego, i mniéj już znane Brochwiczowi, twarze i postacie dwóch czy trzech innych młodych mężczyzn. Brochwicz całe zebranie to orzucił szybkiém spójrzeniem, aż długo, bacznie i niespokojnie zatrzymał wzrok na twarzy syna.
Maryan przewodniczył zabawie; było to widocznem z honorowego i najwydatniejszego miejsca, jakie zajmował przy stole, i ze zwróconych ku niemu wszystkich spójrzeń. Rzucony na krzesło w niedbałéj postawie, siedział z głową podniesioną, z ciemnemi rumieńcami na bladych policzkach, ze sztucznie rozbudzonym blaskiem w oczach, ruchliwych w téj chwili i niespokojnych. W ręce, wyciągniętéj i o stół opartéj, trzymał kielich, napełniony złotawym płynem, niósł co chwila do ust, ale zamiast pić, jak inni, maczał w nim tylko brzegi warg.
Wtedy właśnie, gdy Jan Brochwicz zatrzymał się przed progiem sali i długie spójrzenie zatopił w twarzy syna, gwar, panujący wkoło biesiadnego stołu, umilkł na chwilę; po hucznych oklaskach, udzielonych gospodarzowi, a jak widać było, i bohaterowi zabawy, nastała cisza. Przerwał ją bardzo prędko starszy z Natalskich.
— Jak honor kocham! — zawołał, jednym haustem wypróżniając trzymany w ręku kielich — od dzisiejszego dnia zadaję kłamstwo całemu światu! Co tam takiego mówią i śpiewają o wilku, który, ożeniwszy się, uszy opuszcza! Patrzcie! on ożenił się, a jaki chwat!
— Nigdy jeszcze takim nie był! — poparł zdanie brata młodszy Natalski — hej! hej! szwagierku! teraz to już mam nadzieję, że wciągniemy cię przecież do naszych Natalińskich lasów na polowanko! furda wszystkie miejskie bale! tam-to dopiéro hece! niech dyabli wezmą!...
— Słuchaj, Marysiu! — zaszeplenił czerwony, jak burak, Ignaś Wirski — czyś ty dziś sam dysponował ten obiad! Wiész co? pasztet był wyborniutkim, a takiéj Charlotte glacée i mój Jerôme nie zrobi...
Au nom du ciel, Ignasiu, tais-toi z twojemi gastronomicznemi uwagami — wydobył się z angielskiego szala cienki dyszkant Adama Darzyca — ja wszystkie pasztety i szarloty oddał-bym za tę wyborną anegdotę, którą nam Maryan tylko co opowiedział!
— Wyborna anegdota! niech dyabli wezmą! — wybuchnęli bracia Natalscy.
— I kto-by to powiedział, że on podobnych anegdot świadom!
— Taki był zawsze skromny!
— Jak honor kocham! złajał mnie jak niebozkie stworzenie, gdy niedawno, pamiętacie, opowiadałem wam o tém wydarzeniu w Natalinie, co to Zośka praczka i...
— Wiemy! wiemy! słyszeliśmy już nieraz początek jego i koniec! Maryś daleko zgrabniéj opowiada! słuchaj! a cóż się potém stało z tą Mamzelle Luizą? nie wiész?
Artur Darzyc uczynił niecierpliwe trochę poruszenie.
— Dajcie pokój! — zawołał — mamy już dość tego, co powiedział! Na co wywoływać koniec; jam go przynajmniéj nieciekawy! ça sent la boue!
— O, boś ty także skromny, Arturku, poczekaj! ożeń się, a może odmienisz się tak, jak Maryś!
Artur Darzyc niechętnie wzruszył ramionami i zaczął od niechcenia gwizdać, jakby mu rozmowa, którą prowadzono, niezbyt przyjemną była. Maryan zato, milczący od kilku minut, oparł się, teraz obu łokciami na stole i z żartobliwym uśmiechem rzekł:
— Podziwiacie panowie nowo odkryte we mnie zalety, a nie wiecie, jaką erę życia mego obchodzę dziś z wami!
— Jakąż? jakąż? — zapytano chórem.
— Erę przyjścia do rozumu — odpowiedział Maryan.
Śmiech wybuchnął.
— A to dobre, jak honor kocham! czy ci się, Marysiu, dziś lub wczoraj ząb mądrości wykłuł?
— Nie! on ma na myśli swoje ożenienie się!
— Ani jedno, ani drugie! — zawołał młody Brochwicz — zobaczyłem tylko, jak na dłoni, swoję i waszę przyszłość...
— Przyszłość! — wykrzyknęli młodzi ludzie ze śmiechem — czy wywróżyła ci ją jaka stara cyganka?
— Zobaczyłem, jak na dłoni, swoję i waszę przyszłość, i przekonałem się, że na nic-by się nie zdało płynąć przeciwko wodzie! oto, co nazywam przyjściem do rozumu.
— Dobrze! dobrze! ale ciekawi jesteśmy doprawdy wiedziéć coś o twojéj i naszéj przyszłości! powiedz nam coś o niéj, kiedyś taki mądry!
— Cyt! cyt! powié nam znowu co zabawnego!
— A może to tajemnica, Marysiu?
— Bynajmniéj! — rzekł Maryan — oto trzymam w ręku horoskop i czytam! Kto chce piérwszy posłuchać o sobie?
— Ja chcę — zawołał starszy Natalski — nigdy sam nie myślałem nad tém, co ze mną być może, to i ciekawy jestem, jak honor kocham!
— I mnie przeczytaj tam co, szwagierku! — dodał brat młodszy — tylko co dobrego, bo złych proroków niech dyabli biorą!
Maryan uśmiechał się wciąż i z wolna popijał z kielicha.
— Nie lękajcie się! — zawołał — na horoskopie waszym powstają przed memi oczyma obrazy piękne i takie, jakie lubicie! Trąby myśliwskie grają, psy naszczekują, szare koty zrywają się z miedz i uciekają co siła! huź ha! tam stado sarn zerwało się z gęstwiny, strzelcy w zielonych kurtach szykują się w zaroślach, na czele ich wy, Nemrody litewskie, nieustraszeni pogromcy czworonożnych, dmiecie w rogi rozgłośne, aż las Nataliński drży w swych posadach, a echa sąsiednich wzgórzy od krańca do krańca parafii chwałę waszę głoszą... tu strzał i tam strzał... zabite ofiary sterczą na tryumfalnych wozach; wrzawa, trąbienie, szczekanie, krzyczenie! Zajeżdżacie pod dach ojczysty, kędy stoły uginają się pod obfitą zastawą, na którą w wielkiéj części złożyły się dzieła rąk i nóg waszych niezmordowanych... Posiłek to, po którym, wzmocnieni snem pokrzepiającym, wstaniecie do nowych czynów, na nowe, coraz świetniejsze wyprawy! a co? czy nie radzi jesteście z obrazu?
Natalscy zachodzili się od śmiechu.
— Piękny! piękny! i taki właśnie, jaki lubimy! Ale to teraźniejszość, szwagierku. Czy zawsze tak będzie?
— Co potém będzie? — zawołał ktoś z towarzystwa.
— Potém — śmiejąc się i patrząc na młodych szwagrów, wyrzekł Maryan — potém weźmiecie moi drodzy nogi za pas i sami uciekać będziecie, jak zające...
— Uciekać! niech dyabli biorą! od kogo?
— Od wierzycieli!
Fi, jak honor kocham! horoskop brzydko mówi, ale nie powiem, aby kłamał zupełnie! Jest tam już podobno za piętami naszemi jakaś sfora tych przebrzydłych chartów...
— Będzie ich więcéj, będzie! i nic na to nie poradzicie, bo tak już zapisano w księdze przeznaczeń waszych!
— Wiara w przeznaczenie to przesąd! — zaśmiał się inny z młodych ludzi.
— Nie! nie! — zawołał Adam — wiara w przeznaczenie ślepe, przyczyny żadnéj niemające, to przesąd!
— Prawda! ale... Czy który z was czytał Szyllera? Artur czytał go pewnie, a i Adam może w ubiegłych dawno, przedparyzkich czasach... Owóż Wallenstein panowie, a raczéj Szyller w tragedyi nazwę tę noszącéj mówi: — „we własnéj piersi nosisz gwiazdę twych przeznaczeń!” Mam pretensyą mędrszym dziś być od Wallensteina i od Szyllera, bo powiadam: przeznaczenie nasze, panowie, nosimy nietylko w głowach naszych i w piersi naszéj, ale w nerwach naszych, a nawet i w naszych żołądkach.
Przy ostatnim wyrazie Maryana, wybuchnęły żartobliwe wykrzyki i śmiechy.
— Śmiejcie się, panowie! — zawołał Maryan — i ja śmieję się także! Zebrania takie, jak nasze, tém właśnie zbawienne są i błogie, że pozwalają śmiać się ze wszystkiego! Z tém wszystkiém dowiodę wam, żem powiedział prawdę! Spójrzcie na naszego poczciwego Ignasia... cóż? w czém nosi on gwiazdę swych przeznaczeń, jeżeli nie w swym żołądku?...
Otyły i rumiany młodzieniec poruszył się niespokojnie na swém krześle.
— Proszę cię, Marysiu — wybełkotał — nie bierz mnie tylko za przedmiot do swoich żartów!
— Żartów! — powtórzył Maryan — daj-że pokój! czytam przecież przyszłość was wszystkich z wieszczego horoskopu! A twoja, Ignalku, jakąż być może? oto nie inną, jak taką: przez długie, długie lata będziesz z Jérômem i następcami jego obmyślał najlepsze sposoby wykonywania arcydzieł kulinarnéj sztuki; dom twój słynąć będzie na wsze strony jako zakład gastronomiczny piérwszego rzędu; ożenisz się i utuczysz żonę twoję tak, iż nie będzie ona potrzebowała krynoliny, aby żadne drzwi pomieścić nie mogły jéj wdzięków; urodzą ci się dzieci, a ty gwiazdy ich przeznaczeń powkładasz im w żołądki; majątku nie stracisz zapewne, bo trudniej go przejeść, niż przepolować, ale natomiast, zjadłszy pewnego pięknego poranku „uwitych w cieście kołdunów dwieście”, przeniesiesz się do wieczności, gdzie w cichym grobie spoczniesz dopóty: „aż głos anioła: wstawaj! — zawoła, bo już gotowa, pieczeń wołowa!”
Wśród Homerycznego śmiechu, który powstał po tém przemówieniu, Maryan wychylił kielich swój do dna i zwrócił się do Adama Darzyca:
— A ty, biedny Adasiu, który chorą gwiazdę swych losów nosisz w tym materacyku, przyłożonym od fluxyi, i w tym szalu angielskim, chroniącym od zetknięcia się z atmosferą delikatne twe gardło, jak jaskółka ulecisz wkrótce z pod bladego nieba, pod którém antenaci twoi rośli jak dęby, i nad brzegami Brenty, lub Adryatyku, oddychać będziesz, dopóki wola Boża, prawem swém płucem, bo kawałka lewego już podobno braknie ci teraz!...
Fi donc! — zawołał na-pół śmiejąc się, na-pół gniewając Adam Darzyc — quelles idées baroques, mon cher!
Ale inni współtowarzysze zawołali chórem:
— A ty, Marysiu? dlaczegóż nic o sobie samym nie mówisz? żartujesz z nas, żartuj téż i z siebie!
— Zaczekajcie! — odparł Maryan — posiadamy jeszcze pomiędzy sobą jednego, który cicho siedzi i o nic nie pyta. Oto jest Artur Darzyc. Znacie go wszyscy, nie prawdaż? Ecce homo! nikt z nas nie godzien rozwiązać rzemyka u obuwia jego. Taki statysta, taki sensat, skromny, jak dziewica, świadom wszystkiego, jak dykcyonarz encyklopedyczny. Wyście, panowie, polowali i obiadowali, on czytał; dzierżawca chwat, w odsiewy mu grunta sieje — on czyta; stodoła mu się rozwala — on czyta; Kwiecin pójdzie z dymem — on...
— Będzie czytał! — dokończył sam Artur Darzyc i zaśmiał się, ale z przymusem jakoś i nieszczerze. — A ty, Marysiu? — zawołał
— A ty? a ty? — powtórzyli chórem młodzi ludzie.
— Ja? — rzekł Maryan — na honor, widzicie mnie w kłopocie niepospolitym! nie obrałem sobie jeszcze specyalności żadnéj! Ale, wszak znacie wszyscy ciocię Rózię Cieciórkową? Otóż, jak powiada ciocia Rózia: zdrowie i dobry humor przedewszystkiém! niech żyje filozofia cioci Rózi! Niech żyją i przyświecają nam, jak mogą, chore gwiazdy przeznaczeń naszych!
Jednę rękę z pustym kielichem wyciągnął ku towarzyszom, przed którymi stało parę niewypróżnionych jeszcze całkiem butelek, drugą wstrząsnął dzwonek i zawołał:
— Służba! wina!
Na odgłos gwałtownie rozlegającego się dzwonka, dwóch lokajów z tacami, pełnemi różnokształtnych butelek, rzuciło się z przedpokoju do drzwi sali. Jan Brochwicz, stojący wciąż przed progiem w nieruchomości kamiennéj, usunął się nieco na stronę, ale służba, zajęta wykonaniem rozkazu, nie spostrzegła-by go i bez tego, gdyż był otoczony zmrokiem nieoświetlonego pokoju i mgłą dymu, rozchodzącą się w przestrzeni coraz grubszemi kłęby. Zdawało się, że żadna siła nie mogła-by usunąć Jana Brochwicza z tego miejsca, na którém stojąc, wlepiał on w syna swego wzrok uważny naprzód i gniewny, coraz bardziéj zdumiony potém i osłupiały. Nie widział on nigdy, ani w wyobraźni swéj nie mógł nawet przedstawić sobie Maryana takiego, jakim go ujrzał w téj chwili. Na białych i delikatnych policzkach młodego człowieka rozpościerały się coraz gorętsze, ciemniejsze rumieńce; błękitne oczy jego, tak łagodne zwykle, wyrazem swym znamionujące naturę bardziéj zda się, do marzeń i rozwagi, niż do wybuchów i jakiegokolwiek szału skłonną, rzucały teraz ostro, przenikające połyski. W słowach jego, płynących z ust szybko i tłumnie, w podniesionym głosie i bezładności poruszeń, czuć było tę posępną, wymuszoną wesołość, którą ludzie, zarówno jak trunkiem,tłumić niekiedy usiłują pracującą w nich moc wspomnień, lub zgryzot... Wśród gwaru, powstałego pomiędzy młodymi ludźmi, przy nowem napełnianiu kielichów, podniósł się znowu i zapanował nad innemi głosami dźwięczny głos Maryana.
— Tak, panowie! pomimo protestacji waszych, które zresztą, jestem pewny, iż czynicie więcej żartem, niż seryo, powtarzam i utrzymuję wyrażenie moje: chore są gwiazdy przeznaczeń naszych! Nic nie szkodzi! przy suchotniczym blasku ich, możemy jeszcze czas jakiś bawić się wesoło. Gdzieindziej ludzie spierają się tylko o wybór pomiędzy przeróżnemi gwiazdami, które świecą nad drogami życia, to wyżej, to niżej, lecz zawsze ciągną ich za sobą, jak ongi słup ognia i dymu ciągnął ku nowej ojczyźnie lud Izraela. Naprzód ideał, potem mamona! wołają jedni. Przez mamonę do ideału! — odpowiadają drudzy. Co nam do tych sprzeczek? Ideał mieszka wysoko, mamona wzrasta nizko. Nie sposób-że nam piąć się po górach na wzór olbrzymów, gdy w piersi naszej tchu mamy tyle, co karły, albo pochylić się ku ziemi nakształt nędznego plebsu, gdyśmy przecie patrycyusze i głowy nieść musimy wysoko! Więc hasło nasze: bez ideału i bez mamony! Z czarą przy ustach, wśród woni pasztetów, poziewając i śmiejąc się, śmiejąc się i poziewając naprzemian, bez niepotrzebnych ciężarów, ni próżnych ambicji, wesoło lub sennie, lecz przedewszystkiem dumnie i hucznie, jak dumnych i sławnych przodków potomkom przystało, żyjmy, panowie, nim w nas i wkoło nas, jak mówią Niemcy, wielki krach nastąpi...
— Co ci się stało, szwagierku? — zawołał jeden z Natalskich — niech mnie dyabli wezmą, jeśli cię choć trochę rozumiem!
— Wpadasz w melodramat, mon cher! ozwał się dyszkant Adama Darzyca.
— Artur pochylił się nieco ku mówiącemu, i dotykając jego ręki, rzekł półgłosem:
— Słuchaj Maryanie! tyś nie wesoły dziś, ale — zrozpaczony!
Ten, do którego wszystkie słowa te zwróconemi były, nie słyszał ich, lub słyszeć nie chciał. Przepełniała go nawskróś i porywała werwa niezdrowa, ze wzburzonych uczuć, z rozdrażnionych nerwów, z wyobraźni trunkiem i ciemnemi myślami rozognionej powstała.
— Mam przyjaciela, który... — wymówił powolniej nieco, zatrzymał się, i po chwili dopiero zaczął znowu: — Miałem przyjaciela... nie mam go już teraz... On pnie się ku ideałom i zbiera mamonę... ja chciałem czynić tak, jak on, i żyliśmy w przyjaźni wielkiej... dziś z rana, zobaczywszy go z dala na ulicy, rzuciłem się w bok... nie chciałem, aby mnie widział... uciekłem od niego i znalazłem się wśród was, moi drodzy... Przyjaźń była rzeczą piękną, i oto, jak piękne rzeczy kończą się na świecie... ale, mniejsza o to! przebaczcie to małe zboczenie... ze wszystkich darów Ducha Świętego, o których uczyliśmy się w katechizmie, a któremi są: rozum, wola i pamięć, pamięć jest najupartszą... w nas szczególniej, których rozum ma życie motyle a wola, skoro kieliszek ze stołu do ust i od ust na stół przeniesie, zmęczoną czuje się i usypia... Ale do rzeczy! przyjaciel ów mój... dawny... mówił mi dnia pewnego: — Na świecie burze huczą, stare gmachy w gruzy padają, pod ruinami jęczy ciał i dusz tysiące, co wam do tego? „Tak! nam do tego! a raczej cóż na to wszystko poradzić możemy? Któż z was, panowie, porwie się do roli Atlasa, na barkach świat dźwigającego, lub Herkulesa zwyciężającego smoka? Żaden, nie prawdaż, i jak ziemica nasza szeroka i długa i jak herbarz nasz szlachecki ciężki i gruby, nie znajdzie wśród nas żaden Atlas, żaden pogromca smoków! Impotencya, panowie, zupełna impatencya! Uderzmy się w piersi raz, a dobrze, i kończmy z przeklętą pamięcią, która szepce nam jeszcze do ucha te i owe imiona, te i owe słowa! Nie taki dyabeł straszny, jak go malują! nie takie smoki krwiożercze, jak powiadają nam ci, którzy chcą, abyśmy rozpoczęli z niemi Herkulesową walkę! Milsze nad walkę jest przymierze pokoju! Proponuję, panowie, przymierze ze smokami ! Modus vivendi! ze wszystkiem, co oburzało i nękało nas dotąd: z niesprawiedliwością i brutalną siłą, z bankructwem serc naszych i głów, i z ruinami ojczystych domów naszych! Wielki krach przyjdzie kiedyś, ale wprzódy nabawimy się do syta i wyśpimy do woli! Apres nous le deluge! powiadają Francuzi, a niech nikt nam nie mówi, że nie mamy przed sobą jutra, bo, dla zaprzeczenia mu w tej chwili właśnie, zapraszam was znowu, panowie, tu w to samo miejsce, nie na obiad, jak dziś, ale na kolacyą, która wesoło nasze jutro długo nam przeciągnie!...
Przestał mówić, i znowu do dna wychylił trzymany w ręku kielich. Niewysłowiona gorycz szyderstwa, zmieszana ze sztucznie obudzonym dźwięczała w uprzednich słowach jego, cisnących mu się na usta bezładnie i tłumnie. Gdy postawił na stole wypróżniony kielich, śmiejące się usta jego drgały, w rozpłomienionym wzroku błyskały zimne i ostre światła, znamionujące pierwsze urodziny cynizmu, tego owocu zwątpienia o sobie i innych, głębokiego uznania własnej niemocy, zrzeczenia się praw do wszystkiego, co trudne, wielkie, wysokie. Wkoło stołu rozległy znowu rozmowy i wykrzyki, niechętne uwagi i niedbałe śmiechy; ale Jan Brochwicz nic już więcej nie słyszał i nie widział. Z wysileniem niezmiernem oderwał on wzrok od twarzy, syna, i bardzo powolnym krokiem wyszedł do pustej, obszernej sali. Po twarzy jego bladej okrytej wyrazem niezmiernego przerażenia i głębokiej boleści, toczyła się gruba i ciężka łza.

∗             ∗

W pół godziny potem, Jan Brochwicz siedział w bawialnym salonie mieszkania swego, zamyślony i znękany; zdawało się, że przez ten wieczór postarzał lat kilka, tyle bruzd fałdowało czoło, tak głęboka, gryząca troska napełniała mu oczy. Pani Hermina przechadzała się po salonie, blada także, z brwią ściągniętą i wzrokiem wbitym w ziemię. Pan Jan opowiedział żonie biesiadną scenę w hotelowej sali, rolę, jaką pośród niej odgrywał Maryan, i dziwne, pełne bolesnego znaczenia jego słowa.
— A! — zawołał po chwilowem milczeniu — zkąd mu ten szał nagły, ta niepojęta jakaś rozpacz, to szyderstwo i zwątpienie straszne, nie tylko o sobie samym, ale o wszystkiem, co i czcić i kochać uczyliśmy go od dzieciństwa?
Powiódł dłonią po czole, ale nie już zwyczajnym sobie giestem, znudzenie i zmęczenie codziennemi kłopotami życia objawiającym, ale ze smutkiem, obawą i niezwykłą sobie gwałtownością. Pani Hermina usiadła obok męża, a gdy umilkł szelest jedwabnej jej sukni, w salonie, oświetlonym jedną lampą, zapanowała cisza zupełna.
— Mój Boże! — zawołał pan Jan po długiem milczeniu — taki byłem zawsze dumny z tego syna! tak ufny w charakter jego i przymioty! Wydawał się zawsze tak dobrym, statecznym, poważnie myślącym i czującym człowiekiem... W nim złożyłem najpiękniejsze nadzieje moje, a ile razy dręczyły mnie osobiste troski i obawy, ile razy widok nieszczęść i upadków ogólnych serce mi rozdzierał, myśląc o nim i patrząc na niego, pocieszałem się nadzieją, że dzieci nasze naprawią to, czegośmy dźwignąć nie zdołali... że będą one szczęśliwsze od nas... I cóżem dziś zobaczył? cóżem posłyszał?
Pochylił twarz na obie dłonie i milczał znowu. Pani Hermina siedziała też w milczeniu z pochyloną twarzą i wzrokiem wlepionym w ziemię. Po pustym, cichym i na-pół ciemnym salonie, miarowy i wyraźny rozchodził się tentent zegara.
Brochwicz podniósł głowę i, nie patrząc na żonę, z oczyma szklisto wpatrzonemi w przestrzeń, wymówił z wolna:
— Bóg świadkiem moim, że czyniłem dla niego wszystko, co mogłem i umiałem? Ale... musiałem coś zaniedbać, o czemś zapomnieć... Nie zepsuli go, jak bywa z innymi, ludzie i okoliczności... nie! nie! po dwuletniem oddaleniu i pobycie w wielkich ogniskach życia i zepsucia, wrócił do nas poczciwy, rozważny, kochający, i teraz dopiero, przy pierwszym kroku, uczynionym w życiu praktycznem i samodzielnem, opanował go szał jakiś dziwny, zniechęcenie, zwątpienie... Czyż-by nie umiał żyć i działać?... Dlaczego? Kto temu winien?
Ostatnie wyrazy wymówił cicho, ale z taką boleścią, z taką trwogą w głosie, że pani Hermina podniosła na męża wzrok pełen żalu i przywiązania.
— Janie! — rzekła z niezwykłym sobie zapałem — jeśli dotknie nas w tym względzie nieszczęście jakie, to przynajmniej nie będziesz miał nic do wyrzucenia sobie... Wychowałeś syna jak najlepiej i jak najstaranniej... wpoiłeś w niego zasady te same, które twojem życiem rządziły, usiłowałeś uczynić z niego człowieka takiego, jakim sam byłeś i jesteś... a jednak byłeś i jesteś bez skazy, ni plamy; czyniłeś zawsze dla rodziny swej dla ogółu, wszystko, co tylko w mocy twej było!
Umilkła, i ze łzą szczerego uczucia w oku, patrzała na męża.Pan Jan milczał także długą chwilę, aż zwracając na żonę wzrok, omglony głębokiem, pełnem pytań i trwóg zamyśleniem, stłumionym głosem wymówił:
— Tak, Hermino, tak! ale... inne czasy... inne okoliczności... ludzie wśród nich potrzebują może sił innych... więcej...
Pani Hermina pochyliła znów głowę na rękę i milczała.
Jean — ozwała się po chwili cicho i z wahaniem — nie chciała-bym, doprawdy bardziej jeszcze martwić cię w tej chwili, ale tak niespokojna jestem o Żancię, że nie mogę... nie powinnam milczeć o tem przed tobą...
— Cóż tam! — pochłonięty wciąż jedną myślą, z roztargnieniem zapytał pan Jan — czy Żancia chora!
— Trochę niedomaga... ból głowy miała dziś silny, i przed zmrokiem jeszcze położyła się do łóżka... ale to nic jeszcze. Lekka słabość przejdzie...
— Cóż więcej? — z baczniejszą już uwagą zapytał mąż.
— Dziecko wydaje mi się dziwnie niespokojnem i rozgorączkowanem od dni kilku... Dziś szczególniej, spostrzegłam w niej jakąś tłumioną exaltacyą, jakiś niby żal ukrywany, który zadziwia mnie i niepokoi... Widziałam dobrze, że, szyjąc w krosienkach, miała na twarzy wypieczone rumieńce, a ile razy spotkała się z moim wzrokiem, oczy jej zachodziły łzami... Nad wieczór prosiła, abym jej pozwoliła położyć się do łóżka, a kiedym w pół godziny potem poszła zobaczyć ją, na górę, leżała z zamkniętemi oczyma... Nachyliłam się nad nią, myśląc, że usnęła; nagle otworzyła oczy, pochwyciła moje ręce i zaczęła całować je z takiém uniesieniem, że zlękłam się, czy nie utraciła przytomności. Drżała cała, jak w febrze, a usta i twarz miała rozpalone, jak w gorączce. Dałam jéj zaraz kropel laurowych dla uspokojenia nerwów, i wygderałam trochę za to, że przypuszcza snadź sobie do głowy niepotrzebne jakieś myśli, i poddaje się uniesieniom, wcale dla młodéj panny niewłaściwym. Uspokoiła się zaraz pod wpływem moich uwag, i zdaje się, że po kilku minutach usnęła. Niemniéj jednak jestem o nią bardzo niespokojną… czy tylko czasem...
Zawahała się chwilę, potem dokończyła:
— Jak myślisz, Janie? czy tylko czasem nie czuje ona formalnego wstrętu do pana Artura? Dziecko uległe jest i nieśmiałe... nie ma odwagi powiedziéć nam tego, nie chce sprzeciwiać się naszym życzeniom. Spostrzegłam przecież, że od tych zaręczyn właśnie zmienił, się układ jéj, sposób mówienia i obchodzenia się, dźwięk głosu nawet... co myślisz o tém, Janie?
Pan Jan, słuchając słów żony, myślał o owém zwierzeniu, które niedawno uczyniła mu Żancia, a które wydało mu się tak dziecinném i zabawném. Teraz rodzić się poczęły w umyśle jego niejakie wątpliwości, co do znaczenia owéj, powierzonéj mu, tajemnicy. Wprawdzie, przypomniawszy sobie, że szło tam o Romana Gotarda Brunona, pomimo całego smutku chwili, uśmiechnął się z razu; było to przecież jedno mgnienie oka, po którém, stroskany już o syna, zatroskał się i o córkę. Wierny danemu przyrzeczeniu, nie wspomniał przed panią Herminią o zwierzeniu się Żanci, ale rzekł z zamyśleniem i smutkiem:
— Bardzo być może, bardzo to być może, Hermence, że Artur nie podoba się jéj wcale... Trzeba, abyś wybadała ją o to i otrzymała od niéj całą prawdę... Jeżeli czuje do niego wstręt i nie może go pokochać... no, zmuszać jéj przecież nie będziemy... Dyable przykra to wprawdzie wywiąże się z tego sprawa... słowo dane... zaręczyny publicznie ogłoszone... ale cóż robić? dlaczegośmy wprzódy nie zbadali jéj uczuć i usposobień?
Jean! — przerwała z żywością pani Herminia — jakie uczucia i usposobienia objawiać może w takich wypadkach młoda panna, która o własném sercu, o ludziach, o małżeństwie, najmniejszego nie ma wyobrażenia? Pan Artur powinien był podobać się jéj ze wszech względów, a jeżeli uczuła do niego wstręt jakiś szczególny, jest to już traf, którego przewidzieć było mi nie podobna...
Milczała chwilę, potém mówiła daléj:
— Pamiętam przecież, że i ja także byłam kiedyś tak nieśmiałą, niewinną, nieświadomą wszystkiego, jak ona... stosowałam się we wszystkiém do woli matki, pokochałam człowieka, który z jéj pozwolenia piérwszy starał się o moję rękę, to jest ciebie, Jean... I nie wyszłam źle na tém... w późniejszym czasie... powoli nauczyłam się znać świat, życie i obowiązki małżeńskie, nabrałam własnéj woli i rozwagi, byłam zresztą, jak pochlebiam sobie, dobrą żoną i matką, a przytém kobietą tak szczęśliwą, o ile szczęśliwym można być na tym biednym świecie... Dlaczegóż-by więc z córką moją tak samo być nie miało, jak było ze mną?...
Gdy pani Herminia to mówiła, pan Jan patrzał w ziemię z wielkiém zamyśleniem.
— Tak, Herminio — rzekł po chwili — tak, tylko, że inny to może charakter, niż twój, inny temperament, bujniejsza wyobraźnia od twojéj, energiczniejsza i samowolniejsza natura...
Mówił to, przerywając sobie, z wahaniem i niepewnością w głosie. Znać było, że odkrywał w téj chwili nowe dla siebie światy, a przytém nagłém pokazywaniem ich nie chciał urazić żony. Ale pani Herminia wpatrzyła się w męża szeroko roztwartemi oczyma.
— Co? — zawołała — Żancia ma miéć bujną wyobraźnią, energiczny i samowolny charakter! co téż ty mówisz, Janie? dziecko tak uległe, proste, ciche...
— Kto wié? — w zamyśleniu wyrzekł pan Jan — kto wié?
— A gdyby i tak było — mówiła w rozdrażnieniu wielkiém matka Żanci — gdyby na nieszczęście i miała ona w sobie to, co ty nazywasz bujną wyobraźnią i energiczną naturą, w czémże-by to mogło zmienić mój sposób postępowania z nią?
Pan Jan przeciągnął dłoń po ciężko schmurzoném czole.
— A! — rzekł — prawią tam coś i piszą teraz, że należy stosować do charakteru i w ogóle usposobień dzieci sposób postępowania z niemi..
Pani Herminia lekceważąco wzruszyła ramionami i niechętnie rzuciła ręką.
— Ja bo tam we wszystkie nowości te wcale a wcale nie wierzę...
Brochwicz westchnął ciężko.
— A ja uwierzył-bym może, gdybym je był poznał lepiéj... bliżéj...
Wziął rękę żony, i w pobladłą twarzą jéj patrząc z czułością i żalem, rzekł:
— Kochaliśmy się wzajem, droga Herminio, i nad życie własne kochaliśmy dzieci nasze; ale kto wié... czy nie zaspaliśmy czegoś ważnego, wielkiego, co dziś właśnie budzi nas z błogich nadziei i marzeń o szczęśliwém jutrze...
W téj chwili zabrzmiał w przedpokoju dźwięk silnie targniętego dzwonka, i w sali jadalnéj ozwały się szybkie męzkie kroki. Maryan wszedł do salonu z kapeluszem w ręku, z rozrzuconemi nad czołem włosami i ciemnemi rumieńcami na policzkach. Rzucił kapelusz na sprzęt najbliższy, pocałował w rękę matkę, która, milcząca i surowa, zmierzyła go badawczém spójrzeniem, i zwrócił się ku ojcu.
— Służący oddał mi twoję kartkę, ojcze, którą, jak mówił, napisałeś w hotelu. Rozkazałeś mi, ojcze, abym natychmiast wracał do domu. Czy jestem na co potrzebny? dlaczego, ojcze, przychodziłeś do hotelu?
Mówiąc to, silił się na spokój, ale bezładność mowy, blask oczu i niepokój poruszeń, okazywały w nim sztuczne i niezdrowe podniecenie, będące skutkiem tak nadmiernego użycia trunku, jak i kilku godzin, spędzonych w gorączce i szale hulaszczéj zabawy.
Pani Herminia zsunęła brwi, w sposób, który, objawiał boleść i zarazem gniewną urazę.
— Nie spodziewałam się, Marysiu — wyrzekła z dumą i wyrzutem — abyś ośmielił się kiedykolwiek stanąć przed rodzicami twymi, przed matką twoją, w stanie takim, w jaki wprawiła cię wesoła zabawa, któréj dziś byłeś uczestnikiem i nawet przewodnikiem.
Na te słowa matki, Maryan spuścił wzrok i przygryzł z lekka drżącą wargę. Ozwały się w nim przyzwyczajenia całego życia i dały mu pojąć, że w istocie stan, w jakim się znajdował, musiał dotkliwie razić oczy jego matki. Zmieszanie jego przecież trwało bardzo krótko.
— Nie pojmuję, kochana mamo — odparł, podnosząc głowę — co jest tak bardzo złego w tém, żem kilka godzin przepędził z przyjaciółmi... prosta zabawa, nic więcéj...
Pan Jan powstał żywo z krzesła i położył rękę na ramieniu syna.
— Nie, Maryanie — rzekł stanowczym głosem — nie była to, jak mówisz, prosta zabawa... tyś takich zabaw nie lubił nigdy.. słyszałem wszystko, coś mówił do towarzyszy swoich...
W rozognionym i nie zupełnie przytomnym wzroku Maryana odmalowało się jednak żywe niezadowolenie.
— Słyszałeś, ojcze — rzekł cichszym, niż wprzódy, głosem — nie chciałem tego doprawdy... ale... cóż robić? mówiłem to, co myślę i czuję...
— A więc błędnie myślisz i źle czujesz! — z uniesieniem zawołał Brochwicz. — I źle téż czynisz, wchodząc na drogę hulanek i niezdrowych upojeń, wtedy właśnie, gdyś się ożenił, gdyś wziął w swe ręce kierunek spraw majątkowych, gdy ci najwięcéj trzeba powagi, porządku, trzeźwości... Nigdy zresztą wprzódy nie czułeś tak, nie myślałeś i nie czyniłeś. Rządziłeś się zasadami moralności, które ja i matka twoja wpajaliśmy w ciebie od dzieciństwa, nie wyrzekałeś się miłości tego, co kochać i czcić uczyliśmy cię słowem i przykładem...
Maryanowi oczy żywiéj jeszcze, niż wprzódy, zaświeciły. Słowa ojca dotknęły snadź najdotkliwszego miejsca téj rany, którą nosił w sobie.
Instynktowo i z przyzwyczajenia hamując ogarniające go wzburzenie, ze źle ukrytą jednak popędliwością, wymówił:
— Lepiéj, mój ojcze, nie mówić wcale o tém wszystkiém! Cóż z tych zasad i z tych miłości, skoro poprzéć ich i dowieść czynem nie można!
Zdawać się mogło, że wykrzyk ten młodego człowieka obudzi gniew w jego ojcu, wywoła mu na usta słowa wyrzutów i surowych napomnień. A jednak, usłyszawszy go, Brochwicz pochylił głowę i milczał zamyślony, znękany.
— A więc — rzekł po chwili, smutny, badawczy wzrok topiąc w twarzy syna — a więc powiedz mi przynajmniéj, co tak głęboko rozdarło ci serce? jaka wina tak ciężko przytłacza twoje sumienie?
Maryan przeciągnął dłoń po rozpaloném czole i, odwróciwszy się od ojca, szybkim krokiem przeszedł się po pokoju. Widać było, że wrzał wewnętrznie, że wzburzone uczucia, zmącone myśli, trunek nakoniec, odbierały mu krew zimną i władzę nad sobą. A jednak powstrzymywał się chwilę.
— Po co mówić o tém? —rzekł — po co już o tém mówić, mój ojcze!
Ale postawa Brochwicza była w téj chwili surową i stanowczą, jak nigdy. Usta i ręce jego drżały, ale głos rozkazującym był niemal, gdy wyrzekł:
— Mów! chcę wiedziéć, co się z tobą stało?... mów! proszę cię o to, jak przyjaciel, i rozkazuję, jak ojciec.
Maryan zatrzymał się nagle i stanął jak wryty na miejscu.
— Mój ojcze! — zaczął szybko — wolał-bym o tém nie mówić, ale... ponieważ rozkazujesz... Co się ze mną stało? Nic doprawdy nadzwyczajnego! stało się to, co staje się codziennie z dziesiątkami takich młodych ludzi, jak ja... kochałem jednę kobietę, a ożeniłem się z drugą... ale to mniejsza... bagatelna sprawa serca, rzecz sentymentów, którym poddałem się był przecież jak student... o tém zapomnę, ale... o czém zapomniéć trudniéj, to, że mieniem niekochanéj przeze mnie kobiety podparłem się, jak żebrak kijem, cudzemi rękoma wystruganym... poprostu ukradłem mienie to, aby miéć bez trudu i walki pieczone gołąbki... O tém nie zapomnę, bo dało mi to miarę samego siebie i wszystkiego, do czego jestem zdatny, bo stanęło w sprzeczności z temi pięknemi zasadami, o których mówiłeś przed chwilą, mój ojcze, i nauczyło mnie smutnéj prawdy, że, znając wszystkie te zasady, lecz nie mając dość sił do rządzenia się niemi, można zostać takim samym łotrem, jakimi bywają ci, którzy ich wcale nie znają... można... pogardzić sobą i zwątpić o wszystkiém, co nie jest poduszką miękką, pianą szampana i śmiechem towarzyszy...
Maryan nie skończył jeszcze mówić, gdy pani Herminia porwała się z kanapy, i wzrok pełen przerażenia wlepiła w drzwi od sąsiedniéj sali.
Pan Jan także, zamiast odpowiedziéć synowi, stał nieruchomy, oniemiały, w te same drzwi wpatrzony. Na progu sali jadalnéj wyprostowana, blada, z oczyma ciskającemi błyskawice z pod brwi ściągniętych, stała pani Natalska. Przybycia jéj nikt nie usłyszał, niepostrzeżona przebyła ciemny pokój, i od kilku chwil już była świadkiem toczącéj się pomiędzy rodzicami i synem rozmowy. Teraz nie zwróciła najmniejszéj uwagi na obojga małżonków, pojawieniem się jéj spiorunowanych, ale, budząc się jakby ze skamieniałości, w jaką wtrąciło ją z razu to, co usłyszała, postąpiła ku zięciowi. Za nią blada téż bardzo, z rękoma obwisłemi na suknią i z pochyloną głową, ukazała się Teofila. Pani Natalskiéj usta drgały, otwierały się i zamykały znowu, nie mogła odrazu zdobyć się na głos i słowa, zapierane w jéj piersi boleścią i oburzeniem.
— A więc — wybuchnęła nakoniec, drżąca cała i prawie nieprzytomna — a więc kochałeś pan inną kobietę, a ożeniłeś się z moją córką! podparłeś się jéj mieniem, jak żebrak kijem, który mu podano. I na trzeci dzień po ślubie uznałeś za stosowne opuścić ją... okazać jéj obojętność swoję... wzgardę niemal... Czyś pan nie myślał o tém, że kradniesz jéj więcéj, niż mienie, bo szczęście całego życia... O! jakże to nikczemnie.., o! jakże słusznie wyrzekłeś pan o sobie, że jesteś...
Urwała nagle, bo rękę jéj, z giestem gniewu i złorzeczenia, wyciągniętą ku Maryanowi, ujęła miękka i gorąca dłoń Teofili. Młoda kobieta stała pomiędzy matką a mężem, z głową pochyloną, jak wprzódy, na twarz jéj tylko i czoło wstępował, aż po uploty jasnych włosów, głęboki rumieniec.
— Matko! — wymówiła głosem cichym, brzmiącym prośbą i pokorą — nie mam prawa czynić jemu wyrzutów! ja także, zaślubiając go, kochałam innego!
Pani Natalska, przerażona słowami temi, wpatrzyła się w córkę z najwyższém zdumieniem, pani Herminia jęknęła i rozpacznie załamała dłonie, ale Maryan podniósł nagle głowę, którą pochylił był przed wyrzutami i wzrokiem pani Natalskiéj. Na twarzy jego odmalowały się dwa uczucia: urazy i zadowolenia. Rad był, że nie sam jeden popełnił winę, która go tłoczyła, ale zarazem czuł się obrażonym i zranionym srodze. Sam wprawdzie dopuścił się względem kobiety téj fałszu i zdrady, ale... był mężczyzną, a mężczyzna oszukany czyż nie posiada sto razy więcéj praw do gniewu i urazy, niż oszukana kobieta?
Podniósł wysoko zrumienione czoło i, zimne, niechętne spójrzenie topiąc w pochylonéj wciąż twarzy swéj żony, wyrzekł:
— A więc...
Nie dokończył swéj myśli, bo Teofila podniosła także głowę, i z dumą, która wróciła na twarz jéj, z błyskiem tajemnéj radości jakiéjś w oku, powtórzyła:
— A więc...
Spójrzenia ich mierzyły się chwilę, nie mogąc nic odkryć w sobie, prócz głębokiéj niechęci, wzajemnéj urazy i mrożącego chłodu.
— A więc — wymówili w jednéj chwili — rozstańmy się!
Wyrazem tym, tak jednomyślnie przez oboje małżonków wymówionym, z osłupienia i przerażenia wyrwane obie matki, poskoczyły z miejsc swych, i kiedy pani Herminia chwyciła rękę syna, pani Natalska z gorączkowym pośpiechem obejmowała ramieniem kibić córki.
— Co ty powiedziałeś, Maryanie! — zawołała pani Herminia.
— Coś ty wyrzekła, Teofilo! — ściskając córkę w objęciach, mówiła pani Natalska.
— Czyś pomyślał o tém, jaki-by to był skandal rozgłos, wstyd...
— Zapomniałaś pomyśléć o tém, moje dziecko, co ludzie powiedzą!...
— Bądź co bądź, przysiągłeś w obliczu Boga, i nie powinieneś łamać swéj przysięgi!...
— Jesteś kobietą i powinnaś dbać o swoję opinią...
— Jesteście młodzi... przebaczcie sobie wzajem, przywykniecie do siebie, pokochacie się...
— A choć-byś, droga moja, najwięcéj cierpiéć miała, wszystko lepszém jest dla kobiety i znośniejszém, niż złe języki ludzkie, strata opinii... fałszywe położenie w świecie!...
— Postąpiłaś pani wzlędem syna naszego źle i nieszczerze, ale nie powinnaś zmuszać go przynajmniéj do zrywania świętych związków rodzinnych!
— Odebrałeś pan córce mojéj szczęście całego życia, ochroń-że przynajmniéj spokój jéj i sławę!...
Wśród téj nawałnicy słów i wykrzyków obydwóch matek, Maryan i Teofila stali na-pół gniewni, na-pół zgnębieni i zrozpaczeni, nie mogąc długo ani uwolnić się ze ściskających ich macierzyńskich objęć, ani znaléźć słowa, którém odpowiedziéć-by mogli na zwrócone ku nim trwożne napomnienia i błagalne zaklęcia.
— Jakto! — piérwszy zawołał Maryan — popełniłem winę wielką! nie powinien-żem myśléć o jéj naprawieniu?
— Zbłądziłam ciężko! — drżącemi usty wymówiła Teofila — nie powinnam-że błędu mego okupić największém choć-by cierpieniem?
— Zawiedziono mnie! nie mam-że prawa cofnąć się ze związku, opartego na kłamstwie?
— Wzięto mnie dla mienia mego, nie dla mojéj osoby! nie mogęż odebrać saméj siebie od tego, który posiadać mnie nie chciał i nie chce?
— Nie powinniście, nie możecie, nie macie prawa! — zawołały jednogłośnie dwie matki.
— Co Bóg sam związał, tego ludzie rozwiązać nie mogą!
— Co ludzie uznają za zdrożne i hańbiące, tego, mianowicie kobieta, strzedz się winna, jak ognia!
— A zresztą — zawołały znowu jednogłośnie — prawa kościelne na rozłączenie się wasze nie pozwolą! Możecie rozstać się i żyć z dala od siebie, ale niezależności waszéj nie odzyskacie nigdy, nie wynagrodzicie sobie wyrządzonéj wzajem krzywdy, nie odbudujecie rodzinnego ogniska!
— Więc sprobujcie przynajmniéj żyć ze sobą!
— Czas was pogodzi! młodość was pocieszy! dzieci was połączą!
Wśród całego tego gwaru, jeden tylko Jan Brochwicz pozostał milczącym. Nie połączył się on z dwiema kobietami, aby prośbą i namową napominać do zgody zwaśnioną parę. Jako mężczyzna i człowiek myślący, sceptyczniéj nieco zapatrywał się on tak na sądy i opinią świata, jak na doskonałość i nienaruszalność pewnych ustaw. Wiedział on dobrze, iż wszystko, co powstaje z fałszu i nieuczciwości, nie może w następstwie swém zrodzić nic innego, prócz nowych nieuczciwości i fałszów; że przysięga nieszczera, przed ołtarzem złożona, nic nie zabezpiecza; że w małżeństwie takiém, jak to, które miał przed oczyma, młodość — to tylko jeden więcéj czynnik cierpienia, czas — to różne tylko fazy nieszczęścia i stopnie zepsucia, dzieci — to tylko przedłużenie na pokolenia rodzicielskich nieszczęść i win. Wiedział o tém, więc ani jedném słowem nie poparł próśb i namów dwóch kobiet, ale téż i nie sprzeciwiał się im ani jedném słowem. Wiedział, że sprawa to ze wszech stron przegrana. Wiedział, że wina, popełniona przez dwoje ludzi tych, była tą właśnie, któréj naprawieniu sprzeciwiają się tak ustawy, jak obyczaje; że nieszczęście, które oni ściągnęli na swe głowy, było takiém, przeciw któremu nic mocy nie ma, oprócz jednéj śmierci. Nie mówił: pozostańcie z sobą, ale i nie powiedział także: rozstańcie się, bo o ile naprawienie związku tego, występnego w swych podstawach, uważał niepodobném, o tyle był pewnym, że rozerwanie go w sposób logiczny, i jedynie zbawiający, bo stanowczy, było tak trudném, że także niepodobném prawie. Milczał więc, i tylko patrząc na dwoje tych ludzi, tak młodych, pięknych, a tak srodze i nieodwołalnie uwikłanych w sieci własnych swych błędów i niedołężności, z niewyłowionym bólem wołał w myśli swéj: jakże ciemne, burzliwe i jałowe, pełne próżnych smutków i niebezpiecznych pokus, będzie ich jutro!...
Nagle dał się słyszéć odgłos gwałtownego zbiegania ze wschodów, potém w głębi mieszkania dwoje czy troje drzwi otworzyło się i zatrzasnęło z łoskotem, w sąsiedniéj sali jadalnéj zaszumiały niby skrzydła olbrzymiego ptaka, niby krochmalne suknie kobiece, i do bawialnego salonu, z twarzą śmiertelnie bladą, z czepkiem wykrzywionym na rozrzuconych bezładnie włosach, wpadła Drylska. Szeroko rozwarte, na-pół w téj chwili obłąkane, oczy staréj sługi Brochwiczów, nie widziały snadź przed sobą nic i nikogo, machinalnie tylko uczuła ona, że znajduje się w obecności swych państwa, i zanim ktokolwiek miał czas opamiętać się i jedne choćby słowo przemówić, z wielkim szelestem krochmalów upadła na klęczki wśród pokoju, i w całéj długości rozpościerając ramiona, zawołała:
— Bijcie mnie, zabijcie, ukrzyżujcie, zamordujcie! ja temu nie winna! ja tego nie chciałam! ja do tego nie należałam! ja nie wiem, jak się to stało!
— Co stało się! mów! — zawołał pan Jan, przystępując ku klęczącéj kobiecie.
— Nie wiem! nie wiem! — jęczała, a raczéj krzyczała Drylska — położyła się i zasnęła... Ta... ta... żeby jéj Pan Bóg był nigdy do nas nie przynosił... Cieciórkowa mówi do mnie: brat twój, ksiądz proboszcz, przyjechał do Wilna, widziałam go na ulicy, ale nie wiem, gdzie mieszka... pewno w którymś hotelu! — Święty człowiek! poszłam go szukać... Państwo wypili już herbatę... pani nie prędko spać pójdzie... poszłam go szukać!.. rozstąp się ziemio, nigdzie go niéma... zbiegałam wszystkie hotele... rozstąp się ziemio... Matko Ty Najświętsza! powracam co tchu... wchodzę do pokoju panienki... patrzę — na łóżeczku niéma... i téj... i téj... Panie Jezu Chryste... zełgała... zełgała... brata proboszcza nie widziała, a tylko mnie tak z domu wyprawiła.., i jéj niéma...
— Niéma! córki mojéj niéma! — krzyknęła pani Herminia, i chciała rzucić się ku drzwiom, ale pan Jan, z bladą śmiertelnie twarzą, otoczył ją ramieniem i przyciągnął ku sobie.
— Cóż? cóż? — wołał do Drylskiéj, która oprzytomniała już nieco, ale ciągle w klęczącéj postawie jęczała, szlochała, i ściśniętą pięścią biła się w piersi. Zdobyła się nakoniec znowu na głos i mowę i, wylewając strumień łez, wybełkotała:
— Niéma! niéma! patrzę, aż tu na poduszeczce papierek, złożony we czworo... rany Chrystusa Pana mego, zlitujcie się na grzeszną duszą moją... nie wytrzymałam i spójrzałam... święci Aniołowie...
W téj chwili pan Jan, jedném ramieniem podtrzymując chwiejącą się żonę, drugą ręką pochwycił ściśnioną pięść na-pół nieprzytomnéj duegny, i wydobył z niéj zmiętą kartkę papieru. Zbliżył się do lampy, i zniżonym, przerywanym głosem, przeczytał następujące, bezładne, trzęsącą się snadź ręką skreślone, słowa:
— „Ojcze mój! mamo! przebaczcie!.. przebaczcie! nie mogę uczynić inaczéj... Jadę z panem Romanem... nic nas rozłączyć nie może... sam Bóg dusze nasze stworzył dla siebie... on taki nieszczęśliwy... poświęcam się dla niego... on tak mnie kocha... nie chcę, ażeby zastrzelił się przeze mnie... przebaczcie! przebaczcie!.. serce mnie tak boli... umrę pewno wkrótce... Wyjeżdżamy koleją żelazną... jakiś ksiądz, przyjaciel cioci, jutro rano obiecał nam ślub dać... ciocia pozwala nam mieszkać w Cieciórkowszczyźnie... ach! jaka ja jestem nieszczęśliwa!... jak was kocham!... ale nic mnie z panem Romanem nie rozłączy, bo to mój ideał... Ojcze! mamo! żegnam was! może nie przebaczycie mi nigdy... ale ja wkrótce umrę... przyjedźcie wtedy do Cieciorkowszczyzny, i przyjdźcie na moję mogiłę... może ja rozkwitnę po śmierci jaką lilią, albo różą białą... pan Roman przeczuje, że to ja, ale ja go poproszę, aby zawiózł lilią do Brochowa, i posadził ją w tym szpalerze, w którym bawiłam się najczęściéj z braćmi, kiedyśmy wszyscy byli jeszcze dziećmi... ja nigdy już nie zobaczę Brochowa, ani braci... nigdy... nigdy...”
Po tych wyrazach następowało jeszcze kilkanaście innych, ale z oczu piszącéj upadło na nie tyle łez, że stały się zupełnie do wyczytania niepodobnemi. Pan Jan nie skończył jeszcze czytania, gdy Maryan, zapominając o wszystkich, doznanych przed chwilą, osobistych wrażeniach i uczuciach, drżący cały od gniewu i bólu, rzucił się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz? — stłumionym głosem rzekł pan Jan — pociągu kolei żelaznéj nie dopędzisz, a nim jutro w południe odjedzie inny, oni będą już po ślubie.
Zwrócił się nagle ku żonie i, rzucając spójrzenie na syna, zawołał:
— Doktora!
Pani Herminia nie wydała najlżejszego okrzyku nie wymówiła ani jednego słowa, ale zemdlona upadła w objęcia męża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.