Rodzina Brochwiczów/Tom II/Zakończenie
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Brochwiczów |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Cztery lata minęło, i był to już dziesiątek bieżącego stulecia ósmy.
W pogodną, lecz późną jesień, roku tysiąc ośmset siedmdziesiątego drugiego, po ogołoconych ze zbóż polach, jednéj z najrozleglejszych i najmniéj zaludnionych równin lidzkiego powiatu, rozpościerały się i nad żółtą ściernią ulatywały srebrne nici pajęczyn; na miedzach samotne grusze polne stały, zróżowione ostatniemi promieńmi słońca, staczającego się za jaskrawy szlak obłoków; gdzieniegdzie szarzały śród widnokręgu zarośle karłowatéj choiny; krzywe wierzby, rozłożyste leszczyny i giętkie łozy, ocieniały pośród łąk zżółkłych szyby wód mętnych i stojących; gromadki nizkich krzyży wznosiły się nad cmentarzami wiejskiemi. Pora i miejsce smutne były, lubo nie pozbawione pewnego melancholijnego wdzięku, przywiązanego do barw, widoków i odgłosów jesieni, do jednostajności równin i ciszy miejsc samotnych. Rzadkie wsie, z nielicznych nizkich i szarych chat złożone, i rzadsze jeszcze od nich dwory szlacheckie, bardzo mało przyczyniały się do rozweselenia i urozmaicenia okolicy téj, po któréj, z odgłosem pocztowych dzwonków, czterema końmi ciągnięty, posuwał się szybko lekki powóz Jana Brochwicza. Posuwał się on ku małemu dworkowi, samotnie śród żółtéj równiny rzuconemu, przyozdobionemu kilku włoskiemi topolami i niewielkim sadem owocowym, tworzącym dla starego domku, o czterech frontowych okienkach, tło w lecie zielone, teraz złociste od zeschłego na drzewach liścia. Przed domkiem był dziedzińczyk niewielki, na-pół walącym się płotem opasany, parę budowli gospodarskich, mocno zachwianych na sile i zdrowiu, kilka grządek kwiatowych, okrytych zeschłemi badylami oddawna przekwitłych aster i georginii, parę ławek drewnianych, ustawionych z obu stron progu i osłonionych od słońca lub deszczu wystającym okapem słomianego dachu. Ze wszystkich stron i kątów dworku tego wyglądała mierność, zbliżająca się do niedostatku, nie tyle z braku środków materyalnych powstała, jak z panującego tu widocznie bezładu i zaniedbania.
I z tego zakątka wiejskiego, jak z każdéj wogóle wioski, któréj niebo i ziemia dają światło, niczém nie przyćmione, powietrze niezmącone, barwy i wonie natury — pilne i umiejętne starania mogły-by uczynić miejsce nie pozbawione piękności i uroku; ale starań tych dokładać nikt tu nie umiał snadź, czy nie chciał. Zakąt ten był Cieciorkowszczyzną, folwarkiem, będącym od lat kilkudziesięciu szczupłą i wiecznie zaniedbywaną posiadłością pani Róży z Brochwiczów Cieciorkowéj.
Zaledwie Jan Brochwicz wysiadł z powozu, gdy z ogrodu wybiegła młoda kobieta, i z okrzykiem, w którym brzmiała wielka radość i wdzięczność, rzuciła się ku przybyłemu, całując ręce jego i tuląc się do jego piersi. Po chwili znaleźli się oboje w pokoju, nieobszernym wcale i z wielką prostotą urządzonym, bo posiadającym belkowany sufit, prostą i przybrudną podłogę; sprzęty, które niegdyś były może dość nawet wytworne, ale teraz staroświeckie niezmiernie i nieco uszkodzone, wyglądały, jak źle przechowane archeologiczne zabytki.
Jan Brochwicz powiódł młodą kobietę ku oknu, i patrzał na nią długo, z czułym, litośnym jakby wyrazem na twarzy. Byłaż-to naprawdę Żancia, owa przed czterema laty młodziuchna panienka, ów pączek zaledwie rozkwitający, ubierany, czesany, poruszający się i mówiący wedle ścisłych reguł, panny dobrze wychowane obowiązujących? Tak, była to ona, ale jakże się zmieniła! Miała teraz dwadzieścia dwa lata, ale wyglądała nierównie starzéj. Szczupła zawsze i delikatna, stała się jeszcze szczuplejszą, i powiewniejszą; twarz jéj, bledziuchna dawniéj, lecz gładka jak listek białéj lilii, zwiędła, ogorzała nieco i zgrubiała; na młodém czole wyryły się ciężkich myśli ślady, a w oczach wielkich, zapadłych trochę, podkrążonych, widać było częstą obecność łez i ciągłe przebywanie chorobliwych, niczem nieuleczonych marzeń. Ubraną była w perkalową suknią, dość czystą, ale nieozdobną wcale, z niedbałością widoczną uszytą i włożoną; czarne włosy jéj, zawsze równie obfite i jedwabiste, niegdyś tak prawidłowo układane, teraz dwoma prostemi i potarganemi warkoczami otaczały kształtną jéj głowę.
W obu dłoniach ściskała ręce ojca i patrzała mu w twarz spłakanemi, rozmarzonemi oczyma, z miłością i wdzięcznością.
— Ojcze! a mama? bracia moi?
— Mama dość zdrowa, o innych... potém... pokaż mi teraz twego syna!
Nie domówił jeszcze tych wyrazów, gdy w progu ukazała się pani Róża, z dwuletniém dzieckiem na ręku. Dawna młoda staruszka srodze posunęła się przez te lat kilka; nie była już młodą staruszką, ale poprostu staruszką. Na głowie jéj piętrzył się wprawdzie uczerniony warkocz, a na warkoczu sterczała jakaś naprędce przypięta kokarda, i naprędce téż przywdziana mantylka z frendzlą okrywała ramiona; ale cóż z tego, skoro poniżéj warkocza czoło sfałdowało się w mnóztwo zmarszczek, czerstwość twarzy znikła bez śladu, a pod mantylką plecy przygarbiły się, cała wspaniała niegdyś postać, spokorniała jakby i zmalała. Na domiar złego, jeden z policzków, obrzękły nieco od fluxyi, przykryty był materacykiem z wonnemi ziołami i obwiązany białą chustką. Z dzieckiem na ręku stanęła w progu, i bystrém, jak dawniéj, ale zmieszaném i nieśmiałém spójrzeniem zmierzyła pana Jana. Prędko jednak namyśliła się i, postępując żywo ku przybyłemu, zaczęła:
— Daruj, kuzynciu! na miłość Boga daruj!... wybacz! ot widzisz, szalona pałka była zawsze ze mnie, toć i pokutuję za to na starość...
Pan Jan z widoczną przykrością ujrzał starą swą krewną, spostrzegłszy jednak błagalny wzrok córki, powitał ją z przymuszoną grzecznością.
— A! — rzekł — cóż zrobić? Ciężko przeciw nam zgrzeszyłaś, kuzynko, ale... któż z nas bez grzechu? Przytém obojgu nam do grobu niedaleko... nie idźmy z urazą w sercu tam, gdzie wszyscy przebaczenia bardzo potrzebować będziemy...
Smutny był, gdy to mówił, ale rozweselił go wnet uśmiech i szczebiot pucołowatego dzieciaka, który, krzywiąc się z razu i przybierając do płaczu, na głos i pieszczotę matki uśmiechnął się i wyciągnął ku dziadkowi pulchne rączki.
— Wyrósł twój chłopak od czasu, jak go nie widziałem — rzekł pan Jan, zwracając się do córki, i biorąc dziecko z rąk pani Róży.
Blada i chuda twarz młodéj kobiety rozjaśniła się promieniem radości.
— O! wyrósł znacznie i wyładniał, nie prawdaż? ale cóż dziwnego! Wszak to już rok upłynął w przeszłym miesiącu od czasu, gdyś tu był, ojcze!
Słowa te oznajmiały, że pan Jan nie po raz piérwszy już odwiedzał córkę. Tak było w istocie. Przez cały rok, upłyniony po ucieczce Żanci z rodzicielskiego domu, państwo Brochwiczowie byli nieprzebłagani, nie odpisywali nawet na liczne listy, które ona pisywała do nich, błagając o przebaczenie. Po roku pan Jan odpisał na list jeden, potém nieco pani Herminia przypisała się do listu męża; po roku jeszcze wezwali córkę, aby przybyła do nich, a gdy po dwóch tygodniach pobytu u rodziców, Żancia odjeżdżała, trzymając u piersi małe niemowlę, pan Jan przyrzekł jéj swą bytność w Cieciorkowszczyznie i dotrzymał słowa. Teraz przybywał tam po raz drugi.
Pani Róża, ośmielona pobłażliwemi słowy, jakiemi powitał ją Brochwicz, z dawną żywością, połączoną przecież z niejakim smutkiem, zagadała:
— Posunęłam się bardzo, Jasiuniu, przez te cztery lata... zestarzałam... poszkapiałam... nie prawdaż? był-byś mnie może nie poznał, gdybyś mnie był spotkał gdzieindziéj i dokumentnie już nie wiedział, że to ja... A trzymałam się jednakże długo i dobrze, ale niéma rady... przyszła kryska na Matyska... zębiska potraciłam, a te, co zostały, bolą i dokuczają... i sił już takich nie mam, jak wprzódy; skoro tylko wieczór, to nie do zabawy mi, jak bywało, ale kości bolą i do łóżka ciągnie...
— A jednak — przerwała Żancia — ile razy dziecko moje w nocy zapłacze, zrywasz się, ciociu, na równe nogi i biegniesz do niego, a całe dnie nosisz je, lub kołyszesz...
Pani Róża mrugnęła oczyma z dawną figlarnością, którą jednak, jak się zdawało, chciała tylko pokryć rozczulenie.
— A bo to aniołeczek, kupidynek, nie dziecko! — zawołała, biorąc znowu chłopca na ręce — ot, swoich dzieci nigdy nie miałam, to miło na starość taką ślicznotkę polulać i popieścić... Człowiekowi zresztą lżéj na sercu, kiedy, przed grobem stojąc, pomyśli sobie, że choć odrobinką jaką może przysłużyć się Panu Bogu i ludziom!
— Nie poznaję cię, kuzynko! — rzekł pan Jan — mówisz o starości, o grobie, siedzisz w domu i pielęgnujesz dzieci... Czyliż zupełnie już zaniedbałaś dawnych swych podróży i wycieczek do krewnych i znajomych...
— A zaniedbałam, Jasiuniu, zaniedbałam... ostatni raz wyjeżdżałam rok temu, wtedy właśnie, gdyś tu był, do Wojszyłłów na chrzciny... bawiłam tam dwa tygodnie... bardzo mili i gościnni ludzie... ale cóż z tego? świat już nie ten, co był, kochańciu! oj! nie tak, nie tak bywało za naszych czasów, Jasiulku...
— Czy świat o tyle ciemniejszym stał się, jak utrzymujesz, kuzynko, czy może tylko my smutniejszemi patrzymy na niego oczyma? — z uśmiechem zagadnął pan Jan.
Pani Róża, zdziwiona z razu tém przypuszczeniem, które snadź nigdy na myśl jéj nie przyszło, pokiwała potém głową.
— Być może, Jasiulku, być może... ale, ot ja tu z tobą gwarzę, nie pomnąc, że macie pewno z córką kupę rzeczy do mówienia... a i Anteczek spać już chce... pójdę położyć robaczka, a Drylską tu przyślę, aby wam herbatę urządziła, i na kominku ogień roznieciła, bo zimno dziś jakoś w naszéj chacie..
Zimno było w istocie w biednéj izbie starego domku i nieporządnie, nieprzytulnie. Na ścianach deszcz, przeciekający przez dach dziurawy, utworzył sine i popielate plamy i szlaki; powierzchnią staroświeckich sprzętów okrywała warstwa pyłu; firanki, niezupełnie czyste i niedbale zawieszone, więcéj szpeciły, niż ozdabiały małe okna z przepalonemi i mętnemi szybami. A jednak nie wielkich trzeba było kosztów, ale trochę tylko starań i czynnego zajęcia, aby miejsce to uczynić, jeśli już nie ładném, to porządném, wygodném i czystém... Gospodynią w miejscu tém była kobieta, przyzwyczajona od kolebki do ładu, wdzięku, wytworności, dlaczegóż nieprzyozdabiała ona, nie porządkowała przynajmniéj skromnego swego siedliska? Aby znaléźć na to odpowiedź, dość było spójrzéć na powolne, senne jakby jéj ruchy, w głębokie, marzące jéj oczy. Rzeczywistość musiała nie istniéć dla niéj, gardziła nią ona, lub nawet może nie spostrzegała jéj zjawisk i niedostatków.
Drylska, rumiana i okrągła, jak dawniéj, w mniéj tylko krochmalnych sukniach, wniosła na staréj tacy przyrządy do herbaty, rozpłakała się przy powitaniu z panem Janem i, przyklęknąwszy przed wielkim staroświeckim kominem, roznieciła ogień, którego połyski ożywiły, ogrzały nieco smutną i chłodną izbę. Stara sługa Brochwiczów od lat już trzech zamieszkiwała w Cieciorkowszczyznie, a stało się to następującym sposobem. W porze, w któréj państwo Brochwiczowie okazywali się jeszcze względem córki nieprzebłaganymi, i na listy jéj nawet odpowiedzi żadnéj nie dawali, pani Herminia przywołała pewnego dnia dawną duegnę Żanci i rzekła do niéj:
— Panna Drylska nie może dłużéj w domu naszym pozostawać...
Dryskiéj oczy napełniły się łzami, splotła jednak ręce z giestem rezygnacyi i odrzekła w pokorze:
— Spodziewałam się oddawna, że pani mi to powié, a jednak klnę się na rany Chrystusa, żem temu nieszczęściu winną nie była...
— Proszę o tém nie wspominać przede mną, — zsuwając brwi, przerwała pani Brochwiczowa — sądziłam, że pannie Drylskiéj przyjemnie będzie spędzić koniec życia w ulubionym jéj lidzkim powiecie?...
Stara sługa, nie mogąc powstrzymać się daléj, zalała się łzami.
— A tak — rzekła — cóż robić? pójdę na starość tułać się po braterskich kątach... może mnie siostra na łaskawy chleb przyjmie, albo brat proboszcz...
— Panna Drylska jest jeszcze w sile wieku i mogła-by przydać się bardzo komuś... komuś, zostającemu w przykrém położeniu... jakiéj młodéj mężatce naprzykład, która pannę zna od dzieciństwa i miała do niéj zawsze wielkie zaufanie...
Pani Herminia powiedziała to takim tonem, że Drylska wytrzeszczyła szeroko oschłe nagle z łez oczy, i niepewna, czy ukryty sens mowy swéj pani dobrze wyrozumiała, jąkając się, zawołała:
— Pani moja! królowo moja! czy to być może! czy pani mnie pośle naprawdę do téj gołąbeczki naszéj kochanéj... do téj dzieciny naszéj opłakanéj...
Pani Herminia powstała ze sztywną postawą i surową twarzą.
— Proszę przede mną o tém nie wspominać… — rzekła sucho — niech panna Drylska jedzie do swego ulubionego lidzkiego powiatu, a jeżeli tam za jéj usługi nie będą mogli słusznie wynagrodzić, znajdziesz to panna u mnie...
Żadne drgnięcie nie poruszyło twarzą pani Brochwiczowéj, gdy mówiła te słowa, łza nie zwilżyła jéj oka, głos nie zadrżał. Raz jeszcze dała ona dowód takiego powściągania i ukrywania swych uczuć, jakie poważnéj i dystyngowanéj damie przystoi, gdy, nie pozwalając wspominać przed sobą imienia córki, z suchém okiem i zimną twarzą, posyłała przecież córce téj starą i wierną sługę, aby była dla niéj pomocnicą w nowém położeniu, i pocieszycielką w przypuszczalnych strapieniach. Drylska tedy przybyła do Cieciorkowszczyzny przed trzema przeszło laty, i powitana przez Żancię z niewypowiedzianą czułością, pozostała przy swéj, jak wyrażała się, ukochanéj i opłakanéj dziecinie. Zupełny brak przysmaków zastępowało jéj, niedalekie sąsiedztwo okolicy Dryliszek, dokąd często udawała się dla odwiedzenia swych krewnych i brata proboszcza „Świętego człowieka!”
Kiedy Drylska, rozłożywszy ogień na kominie i umieściwszy przed nim stolik, herbatę i dwa stare poręczowe krzesła, ucałowała raz jeszcze z wylaniem ręce pana Jana i odeszła, Brochwicz, po chwilowém widoczném wahaniu, zwrócił się do córki:
— Gdzież jest twój mąż? — zapytał.
Żancia bez najlżejszego wahania ani zmieszania, tak zupełnie, jakby mówić miała o rzeczy najzwyczajniejszéj i najnaturalniejszéj, odrzekła:
— Roman, mój ojcze, od tygodnia bawi z matką swoją w Lidzie... wczoraj właśnie dawał tam koncert...
— Koncert! a więc zawsze te nieszczęśliwe koncerta! — mimowoli jakby zawołał pan Jan.
Żancia zarumieniła się trochę. Niechętny i pogardliwy wykrzyk ojca zmartwił ją i, jak widać było, uraził nieco.
— Tak, mój ojcze — odrzekła łagodnie — lecz z niejakim zapałem, — Roman nie ostygł wcale w miłości swéj dla sztuki... gdybyś widział, jak on pracuje nad muzyką! Grywa, exercytuje się, probuje komponować, po całych niekiedy dniach i nocach...
— Ależ na Boga! — przerwał Brochwicz — czyliż może on spodziewać się jeszcze, że doprowadzi go to do czegokolwiek moralnie lub materyalnie?...
Żancia, stawiając przed ojcem świeżo nalaną szklankę herbaty, odpowiedziała z zupełnym spokojem:
— Dlaczegoż-by nie? mój ojcze. Wierzy on głęboko w talent swój i wyższe natchnienie, i ja w zupełności wiarę jego podzielam... Być może, iż świat pozna się na nim kiedykolwiek... jeżeli zaś nie nastąpi to nigdy, pomnoży on liczbę męczenników, wzgardzonych przez ludzi, którzy zrozumiéć ich nie są zdolni. W każdym razie, mój ojcze, jest to przeznaczenie wyższe, którém Roman słusznie chlubić się może...
— Zapóźno było-by sprzeczać się o tém z tobą — z westchnieniem odparł Brochwicz — uczynię tylko jednę uwagę. W czasie, gdy mąż twój, z niezachwianą wiarą w swe wyższe przeznaczenie, szuka po świecie sławy, która unika go tak uparcie, ty, moje dziecko, ciągle prawie samotną jesteś, w tym zapadłym kącie, z dwiema staremi kobietami... Wszak téj zimy twój mąż przez parę miesięcy dobijał się laurów w różnych miastach i miasteczkach, a ty zostawałaś tutaj...
— To prawda! — rzekła Żancia — nie chciał mnie wziąć ze sobą, bo znajduje, że nie potrafiła-bym akompaniować tak dobrze, jak pani Wąsikowska...
— Jakto! — zawołał Brochwicz — ty, moja córko, nie wahała-byś się wystąpić na koncertową estradę, aby akompaniować w koncercie, na który ludzie idą z litości tylko, lub dla pośmiania się...
Żancia podniosła czoło, oblane rumieńcem.
— Mój ojcze! — zawołała — czegoż-bym ja nie uczyniła dla niego! Kiedym postanowiła zostać jego żoną — mówiła daléj — wiedziałam, że poświęcam się, że wiele przenieść będę musiała... to téż teraz bynajmniej na mój los nie wyrzekam, i gdyby nie to wspomnienie, żem postępkiem moim tak srodze zmartwiła was i uraziła, była-bym z losu mego dumną i zupełnie, zupełnie szczęśliwą!...
Nie znać było szczęścia na wychudłéj i zwiędłéj jéj twarzy, ani w oczach przygasłych i w inne jakby światy wpatrzonych, ani w ubraniu jéj ubogiém i zaniedbanym, ani w otoczeniu zimném i brzydkiém. Ale skrytą była, upartą i rozmarzoną. Przez skrytość nie przyznawała się do swych cierpień, przez upór wmawiała w siebie szczęście, którego nie czuła; dzięki umysłowi sfałszowanemu w zarodzie, bo obcemu wszelkiemu duchowi rozbioru i krytyki, posiadała zawsze ideał swój w postaci człowieka, którego raz umieściła była na piedestale, paliła przed nim kadzidła czci i poświęceń i, upojona ich dymem, szła przez świat, jak senna, albo lunatyczka.
Brochwicz nie odpowiedział nic na pełne zapału i stanowczości słowa córki; po srogich doświadczeniach, doszedł on może do lepszego, niż dawniéj, rozumienia istotnych usposobień swych dzieci; wiedział, że słowa żadne pomódz nie mogą tam, gdzie bezwładnemi okazywały się najoczywistsze fakta, najdobitniejsze dowody i najdotkliwsze cierpienia.
Żancia odsunęła stół z wypróżnionym już herbacianym przyrządem, i usiadła u kolan ojca.
— Ojcze! opowiedz mi co o domu naszym, o braciach moich, krewnych, znajomych!...
Na prośbę, tę Brochwicz nie zaraz odpowiedział; na twarzy jego, postarzałéj nad lata, głębokiemi brózdami zoranéj, osiadło zamyślenie ciężkie. Gdy nareszcie przerwać zdołał wątek smutnych swych myśli i mówić zaczął, nie wiedziéć dlaczego pomijał w mowie swéj wieści i o rodzinnym domu Żanci, i o jéj braciach, a mówił z razu tylko o dalszych przedmiotach i osobach.
Od roku zresztą, to jest od ostatniego widzenia się z córką, w kole dawnych jéj znajomości zaszło zmian niewiele. Powiedział jéj, że pani Natalska przebywała we Włoszech, gdzie dogorywała na suchoty starsza jéj córka; że panowie Natalscy polują wciąż z jednostajném upodobaniem, ale prawdopodobnie utracą wkrótce możność tak przyjemnego bawienia się, bo na majątku ich długów zbiera się coraz więcéj, i za lat parę najdaléj, będą zmuszeni sprzedać go, jeśli piérwéj nie pożenią się bogato, co zresztą odwlecze tylko katastrofę na czas pewien; że Darzyc ojciec grywa zawsze w preferansa, i grywać zapewne będzie do śmierci, gdyż czasu, majątku i chętnych sąsiadów, wystarczy mu do grobu; że nakoniec Artur Darzyc zamyśla wciąż stale wziąć się do gospodarstwa w Kwiecinie, tymczasem jednak odnowił kontrakt z dzierżawcą, i zamknięty, jak pustelnik, w swym ustronnym, wiejskim domu, odczytuje codziennie po kilka tomów książek, których zresztą bardzo piękną zbiera kolekcyą. Nie ożenił się dotąd, i nietylko, że nie ożenił się, ale od czterech lat okazuje wyraźną niechęć i wzgardę względem płci pięknéj, mówiąc otwarcie każdemu, kto go tylko chce słuchać, że nie wierzy w niewinność, ani żadną inną cnotę niewieścią. Sceptycyzm ten dawny narzeczony Żanci posunął do tego stopnia, iż, jak wieść niesie, napisał i wkrótce podać ma do druku książkę, którą jak na dłoni dowiedzie światu, że kobieta jest z natury swéj fałszywą, najgorszemi instynktami obdarzoną istotą, i że mężczyzna, ceniący godność swą i spokój, nie powinien nigdy przywiązywać do niéj więcéj wartości, niż do puchu, ładnego, lecz marnego, kwiatu, wonnego, lecz truciznę kryjącego w swém łonie, ozdoby życia lub domu, miłéj i koniecznéj poniekąd, lecz kruchéj jak szkło, podstępnéj jak obłuda, z postacią anioła, a duszą — nie szatańską nawet, bo — żadną.
Żancia słuchała wieści tych dość obojętnie, przy ostatniéj uśmiechnęła się na-pół smutnie, na-pół wzgardliwie, a gdy ojciec jéj mówić przestał, zapytała go znowu o Brochów i braci.
— Czy dom jéj rodzinny — pytała — zawsze tak jasny i ciepły w zimie, tak miłe odwiecznemi drzewami ocieniony w lecie? Czy w Brochowskim ogrodzie zawsze tak wiele kwiatów, jak dawniéj bywało? a duży staw za ogrodem, czy zawsze tak przezroczysty, a o zachodzie słońca różowy i błyszczący? Czy Maryś i Tośka bardzo są szczęśliwi, że w tém pięknem, ukochaném miejscu mieszkają? czy rodzice często przyjeżdżają do nich z Radlina?
Nadaremnie zadawała wszystkie pytania te, z twarzą podniesioną ku twarzy ojca, z oczyma rozpromienionemi niezapomnianém nigdy wspomnieniem lat dziecięcych, miejsc rodzinnych, z niecierpliwą ciekawością w głosie. Brochwicz milczał, nie patrzał nawet na córkę. Po chwili dopiero uczynił nad sobą wysilenie widoczne i, tłumiąc głębokie westchnienie, rzekł z cicha:
— Brochów sprzedany!...
W tych dwóch krótkich słowach, cichym i ciężkim wymówionych szeptem, było tyle bezdennego żalu, upokorzenia, rozpaczy, że więcéj ich zdradzić-by się nie mogło w wykrzyku najrozgłośniejszym.
Żancia wielkiemi oczyma wpatrzyła się w ojca.
— Brochów sprzedany! — zawołała z żalem i zdumieniem — któż go sprzedał? czy ty, mój ojcze?
— Nie — odrzekł Brochwicz — wszystkie prawa do majątku tego przelałem na Maryana... i on-to wydał w ręce obce ten piękny kawał ziemi, z którym wiązały nas najdroższe uczucia i najświętsze obowiązki.
Oczy młodéj kobiety nabiegły łzami. Uczucia i myśli, mające związek z ogółem i „najświętszemi obowiązkami”, te uczucia i myśli, które najwięcéj przyczyniały jéj ojcu wyrzutów, zgryzot i zawstydzenia, zaledwie jéj były zrozumiałemi; ale żałowała rodzinnego miejsca swego, „wydanego w ręce obce".
— Niedobry Maryś! — zawołała — pocóż on to uczynił.
— Jesteś już mężatką i przebyłaś koleje, które powinny były uczynić cię kobietą dojrzałą — z powagą zaczął Brochwicz — wyrządził-bym ci więc krzywdę, gdybym taił przed tobą smutne nasze sprawy rodzinne... Maryan sprzedał Brochów, bo nie umiał, czy nie chciał pracować nad utrzymaniem przy sobie majątku tego, bo zapragnął nieograniczonéj swobody, bo nakoniec... jest on na złéj, na bardzo złéj drodze!
Ostatnie słowa wymówił znowu cichym głosem. Być może, iż po raz piérwszy wymawiał je przed kimkolwiek, ale przed sobą samym musiał już je nieraz, nieraz powtórzyć, i były one tą tajoną zapewne przed ludźmi, lecz wiecznie jątrzącą się raną, od któréj włosy pobielały mu nad czołem i cała postać, młoda jeszcze przed kilku laty, przyoblokła się w piętna starości. Po chwili milczenia, mówił daléj złamanym głosem:
— Zapytywałaś mnie, czy Maryan i Teofila mieszkają w Brochowie, czy często ja i matka twoja bywamy u nich? Nie mieliśmy nigdy téj pociechy... Brochów sprzedanym został wprawdzie przed dwoma zaledwie miesiącami, ale dzieci nasze nigdy prawie tam nie mieszkały... Niepojęty niepokój jakiś, wieczne ze wszystkiego niezadowolenie, nuda nieuleczona niczém, wypędzała ich nieustannie z miejsca tego, tak hojnie jednak obdarzonego przez naturę żyznością i pięknością, tak pełnego pamiątek rodzinnych... Wyjeżdżali parę razy za granicę, dwie zimy przepędzili w Wilnie, a ostatnią w Warszawie. Maryan brał się kilka razy do wznoszenia fantastycznych budowli jakiś; przerabiał i powiększał dom, i bez tego, jak wiész dość obszerny, ozdobiony i wygodny; wzniósł do połowy olbrzymi jakiś śpichrz murowany; zbudował dwie cieplarnie, w których nigdy żadna nie postała roślina; któregoś roku zapalił się był do sprowadzania bydła poprawnéj rasy, które jednak, źle doglądane, wyginęło ze szczętem; rozpoczynał mnóstwo robót, a nie skończył żadnéj… Pieniędzy tymczasem rozrzucił dużo i, o ile wiem, z sumy posagowéj Teofili nic już nie zostało.
— Mój Boże! — zawołała Żancia — jakże oni tak prędko stracić mogli tyle pieniędzy?
— A! — rzekł Brochwicz — różnemi sposoby... długo nie chciałem temu uwierzyć, ale przekonały mnie fakta i dowody, że Maryan polubił to wesołe życie, od którego dawniéj zdawał się być tak dalekim... Teofila trwoni téż ze swéj strony na stroje i zabawy... Ostatniéj zimy dawali w Warszawie tygodniowe wieczory i rauty... oprócz tego kawalerskie zabawy, urządzane przez Maryana, posiadały tam tyleż sławy, ile zyskały jéj wieczorne przyjęcia Teofili.. Teraz znowu Maryan zapalił się do wielce problematycznéj i podejrzanéj spekulacyi jakiéjś, mającéj na celu budowanie drogi żelaznéj, czy téż kopanie jakiegoś kanału... Daj Boże, abym się mylił, ale zdaje mi się, że popadł w ręce przebiegłych i wytrawnych oszustów... obiecują mu oni złote góry... aby więc módz wziąć udział w tém zagadkowém przedsiębiorstwie, sprzedał Brochów... jeżeli spekulacya nie uda się, ma zamiar wyjechać za granicę i oddać się grze giełdowéj... Oto są smutne prawdy o najstarszym bracie twoim, droga moja! co do młodszych, nie można jeszcze z pewnością powiedziéć teraz, czém i jakimi oni będą... Leon bardzo podobny ze wszech względów do Maryana, nie takiego, jakim teraz on jest, ale takiego, jakim był. W przeszłym roku doszedł do pełnoletności, i pojechał za granicę na wolnego słuchacza przy jednym z tamtejszych uniwersytetów. Jarosława, jak wiész już o tém, dwa lata temu wysłałem do politechnicznéj szkoły... prowadzi się on porządnie... lubi naukę, i w nim jednym cała teraz nadzieja nasza.
— Mój ojcze — szepnęła nieśmiało — dlaczegóż pozwoliłeś Marysiowi sprzedać Brochów?
— Alboż myślisz — rzekł Brochwicz — że Maryś jest tak kochającym i dobrym synem, jak był dawniéj?
— O, Boże! — zawołała młoda kobieta, załamując ręce — dlaczegóż nie mam wiele, wiele pieniędzy... oddała-bym ci je, mój ojcze, abyś mógł Brochów odkupić!...
Brochwicz uśmiechnął się z goryczą i położył dłoń na jéj głowie.
— Znać, moje dziecko, żeś nigdy nie zastanowiła się nad pewnemi rzeczami. Alboż nie wiész o tém, że najmniejszéj piędzi ziemi, raz utraconéj, nikt z nas odzyskać już nie może!
Żancia westchnęła i pochyliła głowę. Ostatnie słowa ojca, dały jéj dopiero przebłysk pojęcia o tém, co w smutnym fakcie utraty ojczystego gruntu zasmucało go najwięcéj, w czém było główne źródło boleści serca jego i wyrzutów sumienia.
— Co się tycze pieniędzy — zaczął po chwili Brochwicz — przyjechałem tym razem do ciebie przeważnie w interesie pieniężnym. Sprzedając Brochów, Maryan złożył w moje ręce sumę, którą ja i twoja matka przeznaczyliśmy dla ciebie...
— Mój ojcze! — przerwała Żancia — ja nic od was nie wymagam, niczego nie żądam; wszak nietylko zwróciliście mi serce swoje, ale i osypujecie mnie od lat trzech swemi dobrodziejstwy...
— Jesteś naszém dzieckiem, cokolwiekbądź więc stało się, nie możemy cię opuścić, pragniemy byt twój polepszyć i przyozdobić. Ale zastanów się sama nad tém, w jaki-by sposób najłatwiéj i najskuteczniéj tego dokonać. O oddaniu bowiem funduszu twego w ręce twego męża i myśléć nie możemy.
Żancia zarumieniła się znowu głęboko i chciała przerwać ojcu, ale on mówił daléj:
— Od trzech lat przesyłamy ci corocznie procent od twéj posagowéj sumy. W cóż się on obraca? Nie znać materyalnych tych środków, ani w tym dziurawym dachu, ani na tych ścianach nagich i sprzętach odwiecznych, ani w twém ubogiém ubraniu. Jako ojciec twój, powiem ci znowu, że nie jest mi wcale tajemném, iż mąż twój traci w podróżach, cukierniach i hotelach miejskich wszystko, co posiadasz, ciebie pozostawiając w zupełném niemal ogołoceniu.
— Mój ojcze! — ze łzami w oczach przerwała młoda kobieta — nie mów tak! o, proszę cię, nie mów tak o moim mężu! ja mu sama dobrowolnie oddaję wszystko, co otrzymuję od was! Alboż nie potrzebuje on środków materyalnych, dla nadania wyższego polotu duchowi swemu? alboż nie należy się mu wynagrodzenie jakieś za poświęcenie się jego dla sztuki, za niesłuszne upokorzenia, jakich doświadcza od świata?
— Nie o to idzie — z lekkiém zniecierpliwieniem rzekł pan Jan — chciał-bym tylko, żebyś zastanowiła się dobrze nad tém, co ci powiem. Warunkami materyalnemi życia bezwzględnie pogardzać nie należy. Znosisz teraz ubóztwo z cierpliwością, ale czy cierpliwości téj na długo ci wystarczy ?...
— Potrzebuję bardzo mało, mój ojcze. Byle-bym mogła marzyć swobodnie, miéć moje dziecko przy sobie...
— A więc dla miłości i przyszłości dziecka twego, powinnaś wziąć fundusze swe pod własny swój zarząd. Przypuśćmy, że widząc wyraźne niebezpieczeństwo, nie oddamy wam kapitału, majątek twój stanowiącego, dopóki żyć będziemy... ale myśmy, dziecko moje, starsi i sterani, a gdy nas zabraknie, któż stanie na straży własności twéj, jeśli nie ty sama? Któż, oprócz ciebie, będzie mógł położyć jakąś tamę rozrzutności twego męża...
Żancia żywo podniosła głowę. Oczy jéj zaświeciły zdwojonym blaskiem, na twarzy odmalował się wyraz energicznego oporu.
— Ja tamy téj nie położę z pewnością, mój ojcze! ja Romanowi nie sprzeciwię się w niczém nigdy! Wychodząc za niego, postanowiłam nieść mu zawsze pociechę i ulgę, wycierpiéć raczéj wszystko, niż sprawić mu choć-by chwilę zmartwienia. Czyż nie dość, że upokarzają go ciągle świat i ludzie, abym ja jeszcze miała okazywać mu nieufność, wątpliwość o prawości jego charakteru i dobroci jego serca? Nie, mój ojcze! przebacz mi, ale nie uczynię tego nigdy! O byt dziecka mego spokojną jestem. Ciocia Rózia kocha je, jak swoje, i zapisała mu już ten kawałek ziemi, który zawsze dać może jaki taki kęs chleba. Ze mną niech co chce będzie! Nietylko nie odmówiła-bym nigdy mężowi memu środków, których wy mi udzielacie, ale gdybym mogła, umiała, pracowała-bym w pocie czoła, aby mu je powiększyć, aby z ich pomocą przynieść mu choć chwilę pociechy i przyjemności, aby przekonywać go ciągle, że nie dbam o materyalne dobro tego świata, ale pragnę tylko być jego aniołem pocieszycielem, że nie omylił się on, gdy niegdyś ujrzał we mnie ideał swój, to jest serce, mogące zrozumiéć go i ocenić wyższego jego ducha!
Ileż w uczuciach, które córce Brochwicza podyktowały słowa te, było dobroci serca, zapału, wspaniałomyślności! ale jakże zarazem niepraktyczną była ta jéj dobroć! jakież płonne urojenie rozniecało jéj zapał! na jaki przedmiot niegodny, na jaki grunt jałowy łzy swe i ognie przelewała jéj wspaniałomyślność! Z całą biernością swą z jednéj strony, a w upór przerodzoną energią z drugiéj, z marzycielstwem swém i nieznaniem wszelkiéj rzeczywistości, a wrodzoną skłonnością do uczuć szlachetnych i gorących, córka Brochwicza pomnażała sobą zbyt liczny zastęp kobiet, które, jak powietrza, potrzebują do życia oddawania czci bożyszczu jakiemuś, mniejsza o to z jakiego kruszczu urobionemu; bo nietylko zimny marmur, ale nędzną glinę, błoto nawet samo, wyobraźnia ich rozbujała, niewiadomość ich, prawdy od fałszu rozróżnić nieumiejąca, przetapiają na czyste złoto, na blaski tęczowe, na promienie księżycowe, lub słoneczne.
Pomnożyć ona miała sobą zbyt liczny zastęp niewiast, których zaparcie się, poświęcenie, męczeństwo, świat, niewnikający w grunt i wartość zjawiska, podziwia i wysławia, a które w saméj istocie rzeczy, mistycznemi są pogadankami i rozgorączkowanemi dziećmi. U stóp fetyszów rozrzucają one nadarmo najpiękniejsze skarby serc swoich. Rozbijają swe piersi o opoki zbudowane z piasku, zużywają siły na dzieło niegodne jednego ich spójrzenia, przyjmują z radością rolę owiec, ogałacanych z wełny, gęsi (grzeczniéj gołębic) oskubywanych z pierza, dlatego tylko, aby w wełnę ich owinąć się mogły wygodnie głupia pycha i występne wyzyskiwanie, aby na pierzu, zdjętém z ich ciała, miękko spać mogły próżniactwo i wszelkie grzechy. Męczennice to są zapewne, ale gdzie potrzeba męczeństwa ich i w czém jego pożytek?
Przed domem zaturkotały koła, Żancia zerwała się na równe nogi.
— To pewno Roman przyjechał! — zawołała, i na-pół rozpromieniona, na-pół szczególnym jakimś niepokojem zjęta, wybiegła z pokoju. Na dworze ciemno już było zupełnie; Żancia, przysłaniając dłonią świecę, którą niosła w ręku, wyszła na próg domu, przed którym stała bryczka, w parę mizernych ledwie koni zaprzężona. Z bryczki wysiadł mężczyzna w fantastycznym płaszczu, pod którym niósł starannie duże podługowate pudło, i kobieta w watowéj salopce, mała, szczupła, z białemi włosami, wysuwającemi się z pod kapturka. Mężczyzna, przywitawszy córkę Brochwicza parą niezrozumiałych wyrazów, i przelotnie rzuconym jéj pocałunkiem, udał się w głąb’ domu, kobieta przystanęła w sieni.
— Cóż, mamo — pośpiesznie zapytała Żancia — jakże się udało?
Stara kobieta łzy miała w oczach, i z giestem głębokiego zniechęcenia odparła:
— A cóż? jak zawsze! stracił tylko pieniądze i nabrał się wstydu.
Słowa te dwie kobiety zamieniły pomiędzy sobą spiesznie i cicho, poczém rozeszły się w dwie strony domu. Żancia weszła do małéj izdebki, po któréj gwałtownemi kroki przechadzał się Roman Gotard. Przez kilka lat ubiegłych nie zaszła w nim zmiana najlżejsza. Był to zawsze wysoki, chudy, śniady mężczyzna, z oczyma błyszczącemi, jak żużle, i z czarną, spiczastą bródką. Jak dawniéj po izbie zajezdnego domu, tak teraz po izdebce starego dworku rzucał się i szamotał, niby zraniony ptak w klatce. Ubranie jego nie było już takie, jak dawniéj, zniszczone i siłą macierzyńskich starań odnawiane.
Owszem, wszystko, co było na nim, tchnęło wykwintem. Tużurek sporządzony był modnym krojem i z cienkiego sukna, bielizna oślepiała białością, z włosów długich i batystowéj chustki, którą miał w dłoni, ulatywały wonie perfum i pomad, jeśli nie zupełnie zgodne z dobrym smakiem, to z pewnością kosztowne. Jakże ubogiemi wydały się, przy tém ubraniu ubóztwionego fetysza, perkalowa wązka suknia, płócienny kołnierz i grube obuwie jego czcicielki!
Żancia powoli i z uśmiechem na ustach zbliżyła się do męża, i probowała wziąć jego rękę.
— Dajże mi pokój! — zawołał Roman Gotard — mnie dziś nie do czułości wcale... Otwórz mój tłómok i zaściel mi łóżko, bo spać chcę...
Polarna gwiazda pochyliła się i rozpięła parę sprzączek u rzemiennych pasów tłómoka.
— Romusiu! mój ojciec przyjechał... jest tu od kilku...
Roman Gotard stanął nagle na środku pokoju.
— Przyjechał! i pocóż to? czy dlatego, aby urągać naszemu ubóztwu! Dobry ojciec!
Kobieta milczała chwilę.
— Czy nie zobaczysz się dziś z moim ojcem? — zapytała, wyjmując z tłómoka poduszki i kładąc je na łóżku.
— Ja? — odparł Roman Gotard — pocóż to? czy chcesz może, abym poszedł i pokłonił się mu aż do stóp? Spać mi się chce! powiédz, żem zmęczony! na powitanie jutro dość czasu będzie!
Zdawało się, że słowa te sprawiły na młodéj kobiecie wrażenie pewnéj ulgi. Obawiała się spotkania tych dwóch ludzi, dziś szczególniéj... dziś... kiedy od piérwszego spójrzenia na męża, od piérwszych wyrazów, przez niego wymówionych, poznała, że... nie był on zupełnie przytomnym, że w oczach jego palił się, a w głowie szumiał trunek. Roman Gotard zaczął rozbierać się.
— Cóż? — rzekł po chwili — nie pytasz o powodzenie moje? zebrałem naprawdę wiele laurów i skarbów... cha, cha, cha...
— Mama mówiła mi... — nieśmiało wtrąciła młoda kobieta.
— Mówiła? więc już wiész i pośpieszysz zapewne powiedziéć o wszystkiém swemu ojcu... aby naśmiewał się z zapoznanego artysty! O! ten zmateryalizowany bogacz!
Na twarz Żanci wystąpił rumieniec. Uczuła się na chwilę córką.
— Nie mów tak, Romusiu — rzekła głosem mniéj trochę nieśmiałym, niż wprzódy — mój ojciec nie jest już wcale bogatym, a kiedy i był nim, nie był nigdy zmateryalizowanym...
— Nie był! nie był! a dlaczegóż nie oddaje ci twego posagu?
Młoda kobieta pochyliła głowę i milczała.
— Weź skrzypce z pod okna — ozwał się mąż — deszcz może padać w nocy, a w téj przeklętéj dziurze ze wszystkich okien przecieka.
Żancia spełniła rozkaz. Roman Gotard spoczywał już pod ciepłą i ozdobną kołdrą.
— I cóż? — zawołał z niecierpliwością — dlaczegóż mi nie kładziesz przy łóżku szlafroka.... wiész dobrze, że gdy uczuję śród nocy natchnienie, wstaję i gram...
Jakto! więc ta młoda, pełna wewnętrznych i powierzchownych uroków, kobieta, ta córka szlacheckiego starego rodu, mogła w milczeniu przyjmować i wykonywać grubiańskie rozkazy wyciągniętego wygodnie pod kołdrą, za jéj pieniądze nabytą, na-pół obłąkanego zawsze, dziś na-pół pijanego, człowieka? Nie zbudziłaż się w niéj duma człowiecza? godność niewiasty, wytworność szlacheckiéj córki, nie krzyknęła-ż w niéj wstrętem i oburzeniem? Bynajmniéj, milcząca i korna, z łagodnym uśmiechem na białych ustach, wyjęła ona z tłómoka szlafrok z miękkiéj i kosztownéj materyi, i zawiesiła go na krześle, które wprzódy postawiła u nóg wygodnego posłania swego męża. Nie był-że on jéj fetyszem? nienawykłaż od kolebki do pokory, bierności i ślepego posłuszeństwa?
— Może chcesz, Romusiu, abym ci urządziła herbatę?
— Bardzo dziękuję — sarknął mąż — po przysmakach, któremi nasyciła mnie szanowna publiczność w Lidzie, ani jeść, ani pić już nie chcę!
Zaprawdę! pił już dosyć w sąsiedniéj snadź jakiéjś, na drodze stojącéj, oberży!
Żancia wzięła świecę ze stołu i odchodziła ze schyloną głową, na palcach. Była już we drzwiach, gdy z pod kołdry ozwał się za nią głos Romana Gotarda.
— Chodź tu!
Zwróciła się i szybko postąpiła ku łóżku.
— Dobranoc! — łagodniéj nieco, niż wprzódy, ozwał się mąż.
Kobieta z pośpiechem podaną sobie dłoń pochwyciła.
— Dobranoc, drogi mój, dobranoc! — szepnęła z czułością — proszę cię — dodała błagalnie — nie myśl bardzo o tém, co cię spotkało... nie martw się... przyjdzie z pewnością czas, w którym ludzie zrozumieją cię nakoniec... ocenią, lepiéj... sądzę — dodała ciszéj — że ojciec mój przywiózł nam trochę pieniędzy...
— No! no! dobrze już, dobrze! jesteś zawsze moim aniołem pocieszycielem! pocałuj mnie!
Niebiańska radość oblała twarz młodéj kobiety, gdy usłyszała z ust męża zaręczenie, że jest zawsze ideałem jego i aniołem pocieszycielem. Trudno zresztą zaręczyć, czy Roman Gotard, który i dawniéj w staraniu się o jéj serce złożył niejeden dowód przebiegłości, wyrazów tych nie używał często, jako talizmanów, czyniących z młodéj żony jego bez granic uległą niewolnicę, przynoszącą mu w kornéj dani skarby swych wdzięków, słodycz swych pieszczot i złote runo swego posagu.
Wyszła z sypialni męża pocieszona, rozpromieniona niemal, dumna tém, że uśmierzyła zgryzotę jego, i na usta jego, wykrzywione goryczą, przywołać zdołała uśmiech i łagodne słowo. Znalazła ojca, siedzącego w bawialnéj izbie, na uprzedniém miejscu.
— Mój ojcze! — rzekła — Romuś przeprasza cię bardzo, że dziś cię powitać nie może; ale biedny przyjechał tak zmęczony drogą i cierpiący, że zaraz położyć się musiał do łóżka.
Brochwicz uczynił ręką giest taki, jakby chciał powiedziéć, że niegrzeczność ta zięcia nie obchodzi go wcale, i że od człowieka takiego, jak on, nic innego spodziewać się nie mógł.
Siedzieli znowu oboje przed dogasającém ogniskiem: córka z głową pochyloną na kolanach ojca, ojciec pogrążony w głębokiéj, posępnéj zadumie. Kwadrans upływał po kwadransie, cisza głęboka panowała w starym dworku i wokoło. Ciszę tę przerwał raz odzywający się w przyległéj izbie płacz dziecka. Żancia uczyniła poruszenie, jakby powstać i biedz chciała, ale jednocześnie dało się słyszéć śpieszące dreptanie jakichś stóp, w stare pantofle naprędce obutych, a po chwili z płaczem dziecka zmieszał się miarowy stuk poruszanych biegunów kolebki i usiłujący nucić ochrypły głos kobiecy...
— To ciocia Rózia usypia moje dziecko! — szepnęła Żancia.
Była to w istocie pani Róża, która tam w na-pół ciemnym pokoju siedziała przy kolebce dziecka i, obu rękoma otulając je starannie od chłodu, usiłowała zanucić nad niém którą z tych piosnek, jakiemi piastunki usypiają zwykle niemowlęta. Żadna jednak z łagodnych i prostych melodyi tych nie przybywała ku niéj, a natomiast do ust jéj i pamięci tłoczyły się, niby echa przeszłości całéj, nuty i słowa czułych i romansowych pieśni. Daremnie walczyła z natrętnemi temi echami, daremnie siliła się na naśladowanie monotonnych, przeciągłych tonów, któremi chciała przywołać sen na niewinne oczy niemowlęcia; drżący i stary głos jéj starą wciąż pieśń zawodził o Filonie i gaiku, o czułém kochaństwie przy świetle księżyca. Dziecię zasnęło, ukołysane raczéj ruchem kolebki, niż drżącym, złamanym głosem, wyśpiewującym mimowoli odwieczne pieśni miłosne; ale stara niewiasta, z garstką siwych włosów nad zmarszczoném czołem, westchnęła ciężko, pokiwała głową i otarła łzę, która ze zgasłego oka staczała się za materacyk, ochraniający twarz, od fluxyi obrzękłą.
Z innéj znowu strony starego domu ozwały się po chwili dźwięki skrzypiec. Księżyc świecił na dworze, a srebrne promienie jego, wnikając do izby sypialnéj Romana Gotarda, przypomniały przebudzonemu wędrownemu artyście, ściśle dotąd spełniany, obowiązek patrzania na tę gwiazdę nocną, ilekroć ukazywała się na niebie. Patrzał tedy na księżyc, błyszczący za małemi szybami, i usnąć już nie mógł... Srebrny promień padał na podługowate pudło, w którém mieściły się skrzypce... wiatr jesienny szumiał z cicha za ścianami domu... gałęzie wzrastającéj pod oknem topoli drżały w osrebrzoném powietrzu, szemrząc opuszczającém je zwiędłém liściem... Roman Gotard porwał się z posłania i, wysoką postać swą owinąwszy szlafrokiem, ze skrzypcami w ręku, stanął przy oknie... Kto wié? dziś może właśnie, śród nocy tej szemrzącéj i srebrnéj, nadeszła chwila błogosławiona, w któréj powstanie wielka kompozycja jego, owo dzieło, na które oczekiwał od tak dawna... Pociągnął smyczkiem po strunach i... probował komponować arcydzieło, do którego, jak myślał, wszystkie materyały spoczywały już gotowe w głowie jego i piersi, rozpalonéj wyższym ogniem...
Śpieszne, tłumne, bezładne tony, dochodziły długo do bawialnéj izby starego dworku; stawały się z razu coraz gwałtowniejszemi, wydawały krzyki niesforne i jęki wrzaskliwe, potém uciszać się i milknąć zaczęły, aż oderwane tony zdradziły rękę bezowocnie znużoną, żal bezwładny, silenie się nadaremne, zwątpienie i rozpacz...
Żancia, usłyszawszy muzykę męża, podniosła głowę z nadzieją i tryumfem.
— Jak on pracuje nad sztuką, mój ojcze! — szepnęła — grywa tak często prawie po całych nocach!
Brochwicz uśmiechnął się z nietajoną goryczą i wzgardą, ale ona nie widziała uśmiechu tego; cała dusza jéj wsłuchana była w to gwałtowne i zarazem niedołężne zbiorowisko tonów, z których co chwila (oczekiwała tego z drżącą i namiętną nadzieją), wypłynąć mogła pieśń potężna, genialna, uwiekopomnić mająca imię jéj ubóztwianego fetysza. Zamiast jednak upragnionego arcydzieła tego, rozległ się stuk rzuconego na sprzęt jakiś instrumentu, i wszystko umilkło.
Młoda kobieta smutnie znowu pochyliła głowę.
— Zmęczony dziś był zanadto... — wymówiła po chwili — nie miał dość natchnienia, ale przyjdzie chwila...
Zamknęła oczy i, trzymając w obu rękach dłoń ojca, z głową złożoną na jego kolanach, usnęła, czy marzyła. Oblana różowym blaskiem żaru, wyglądała teraz, jak istota z duszą zachwyconą wiecznie, z ciałém słabém i omdlałém, z ustami niewinnego dziecka i czołem znużonéj, zwiędłéj kobiety.
Jan Brochwicz patrzał na ten uroczy niegdyś, dziś tak smętny i marnie więdnący kwiat jego domu. Jego domu! cóż stało się z tym domem, także tak drogim mu, w poświęconéj ziemi chroniącym spopielałe zwłoki wielu pokoleń przodków jego, z tym domem, w którym wypiastowała go na ręku swych troskliwych matka najlepsza, w którym stały niegdyś kolebki dzieci jego, otoczone z serc rodzicielskich wysnutą przędzą złocistych nadziei? Mieszkali w domu tym przybysze obcy, rozlegała się w ścianach jego mowa, przodkom jego nieznana... Cóż stało się z pierworodnym synem jego, z tym młodzieńcem o białém czole, łagodném oku, który chlubą jego był niegdyś, radością, nadzieją?
Oto czoło jego nie było już białém, ani oko łagodném. Na piérwszém wystąpiła niejedna już skaza i plama, drugie płonęło ogniem występnych zwątpień i złych namiętności. Wydał on rękom obcym ściany ojczyste i bóztwa domowe, a sam poszedł na wędrówkę po świecie, u któréj końca stała może nędza i hańba.
I przypomniał sobie Jan Brochwicz owe wieczory letnie, w których, obciążony nienanemi dawniéj troskami, rozrzewniony do głębi widokiem ogólnych nieszczęść i upadków, spoglądał na rodzinny kraj bez granic, a uczuwając się synem téj ziemi, ogarniętéj urokiem posępnym, i ojcem młodych istot, których jutro kryło się jeszcze w mgle tajemnicy, ze łzą zapieraną w głąb’ piersi, z błaganiem słaném do groźnego nieba, szeptał drżącemi usty:
— Może dzieci nasze...
Więc zawiodła go ta ostatnia, najwyższa nadzieja! A iluż ojców zawiedzionych podobnie widział dokoła! i ileż domów, podobnie zaprzedanych, stało w smutku i ruinie śród rodzinnych rozłogów! ilu młodzieńców tułało się po świecie, na wzór syna jego, z głową oszalałą, piersią pustą i rękoma bezczynnemi, lub... występnemi! ileż niewiast, tak, jak córka jego, marnowało życie i siły bez pożytku ni szczęścia, w zalotnych uśmiechach, lub płonnych marzeniach!
Straszne to były myśli i obrazy! To téż z sercem zakrwawioném i sumieniem, którém miotał niepokój srogi, Brochwicz ukrył czoło w dłoniach, a po twarzy jego, zoranéj i bladéj, toczyły się ciężkie, palące łzy.