<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Rogieluk
Podtytuł Monolog Starego Stangreta
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROGIELUK.
Monolog Starego Stangreta.
Autorowi „Wysadzonego z siodła.“

Oj Rogieluk, Rogieluk, jakiby z ciebie kóń setny mógł być, żebyś ty, marcho, jeno krzyneczkę posłuchania miał w sobie!

(Wydobywa z zanadrza butelkę gorzałki, pije, a potem spluwa na bok).

Rogieluk — eee! Cegój ty tak kopytem walisz w podłogę? Pod ziemią się chcesz zaryć — hę?
Musi cni mu się, czy co takiego. Burcy w nim gorącość ze krwi, robi, i bez to mu stanie nie lubuje. Zwyczajnie, nie żaden prosty kóń. Jabym jego wyrychtował na frontowego kónia, aż miło. Oho, przebierałby nóżkami, minowałby główką — kieb warsiawska panna! Ale czy ja tu teraz w stajni co znaczę? Czy tu kto uzna jaki mój porządek? „Stary pijus!“ — powiadają i kwita.
Inaksza moda nastała: Sprowadzili se miastowego stangreta; na gwałt im się zachciało takiego, co wąsy goli i w rękawicach na koźle siada. Ón niby będzie perfony pijał, nie gorzałkę! Niech ta pije, niech im wonia!
Trzydzieścim lat i sześć powoził swego starego hrabiego i dobrze było. Teraz mię zaś oto w kąt cisnęli, jak starą drapakę pomiotło, co się już na nic nie godzi. Niechże-ta, niechże-ta!
Ha, cóż nie mieli cisnąć, kiej hrabianka oto wyszła za ów-tego pana barana, czy jak mu tam. Pono on Miemiec, Frajcuz, czyli też inszy odmieniec, niektórzy pedaję, co jest wychrzta z prostych handlerzy. Cóż za dziwota, że taki chce na swoję modę syćko u nas poprzekabacać?
Ogromna pociecha z takiego pana, uśmiać się można, choć on ta ludziom dopieka i psoty im niemałe robi. To jedno mi dziwne, że stary hrabia, pan taki herny, a pozwala ónemu pokrace na różne cudaczne rzeczy: już mu pewnikiem spuścił pałac i całe dziedzictwo. Aż mi się we łbie przewraca z tego wszyćkiego. Oj strasznie mi się widzi opacznie słuchać, kiej ów-ten nowak rozkazy daje! Zawiozłem ja go był kiejsik do Kielc, to mi przez całą drogę dziesiętował: „Nie strzelaj z bicza!“ Nie mogłem wytrzymać, jakom nauczny, i strzelałem. Uraził się za to na mnie pewnikiem, że niby posłuchanie moje jest kiepskie, i zaraz mi zechciał dokuczyć. Prowadzi on mię tam obces do jednego felciera i powieda: „Słuchaj-no ty, jak chcesz u mnie służyć, musisz się kóniecznie przebrać, a te wąsiska paskudne zgolić!“ — „Oo — źle!“ — myślę sobie i ozwę się do niego z pokorą: — „Jaśnie panie, dyć ta moja kapota jeszcze niczego, płaszcz jacy na pelerynie nieco wypłowiał, wąsy zaś moje bez mała pięćdziesiąt lat mają!...“ — „Taka moja wola! — krzyknął i zaczerwienił się ze złości. — Siadaj tu zaraz, bo cię powinni tak ogolić, jak ja przykazuję!“
Zdjął mię strach czegosik, ale nic; siadłem se tam na stołku, czekam, co dalej. Choć ón nie swojski ślachcic, zawdyć to pan, chleb daje, płaci, a ja przy nim — sługa, mizerak.
W te pędy przyskoczył śwarny jakiś chłopaczek i — trzask-prask — pędzlem mi galanto namydlił calusieńką gębę. No, dobrze, ja precz siedzę — cóżem miał robić? Jeno, kiejem już poczuł, co te moje siwe wąsiska chrzęszczą, nie przymierzający jak trzcina pod kosą, takem na żaden sposób nie mógł żałości w sobie strzymać. Jak też nie ryknę w niebogłosy, Panie święty, a łzy mi się z oczu siurczkiem puściły! Okrutnie się widać wyląkł tamten felcier, bo mu aż brzytwa z ręki na ziemię wypadła.
Wtenczas, niewiele myśląc, zerwałem się ze stołka i jak byłem — z białą chustą pod brodą, bez kaszkieta — buch we drzwi, tyla śkło w szybach zafurczało. Gnałem tak ulicą, Najświętsza Panno, jażem się w stajni przy kóniach oparł i dopierom se gębę upapraną w tych mydlinach otarł. Od tego czasu — niełaska pańska, ognia rzuć! Bez mała mu wątroba przez gardziel nie wyńdzie, a siła razy do mnie przemówi, zawdy mnie zdurnia jak ostatniego.
Rogieluk, czegóż się ty znowu na mnie oglądasz? Nie wiesz tego, ladaco jeden, żem ja tu teraz w stajni nic a nic nie mocen? Żebym ja im się nie wiem jak przysposabiał, i tak będę wzgardzony!

(Dobywa z zanadrza butelkę, wyciąga z niej mocno zasadzony korek zębami, pije, aż mu w gardle słychać połykanie, potem się otrząsa).

Dobrze byłoby kónika na lince przepędzić, niechby się przewietrzył kóli lepszego zdrowia! Jeno tamten nowy śtangret zarazby poszedł do dwora ze skargą, że ja tu bez jego pozwoleństwa rządzę... Gdzie znowu stangretem, jak się patrzy, może być taki, co ma na imię Apolinary! Przeciem ja téż człowiek nie dzisiejszy, a jeszczem tego nigdy nie słychał. Apolinary, Apolinary — o rany boskie! (Śmieje się). I skąd oni téż takiego cudaka wytrzasnęli?
Toć kiej ten lala nasadzi se na łeb kapelusz, nikiej jakie wiaderko abo donica, a przyodzieje całe to pokraczne obleczenie, wtenczas o kęs mię kolka od śmiechu nie zeprze. (Śmieje się grubym głosem). Dyć ón łogawiec nawet porządnych butów z cholewami nie ma, żeby po ludzku obuć, tylo jakoweś krypcie czy trepy, a do tego se osobliwe łachy pod kolanami precz na świécące guzy spina i ludziom peda, że to sąm kamasie. O rety, tać człowiek może ze śmiechu trzasnąć!
Rogieluk, i czegóż się ty wiercisz, psiaduszo? Znaj, hyclu, mores stajniowy, stój mi tu, jakby cię nie było! (Maca się i po chwili wydobywa butelkę, z której ciągnie, przymrużywszy oba oczy, potem spluwa po dwakroć).
Niedługuteńko nadeńdzie tu Apolinary i powié, że masz koler, że on takimi końmi nienauczny powozić. (Z oburzeniem i wzgardą mówi: Żydowskie kozy, chłopskie świnie prawie jemu pasać, a nie furmanić! Gałgan, nicpoń, znarowił oto kónia i teraz peda, że ma koler! Śni ci się, zacieczony, wartogłowie! Juści, taki kóń napartliwy do biegu będzie ci miał koler! Taki ta z niego i stangret: chciałby, żeby kónie w zaprzęgu chodziły jak krowy. No, przecieć ten Rogieluk po Rogieli, po kobyle całą gębą, nie po żadnej wywłoce. Ojciec zaś jego był Dolop, jednoralski kóń, tę stajnięby przeskoczył, jakby do czego przyszło. I dziecko z takich ojców ma mieć koler — słyszał kto kiedy? Tyla, czy ja to jaki posłuch znajdę u państwa? Nie mnie wiara, jeno — Apolinaremu; niby chodzi o ten kieliszek gorzałki, że go sobie kiedy niekiedy użyję. Na Rogieluka znowu bez to zawziątek, że się raz rozbiegł, poniósł ich i do rowu wywalił — oo, wielgie rzeczy! Musiał, — bo na koźle nie było chłopa, jak przynależy. Ale się przecie nikomu nic złego nie stało, jacy ten tam ich amerykan w drobniutkie trzaseczki poszedł.. Oj żeby tak kóń miał człeczy rozum, a togo hycla Apolinara uczciwie był uszlachcił! Cóż kiej go jeno w błocisku należycie zcierał.
Rogieluk, sobako jedna, będziesz mi tu uszy stulał na staniu? Słyszysz... — eee, pókim dobry! (Tupie nogą) Rogieluk, nie będzie z ciebie dwóch, tylko!... Moi ludzie, cie-wy, rży do mnie. Hm, co prawda, tom ja ciebie, zacieczony, wychował od maluśkiego źrebaczka — pamiętasz? (Wyjmuje z zanadrza butelkę, wstrząsa ją, przegląda szkło pod światło, potom pije i ociera usta połą kapoty)
Musi kóżdziutenieczkie bydlę ma przywiązałość i uznaje takowego człeka, co je z małości karmił, żywił. Kajbym ja zaś miał wyrządzić krzywdę dziecku po Rogieli? Bógby mnie niechybnie ciężko pokarał za to. O, Rogiela była kobyła cnotliwości! Tenby pewnikiem i o niej pedział, że ma koler, że powozy potłucze, a państwo pozabija. Jucha — aligant, delikant, lizus! Na mnie, łajdus, z ozorem biega do dwora i podwodzi: kiejsik póno im pedział, żem ja ostatniego stopnia pijak. No, i nie łże gorzéj psa, by się podlizać?... O, óni mi tego Rogieluka jak Amen w pacierzu zmarnują! Mój Boże, taki rzetelny kóń i bez złość ludzką na psy pójdzie. (Wzdycha ciężko). Jednę tę jacy pociechę mam jeszcze na świecie i cóż... Nieboszczka moja baba — świeć jej ta wiekuiste światło — już od dwudziestu lat w ziemi. Po niej zgasła mi jak świeca dzieucha, śliczniuśki mój kwiateczek, czyste malowanie... (Zaczyna się rozrzewniać) Zostałem się na tym świecie samiusieńki jeden, jak palec. (Rozczula się i ostatnie słowa mówi nawpół ze szlochem, przytem ociera sobie oczy rękawem kapoty).
A teraz jedno z dwojga mię czeka: albo mnie oni ze służby wypędzą, albo Rogieluka wyrzucą ze stajni. Dosłużyłem się takowej łaskawości na starość. Niechże-ta! Rogieluk, nie kwicz, bo mię aż coś zdziera! Ciarki po mnie przechodzą... Nijakiej pociechy niema na tym świecie. (Wydobywa butelkę, przymruża jedno oko i zamyślony spogląda na butelkę, łykając ślinę; potem łyka parę razy i chowa butelkę w zanadrze).
Tamten zasłyszy, że kwiczysz, i powié: „koler!“ Za to samo gotowi kónia ze stajni wyforować...
Mój stary hrabia już do niczego, całkiem skapconiał: jakiś palarus tknął go póno, tak se jeno ciągiem siedzi we krześle i w głowie se myśli; ale się już nijak ruszać nie może. Musi w pałacu tam kóżden, kto chce, za nos go wodzi. Chwat taki był do kóni, do syćkiego, i na to mu przyszło, mocny Boże! Do cna skapiał. Żebym ja go też jeszcze przed śmiercią zobaczył! Ej, óni go tu do mnie nie dopuszczą! Ta i lepiéj, boby się biédak z wielkiego żalu chyba zarył pod ziemię. Gwałtu, co się tu u nas teraz dzieje! Parys ma zatret, Satanelę wypleczyli, Djana dostała dychawicy, Irma ma opoje, Bajadera śtyngla. (Chwyta się oburącz za głowę i przejęty zgrozą mówi dalej): A ta młodzież, te źrebaki niebożęta, Chryste panie, syćko będzie łykawe albo lizawe! Któż tu zaś dnia dzisiejszego ma o nich pamiętać? Na ten przykład ja często gęsto co powiem, doradzę — groch na ścianę, rychtyk jakby na psie przyłatał.
Ale niechno się mój stary hrabia raz dźwignie z niemocy, a krzyknie na mnie od ganku: „Matus, Matus, siodłaj mi Sułtana, a sam siadaj na Rogieluka, pojedziemy z chartami na lisa!“ Wie ón dobrze, że na Rogieluku niktby się inny nie utrzymał... Oj, skroilibyśmy im dopiéro kurtę, zrobiłoby się tu w stajni porządek!
Rogieluk, czegójż się ty, bezskurcjo, wspinasz? Po powale, czy po powietrzu chcesz chodzić? Mało ci mieśca w klatce? (Wyciąga z zanadrza butelkę i wysącza z niej resztki. Teraz, mówiąc, zatacza się to na prawo, to na lewo).
Pięć latek se skończył w zapusty... Bo óni wiedzą, co to koler? Dałby ón wam syćkim, żeby miał koler! Cie-wy u Rogieluka koler! (Uśmiecha się szyderczo).
Nie widzita zaś, złodziejskie portrety, że kóń zdrów jak byk, tyla ma w sobie straszeczny ogień, i że na mieścu dostać nie może, bo go aż ponosi... Choć on se powierzguje, kwiczy i kąsa, to jeszcze i tak nie koler. (Z wielkim zapałem mówi): Dajcie no mi tego konika do garści, niech jego z Gorgoną sprzęgę i w léjc wypuszczę, a z bicza im nade łbami trzy razy wypalę: paf, paf, paf!... Jazdaa.... Żeby siarczyste pioruny z nieba waliły, to mi rady nie dadzą!
W Rogielkę akurat się wdał, w matusię swoją, — rychtyczek takusieńki sam, jak i óna: skaro-gniady, jabłkowity — wykapany Rogieluk! Choćbym nie wiedział, czyje to dziecko i takbym w te pędy poznał. Chcą, żeby syn nie miał ognia, kiej go matka miała, była nie przymierzając jak płomień. W léjc, we front takie konie, (zapala się nadzwyczajnie i wyobraża sobie, że powozi), a mnie sadzajcie na koźle, dopiero zobaczycie! (Cmoka ustami dwukrotnie). Frygi moje, matka z synem! (Ręką wykonywa ruch, jakby z bicza strzelał). Paf, paf, paf! (Wyobraża sobie, że konie ponoszą i przechyla się w tył nieco, aby je powstrzymać). Co? Jabym was nie utrzymał? Hoch-ho, hoch-ho, hoch-ho! (Znowu cmoka i z bicza rzekomo strzela). Paf, paf, paf! Jazdaa! Jazdaa!

(Sięga ręką, w zanadrze, a nie znalazłszy butelki, spogląda wzrokiem zawiedzionego na próżną).

Kiej Apolinary powié — „Rogieluk ma koler“ — to, jak Bóg w niebie, wyprowadzą mi kónia na pierwszy lepszy jarmark i za cobądź sprzedadzą. Kiej sobie pomyślę, aż mi się coś dziwnego dzieje. Ee, i mnieby óni takoż stąd przepędzili, tyla, że stary hrabia jeszcze żyje i musi czasem się ich o mnie pyta: „A co tam mój stary Matus? Póki ón żyw a zdrów, ja tu w pałacu spokojny o kónie!“ — Ci zaś pewnikiem łżą przed nim, powiadają mu, że Matus we wszyćko opływa... (Zamyśla się chwilę).
Trzydzieści i sześć lat przesłużyłem, a tak mię skarz, Panie Boże, jeślim kiedy zrobił koniom tyle krzywdy, co czarnego za pazurem! (Wznosi w górę rękę).
Raz jeno jeden osobliwie na noclegu w austerji, o śtery mile od Warsiawy, wypiłem ja se był nieźle na kuraź: chciałem pokazać, że siła mogę. Licho mię jakieś widać zdurzyło, dosyć że — zamiast wieść na spanie do powozu — wlazłem ja między konie i zacząłem się po omacku na żłób wspinać. Wtenczas mię Dolop łabas za kark zębcami i rznął o ziemię, a nogami począł tratować, ażem do krzty wytrzeźwiał. Setny był koń, jak smok!
Dopiéro kiejem się téż szczęśliwie z ziemi podniósł, jak go hamana nie zamaluję między ślepie raz, drugi, trzeci, — jak nie zacznę prać, grzmocić po gębie i kaj popadło!... No, ale na drugi dzień rano o małom się z żalu nie skręcił, jako kóń precz miał okrutne znaki z tego pobicia.. Ale bo téż zębami przejął mi na wylot obleczenie, a z grzbietu zdarł spory kawał skóry z ciałem. Nic ta nie wadzi, kiej zarosło. Śliczności był kóń. (Znowu się zatacza i szuka butelki).
Rogieluk, masyno, wiesz-ty — ja jeden mam prawo do ciebie. Nikogo ty, chudziaku, drugiego nie masz już na świecie. Słuchaj, będziesz kóniem jak Bóg przykazał?... Rogieluk, Rogieluk! Rogieluk! Ooo, jak mu się to ślépie do mnie wyiskrzyły! Poczuł, żem jest człowiek sprawiedliwa dusza. Własnym chlebem go wykarmiłem, od gębym se odjął, a jemu dawał. Matka się jeno oglądała i rżała z radości... Rogielka moja! Drugiej takiej kobyły nie będzie już na świecie... Skończyło się teraz — insza moda! Uprząż na kónie, pożal się Boże, — léjce z białych nici, bo rzemień śmierdzi tym delikatom!... Przepadły na świecie kónie, przepadli stangreci. Ostatni my, ja i Rogieluk: ón ma koler, a ja — pijak! Niechże-ta!
Tu jest sprawiedliwość — tfu! Człowiek bez kieliszka gorzałki co za stangret — hę? Kóń bez ognia — to samo z przeproszeniem, co świnia. Ho, ho, niedoczekanie wasze, żebym ja się odrzekł i nie wypił swego! (Zapala się gniewem i mówi dalej): Żebyście wy mnie posiekali na kiełbasę, a sami na łbach stawali, to ja wypić muszę! Juści mam prawo podług kóżdej sprawiedliwości, jakom powinien mieć ogień na równi z tymi kóńmi, co nimi powożę! Ja wam nie będę siedział na koźle, jak malowana lala! Do dyszla taki stangret, co na fantazją nie wypił! Ale ja, ostatni na świecie śtangret, wypiłem i jadę! Paf, paf, paf! Jazdaa!

(Zamierza się, naśladując ruch trzaskania z bicza i przysiada na ziemi).

Rogieluk, rwij! (Cmoka ustami): Świat cały przejedziemy — Rogieluk, jazdaa! (Głowa mu opada, oczy się zamykają — usypia, bełkocząc): Rogie-luk, ja-zda-a!... a-a!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.