Rodzina Połanieckich/Tom I/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzina Połanieckich |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XXIV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Profesor Waskowski dowiadywał się codziennie o zdrowie małej i choć najczęściej go nie przyjmowano, przysyłał jej kwiaty. Połaniecki, spotkawszy go kiedyś na obiedzie, począł mu dziękować w imieniu pani Emilii.
— Astry tylko, astry! — odrzekł profesor. — Jak ona się dziś ma?
— Dziś nieźle, a wogóle niedobrze. Gorzej, niż w Reichenhallu. Strach zawsze ogarnia przed każdym następnym dniem, a gdy się pomyśli, że tego dziecka może zabraknąć!...
Tu Połaniecki urwał, bo zbrakło mu w gardle dalszych słów; wreszcie, chcąc się sam przełamać, począł kląć:
— Co tu się oglądać za jakiemś zmiłowaniem! Jest tylko logika, która powiada, że kto ma chore serce, ten musi umrzeć — i niechże piorun trzaśnie takie życie!
Na to nadszedł Bukacki, który, dowiedziawszy się o co chodzi, napadł również na profesora Waskowskiego, i on bowiem, kochając Litkę, buntował się w duszy na myśl o grożącej jej śmierci.
— Jak można łudzić się dobrowolnie przez tyle lat i wygłaszać zasady, które obracają się w niwecz wobec ślepego przeznaczenia.
Lecz stary człowiek odpowiedział łagodnie:
— Jak wy możecie, moi kochani, mierzyć waszą własną miarą mądrość boską i miłosierdzie boskie? Kto wszedł w podziemie, tego otacza ciemność, ale ten nie ma jeszcze prawa przeczyć, że ponad sklepieniem istnieje niebo i słońce, światło i ciepło...
— Oto mi pociecha! — przerwał Połaniecki — mucha nie wyżyje na tej filozofii, a cóż dopiero matka, której jedyne i kochane dziecko umiera.
Lecz niebieskie oczy profesora były już jakby za światem; przez chwilę wpatrywał się uporczywie przed siebie, poczem ozwał się, jak człowiek, który coś widzi, ale nie jest pewny, czy widzi dokładnie:
— A mnie się zdaje, że to dziecko zanadto wszczepiło się w serce ludzkie, żeby tak ot przejść i odejść bez śladu. Coś w tem jest... Coś jej było przeznaczone, ona musi coś spełnić — i przedtem nie umrze.
— Mistycyzm! — rzekł Bukacki.
Lecz Połaniecki przerwał:
— Oby tak było! Mistycyzm, nie mistycyzm, ale, oby tak było! Człowiek w biedzie chwyta się nawet za cień nadziei. Mnie też nigdy się w głowie nie mieściło, żeby ona miała umrzeć.
A profesor dodał:
— Kto wie! może ona nas wszystkich jeszcze przeżyje!
Połaniecki był w tej fazie sceptycyzmu, w której człowiek w niczem nie uznaje pewności, ale wszystko uznaje za możliwe, zwłaszcza to wszystko, czego w danym wypadku pragnie serce; odetchnął więc lżej i nabrał jakoś otuchy.
— Niech Bóg zmiłuje się nad nią i nad panią Emilią — rzekł. — Dałbym na sto mszy, gdybym wiedział, że jej to pomoże.
— Daj na jedną, byle ze szczerą intencyą.
— A dam! a dam! Co do szczerości intencyi, nie byłbym szczerszy, gdyby o własną moją skórę chodziło.
A Waskowski uśmiechnął się i rzekł:
— Ty jesteś na dobrej drodze, bo umiesz kochać.
I jakoś lżej uczyniło się wszystkim. Bukacki, jeśli myślał w duszy coś przeciwnego temu, co mówił Waskowski, nie śmiał się z tem odezwać, bo sceptycyzm, choćby najbardziej wkorzeniony, gdy ludzie wobec prawdziwego nieszczęścia szukają ratunku w wierze, nakłada czapkę na uszy i nietylko tchórzy, ale wydaje się sam sobie marnym i małym.
Bigiel, który nadszedł w tej chwili, ujrzał weselsze twarze i rzekł:
— Widzę po was, że mała nie gorzej.
— Nie, nie! — rzekł Połaniecki — i profesor mówił nam takie poczciwe rzeczy, że tylko go do rany przyłożyć.
— Chwała Bogu! Żona moja dała dziś na mszę, a potem poszła do pani Emilii. Dziś będę jadł z wami, bo mam urlop, i skoro Litce lepiej, to powiem wam drugą wesołą nowinę.
— Co takiego?
— Spotkałem przed chwilą Maszkę, który zresztą zaraz tu przyjdzie, a jak przyjdzie, to mu powinszujcie, bo się żeni.
— Z kim? — spytał Połaniecki.
— Z moją sąsiadką.
— Z panną Krasławską?
— Tak.
— Rozumiem — rzekł Bukacki — skruszył na proch te panie swoją wielkością, swojem urodzeniem, swoim majątkiem i z tego prochu ulepił sobie żonę i teściową.
— Wytłómaczcie mi jedną rzecz — rzekł profesor Waskowski — Maszko jest człowiekiem religijnym...
— Jako konserwatysta — przerwał Bukacki — dla przyzwoitości.
— I te panie także — ciągnął dalej Waskowski.
— Ze zwyczaju...
— Dlaczego oni nie zamyślają się nigdy o życiu przyszłem?
— Maszko! czemu ty nie zamyślasz się nigdy o życiu przyszłem? — zawołał Bukacki, zwracając się do wchodzącego w tej chwili adwokata.
Maszko zaś zbliżył się do nich i spytał:
— Jak powiadasz?
— Powiadam: Tu felix, Maszko, nube!
Wówczas wszyscy poczęli mu składać życzenia, on zaś przyjmował je z pełną godności powagą, w końcu przemówił:
— Moi drodzy, dziękuję wam z całego serca, a ponieważ wszyscy znacie moją narzeczoną, więc nie wątpię o szczerości waszych życzeń.
— Nie pozwól sobie na to! — rzekł Bukacki.
A Połaniecki dorzucił:
— W porę ci przyszedł Krzemień.
Krzemień istotnie przyszedł Maszce w porę, bez niego bowiem może nie zostałby przyjęty. Ale właśnie dlatego ta uwaga nie była mu przyjemną, więc skrzywił się i rzekł:
— Ułatwiłeś mi to kupno i czasem ci jestem za to wdzięczny, a czasem cię przeklinam.
— Dlaczego?
— Bo twój wujaszek Pławicki jest najnudniejszą i najnieznośniejszą figurą na świecie, nie mówiąc o twojej kuzynce, która jest bardzo miła panna, ale odmienia od rana do wieczora swój nieodżałowany Krzemień przez wszystkie siedm przypadków, dodając do każdego łezkę. Ty tam mało bywasz, ale wierz mi, że to jest także niepospolicie nudne.
A Połaniecki począł mu patrzeć w oczy i odpowiedział:
— Słuchaj Maszko. Ja wygadywałem na mojego wujaszka, co wlazło, ale nie idzie za tem, żebym miał słuchać cierpliwie, gdy ktoś na niego wygaduje, zwłaszcza ktoś, kto zrobił na nim dobry interes. Co do panny Maryni, wiem, że jej żal Krzemienia, ale to dowodzi, że nie jest pustą lalką, nie jest manekinem, tylko kobietą z sercem, rozumiesz mnie!
Nastała chwila milczenia. Maszko doskonale zrozumiał, kogo Połaniecki miał na myśli, mówiąc o pustej lalce i manekinie, więc wypieki na twarzy przybrały barwę cegły, a usta poczęły drgać. Jednak pohamował się. Nie był on wcale tchórzem, ale nawet najzuchwalszy człowiek ma zwykle kogoś, z kim woli nie zadzierać, i dla Maszki takim kimś był właśnie Połaniecki.
Więc wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Czego ty się gniewasz? Jeśli ci to robi przykrość...
Lecz Połaniecki przerwał:
— Ja się nie gniewam, tylko radzę ci pamiętać moje słowa.
I patrzył mu dalej w oczy, Maszko zaś pomyślał: „Jeśli chcesz koniecznie awantury, to będziesz ją miał.“
— Twoje słowa — odrzekł — mogę pamiętać, tylko przyjmijże i ty odemnie radę: nie pozwalaj sobie do mnie mówić tym tonem, bo mógłbym go także zapamiętać i wezwać cię do obrachunku.
— Co u licha! — zaczął Bukacki. — Co wam jest!?
Lecz Połaniecki, w którym rozdrażnienie na Maszkę zbierało się od dawna, byłby posunął niechybnie rzeczy do ostateczności, gdyby nie to, że w tej chwili wpadł do gabinetu służący pani Emilii.
— Proszę pana — rzekł zdyszanym głosem — panienka umiera!
Połaniecki zbladł i, porwawszy za kapelusz, skoczył do drzwi. Nastało głuche, długie milczenie, które przerwał wreszcie Maszko:
— Zapomniałem — rzekł — że jemu wszystko trzeba teraz wybaczyć...
A Waskowski, zakrywszy oczy rękoma, począł się modlić.
Wreszcie podniósł głowę i ozwał się:
— Bóg jeden okiełznał śmierć i potrafi ją powstrzymać.
Jakoż w kwadrans później Bigiel odebrał od żony kartkę ze słowami:
— „Atak minął.“