Wywczasy Młynowskie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Wywczasy Młynowskie
Podtytuł Nowele
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Adolf Dygasiński.






Wywczasy
Młynowskie
Nowele.
WARSZAWA.
1895.







ZASADY I MIĘSO.
I.

Pan Hugo Brzdączkiewicz, filolog i nauczyciel prywatny, wypiwszy raz wieczorem „Pod elektrycznością“ cztery kufle jasnego piwa łódzkiego, powolnym krokiem wracał do domu. Po drodze przystawał na ulicy, gdyż stan organizmu dawał mu do myślenia. Nieswój był pan profesor.
Może zjadł kawałek mięsa z lichym sosem — jak to w restauracji — i system trawienia z trwogą oczekiwał zbliżającej się katastrofy; może nie dopił miary piwa, a może, jak na swą osobę, wypił zadużo.
— Czy ja piłem wódkę przed jedzeniem? Piłem przy bufecie, dobrze pamiętam, nalewała mi ta blada panienka; potem zakąsiłem surową szynką... Wszystko przecież zdrowe! A co było po kolacji?.. Plasterek sera litewskiego, no i kawa czarna. W czasie kolacji wypiłem dwa kufelki; po kolacji miałem takie jakieś pragnienie, że niewiadomo jak i kiedy, wsiąkło cztery. Może się toto pomieszało z czarną kawą, no i rewolucja — Sodoma, Gomora!
Przybył do domu, jeszcze nie przestąpił progu, gdy go chwyciła czkawka.
— Odzywa się — pomruknął — ale kwestja, co?...
Spojrzał na zegarek: pięć minut do dwunastej. Miał do poprawienia wypracowania uczniów, jednak ze wstrętem odwrócił wzrok od stu kajetów i powiedział sobie:
— Wyleżę się dzisiaj porządnie!
Zdjął buty, włożył pantofle; następnie z nadzwyczajną flegmą zdejmował z siebie różne części ubrania, jedną po drugiej, i nareszcie wlazł pod kołdrę.
Teraz zdmuchnął świecę, przytulił głowę do poduszki. Nie, nie mógł zasnąć. Ziewał, sapał, postękiwał, przewracał się z boku na bok, a nie zasypiał. Słyszał wyraźnie w brzuchu jakieś szmery: to kruczenie, to znowu jakby przelewanie płynów z naczynia w naczynie; niekiedy coś pisnęło, syknęło. Oprócz tego, majaczył cokolwiek i własne jego życie w obrazach przesuwało mu się przed oczyma.
Niegdyś u Wojcieszkowej na Niecałej jadał zdrowe gospodarskie obiady po dwadzieścia pięć kopiejek, nigdy się nie struł, był zdrów, silny. Wtedy około południa uczuwał apetyt ogromny, a obiady jadał z przyjemnością, wyrównywającą rozkoszy; nieraz się spocił, zmiatając z talerzy.
„Pod trzema koronami“ na Bielańskiej było także dobrze i tanio, a teraz — Sodoma i Gomora! Westchnął. „Gdzież dzisiaj można zjeść kawałek rzetelnej pieczeni z rożna?“
Był taki ogródek Laszkiewiczowej na Miodowej. Cóż tam za przepyszne kotlety z groszkiem podawali! Proszę sobie wyobrazić i palce lizać!...
— Jestem w domu! Wczoraj, w jakiejś restauracji na Marszałkowskiej, blisko ogrodu Saskiego, jadłem siekane kotlety! Ooo! stąd niedyspozycja! Jak się tu teraz pozbyć takiego balastu? Może należało dzisiaj wypić jeszcze więcej piwa?... To jasne łódzkie — niczego, zostawia w ustach osad, ale pije się gładko.
Wspomnienie ogródka Laszkiewiczowej wywołało w umyśle profesora myśli o kobietach.
— Djabli wiedzą, co myśleć o tej usłudze żeńskiej po restauracjach?... Przychodzisz, mówisz: „Proszę podać kartę“, a ona się do ciebie mizdrzy, wyszczerza zęby.
Będąc uczniem klasy szóstej, kochał się po raz pierwszy w rumianej, pucołowatej panience. Na roraty chadzał, żeby ją zobaczyć; przed domem godzinami nieraz wystawał, byle ją ujrzeć. Zwyczajnie, płochość młodości! Dziewczyna była jak rzepka: jędrna, zdrowa, hoża. Wszystko w niej i na niej było bardzo przyjemne. Raz spostrzegł, że miała brudne paluszki — nic nie szkodziło. Nie nosił wtedy okularów, nie był łysy, w zębach gryzł orzechy, jadał jaja na twardo i na zimno, ba — nawet twardy jak kamień ser krowi. I wszystko mu to nic a nic nie szkodziło.
Skończywszy gimnazjum, znowu się kochał w dwudziestoletniej Florci, blondynce z chabrowemi oczyma; bardzo jej była do twarzy szafirowa wstążka, którą się wpół przepasywała. Wtedy to pierwszy raz w życiu pocałował kobietę. Mimo niedyspozycji żołądka, Brzdączkiewicz w tej chwili jeszcze odczuł słodycz, czar pocałunku i zaroił się na łóżku... Jako entuzjasta, nazajutrz po pocałunku zjadł nadzwyczajne śniadanie z bratem swej kochanki, kancelistą powiatu i skończonym urwipołciem, pożyczył mu pół rubla i upił się gorącym ponczem. Tem śmielej potem całował Florcię. I to przeszło.
Będąc już nauczycielem, zaraz w pierwszych latach karjery bardzo gorąco romansował z jedną wielce przyjemną panienką ze szwalni; ale mu ją odbił pewien nadzwyczajnie układny subjekt ze składu materjałów aptecznych, który nadobnej Maryni dostarczał perfum, pachnących mydełek, proszku do zębów i innych artykułów toaletowych. Z tego powodu skala szacunku dla kobiety bardzo się w przekonaniu pedagoga zmniejszyła. Marynia oczywiście przełożyła wodę kolonską i mydło nad poetyczne poloty jego ducha. Cierpiał jednak króciutko, a niezbyt dotkliwie.
Były jeszcze podówczas wcale dobre restauracje, jakkolwiek zepsucie już się zakradło, przeto pan profesor żył jako tako.
Między żołądkiem a sercem, między odżywianiem się a miłością niezawodnie istnieje związek: jedno drugie popiera, jedno drugie zakłóca. Najdotkliwsze bywają przecie dramaty obu tych szlachetnych funkcji życia. Tania miłość, tania kuchnia — niech Bóg broni!... Każdy to wie, że tylko we własnym domu i na proszonym obiedzie zjeść można dobrze; ale obiad proszony, zadarmo, lepiej smakuje. Również tylko bezinteresowna miłość ma wartość...
Stołował się u Michaux, gdzie go obsługiwała Mania, bardzo dobra dziewczyna, wysmukła i z oczyma gazeli: mogłaby być sułtanką. Nasz pedagog różnemi wykładami o zadaniach i celach życia niewiasty przypuścił szturm do jej serca i nieraz sądził, że je zdobył; przysiadała się bowiem poufale do niego, kusiła go, czarowała. Musiała być zażyłość, skoro raz pożyczył od niej chustki do nosa, gdy swojej zapomniał wziąć z domu. Czasem atoli uczuwał wielką zazdrość, gdy widział, iż wojskowi i studenci okazują Mani zawiele grzeczności. Ale ona zawsze go przekonała, że jego zazdrość nie ma najmniejszej podstawy. Trwało to z pół roku. Brzdączkiewicz stale jadał obiady u Michaux, kolacje również; niekiedy zaś, gdy nie miał co robić z czasem, wpadał jeszcze i po południu na piwo, a piękna Mania dostawała za każdym razem dyskę pour boire. Nie można powiedzieć, żeby przepłacał uczucie...
Aż tu naraz zjawił się gość niezwykły, podobno były ober-konduktor kolei warszawsko-wiedeńskiej, który równie często odwiedzał restaurację, a w dodatku był o wiele hojniejszy dla Mani: sypał bowiem czterdziestówkami za każdym razem. On też niebawem odbił profesorowi dziewczynę.
Pedagog znowu obniżył skalę swego szacunku dla kobiety. Teraz ani wołowina, ani cielęcina, baranina i t. d. nie smakowały mu tak, jak przedtem. Jednakże na złość Mani i udając obojętność z powodu doznanego zawodu w miłości, w dalszym ciągu stołował się u Michaux. Obsługiwała go teraz, równie jak Mania nadobna, Kazia. Oj, ta Kazia, kto się w niej nie kochał!...
Pomimo swej filologji i poetycznego nastroju, zmaterjalizował się profesor; nie dowierzał rachunkom, podawanym przez Kazię, targował się, dziwaczył, coraz częściej powtarzał: „Sodoma, Gomora“, co dziewczynę obrażało i gorszyło. Stał się teraz szorstki, cierpki, kilka razy nawymyślał Kazi, a miał przekonanie, że ona mu ubliżała. Znamienną cechę tego filologa stanowiło obecnie to, że czysto podmiotowe wrażenia brał za przedmiotową rzeczywistość, a gdy się uparł i zaciął, nie można go było już w żaden sposób przekonać... Pewnego razu doszło do arcyniemiłego zatargu z Kazią, która pedagogowi rzuciła w oczy: „Paskudny człowiek!“
Brzdączkiewicz natychmiast na dziewczynę zaniósł skargę do właścicielki zakładu gastronomicznego; ale to na nic się nie zdało, gdyż stronę Kazi wziął zastęp dziennikarzy i feljetonistów, stale lub niestale stołujących się u Michaux. Dzięki literaturze, dziewczyna wyszła zwycięsko z zatargu i utrzymała się na swojem stanowisku, a skompromitowany, zgoryczony profesor na zawsze opuścił jadłodajnię u Michaux. Stracił zupełnie szacunek dla kobiet, przeniósł się „Pod elektryczność“, gdzie była usługa męska, i dostał kataru żołądka.
Niekiedy zły, pełen mizantropji, obiegał Warszawę, poszukując taniej a dobrej restauracji. Niestety, truł się tylko coraz bardziej! Katar żołądka i mizantropja stanowiły ostatnią cechę w jego życiu, co się często odbijało na lekcjach w szkole. Siedząc zwykle „Pod elektrycznością“ przy kufelku jasnego łódzkiego, jak drugi Hamlet, sam z sobą prowadził rozmowy. Pełna sarkazmu dusza wylewała się w bardzo pesymistycznych monologach. „Sodoma i Gomora“, proszę sobie wyobrazić moje życie!“
Właśnie teraz spędził noc prawie bezsenną, już to przebiegając myślą swoje zmarnowane życie, — już rozważając przyczynę ostatniej dolegliwości organów trawienia.
Rano wstał kwaśny, skrzywiony, jakby wyszedł z pod noża chirurga. Wyjrzał przez lufcik, chcąc zmiarkować, jak się ma ubrać stosownie do stanu powietrza coś bardzo niewyraźnego. Potem pił herbatę i troskliwie rozmyślał, czy ma włożyć buty z cholewami, czy — bez cholew. Biedaczysko, on wierzył niewzruszenie, że wełniany kaftanik, buty z cholewami, kalosze, parasol i wata w uszach są to amulety zdrowia.
Obejrzał język w zwierciadełku, badał go przez chwilę i splunął.
— Kotlety, widocznie kotlety! Przeklęta, jadowita trucizna!... Możeby i to piwo Anstatta należało zmienić na Haberbuscha, lub Kijoka? Słyszałem, że jest jakieś piwo zdrowia, a niektórzy bardzo zachwalają „leżak Machlejda“... Najlepszy byłby pilznerek — oo! Ale czyż?... czyż człowiek z mojemi środkami?... Eh, całe życie na psa w takich warunkach!
Machnął ręką, zatkał oba uszy watą z kamforą, włożył na nos okulary i, trzymając kapelusz w ręku, zaczął poszukiwać parasola, chociaż go trzymał pod pachą. Roztargnienie takie nie jest też bynajmniej dowodem zdrowotności. Żołądek i w mózgu ci zawichrzy... Z czegóż te wszystkie zawroty, uderzenia do głowy, zaćmienia w oczach?
Nareszcie wyszedł; po drodze wstąpił do stróża i oddał mu klucz od mieszkania, zalecił przewietrzenie pokoju. Teraz, pogrążony w zamyśleniu o stanie swego organizmu, wolnym krokiem zmierzał w kierunku szkoły. Siekane kotlety, jasne piwo łódzkie i domniemane skutki używania tych artykułów zupełnie oblegały jego władzę myślenia. Prawdopodobnie wyobrażał sobie więcej nieszczęścia, niż było w rzeczywistości.
Mijali go uczniowie, spieszący do szkoły, kłaniali mu się czapkami, a jaki taki poszepnął:
— Brzdęc lezie, Sodoma i Gomora! O, wypchał się dzisiaj watą, aż mu przez uszy wyłazi!
Wszedł do domu szkolnego, rozpiął się, ażeby mu zmiana temperatury nie zaszkodziła. Na korytarzach witają go koledzy, zapytując:
— Jakże tam zdrowie? Kiepskawo coś kolega dziś wyglądasz.
— Phi! — odrzekł krótko i machnął ręką.
W czytelni nauczycielskiej rozebrał się, powiesił na kółku palto i szalik, cylinder umieścił na szafie, a kalosze i parasol wsunął za szafę. Z celem to robił, gdyż są tacy pedagogowie, co zamieniają — zwyczajnie, warchoły, lekkoduchy; drugi odmieni i przez cały tydzień będzie chodził w cudzych kaloszach lub kapeluszu, aż zniszczy. Parasola możesz nawet nie odebrać nigdy.
Nim się rozpoczęły lekcje po klasach, Brzdączkiewicz, wylewając żółć z duszy, namiętnie skreślał swym kolegom obrazy marności i wyzysku warszawskich restauratorów.
— Proszę sobie wyobrazić te ponure nory, gorsze od zbójeckich jaskiń! Gdyś głodny, chcesz nie chcesz, musisz tam wejść, a oni cię strują i obedrą...






II.

W tym czasie, gdy Brzdączkiewicz zapijał był wczoraj piwo „Pod elektrycznością“, w pensjonacie szkoły prywatnej, prowadzonej przez pana Dryblaskiego, uczniowie siedzieli naokoło stołów i odbywały się tak zwane korepetycje. Przy jednym z tych stołów jakiś student medycyny unieszczęśliwiał arytmetyką siebie i kilku drugoklasistów. Ciężka to praca usiłować, aby tacy myśleli, którym się wcale nie chce myśleć!
Dwaj mazgaje, popłakując, rozcierali sobie po twarzy brudnemi palcami łzy lenistwa; dwaj inni kułakowali się zawzięcie pod stołem; jeden malec nieustannie ziewał; reszta udawała, że słucha i rozumie wykład korepetytora.
Nareszcie spracowany student medycyny pożegnał ostatecznie już zniechęconych do arytmetyki uczniów i odszedł. W tej chwili do stołu przystąpił jakiś starszy pensjonarz, piątoklasista, z miną bardzo zuchwałą, i rozpoczął inne wykłady, których żaki słuchały teraz z ogromnem zajęciem.
— Słuchajcie, smarkacze! — zawołał. My, starsi pensjonarze, rozkazujemy wam, abyście jutro na lekcjach na każde pytanie nauczyciela odpowiadali „kotlety“ i, jeśli nam na obiad znowu dadzą siekane kotlety, niech się nikt z was jeść nie waży! Trzeba ich raz zmusić, żeby nas nie karmili miękkiemi, oślizgłemi, siekanemi kotletami, w których mięsa wcale niema, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może! Czy rozumiecie?
To powiedziawszy, szybko się od malców oddalił, gdyż właśnie nadchodził jakiś dozorca wychowawczy, przestrzegający w pensjonacie porządku. Ale krótka przemowa była dostateczną, aby lekkomyślne umysły żaków zająć wyłącznie kotletami. Wyraz „kotlety“ już teraz przez cały wieczór przechodził z ucha do ucha, a powtarzanie to znajdowało znacznie więcej zwolenników, aniżeli sprowadzanie ułamków do wspólnego mianownika.
I wtedy, gdy Brzdączkiewicz nie mógł w domu zasnąć z powodu kruczenia w brzuchu, nie spali także pensjonarze internatu Dryblaskiego, marząc o miękkich, oślizgłych, siekanych kotletach, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może. Panowała tym razem dziwna harmonja między młodzieżą a pedagogiem.
Wygłosiwszy przed kolegami swe żale do restauratorów, Brzdączkiewicz rozpoczął nauczanie od klasy drugiej. Odczytał listę uczniów, zapisał w dzienniku nieobecnych i wyrwał do lekcji jednego z pensjonarzy, stawiając mu pytanie:
— Łubkowski, daj-no mi przykład tworzywa, czyli materji, z której się rzeczy jakieś robią?
— Mięso, panie profesorze!
— Bardzo dobrze; mięso jest tworzywem... A cóż się robi z mięsa?
— Z mięsa robią się siekane kotlety.
— Nie o to mi chodzi! Powiedz, co za przymiotnik można urobić z rzeczownika „mięso“?
— Przymiotnik... przymiotnik... Mięsisty, panie profesorze!
— Głupiś! Mięsisty, mączysty, wodnisty, soczysty, mglisty oznaczają obfitowanie w co, a tutaj chodzi o przymiotnik, wyrażający tworzywo, czyli materję... Wypiórkiewicz, popraw go!
— Kotlety, proszę pana profesora!
— Głupiś sto razy! Siadaj, ośle!... Kotlet jest rzeczownik cudzoziemski, utworzony w epoce zepsucia i skażenia języka, a wyraz wtargnął do nas razem z pojęciem — paskudztwo ostatnie!... Bukowiecki, utwórz mi przymiotnik materjalny z rzeczownika „mięso“, a przedtem przypomnij sobie, że z tworzywa „żelazo“ jest — żelazny!
— Kotlet smaczny, panie profesorze!
— Czyste błazeństwo! Ale jesteś już bliżej prawdy. Uważaj — kotlet jest to potrawa mięs... No, powiedzże, według analogii smaczny, smaczna, smaczne!
— Siekany i miękki kotlet jest to potrawa niesmaczna.
— Sodoma i Gomora! Słuchajcie, zakute pałki! Z tworzywa „srebro“ urabia się przymiotnik srebrny, z „żelazo“ — żelazny, a jaki przymiotnik z „mięso“? Kto powie?
— Ja, panie profesorze!
— Dobrze, Ogródzki, ty zawsze miałeś poczucie języka!
— Z mięsa, proszę pana profesora, można zrobić rosół, pieczeń, zrazy, kołduny i kotlety...
— Bałwanie jakiś, to jest lekcja gramatyki, a nie nauka o rzeczach! — zawołał nauczyciel z gniewem i w dzienniku zapisał uczniowi pałkę, potem zaś rzekł poważnie: Od rzeczownika „mięso“ urabiamy przymiotnik „mięsny“. Zastanówcie się, czy ten przymiotnik można odmieniać przez stopnie!
— Można, panie profesorze! — wyrwał się Łubkowski.
— Hebesie, kiedyś taki mądry, to powiedz jak będzie stopień wyższy i najwyższy?
Zamyślił się nieco Łubkowski, poczem z wielką pewnością siebie rzekł:
— Stopień wyższy — zrazy bite; stopień najwyższy — pieczeń!
— Ośle, ty i na kluski nie zasługujesz! Siadaj! Marcinkiewicz, o czem była mowa?
— O pieczeni! — zawołał zapytany, skwapliwie się oblizując.
— Czyś zwarjował?
— Nie wiem, panie profesorze!
— Hej, ty, następujący, zrozumiałeś, o co mi chodzi?
— Zrozumiałem — o kotlety!
— Cóż to znaczy? Skąd wam, śmierdziuchy jedne, kotlety wlazły w ciasne głowy? — zawołał z gniewem profesor, przypuszczając, że chłopaki może co i wiedzą o jego przypadku z kotletami.
Atoli jeden z malców, przyparty przez pedagoga do muru, wyznał nareszcie, iż pensjonarze jedli wczoraj na obiad siekane kotlety, które były bardzo niesmaczne i rosły im w ustach. Inny żak, ośmielony tem zeznaniem kolegi, dodał, że pensjonarze pochorowali się z tych kotletów.
Brzdączkiewicz wpadł teraz coś jak gdyby w lekką filozoficzną zadumę i tak myślał:
— Jedna troska oblega widać cały świat ludzki: chodzi o to, żeby jeść i, o ile można, jeść rzeczy zdrowe, dobre. A czyż tego można dopiąć przy małem wynagrodzeniu nauczyciela prywatnego?...
Wnet sobie przypomniał atoli, że, jakkolwiek trzeba wprzód jeść, ażeby następnie być wiernym zasadom, on, jako pedagog, ma obowiązek dać uczniom przy sposobności naukę moralną, i rzekł:
— Nicponie, nygusy jakieś, wstydźcie się, żeby myśleć tylko o brzuchu! Inne są zadania człowieka na ziemi. Czy wypada żyć po to, ażeby jeść? Czy do jedzenia Bóg stworzył człowieka?... Wiedzcie o tem, że język nasz napiętnował pasibrzucha, dając mu nazwę od pierwiastku żr... Burkiewicz, powiedz, jak się po polsku nazywa taki, co jedzenie tylko ma na myśli?
— Głodny, panie profesorze! — odpowiedział malec piskliwym głosem.
— A ja ci, smarkaczu, powiadam, że — żarłok, od czasownika żreć! — zawołał nauczyciel z uniesieniem. Tylko zwierzęta chodzą na żer, aby się nażreć!...
Wypowiedziawszy to z ogromnym zapałem i naciskiem, Brzdączkiewicz, bardzo z siebie zadowolony, pomyślał, iż należy zmienić chyba drażliwy temat rozmowy o żywieniu dzieci. Profesor zwykle bez żadnej ceremonji i najprostszą drogą od moralności przechodził do piękna, o którem zawsze bardzo chętnie rozprawiał, usiłując wcześnie już w młodych umysłach szczepić — jak powiadał — i rozwijać uczucia estetyczne, zamiłowanie do piękna.
— Garczewski — rzekł więc, zwracając się do jednego z uczniów — czy widziałeś kiedy rzeczy piękne, to jest przedmioty, które ci się tak podobały, że je oglądałeś z przyjemnością, a potem je sobie z lubością przypominałeś? Pomyśl i powiedz!
— Widziałem takie rzeczy, panie profesorze, i przypominam je sobie...
— Naturalnie, musiałeś widzieć: niebo, zasiane w nocy gwiazdami, kwiecistą łąkę, którą przerzyna czysty strumień, bór szumiący, pełen śpiewu ptaków, malownicze skały...
— Nie, proszę pana profesora, ja widziałem pączki! — przerwał chłopiec.
Złowrogo spojrzał nauczyciel na ucznia, otwarł usta i już miał palnąć mowę, przejść od piękna do moralności, gdy się rozległ głos dzwonka, zwiastujący koniec lekcji.
Opuścił klasę, wyszedł na korytarz, a w skrytości ducha myślał:
— Czuję, że mi teraz jakoś lepiej, niedyspozycja mija, apetyt przychodzi. Pójdę sobie dziś na obiad „Pod daszek“, będę jadł buljon z jajkiem, zraziki po parysku z pomidorowym sosem, omlecik z konfiturami — wolałbym z pieczarkami, ale się boję... Potem — kawa czarna, kieliszek pipermentu. To musi uregulować...
— A jakże się tam, panie profesorze, popisuje druga klasa? — zapytał przełożony, pan Dryblaski, zastępując drogę Brzdączkiewiczowi.
— Druga klasa? Phi, nieźle! Rozwija się głowy i serca chłopaków.
— Czy przypadkiem pensjonarze nie wyrywali się dzisiaj z czemś niepotrzebnem i niestosownem?
— Niech Bóg broni! Wprawdzie niektórzy dawali głupie odpowiedzi, ale to rzecz zwyczajna. Z głupstw trzeba dzieci naprowadzać na ścieżki mądrości.
— Ja to wiem dobrze! Tylko, panie profesorze, czy pensjonarze nasi nie wyrywali się z pewnemi wyrazami, które nie miały żadnego związku z lekcją?
— Związku z lekcją ściśle przestrzegam, a wszelkie odezwanie się ucznia służy mi tylko za pretekst do udzielenia klasie stosownej nauki — odrzekł profesor z niejaką dumą.
— Więc żaden drugoklasista nie wymówił dzisiaj wyrazu „kotlety“? — pytał przełożony, badawczo wpatrując się w nauczyciela.
— Owszem, wspominaliśmy i kotlety, ale w związku z lekcją...
— Piękny mi związek! — rzekł Dryblaski tonem drwiącym, który zmieszał i stropił Brzdączkiewicza, bardzo dbałego o względy zwierzchnika i chlebodawcy. — Ale mniejsza o to! Dziś w całej szkole uczniowie mówili tylko o kotletach i z tego powodu dwaj piątoklasiści odsiadują już kozę. Wkradła się, panie profesorze, do nas demoralizacja, czego dotąd nie bywało.
— Najlepiej zło stłumić w samym zarodzie, uderzyć na przyczynę, urwać łeb hydrze!
— Właśnie pragnę z panem profesorem o tem pomówić, zasięgnąć pańskiej rady, a do pewnego stopnia i pomocy, jako od doświadczonego pedagoga, przytem — przyjaciela instytucji, obrońcy zasad.
— Obrona wielkich prawd, wzniosłych ideałów ludzkości była i jest celem mego życia! Gdzie się o to walka toczy, tam ja szermierzem być muszę! Lecz o cóż chodzi?...
Przełożony wziął teraz nauczyciela pod rękę, odprowadził go na bok, potem wydobył z kieszeni papier i, podając go Brzdączkiewiczowi, rzekł:
— Naprzód przeczytaj, profesorze, i powiedz mi swoje zdanie!
Podany do odczytania papier był to list ojca jednego z pensjonarzy, mniej więcej tak brzmiący:
„Utrzymywany przez szanownego pana pensjonat jest wzorowy pod względem świeżego powietrza, ruchu i zasad moralnych, to jest pod względem tych artykułów, które pana nic, albo mało kosztują. Przedmioty o wiele droższe, jak pokarmy mięsne i nauka, udzielane są w pańskim pensjonacie bardzo homeopatycznie. Ten zarzut czynię, jako rozżalony ojciec, ponieważ się przekonałem, że syn mój przez cztery lata pobytu w konwikcie pańskim nadzwyczajnie zgłupiał, schudł, a ostatecznie leży obłożnie chory, nie mogąc strawić kotletów z zepsutego mięsa. On sam i odwiedzający go koledzy jednozgodnie twierdzą, iż przez trzy dni z rzędu dawano im na obiad takie kotlety, których nie chciał tknąć nawet domowy piesek, lepiej zapewne odżywiany, niż pańscy pensjonarze. Dopóki mi szanowny pan tych faktów nie objaśni i nie przekona mię dowodnie, że jest inaczej, dopóty będę miał nadzwyczajnie posępne wyobrażenie o pańskiej działalności wychowawczej“.
Przeczytał profesor, kiwał głową, nie wiedział co na to powiedzieć; tylko siekane kotlety skakały mu po głowie.
— Nieprawdaż, co za nikczemny osobisty paszkwil? — rzekł Dryblaski.
— O, tak, nikczemny — powiem więcej — podły, cyniczny, znamionujący całkowity upadek moralny! Widocznie bowiem pod płaszczykiem kotletów wydrwiwa wzniosłe ideały... Zasady moralne nazwał tanim artykułem...
— Ciężką jest praca dla społeczeństwa! — wykrzyknął z uniesieniem Dryblaski. Panie profesorze, w obronie zasad musisz mi podać rękę! Trzeba piórem odeprzeć ten niski napad, zapobiedz zdemoralizowaniu młodzieży, która widocznie podżegana, odwróciła oto oczy od szlachetnych dążności i w tej chwili my, wychowawcy, znajdujemy się wobec nadzwyczajnych trudności edukacyjnych!
— Rozumiem! — zawołał Brzdączkiewicz, a w duszy pomyślał: Boi się, żeby rodzice nie poodbierali chłopaków z pensjonatu!...
Przełożony uścisnął rękę sprzymierzeńca i wybiegł, jak gdyby chciał szukać innych jeszcze sojuszów; profesor zaś wyprostował się i pomyślał:
— Apetyt zupełnie mi powrócił... Jakoś te kłopoty Dryblaskiego rozweseliły mi serce, więc trzeba żołądkowi wyprawić ucztę: przed obiadem napiję się dziś wermutu.






III.

Na wielką jednogodzinną pauzę wysypało się z klas żactwo, głośno gwarząc, tupiąc nogami, swawoląc. Jakiś tęgi, krępy, pucołowaty chłopak rzucił się w tłum młynkiem, rozpychał łokciami wszystkich, a ciągle wykrzykiwał: „Kotlety, kotlety!“... Inny znowu przechadzał się poważnie, wyśpiewując na nutę powszechnie znanej kolendy: „Oj kotlety, kotlety! Zrobili nam kotlety!“ Gromada malców otoczyła bladego, limfatycznego dzieciaka i pchała go przed sobą z krzykiem: „Miękki, siekany kotlet!“ Słowem, wyraz „kotlety“ rozlegał się po całym szkolnym dziedzińcu.
Wychowawczy dozorcy biegali spoceni tu i owdzie, a z ich łaski niejeden swawolnik, schwytany na gorącym uczynku wymawiania zakazanego wyrazu „kotlety“, dostał się do kozy. Jednakże ta okoliczność zdawała się tylko podnosić entuzjazm dzieci.
Naraz w tłumie ukazał się sam przełożony, blady, ponury i niezmiernie poważny; szedł on pomiędzy uczniami, którzy swoją drogą pozdrawiali go ukłonem, a jednocześnie pozwalali sobie wykrzykiwać fatalny wyraz. On również złowił na gorącym uczynku jakiegoś rozszalałego malca i, wziąwszy go energicznie za ucho, poprowadził do kozy.
Zaledwie się to stało, gdy oto z piersi wszystkich wychowańców, jak gdyby salwa strzałów, wypadł wielki okrzyk: „Kotlety!“
Jakiś dryblas z piątej klasy zapowiadał zebranemu gronu słuchaczy, aby i po pauzie gdy się znów lekcje zaczną, w odpowiedzi na pytania nauczycieli koniecznie wtrącać wyraz „kotlety“.
— Czyś ty wrzeszczał „kotlety“? — piorunującym głosem zapytał dozorca, pan Szczypawka, chwytając jakiegoś żaka za kołnierz.
— Wszyscy wrzeszczeli, a ja nie wrzeszczałem, jak Bozię kocham! — odparł wystraszony chłopak.
Minęła wielka pauza i Brzdączkiewicz z dziennikiem pod pachą podążył do klasy czwartej. Tyle się dzisiaj nasłuchał o kotletach, tyle o nich rozmyślał od dnia wczorajszego, że mu one ciągle świdrowały w głowie. Pod tym wpływem zasiadł na katedrze, rozłożył dziennik i rzekł w nadzwyczajnem roztargnieniu:
— Na ostatniej lekcji mówiliśmy o kotle... Ale się ugryzł w język, spostrzegł, że o mało nie palnął głupstwa i prawił dalej: Mówiliśmy, powiadam, o zwrotach krasomówczych, bez których nikt nie zdoła nadać myślom swoim pięknej językowej szaty...
Tu zerknął na klasę okiem, aby z fizjognomji uczniów pomiarkować, czy który nie złowił uchem jego „lapsum linguae“. Na szczęście, uczniowie nigdy nie słuchali tego, co profesor mówił z katedry.
Widząc przeto, że mu uszło, uderzył silnie pięścią w katedrę i zawołał:
— Uważać!... Gawdzicki, powiedz mi na czem polega postać krasomówcza, synekdoche?... Nie uważasz, widzę — hę?... Chodzisz sobie do szkoły, jak do cyrku...
— Owszem, panie profesorze, bardzo uważam! Synekdoche jest to postać krasomówcza, która...
Zaciął się chłopiec, gdyż była zmowa, żeby w odpowiedź koniecznie wtrącić wyraz „kotlety“, a tu z kotletów nie umiał zrobić synekdochy. Pedagog przyszedł mu w pomoc, mówiąc:
— Wyznaczono podatek na głowy — jest to właśnie przykład synekdochy. Daj teraz swój własny, analogiczny!
— Wydano po kotlecie na każdego ucznia! — odpowiedział Gawdzicki, ucieszony, że mu się udało.
— O, ty gawronie! Gdzież tu jest obrazowy sposób mówienia? Powinieneś, głupcze, wziąć część za całość, lub całość — za część... Twarogowski, poprawiaj!
— Mięso posiekane na drobniutkie części...
— Stój, baranie! Jaki stopień miałeś odemnie na cenzurę?
— Dwójkę, ale pan profesor obiecał, że...
— Masz czystą pałkę i Panu Bogu podziękuj, jeżeli ci w dodatku skóry nie posiekają! Sobocki, przeczytaj swoje wypracowanie! Coście tam mieli zadane?
— Przykłady na metaforę, metonimję i ironję.
— Bardzo dobrze, czytaj!
Sobocki powstał i, głośno a prędko trzepiąc, czytał:
— Przykłady na metaforę: Zabójcze jady. Misa fatalniejsza, niż sokratesowa czara...
— O-o, wcale dobrze! A zamiast jakich wyobrażeń podstawiasz te „zabójcze jady“ i „fatalną misę“?...
— Zamiast kotletów! — odparł wesoło uczeń.
— Smarkaczu, popamiętasz ty kotlety! — rzekł Brzdączkiewicz i zapisał ucznia do dziennika — na karę za złe obyczaje.
Kiedy potem inny jeszcze uczeń odczytał z kajetu przykład na ironję: „kotlety — to mi bal!“ Brzdączkiewicz wpadł w taką złość, że zsiniał i oczy mu się białkami wywróciły do góry. Tego ucznia już nie zapisywał do dziennika, tylko mu kazał wyjść za drzwi; sam zaś zszedł z katedry, stanął przed ławkami i przez parę minut rzucał z pod okularów nadzwyczajnie zjadliwe spojrzenia na klasę.
Wszyscy uczniowie milczeli teraz, jakby makiem zasiał, szturchając się porozumiewawczo pod ławkami.
Straszliwie tak spoglądając, pedagog namyślał się jednocześnie, co za morał należy wypalić w tej stanowczej chwili. I przyszło mu do głowy, że najwłaściwiej postąpi, jeżeli uderzy teraz w strunę uczuć rodzinnych. Oparł więc lewą rękę na ławce, a prawą po kaznodziejsku wyciągnął przed siebie i mówił w te słowa:
— To wy, głuptasy, tak się odwdzięczacie rodzicom za to, że was na naukę posyłają do szkoły? Niejeden ojciec może ostatni grosz oddaje, ujmuje sobie wszystkiego, odmawia w nadziei, że dziecko jego się kształci, zdobywa wiedzę, zostanie kiedyś człowiekiem; tymczasem synal - lampart nietylko w szkole nic a nic nie robi, ale się jeszcze dopuszcza niegodziwości. Cóż zrobić z takimi wyrodkami, co teraz wstyd przynoszą rodzicom swoim, a później niezawodnie będą zakałą społeczeństwa?... Bałwany jakieś, matki zapłaczą na was rzewnemi łzami, ojcowie się was wyrzekną!... A czwarte przykazanie gdzie, wisusy? Na cóż wy wyjdziecie, skoro już w tym wieku tyle zgorszenia pomiędzy wami?... O, za moich szkolnych czasów każdy z was, co do jednego, dostałby najmniej dwadzieścia pięć odlewanych bizunów i wtedy dopiero nauczylibyście się moresu! Bo cóż to za obywatele będą z takich wyuzdanych obiboków?... Proszę sobie wyobrazić — „Sodoma i Gomora“! O czasy, o obyczaje, o młodzieży bezecna, wyzuta z zasad! Włosy mi na głowie powstają, gdy sobie wspomnę, że wy, urwipołcie, gałgany jedne, będziecie kiedyś obywatelami, ojcami! Horrendum!
— Gdzieby też takiemu łysoniowi włosy na głowie miały powstać! — odezwał się któryś z uczniów półgłosem. Nie ma przecież włosów na głowie! Chyba mu powstaną w faworytach.
— Może mu jeszcze do tego czasu urosną! — rzekł inny głośniej.
Brzdączkiewicz widać coś posłyszał, gdyż wściekłem okiem łypnął w kierunku, skąd głos dochodził; spostrzegł na ustach niektórych chłopców złośliwy uśmiech, splunął i wrócił na katedrę. Teraz otwarł dziennik, umaczał pióro i na całej stronnicy opisywał czwartą klasę tak, jak gdyby był prokuratorem, a uczniowie — zbrodniarzami.
Nareszcie odezwał się dzwonek i pan profesor z wyrazem pogardy na twarzy opuścił klasę, nie zwracając bynajmniej uwagi, że uczniowie, powstawszy w ławkach, szastaniem nóg go żegnali. Spotkał się z przełożonym i przyobiecał mu, iż ciętą odpowiedź wystylizuje do zuchwałego ojca, który nie ma pojęcia o celach i środkach wychowawczych, a śmie wyrzuty robić znawcom biegłym. Oprócz tego, Brzdączkiewicz przyrzekł napisać obszerną rozprawę pod tytułem „W obronie ideałów“, ażeby — jak mówił — raz otworzyć oczy ślepemu społeczeństwu.
Wkrótce potem z pośpiechem dopadł do tramwaju i zdążał na upragniony obiad „Pod daszek“, a po drodze myślał:
— Niekiedy dobrze jest przed obiadem doświadczyć silniejszych wzruszeń: zaostrza to apetyt. Ale — po obiedzie, niech Bóg broni!
Tegoż samego dnia wieczorem Dryblaski przyzwał do siebie Szczypawkę, dozorcę wychowawczego, i, zamknąwszy się z nim w swoim gabinecie, w te słowa przemawiał:
— Polecisz pan piekarzowi, ażeby na jutro upiekł bułki dla uczniów większe: każda ma ważyć o dwa łuty więcej. Tylko proszę dobrze pamiętać!... Bo znowu przeinaczą moje polecenia, a ja potem krzyż pański dźwigam. Jutro na obiad do stołu pensjonarskiego zapraszam lekarza, nauczycieli i kilku ojców naszych uczniów; więc, mój panie, żeby tam z masłem nie było tego, co zwykle! Chodzi tu o opinję, o byt zakładu pożytecznego!... Ale, ale — trzeba koniecznie zmienić szklanki do mleka! Średnica ta sama, tylko — wyższe...
Kiedy Szczypawka odszedł, przełożony puścił wodze swoim myślom:
— Bardzom ciekawy, który z utrzymujących pensjonaty sztukę mi tę urządził? Konkurencja!... Ha, wyzwali mię do walki, przeto walczyć muszę i muszę ogół przekonać, że jestem wychowawcą, szeroko, rozumnie pojmującym swoje zadanie! Inaczej, gotowi mię zgubić...
Dryblaski rozumiał dobrze, iż zgoryczony ojciec, autor listu, nie schowa swych przekonań do kieszeni; wiedział także, iż dzisiejszy zatarg jego z uczniami o „kotlety“ wyjdzie niezawodnie po za mury pensjonatu. Poszukiwał sposobów zaradzenia złym następstwom tego wszystkiego i już pensjonarze zyskali parę łutów chleba, parę łyków mleka. Zrobił ustępstwo z własnego interesu na korzyść sił żywotnych młodego pokolenia. Oprócz tego zajrzał w swoje sumienie. Młodzież łatwo i prędko zapomina o doznanych krzywdach. W pensjonacie nikt już nazajutrz nie mówił o kotletach. Za to dawały się zewsząd słyszeć skargi na pana Szczypawkę, który wczoraj na pauzie zbyt bezwzględnie, zapalczywie i silnie targał malców za uszy. W chwilach wolnych od zajęć chłopcy pokazywali sobie ponadrywane, czerwone i opuchłe konchy uszne.
Ale ludzie starsi nie zapomnieli kotletów. Z jednej strony sprawa ta poszła między matki pensjonarzy, sprawiła wielkie wrażenie, wywołała istną wrzawę; z drugiej strony znowu przełożony i wogóle ciało wychowawcze usiłowali burzę taką zażegnać, przeszkodzić, aby przypadkiem gazety coś nie napomknęły. Miał Dryblaski wielu zwolenników w mieście i różni też nauczyciele stanęli po jego stronie, chcąc tym sposobem pozyskać lekcje płatne. I wtedy to po raz pierwszy w Warszawie zaczęto poważnie roztrząsać kwestję, czy koniecznością jest, ażeby dobrze wychowywane dzieci jadały mięso. Jeżeli cię tylko zaproszono gdzieś na herbatę, mogłeś być pewny, że któraś z matek postawi ci niebawem pytanie: „A jak się też pan zapatruje na fizyczne wychowanie dzieci?“






IV.

Brzdączkiewicz był grafomanem, to jest pismakiem nałogowym, który przekazałby potomności bardzo wiele tomów, gdyby tylko chciano drukować wszystko, co napisał.
Na drugi dzień po opisanych już wypadkach w szkole nasz pedagog nieustannie powtarzał przełożonemu, że „obmyślił sposoby urwania łba hydrze“. Ale — zdaniem profesora — należało przedtem zwołać sesję, czyli zgromadzić różnych mężów zaufania, ażeby naprzód sami się należycie oburzyli, a następnie rozpowszechniali oburzenie swoje po całem mieście. Nawiasem mówiąc, Brzdączkiewicz nadzwyczajnie lubił sesyjki, które zwykle kończą się porządną kolacją: jadł wtedy dobrze i bezpłatnie.
To też niejednokrotnie z bólem się wyrażał do kolegów: „W naszych stosunkach czuć się daje dotkliwie ten brak, iż się rzadko schodzimy, a tu wymiana myśli jest potrzebą niezbędną“.
Jakoż trzeciego, czy czwartego dnia, wieczorem, w mieszkaniu Dryblaskiego zgromadziło się poważne ciało pedagogów, mających obradować nad tem, co należy przedsiębrać, aby „urwać łeb hydrze“, która rozluźniła w internacie węzły karności, a na zewnątrz zakłóciła wyborną harmonję między szkołą a domem, co może być nawet bardzo groźne dla zakładu.
Posiedzenie zagaił przełożony, przedstawiając w długiej przemowie dotychczasową swą działalność wychowawczą. W dalszym ciągu mówił o konkurencji, tak niebezpiecznej dla dzieła wychowania, o zuchwałym i obelżywym liście ojca, o manifestacji w szkole, o wstrętnych plotkach w mieście.
„Do nas należy — powiadał — oświecić ciemne społeczeństwo, przedstawić mu, że my jesteśmy jego dobroczyńcami. Jeżeli tego nie uczynimy, jeżeli ogół będzie nam odmawiał swej ufności, to wychowanie dzieci stanie się wkrótce niepodobieństwem“.
Z kolei i zupełnie w myśl mowy Dryblaskiego przemawiał inny pedagog, odznaczający się jąkaniem, niby Demonstenes w epoce, nim został mówcą. Ten się zaciął na jakimś wyrazie z początkowem brzmieniem p, mrugał oczyma, poruszał wargami, nareszcie, nie mogąc w żaden sposób wymówić fatalnego wyrazu, usiadł i w milczeniu chustką do nosa ocierał spocone czoło.
Teraz powstał Brzdączkiewicz, którego mowa składała się z czterech części. W pierwszej części przekonywał słuchaczów o niezmiernej wartości wychowania, a jednocześnie udowodnił, że na świecie jest bardzo wielu ludzi źle wychowanych, jakkolwiek ich wychowywano. W części drugiej mówiło pracy, o świętości i powadze ideałów, o pożyteczności wynalazków; porównywał dziecko z drzewkiem, które się dopóty daje naginać, dopóki nie zgrubieje; nauczyciela zaś przyrównywał naprzód do ogrodnika, potem — do lekarza. „Atoli stanowisko pedagoga — mówił — i jego zachody mają nieskończenie większą doniosłość, a przeto mozolny ten zawód zasługuje na najwyższe uznanie“. Tu spojrzał wymownie na Dryblaskiego i obaj ci wychowawcy pochylili nieco głowy, jak gdyby sobie wzajemnie składali uszanowanie.
Wielu z obecnych, słuchających mowy profesora z natężoną uwagą, instynktownie naśladowało ten ruch głowy Brzdączkiewicza. Spostrzegł to przełożony i, biorąc mimowolny, naśladowawczy ruch za hołd szacunku, ukłonił się całemu zgromadzeniu. Teraz już chudzi i tłuści, wysocy i niscy, łysi i z czuprynami, w okularach i bez okularów — wszyscy oddali pokłon właścicielowi konwiktu.
Dryblaski skromnie pochylił głowę i, jakby stłumionym ze wzruszenia głosem, rzekł:
— Panowie koledzy, przyjmuję te oznaki przychylności, jako wielce mi miłe dowody uznawania wspólnych wychowawczych ideałów naszego zakładu.
I usiadł obok mówcy, któremu te sentymenty przerwały mowę.
— Tylko ideały może on nazywać naszemi wspólnemi — czemuż, niestety, nie dochody? — szepnął cichutko jakiś młody nauczyciel na ucho sąsiadowi. Głupio wygląda cała ta adoracja!...
Niebawem też Brzdączkiewicz przeszedł do trzeciej części swej mowy.
Zaczął od tego, że idea prawdy polega na ujęciu przedmiotowości samej w sobie, że w sądach o każdej rzeczy, a głównie w sądach o bliźnich, obowiązkiem człowieka jest krytyka; skończył zaś na bezwarunkowem potępieniu owego ojca, który napisał do przełożonego list „zuchwały i pomiatający zasadami“. Mówił także o „czarnych duszach, niskich charakterach“, a słuchacze dosyć łatwo mogli zrozumieć, że się to stosuje do innych wychowawców, utrzymujących pensjonaty i jakoby kopiących dołki pod Dryblaskim.
Dostateczny brak logicznego związku wynagrodził mówca sowicie fanatycznym jakimś zapałem. Jego mdłe, wiekiem i pracą znużone oczy zaświeciły dziwnym ogniem, a na policzkach i skroniach, wśród wieńca siwiejących naokoło włosów, wystąpiły wypieki, niby zimowe różyczki na śniegu.
Zanim przeszedł do konkluzji, czyli do czwartej części swej mowy, użył nieoczekiwanego przez słuchaczów retorycznego zwrotu, a mianowicie rzucił pytanie:
— Szanowni koledzy, przedstawiłem wam obraz ideałów, zabiegów i celów pedagogicznych, godnych naszego uznania i szacunku! Przedstawiłem również obraz społecznej ciemnoty, brak rozumu i charakterów, zepsucie obyczajowe, niskie plotkarstwo, niecne napady na cudzą cześć, nikczemną intrygę. A teraz, panowie, pytam — cóż wy na to?...
Zapanowało naprzód milczenie, potem ten i ów półgłosem robił uwagi, zawiązywały się rozmowy i narady, gwar wzrastał, aż nareszcie powstała taka wrzawa, że Brzdączkiewicz nie mógł już przyjść do słowa i wygłosić czwartej części swej klasycznej mowy. Nadaremnie kilkakrotnie uderzył w stół pięścią, przyzywając do porządku; nikt go nie słuchał. Tylko przełożony zbliżał się co chwila do mówcy, ściskał z wdzięcznością jego rękę i powtarzał: „Dziękuję, ślicznie powiedziałeś, panie profesorze! Mowa twoja dopiero obudziła zapał i wyjaśniła wszystko“.
W rogu stołu jakiś szczuplutki pedagog z innym otyłym, niby nowożytni Harmodjusz i Arystogiton, ślubowali sobie, że przy pierwszem spotkaniu, jeśli nie obiją, to niezawodnie zwymyślają pewnego pedagoga, który w cukierni pod werendą źle zwykł mawiać o działalności Dryblaskiego. Czterej inni namiętnie się spierali o to, czy należy wystąpić w dziennikach z artykułem zbiorowo podpisanym w obronie przełożonego i jego zakładu, czy — złożyć sąd polubowny w celu potępienia dwóch innych przełożonych, intrygujących przeciw Dryblaskiemu. Jeszcze inni tak butnie wykrzykiwali i machali rękami, jak gdyby już rzeczywiście bili wrogów przełożonego.
Hałasy te uśmierzyły się wtedy dopiero, kiedy sam Dryblaski powstał z miejsca i zawołał:
— Panowie koledzy, proszę o głos! A potem tak przemawiał z godnością: „Oto wyraźne dowody składacie w tej chwili, że w imię ideji wychowawczych jesteście gotowi uciec się do środków ostatecznych. Wiele nie powiem, ale staropolskie „Bóg zapłać!“ Powiedziawszy to, wykonał skrzywieniem twarzy komedję rozrzewnienia lekkiego i znów mówił: „Osobistej urazy do swych nieprzyjaciół nie czuję, a religja nakazuje mi przebaczać winy. Ale my, pedagodzy, mamy święty obowiązek pragnąć, aby cnota i sprawiedliwość tryumfowały na ziemi; czyż mój zakład, dojrzały owoc cywilizacji, owoc mozolnej naszej pracy, ma zginąć od cięcia, zadanego przez nikczemną, skrytobójczą prywatę?... Czyż to komubądź może być jeszcze tajne, że nas usiłuje powalić i zgnębić zawiść współzawodników?
Markotnie spojrzał Brzdączkiewicz na przełożonego, którego całe to przemówienie było jakby żywcem wzięte z jego niedopowiedzianej czwartej części mowy. Swoją drogą zmiarkował pan profesor, że teraz właśnie jest najodpowiedniejsza pora do zjedzenia kolacji, jeżeli się ją ma należycie strawić przed pójściem do łóżka. A tu ani o dokończeniu mowy, ani o kolacji nikt nie myślał, gdyż zamęt wielki znowu powstał. Właśnie jeden z nauczycieli przypomniał sobie, że pewien przełożony na sesji w swojej szkole wyraził się raz temi słowy: „W pensjonacie Dryblaskiego karmią dzieci gorzej, niż gdzieindziej psy!“ Inny znowu nauczyciel podniósł myśl wystosowania adresu powszechnego oburzenia, który należało opatrzyć licznemi podpisami i rozesłać jak największej liczbie osób. Do zredagowania tego adresu powoływano niejakiego Przytyckiego, byłego pedagoga, a obecnie używającego wielkiej powagi, jako właściciel kamienicy.
Zaledwie poruszono tę sprawę, a już powstała opozycja, gdyż niektórzy dowodzili, że ciało pedagogiczne, występujące do boju w pełnym rynsztunku z powodu jakichś tam kotletów, może się okryć śmiesznością. „Żadnego pisania, żadnego rozmazywania na papierze nie trzeba w świat puszczać!“ — wykrzykiwał któryś oponent.
— Nie zapominajcie panowie, że nam chodzi o obronę ideałów, z któremi są związane losy naszej szkoły! — warknął z boku donośnym głosem Brzdączkiewicz.
— Ja najwyraźniej to oświadczyłem, że się nie chcę ujmować za sobą! — rzekł syczącym głosem przełożony. — My tutaj bronimy tylko ogólnych zasad, których obrona istotnie należy do nas, jako wychowawców!...
Dryblaski miał zamiar mówić jeszcze o rozluźnieniu węzłów karności szkolnej, o zdemoralizowaniu uczniów pod wpływem jakiejś niewidzialnej sprężyny, której się jednak domyślać trzeba. Wtem weszli dwaj służący z tacami, podając wódkę i zakąski — zapowiedź mającej niebawem nastąpić kolacji. Brzdączkiewicz wypił kieliszek wiśniowej i zabrał się z zapałem do zakąsek. Dawno już nie czuł się tak dobrze, jak dzisiaj. Gorliwość, z jaką to grono pedagogiczne głód swój zaspakajało, zdawała się wyraźnie przemawiać: „Ludzie głodni nie mogą ani myśleć, ani czuć, ani tworzyć ideałów, ani stawiać pomników uczucia i myśli. A czy można głodnego człowieka wychowywać?“ Szkoła mogłaby być instytucją zupełnie naturalną, która odbiera rodzinie młodzieńca, aby poprowadzić w dalszym ciągu jego przygotowanie do życia wśród ludzi. Ale potrzeba, aby szkołę ożywiały uczucia społeczne, równie szczere jak uczucia rodzinne. Nie przyszło jeszcze do tego w epoce bieżącej, a przedsmak takiej szkoły zaledwie teoretycznie pojmować można. Hasło pedagogów powinno brzmieć: „Nie tyle chodzi w wychowaniu o nauczanie młodzieży, ile o uszlachetnianie jej przez szlachetność wychowawców.“ Do spełnienia tego zadania jeszcześmy widać nie dorośli, a przeto mamy przekonanie, że, zgromadziwszy kilku, czyli kilkunastu ludzi fakulteckich, można już uorganizować szkołę, to jest wychować dzieci na ludzi i obywateli. Dryblaski, właściciel i przełożony szkoły, zgromadził wykwalifikowanych nauczycieli, porozdzielał między nich lekcje, urządził całkowity tryb postępowania według zegara i dzwonka. On zrobił może nawet więcej, aniżeli wielu innych w takich razach. Cóż z tego, kiedy w owych zachodach nie było duszy ludzkiej, która z miłością całą i bez względu na koszta tworzy wszelkie dzieła. Organizm szkoły wyglądał jak fabryka, gdzie każda machina pod właściwym nadzorem wykonywała oznaczoną robotę. I szło. Tylko, że w fabryce można zmierzyć, odważyć, ocenić produkt, a stosownie do tego — machiny udoskonalać, naprawiać, zmieniać; w szkole — nie.
Gdyby pan Dryblaski, oprócz swego własnego ja, posiadał w sobie jeszcze drugie ja rzetelnego pedagoga, to ono powiedziałoby mu wręcz i przedewszystkiem:
— Nie stworzysz wzorowej szkoły wychowawczej, szkoły takiej, coby nie spaczyła i nie zepsuła powierzonego sobie materjału, ale go porządnie przerobiła i zwróciła społeczeństwu, jako prawdziwie pożyteczną jednostkę, dzielną siłę.
— Dlaczego nie?
— Bo — naprzód — ogół, rodzice wcale nie pojmują, co to jest wychowanie, i nie wspierają istotnie wychowawczych usiłowań; następnie — nauczyciele, co najwyżej, fach swój mają na oku, a nie wychowanie; nareszcie — sam ty, panie przełożony, masz w sobie wroga wychowania.
Jeżeli się to jednak z góry wie, wtedy i tak można coś zrobić. Tymczasem ja Dryblaskiego podpowiadało mu jedynie:
— Strzeżmy się, gdyż mamy współzawodników, wrogów zakładu!
Kto swoje robi, drwi z nieprzyjaciół, nie zważa na żadną konkurencję. Właśnie tu strzedz się trzeba raczej swoich przyjaciół i siebie samego: z tych źródeł wypływają walne błędy wychowawcze. Nieprzyjaciele bowiem nie odbiorą ci usiłowań, nie ujmą talentu i zalet, jeżeli je istotnie posiadasz: mimo nieprzyjaciół, musisz zrobić robotę, jeżeli cię do niej serce niewoli. Ale ty albo jesteś udawacz, sam nie wierzysz w wartość swej pracy, albo też uważasz siebie za nieomylną doskonałość, a przeto w każdym razie podpisujesz swój brak przygotowania na dobrego pedagoga. Młodzież, obcując ze swymi wychowawcami, obcuje tem samem z ich zaletami i przywarami. Grecy skazywali wielu zacnych mężów na wygnanie, aby przypadkiem ster nawy społecznej nie dostał się w ręce jednego złego. I w sprawach ważnych lepiej jest kogoś niesprawiedliwie posądzić, niż złemu i głupiemu zupełnie zaufać. Niechże cię przeto ludzka krytyka i niesprawiedliwość nie boli, miej w sobie męską cnotę!
Wyłuskaj się tylko do ostatniej plewki, a zobaczysz, że jesteś nad miarę ambitny, podejrzliwy, zarozumiały, drażliwy i despota; wszystko mi się zdaje, że także chcesz prędko zrobić majątek. Tej ostatniej wady nie posiadał żaden z wielkich pedagogów, gdyż, wychowując ludzi, ma się zawsze pole tylko do stracenia pieniędzy, nigdy — do zrobienia. Wzorowy wychowawca niezbędnie musi posiadać te szerokie cnoty, które się tu i owdzie krzewią w rodzaju ludzkim; szczera serdeczna dobroć, skromność, wyrozumiałość, taktowność, rozsądek i bezinteresowność. Przyznaj, iż bez tego nie można być człowiekiem szlachetnym!
— A rygor, karność, czy w wychowaniu są niezbędne?
— Rygor — stara to piosnka, którą wyśpiewują wszyscy, co sobie z dziećmi poradzić nie umieją i podstawiają środki zewnętrzne, gdyż własną dobrocią nie są w stanie prowadzić dzieci do dobroci. Szkoła, prowadzona przez takich kierowników, mało co się różni od menażerji. Kto jednak godność ludzką w sobie piastuje, ten ją musi uszanować i w młodym bliźnim.
— Cóż podstawić w miejsce karności szkolnej?
— Nigdy nie przestać być dobrym człowiekiem, wychowującym tylko dobrych ludzi! Drwij z pedagogów, którzy w ustach tylko mają humanizm, a wchodząc między dzieci, zostawiają go za drzwiami!
— Jednakże w prowadzeniu młodzieży rygor oddaje usługi... Co począć, jeśli się nie pociągnie wszystkich pod jedno prawo?
— Gdy mi zrobisz ustępstwo i przyznasz, że powyższe moje twierdzenia są pełne doniosłości w dziele wychowania, wtedy dopiero i ja na rygor szkolny się zgodzę. Postawię atoli zastrzeżenie, abyś wykonywania rygoru nie oddawał nigdy w ręce ludzi ordynarnych. Bo jeśli to niebacznie uczynisz, szeroko otworzysz w swym zakładzie wrota brutalstwu, samowoli, bezwzględnej gwałtowności. Jakimże wychowawcom powierzasz nieraz wykonywanie przepisów skromności? Oto ludziom tępym, niewrażliwym, obłudnym, zacofanym i spychaczom z dnia na dzień, którzy wcale nie zasługują, aby ich młodzież szanowała i kochała. Byłoby nawet bardzo szkodliwem dla zadań wychowawczych, gdyby dzieci uważały takich za godnych miłości i szacunku; na tej bowiem drodze zniszczyłyby one w sobie wątek pojmowania ideału człowieka.






V.

Po wódce i przekąskach obradujący areopag wychowawczy zasiadł do smacznej kolacji, którą spożywano z niepospolitym apetytem, zapijając zimnem piwem. W czasie jedzenia każdy poczuwał w sobie jakby podwójny obowiązek do walki w obronie zakładu.
Trzeba było widzieć Brzdączkiewicza przy kolacji. Mało powiedzieć że jadł ustami: jadł on całą swoją osobą, każda część jego ciała stosowała się do jedzenia, wszystkie zmysły zdawały się być czynne, nawet uszy się trzęsły. Znać było, że profesor umie to robić i że robi to z prawdziwem zamiłowaniem. Po dwakroć przybierał sobie sarniny z półmiska, powtarzając: „Taka sarnina i na zimno podana — rzecz znakomita!“...
Przy czarnej kawie z likierem jeszcze ktoś poruszył sprawę pensjonatu; ale teraz nie przemawiano już z takim zapałem, jak poprzednio. Mówiono półgębkiem — zwyczajnie, energja zużywała się na cele trawienia.
Gospodarz podał gościom pudełko z cygarami, które miały bardzo ładny pozór, przeto każdy sięgał po nie ręką, a Brzdączkiewicz gmerał w nich, oglądał przez okulary, obmacywał w łebkach i długo nie mógł postanowić, którą sztukę zapalić. Potem z filiżanką czarnej kawy, z kieliszkiem likieru i z cygarem w ustach usadowił się na fotelu zdala od towarzystwa. Zdawał się być zamyślony, puszczał kłęby dymu, popijał to kawę, to likier; później utkwił wzrok nieruchomy w jeden punkt, powieki mu opadły, kiwnął się, drzemał. Miła a dobroczynna praca żołądka wymagała spoczynku innych organów. Ocknął się, znowu popił, pociągnął cygaro, puścił dym i teraz zasnął już na dobre.
Nie wiedział, jak długo spał, gdy go zbudził któryś z kolegów, mówiąc:
— Czas na nas do domu! Ale możeby szanowny kolega jeszcze przemówił, powiedział, czego się trzymać... Domagają się takiego ultimatum.
— A-a-a! — zawołał profesor, zrywając się z fotelu. Ultimatum, ultimatum! Tu ziewnął. Jak tylko wrócę do domu, zabiorę się do pisania... W każdym razie jednak byłoby pożytecznie, abyśmy się jeszcze pojutrze zebrali. Rzecz ważna, chodzi o zasady, ideały.
Wszyscy zwrócili oczy na Dryblaskiego, zdając się mówić:
— Za ciebie walczymy, mój panie! Na jednej kolacji nie można poprzestać, jeżeli się ma nadstawiać swoją skórę w obronie cudzej.
Przełożony atoli zrobił dziwną minę, jak gdyby nie miał chęci wyprawiać drugiej kolacji.
Z kolei więc oczekiwano zaproszenia na pojutrze od Przytyckiego, który pedagogice zawdzięczał kamienicę, i on też, zrozumiawszy wymowny język spojrzeń, rzekł:
— W takim razie ja panów zapraszam na pojutrze do siebie.
Między przełożonym a Brzdączkiewiczem przed rozejściem się stanęła na boku umowa, że profesor przez dwa dni nie będzie przychodził do zakładu naukowego na lekcje i czas ten poświęci pisaniu rozprawy „W obronie ideałów“, gdzie ubocznie, lecz zasadniczo otrzymają też naukę dobrą wszyscy nieprzyjaciele Dryblaskiego i jego zakładu.
Biła północ, gdy się rozeszli i, gwarząc, dwójkami sunęli po ulicy. Wytrwalsi, więcej krewcy, podążyli jeszcze „Pod Bachusa“, aby wypić ponczu na „pohybel“ wrogów pensjonatu.
Brzdączkiewicz, zatopiony w myślach, poszedł prosto do domu i tej samej nocy, pod świeżem wrażeniem począł medytować nad pomysłami do swej rozprawy. Coś mu nie szło. Zdaje się, że największe wrażenie wywarła na profesora kolacja: przejadł się, był ciężki, leniwy. Przed chwilą jeszcze, kiedy szedł ulicą, wydawało mu się, że robota sama z pióra wystrzeli; czuł w sobie jakiś ogromny rozmach, zamyślał palnąć na wstępie przemowę, opłakującą nietylko obniżenie, lecz zupełny upadek ideałów wychowawczych. Tymczasem teraz ani rusz! Już jaki dziesiąty raz umaczał pióro w kałamarzu, a nie mógł się zdobyć na nic więcej, jak tylko na napis: „W obronie ideałów“. On, co tak szczodrze szafował wyrazami: „ideały, prawda, dobro, piękno“, nie mógł teraz jakoś nic ze swej duszy wykrzesać. Że Brzdączkiewicz żadnych ideałów nie był w stanie bronić, to pewna; ale czasami miewał takie chwile, iż mógł przynajmniej deklamować, zapalając się jedynie do dźwięku wyrazów.
Powstał z krzesła i w szlafroku, w pantoflach rozpoczął przechadzkę po pokoju w nadziei, że mu jaki dobry koncept przyjdzie do głowy. Nic nie pomogło, myśli popłynęły w zupełnie innym kierunku:
— Ja tam bardzo w to nie wierzę, żeby Dryblaski zbyt dobrze karmił swoich pensjonarzy. I dobrze robi, że naprzód o sobie pamięta. Dzisiaj panuje moda, żeby aż do znudzenia pisać o odżywianiu dzieci, a podług mnie jest to wierutne głupstwo. Niechże taki pędrak przynajmniej w młodym wieku czegoś doświadczy! Niech pozna, co to jest brak i niech ma jakieś pragnienie na przyszłość, a tem samem łatwiej zrozumie niedostatek u innych! Zwłaszcza też ci malcy w internacie Dryblaskiego — dzieci zamożnych rodziców, wszystko to będzie kiedyś opływało w dostatki — niech doświadczają! — Sofiści, frazesowicze, o dzieciach piszą, a o ludziach, co na posterunku społecznym stargali siły, nikt ani piśnie! Czy ja, dajmy na to, powinienem się znajdować w takiem położeniu?... Prawdę mówiąc, przez całe życie źle się odżywiałem; bo chociaż dawniejszych restauracji ani równać z dzisiejszemi, jednakże zawsze to restauracje. Dalibóg, Dryblaski dobrze robi, iż oszczędza!
Między nami mówiąc, pensjonat, gdy idzie, jest to dobry interes. Taki przełożony nie napracuje się, żyje dostatnio, regularnie, ma stanowisko, a jeżeli nie jest ideologiem i rządzi się roztropnie, może sobie zapewnić piękną przyszłość. Pytanie, dlaczego ja w swoim czasie nie otwarłem pensjonatu? Jeżeli przy tak marnem wynagrodzeniu, jak moje, mogłem zaoszczędzić fundusik w kilkunastu premjówkach, coby to było przy pensjonacie! Nie potrzebowałbym się dziś tułać po garkuchniach. W zasobnym prywatnym domu każdą rzecz na stół podaną śmiało jeść można: zdrowa, smaczna. A jak to jest przyjemnie, kiedy człowiek nie potrzebuje się wystrzegać nawet grzybów i ogórków! Wszystko wyśmienite, jędrne, aż miło. Naprzykład co za pyszną sarninę podali nam dziś na kolację! Sos przewyborny — palce lizać! Albo ta kapustka brukselska... Ha, rodzice któregoś z pensjonarzy musieli Dryblaskiego obdarzyć; bo, uważałem, i chlebek był wiejski. Ho, ho, nie ma takiego tygodnia, żeby przed pensjonat nie zajechał ze wsi wóz z przeróżnemi prowjantami: możnaby sklep spożywczy założyć! Jest to bardzo intratna spekulacja. A rozgłosu narobiło mu to, iż na wszystkie strony powtarzał: „Otwieram pensjonat wzorowy!“ Co tam jest za wzorowość? Dociągnąć od wakacji do wakacji, schować zysk w kieszeń i basta! Dryblasio mógłby nam częściej wyprawiać u siebie kolacyjki; ale czy to syty dba o głodnego? Ja mu kładę w uszy: „Trzeba nam się schodzić, solidaryzować pro bono publico, wymieniać myśli“. On nic, jakby nie słyszał. Zajechali go teraz porządnie... Ja dmucham, bo co mi to szkodzi?
Nareszcie profesor poszedł spać i tej nocy także nie mógł zasnąć. Rozmyślał nieustannie, jakby on to żył, gdyby był właścicielem pensjonatu, posiadał środki Dryblaskiego. Przesuwały mu się w myśli przed oczyma wspaniałe baranie pieczenie, sztuki wołowiny z kwiatkiem, ćwiartki cielęciny z nerką, surowe szynki, delikatne, co jak karmelki rozpuszczały się w ustach, ozory, pekeflajsze, marynaty, kuropatwy, kwiczoły, cietrzewie, kurczęta, raki i ryby.
Pachniały mu korzenne, pożywne zupy; nęciły go zawiesiste, ostre i nieostre sosy. Szczęśliwy idealista, jadł po raz drugi kolację! I teraz oto w jasnowidzeniu marzenia było wszystko lepiej jeszcze podane, niż u Dryblaskiego. Owiała pedagoga przepyszna wonna atmosfera świeżo ugotowanej kawy, na języku poczuł pieprzykowaty smak likieru, pod nosem zapachniał mu dymek wybornego cygara. Niewysłowiona błogość omdleniem ogarnęła jego zmysłowo-umysłową istotę i w tem uczuciu zasnął.
Musiał spać przyjemnie, raczyć się rozkosznie w sennych marzeniach, skoro nazajutrz, gdy wstał, aby się oddać życiu rzeczywistemu, spostrzegł, iż podczas snu nocnego popołykał kawałki waty maczanej w wodzie kolońskiej, które sobie był powtykał w wypróchniałe otwory pobolewających go zębów. „Sodoma i Gomora!“ — mruknął.
Nie poszedł do szkoły; ale ponieważ miał pracować w interesie najwyższych zadań wychowawczych, przeto mniemał, że mu przełożony nie powinien potrącać wynagrodzenia za opuszczone lekcje. Popijając więc herbatę, zabrał się do pisania.
Rzecz dziwna, i dziś mu nie szła praca literacka. Zmuszał się do myślenia o ideałach, a tu myśl marna, głupia, przyplątała się do głowy, owładnęła umysłem profesora i nie chciała go opuścić. Upornie narzucało mu się pytanie: „Co się mianowicie stanie w żołądku z watą, nieświadomie połkniętą podczas snu w nocy?“
Umysł człowieka żyje skojarzeniami: jedna myśl budzi drugą, i w tym łańcuchu, złożonym z licznych nieraz ogniw, zatraca się częstokroć wątek myślenia. Profesor zapomniał o ideałach. Mimowolnie przypomniało mu się bowiem, iż ongi był na świecie prorok Jonasz, którego losy życiowe zaniosły do żołądka wieloryba jakoby... Ale co innego przebywać w cudzym żołądku, a co innego mieć we własnym watę... Czy wata należy do rzeczy strawnych?
Jonasz i wieloryb pchnęły profesora do myślenia o rybach: liny, karpie, szczupaki, sandacze, karasie. Do tej gromady atoli należy także najżarłoczniejsze na świecie zwierzę — rekin. Skoro jest żarłoczny i wszystko trawi, musi mieć dzielne zęby i wyborny żołądek... Szczęśliwa bestja! Jednakże raz jenerał austrjacki przewoził z Wenecji ranionych żołnierzy na okręcie; powstała gwałtowna burza, statek się rozbił, żołnierze utonęli... W tydzień potem złowiono rekina, w którego żołądku znajdowały się: guziki żołnierskich mundurów, nawpół strawione bandaże i w masę zbite kawałki waty... Nawet rekin nie mógł strawić waty!
Brzdączkiewicz powstał z krzesła i szybkim krokiem chodził po pokoju. Rekin przypomniał mu nauki przyrodnicze, względem których profesor miał różne wątpliwości i niekiedy wyrażał się otwarcie, że prowadzą młodzież na manowce. Cenił jednakże niektórych nauczycieli-przyrodników, ponieważ od nich czerpał swoje wiadomości o płucach, żołądku, jelitach, sercu, wątrobie i t. d. „Nie mam nic przeciwko temu — mawiał — aby naturalista objaśniał takie i tym podobne rzeczy; ale wara mu od „psyche!“ Gdy trzeba w duszę spojrzeć, to już my, filolodzy“.
Nauczając w szkole, był też niekiedy łaskawy na przyrodników i tak przemawiał do uczniów:
Naturalia non sunt turpia! Badaniom naturalistów zawdzięczamy ważne odkrycia procesów trawienia, oddychania, krążenia krwi, co poznawszy, człowiek łatwiej już może się ustrzedz przed różnemi szwankami na zdrowiu. Pamiętajcie tylko, że wysokie sfery ducha nie są dostępne dla tych, którzy źrenice swoje zatopili w materji!
— Więc cóż się dzieje w żołądku z tą połkniętą watą?... Leży chyba zbita w masę i zawadza.
Uczuł w sobie jakby ucisk. Wziął w rękę zwierciadełko, zbliżył się do okna, aby mieć lepsze światło, i zaczął naprzód oglądać język, a potem — otwory w zębach. Naraz ogarnęło go uczucie zdziwienia, a także — przestrachu. Bo oto w dolnej szczęce z lewej strony brakowało mu jednego zęba. Ten ząb jeszcze wczoraj był na swojem miejscu: nadpróchniały, jakiś zaśniedziały, ale był, dotrzymywał placu, borykał się mężnie z twardemi jak podeszwa pekeflajszami i rostbefami, a teraz go niema.
— Gdzie mi się ząb podział? — zapytywał Brzdączkiewicz sam siebie i miał fizjognomję taką, jakby utracił wiernego druha. Odłamał się, już nie posiadał warunków bytu... Niestety, coraz gorsze restauracje, coraz słabszy żołądek, coraz mniej zębów! Kiedyż się ten ząb odłamał tak, że nic nie wiem o tem? Czy razem z watą poszedł do żołądka?...
Takie sprawy zajmowały umysł profesora i o obronie ideałów nie było mowy. Pobiegł do łóżka, przetrząsnął pościel, obmacał poduszki, szukał nawet pod łóżkiem — nigdzie nic nie znalazł. Znowu pochwycił zwierciadełko i, patrząc w nie, przeliczył wszystkie zęby. Westchnął, wyglądał jak wódz, który na polu bitwy zliczył poległych żołnierzy i nabrał przekonania, że z resztką pozostałych inwalidów nie będzie mógł odnosić zwycięztw.
Stał się smutny. Doznawał jakiegoś dziwnego, nieokreślonego wrażenia: wydało mu się, iż w tej chwili w żołądku jego panuje poważno-groźny spokój, coś w rodzaju ciszy zwiastującej zbliżającą się burzę. Wata, Jonasz, rekin — wszystko zmalało w umyśle wobec tej zagadkowej utraty zęba. Usiadł, zamyślił się, zafrasował. I tak siedział, objąwszy głowę oburącz.
Dwie są melancholje, mówi poeta, jedna ze słabości, druga z siły; jedna jest kamieniem u nóg tonącego, druga — skrzydłami u ramion człowieka, który się przez nią wzniósł po nad marną powszedniość życia. Atoli żadna z tych dwóch nie była stanem duszy profesora.
Rozpacz przecież nigdy nie rozrywała jego piersi i nigdy jeszcze w życiu pytanie Hamleta nie zepsuło mu apetytu. Tem bardziej też nie odczuwał w sobie olbrzymiej potęgi Prometeusza, co to daje człowiekowi prawo zuchwalstwa i prawo spoglądania z góry na małość życia. Zwątpić o sobie, zniszczyć się, a nie, to światu rzucić pogardę, nogami go deptać — są to wielkie dramaty silnie czujących i głęboko myślących ludzi.
Brzdączkiewicz kochał tylko życie drobnych trosk, małych wysiłków. Jeżeli czuł, to strach, że jakaś przeciwność może jego życie podkopać, skrócić. Jeżeli myślał, to o środkach uchronienia się przed niebezpieczeństwami.
On nigdy nikogo nie zachwycił, nie porwał, nigdy niczyjej duszy na tyle nie zniewolił, aby się wzrokiem lub słuchem trzeba było dłużej na nim zatrzymać. W szkole nauczał z tą nałogową akuratnością, z jaką wahadło zegara odbywa ściśle oznaczone ruchy — i nic więcej. Uczniowie go nie lubili nudzili się jego nauczaniem, ziewali, głupieli. On także nie lubił uczniów. Nie było więc nigdy w jego melancholji dumy czynu, jedynej rzetelnej dumy człowieka, działającego z potrzeby własnej duszy.
Atoli oprócz tych dwóch melancholji, bywają jeszcze małe męskie i żeńskie smutki, smutki zwyczajne, co karlą i upośledzają ludzkiego ducha, zmuszając go, aby się myślą i uczuciem naginał do trosk najpowszedniejszych, którym lada mucha zaradzić podoła.
Profesor właśnie zadumał się o tem, że przyszedł nań czas, w którym się rozstać trzeba z mięsem, podawanem na stół w większych sztukach, z mięsem jedynie dobrem. Wkrótce wypadnie zacząć jeść głównie mięsne płyny, siekaniny, ułatwiające żołądkowi pracę. Naprzód on już przewidywał swoje ciężkie położenie gastronomiczne wobec chytrych podstępów restauracyjnych. Dumając, przeliczał w myśli potrawy, w których nóż kucharza podstawia się za zęby stołownika. Bo skoro nadeszła fatalna pora kruszenia się zębów, to już należy szanować pozostałą resztę i nie narażać na szwanki.
W czasie całego tego rozpamiętywania nastręczyła mu się także myśl ogólna: „Życie człowieka zaczyna się bez zębów i bez zębów się kończy“. Wspomniał, iż bezzębny leżał niegdyś w kołysce i bezzębny legnie w trumnie. To go wyrwało z zadumy.
Zegarek wskazywał godzinę drugą i profesor pomyślał, że nie można się bezkarnie przegładzać. Ubrał się przeto i opuścił mieszkanie, a przez ulicę szedł, jakby bez celu. Bezwiednie przybył „Pod elektryczność“, co sobie uprzytomnił wtedy dopiero, gdy ujrzał przed sobą starszego kelnera, pana Ferdynanda, który, z ołówkiem za uchem i serwetą w ręku, a uprzejmym uśmiechem na ustach, po trzykroć się ukłonił i zapytał:
— Obiadek, czy porcyjkę z karty?
Pedagog spojrzał mu w oczy i rzekł z goryczą, niechęcią:
— A czy to wiadomo, co u was jeść...
— Mamy nowego kucharza, panie profesorze! Befsztyczek z rusztu z jajkiem, polędwiczka z jarzynką, rostbef z tatarskim sosikiem...
— Co, rostbef?... U was rostbef? — zawołał Brzdączkiewicz, rzucając jadowite spojrzenie na starszego kelnera, który się teraz cofnął o dwa kroki i rzekł zniżonym głosem:
— Pokornie przepraszam pana profesora! Jabym chciał jak najlepiej. Niewiadomo, co który gość lubi.
— Hm! — sapnął pedagog, zdejmując palto. Ale się zmiarkował już widać, gdyż przemówił łagodniejszym głosem: Cóżbyś mi radził, panie Ferdynandzie? Żeby to było, uważasz, jakby tu powiedzieć... — Mówiąc to, przebierał w powietrzu pięciu palcami prawej ręki, jak gdyby grał na skrzypcach.
— Uważam, panie profesorze! Kawałek mięsa świeżego, smacznego, soczystego, miękkiego..
Wyliczanie tych przedmiotów mięsa zrobiło Brzdączkiewiczowi oskomę; zdejmując powoli kalosze, łykał ślinkę i mówił:
— Miękkiego, soczystego i zdrowego... Trzeba kucharzowi wyraźnie zapowiedzieć, że dla chorego!
— O, nie potrzebuje mi pan profesor przypominać! Znam gust i osobę!... Każe dać dwa mostki cielęce w potrawie — dobrze? Potem się zbliżył do ucha profesora i, jakby w tajemnicy przed innymi gośćmi, rzekł: Słowo honoru, świeżuteńkie, mięciutkie, jak masełko... Dla samego gospodarza robili... Nie będzie pan profesor żałował, że mię posłuchał.
— Niechże tam już! — mówił Brzdączkiewicz, sadowiąc się za stołem. Ale co przedtem zakąsić po wódce, żeby się nie struć?... Żeby znowu nie było, jak z tą sardynką, miesiąc temu!
— Jest galantynka śliczności, dopiero co ją przynieśli z lodowni! Potem zaś błagalnym głosem przemówił: Tylko, panie profesorze, pokornie proszę nie siadać pod oknem, bo wieje! — Ta prośba, niby z troskliwości, była obliczona jako captatio benevolentiae. — Wódeczkę i przekąski czy tu przynieść, czy się pan profesor pofatyguje do bufetu?... Lepiej przynieść — prawda? Piwka też?...
— Napiję się przy bufecie, tylko wprzód odpocznę trochę... Kufelek piwa — proszę podać!
— Czy w szkle grubem, czy w cienkiem?
— Zawsze w cienkiem!
Brzdączkiewicz poszedł do bufetu i tam się załatwił z wódką. Zapachniały mu marynowane rydze; ale się wstrzymał. Gdy wrócił do stolika swego, zastał tu już nakrycie, chleb pieprz, musztardę, wykałaczki i kufelek piwa.
Tymczasem pan Ferdynand pobiegł do kuchni i tam nalegał na kucharza:
— Panie kuchmistrz, dawać żywo mostki, bo temu staremu marudzie o mało język z gęby nie wyskoczy! Dobry ananas, zdrowie sobie u nas chce kupić za trzydzieści pięć kopiejek, a na piwo daje wtedy tylko, kiedy mu się należy dwie kopiejki reszty!
Mostki cielęce przybyły na stół; profesor się nachylił, obwąchiwał, nareszcie jeść zaczął.
Starszy kelner, nie mając nic lepszego do roboty, z serwetą pod pachą stał w oddaleniu i patrzył na gościa — zapewne w milczeniu robił sobie uwagi.
— Proszę jeszcze o jedno piwo!
Na to wezwanie Ferdynand poskoczył i po chwili stawiał już na wojłokowej podstawce przelewające się przez wierzch pieniste piwo a jednocześnie zapytał:
— Jakże panu profesorowi smakują mostki?
— Ujdą! — odrzekł Brzdączkiewicz, poruszając wąsami, których się czepiał sos biały i gęsty jak krochmal. Tylko porcje jak dla dziecka: jestem głodny — cóż mi dacie jeszcze?
— Możeby ptaszka — potem leguminkę jaką?...
— Czy są jaja świeże?
— Oh, panie profesorze, prościuteńko ze wsi!...
— To proszę mi dać pięć jajek, sadzonych na buljonie!
I znowu pan Ferdynand w cwał pobiegł do kuchni, gdzie wykrzykiwał:
— Pięć jaj na buljonie, tylko prędko, dla tego samego mantyki, co i mostki.
— A jakże mu mostki smakowały? — spytał kucharz, mający fizjognomję cynika.
— Zmiótł i talerz wylizał! Dlaczego pan kuchmistrz pyta?
— Bo to była stara cielęcina z przedwczoraj... Ja mięsa nie mogę marnować, ale co podam, gość zje i musi chwalić!
— Niechże aby pan kuchmistrz kelnerom tak jeść nie daje!
— Restauracji nie zakłada się dla kelnerów, tylko dla gości — odparł poważnie kucharz, ręką zbierając żółtko, które mu przypadkiem wpadło w szaflik od pomyj. Było to jedno z tych pięciu, które za chwilę miał spożyć pedagog.
Po jajach — jeszcze kufelek jasnego łódzkiego, przy którego piciu Brzdączkiewicz tak zahaczył starszego kelnera:
— Powiedzże mi, panie Ferdynandzie, czy się kiedy u was nie przytrafił gościowi jaki przypadek?
— Co za przypadek, panie profesorze?
— No, naprzykład, żeby kto połknął coś niewłaściwego — przypuśćmy — kość...
— O, niech Bóg broni! My bardzo dbamy o gości... Czasem tam zajdzie jaki człowiek z niższej klasy, to się mniej uważa. Słowo honoru daję, panie profesorze, w naszym zakładzie porządny gość nigdy nie miał przypadku! W innych restauracjach znajdują podobno goście w potrawach włosy, nici, szpagat, drzewo, szkło, ćwieczki, węgle. Jeden kelner opowiadał mi, że w tej restauracji obok jakiś gość połknął raz z flakami igłę.
— Jakto — igłę rzeczywistą? I cóż się z nim stało?
— Musiał mieć boleści, panie profesorze... Rzecz taka ostra kłuje.
— Szelmy jedne! — krzyknął oburzony Brzdączkiewicz, chwytając nóż mimowolnie. Takich restauratorów powinno się oddawać do kryminału na całe życie!
Myśl, że ktoś w restauracji połknął igłę, tak wzburzyła profesora, iż nie pił już czarnej kawy i byłby odszedł, nie zapłaciwszy rachunku, gdyby mu Ferdynand nie przypomniał.
Gdy wrócił do domu, postanowił koniecznie napisać obronę ideałów. Na nic się nie zdało postanowienie. Uczuł bowiem w gardle coś takiego, jak gdyby połknął świecę łojową, spluwał nieustanie, a nawet robiło mu się ckliwo. Ulżyło się cokolwiek, to zaraz brał pióro w rękę, ale tylko podkreślał napis: „W obronie ideałów“, lub poprawiał w nim każdą literę i na tem się kończyło. Wszystkie myśli pedagoga znowu, krążyły około żołądka. Naprzód zaczął się przechadzać po pokoju i pomrukiwał: „Djabli wiedzą, co takiego! Czyżby te mostki?“
To znowu wystawał przy oknie i bezmyślnie wpatrywał się w okno przeciwległego domu, gdzie mu nareszcie jakaś panienka pokazała język. Rozdrażnił się jeszcze więcej uczuwał wewnątrz jakieś ściskanie, mdłości, a cała ludzkość mu obrzydła.
Dawniej zwykł był w takich razach używać sody; ale mu ktoś powiedział, że z tego w żołądku powstają mydliny, szkodliwe dla organizmu.
— Kto wie, czy to nie przedsmak gorączki gastrycznej, pomyślał i znowu siadł na fotelu, wyciągnął nogi przed siebie, a obiedwie ręce położył na żołądku.
Zjawiła się stróżka, nastawiła samowar i gorąca herbata przyniosła profesorowi ulgę. Ale i tak nie mógł jeszcze pisać obrony ideałów.






VI.

W szkole i pensjonacie pana Dryblaskiego zaszły tymczasem niemałe zmiany.
Gorliwy przełożony, dręczony widmem zamachu na swoj zakład, z podwójną energją oddawał się teraz dziełu wychowania. Zaraz nazajutrz po odbytej sesji pedagogów Dryblaski był tak czynny, jak nigdy dotąd. Że zaś był śledziennikiem, nudnym, nieznośnym i gderliwym pedantem, przeto energję jego dotkliwie odczuli teraz wszyscy, którzy z nim mieli do czynienia: służący, uczniowie, nauczyciele. Czyż trzeba dowodzić, iż taka usilna działalność miała tylko ujemne znaczenie? Bo nigdy nie można narobić ludziom więcej szkody, jak wtedy, gdy się źle robi z całą ścisłością i sumiennością. Pedantyzm jest jak najmniej pożądany w wychowaniu dzieci, a na tem polu właśnie założył sobie główne gniazdo. Iluż to jest pedagogów, nie mogących pojąć, że najlepszą stronę każdego systematu, który nie wydaje owoców, stanowi to, iż systemat można zmienić, porzucić! Fanatyk ściśle wyznaczonego systematu pedagogicznego sprawia wrażenie niewolnika, usiłującego własne pęta narzucić swemu otoczeniu. Uprzedzony i zatwardziały w przekonaniach, nie widzi on tego, że nieustannie walczy tylko z błędami, które wynikają z jego własnego postępowania. Jakąż wartość ma w takim razie gorliwość, sumienność, energja?
Tak się rzeczy miały i z Dryblaskim. O ile w całą robotę mniej wglądał, a składał ją na barki średniego ludzkiego rozsądku, przeciętnej uczciwości swych podwładnych, o tyle szła machina.
Kiedy atoli sam na arenę wystąpił w pełnym rynsztunku formułek, gdy się począł wtrącać w drobiazgi i w sprawy najwyższego znaczenia, gdy wszędzie spostrzegał niedokładność, niedoskonałość w urzeczywistnianiu swego systematu, narobił nieładu i pomieszał wszystkim szyki.
Trzeba znać ogół, trzeba wiedzieć, jak on sobie wyobraża dobrą szkołę, dobry pensjonat, aby mieć pojęcie, co za sądy wydawali przyjaciele i nieprzyjaciele o zakładzie wychowawczym Dryblaskiego.
Pierwszy lepszy z brzegu obywatel miasta ocenia szkołę tak, jak swój sklep, fabrykę, przedsiębiorstwo. Miarą tej nad wszelki wyraz błędnej oceny jest „porządek i regularność“. Wywołałbyś zdziwienie, niewiarę, gdybyś oznajmił takiemu obywatelowi, że istniał na świecie niejaki Pestalozzi, który dobrze wychowywał dzieci bez porządku i regularności, ponieważ je wychowywał wszędzie i zawsze.
Tylko przez rozum i wiedzę można w dzieciach wychować rozum i wiedzę. Tylko przez charakter można wychować charakter. Tylko przez uczucia wychować można człowieka wrażliwego, zdolnego do uczuć wzniosłych. Przez porządek więc i regularność wychowuje się tylko w dziecięcych duszach porządek i regularność. Te dwa przymioty są niezaprzeczenie użyteczne dla człowieka w życiu; ale pedagogika nie może im stawiać wielkich ołtarzy.
Kto jest bowiem głupi, zły i niewrażliwy, ten pozostanie takim, choćby w nim bardzo wysoko rozwinięto nałogi porządku i regularności.
Otóż osią systematu wychowania Dryblaskiego były regularność i porządek. Tymczasem ojcowie i matki zaczęli teraz mocno podejrzewać i głosić, jakoby w owym zakładzie wychowawczym brakowało tego, czego właśnie było zawiele: porządku i regularności. I z powodu owego rzekomego braku niejeden postanowił syna swego przenieść do innego wychowawczego zakładu.
Brzdączkiewicz, męczennik i niewolnik swego żołądka, oddawał się smutnej zadumie, a tego samego dnia właśnie Dryblaski, męczennik i niewolnik swojego systematu, miał urwanie głowy ze służbą, z uczniami, z nauczycielami i z rodzicami pensjonarzów. Zaraz rano oddalił ze służby szkolnego posługacza za jakąś niedokładność w zamiataniu, a przed południem dwaj inni służący, zniecierpliwieni jego gderaniem, drapnęli ze służby. Dozorca wychowawczy, głowa zawiadująca pensjonatem, pan Szczypawka, także się ulotnił w dniu tym pamiętnym, a inny wręcz oświadczył, iż tylko do pierwszego pozostanie na swem stanowisku. Oprócz tego, dwaj młodzi nauczyciele, istne ozdoby zakładu, rzucili lekcje, ponieważ Dryblaski, nie mając pojęcia o wykładanym przedmiocie, wtrącał się do wykładu.
To jeszcze nie wszystko. Przełożony wydalił jednego ucznia z czwartej klasy, ponieważ jakoby demoralizował swoich kolegów. Atoli tegoż samego dnia zgłosili się dwaj ojcowie, którzy odebrali swoich synów z pensjonatu. Krzywił się Dryblaski, bąkał coś o swoim zawodzie, doznanym ze strony rodziców, odbierających dzieci z zakładu w ciągu roku szkolnego. Ojcowie odpowiadali krótko, że oni zawiedli się daleko gorzej.
Było to zawiele na jeden dzień, zwłaszcza, że jutro nie zapowiadało nic lepszego.
Późnym wieczorem, gdy już w zakładzie panowała cisza, przełożony poszedł do swego gabinetu, zrzucił z siebie pancerz systematu, usiadł w fotelu i myślał: „Co tu robić, jeżeli każde jutro będzie podobne do dnia dzisiejszego?“
Można przecież z człowiekiem smutnym, unieszczęśliwionym współczuć bez względu na to, co stanowi przyczynę jego smutku. Cierpienie spowodowane przez zawód na systemacie niedorzecznym nie jest mniejsze od cierpienia, spowodowanego przez zawód na systemacie mądrze obmyślanym.
Uroniwszy przeto łzę współczucia nad strapieniem przełożonego, snujemy dalej opowiadanie.
Nie spodziewajmy się tego, aby Dryblaski sobie przypisał winę za to, co go spotkało; nie oczekujmy również, aby sobie powiedział: „Chcę złe stosunki naprawić i zacznę od reformy własnego postępowania, od zmiany systematu!“ On widział winę zewnątrz i zewnątrz poszukiwał środków zaradczych. Konkurencja podburzyła opinję, opinja narobiła zła i trzeba zapobiedz, aby się zło nie szerzyło. „Trzeba wymyśleć coś takiego, żeby ludzie zaczęli dobrze mówić o pensjonacie!“ Dryblaski myślał, kręcił głową i tego wieczoru nie doszedł do żadnego rezultatu. Chciał niby to zrobić jakąś kombinację z Brzdączkiwiczem, o którym w mieście powszechnie mówiono: „Oto jest bardzo pożądny człowiek!“ Ale przełożony znał dobrze profesora i obawiał się wywiesić jego firmę na pensjonacie. „Zamknąłbym usta opinji, a chciwego wilka wpuściłbym do owczarni“ — myślał. Nazajutrz pan przełożony znowu wystąpił na pole działania. Źle! Służba się wałęsała, niechętnie spełniała jego rozkazy, szemrała po kątach. Dozorca, zastępujący miejsce pana Szczypawki, łaził po salach pensjonatu z odętemi wargami, nie łajał uczniów, nie następował im na pięty, choć to stanowiło istotę jego obowiązków. Dryblaski spytał go o coś, a on słówka cedził, jakby łaskę robił, mówiąc. Tylko malcy z dwóch klas najniższych trwożliwym wzrokiem spoglądali na swego piorunowładcę.
Zaczęli się schodzić nauczyciele; ale i oni wyglądali jakoś surowo, groźnie, a może tylko w oczach przełożonego byli takimi. Świat jest piękny, gdy nam dobrze; świat jest szpetny, gdy nam źle. Nadszedł nauczyciel kaligrafji, Gilgemann, który z całego miasta znosił Dryblaskiemu plotki, a dziś mu do reszty zatruł życie, wymieniając nazwiska trzech chłopców, których z pewnością w tym tygodniu ojcowie odbiorą z pensjonatu.
Rozpoczęły się lekcje, i cisza, panująca w kancelarji, w gabinecie, miała dla przełożonego coś równie groźnego, jak dla profesora Brzdączkiewicza cisza w żołądku.
W tem przed zakład wychowawczy zajechała piękna kareta, a z niej wysiadła jakaś blada pani i z gorączkowym pospiechem zwróciła swe kroki ku szkole, a za nią szedł z powagą wyprostowany lokaj w długim po kostki surducie i wysokim kapeluszu. Była to jedna z owych fanatycznych matek, które niewzruszenie wierzą, że ich synowie urodzili się do wielkich przeznaczeń i niezawodnie zostaną wielkimi ludźmi, jeżeli tylko nie spaczą swej gienjalności i cnoty w zetknięciu z nieudolnymi pedagogami i zepsutymi kolegami. „Straszne rzeczy! Gucio jednego dnia dostał aż dwa razy za uszy od pana Szczypawki; korepetytor zaś nieustannie nazywa go osłem, a przytem tak się nań zamierza, jak gdyby go miał zamiar wykułakować. Innym razem Gucio otrzymał kilka szturchańców, od daleko silniejszego kolegi, a w przeszłym tygodniu dostał od któregoś czwartoklasisty takiego szczutka w nos, że się aż zakrwawił“..
Matka Gucia, ze łzami w oczach i nadzwyczajnie wzruszona, przybyła więc oświadczyć panu przełożonemu, że w szkole, gdzie się takie rzeczy dzieją, niema widocznie najmniejszego porządku. Jednocześnie oznajmiła, iż stosownie do tego, co wie od Gucia, w całem gronie nauczycieli jeden tylko profesor Brzdączkiewicz nie prześladuje dzieci i „jest na swojem miejscu“; zresztą toż samo mówią koledzy Gucia.
Z początku bardzo się usprawiedliwiał pan przełożony, mówił, że pana Szczypawki nie ma już w zakładzie, że za gburostwo wydalił także z zakładu stałego korepetytora Tatarskiego i usunął czwartoklasistę, słynnego ze szczutków i kułaków. Ale kiedy matka trzy razy z rzędu zarzuciła brak porządku w zakładzie, jako główną wadę systematu wychowawczego, przełożony nie mógł już wytrzymać i naprzód pozwolił sobie zrobić uwagę, jakoby płeć żeńska nie była kompetentną do oceniania systematów pedagogicznych; następnie posunął się dalej, nazwał Gucia „skończonym osłem“ i „próżniakiem ostatniego rzędu“.
Rozdrażniona w najwyższym stopniu pani odebrała syna z zakładu i odjechała, powtórzywszy raz jeszcze z naciskiem, że szkoła, w której niema najmniejszego porządku, nie jest zakładem wychowywania, lecz — demoralizowania dzieci.
— Tego już zawiele! — zawołał Dryblaski, przykładając rękę do czoła. Potem, jakby się ocknął, chwycił kapelusz, laskę, wybiegł na ulicę, wsiadł do pierwszej spotkanej dorożki i kazał się zawieść na Piękną, gdzie mieszkał Brzdączkiewicz.
Zdziwił się niepospolicie i przestraszył profesor na widok przełożonego, sądził bowiem, że chodzi o pośpiech w napisaniu obrony ideałów.
— Co słychać, profesorze? — pytał Dryblaski, ucałowawszy przedtem oba policzki pedagoga z niezwykłą serdecznością.
Brzdączkiewicz spojrzał na przełożonego oczyma podobnemi do oczu karasia i rzekł smutnie:
— Niestety, obrona ideałów jeszcze nie gotowa! Jestem jakiś rozbity, sam nie wiem, czego mi brakuje...
— Mniejsza o to, kochany profesorze! O co innego mi teraz chodzi.
— Jeśli się nie mylę, mamy dziś wieczorem zebranie u Przytyckiego — więc zapewne...
— Eh, to zebranie nie będzie miało już znaczenia, ponieważ powziąłem zupełnie inne postanowienie, o czem właśnie we dwóch tylko możemy pomówić.
— Tam do djabła! — pomyślał profesor. On chce pewnie zaprowadzać oszczędności, poobcinać pensje nauczycielom i mnie wystawia na sztych, jako swoje narzędzie.
Niepodobała się też profesorowi obojętność przełożonego, dotycząca wieczornego zebrania, żachnął się przeto, wołając:
— Ależ do Przytyckiego koniecznie iść trzeba! Obraziłby się za takie lekceważenie!
— Możemy iść, nic nie szkodzi; powtarzam tylko, iż wobec postanowienia, które ostatecznie powziąłem, dzisiejsze zebranie mniej dla mnie waży. Dodam nawet, że co my tu we dwóch uchwalimy, o tem nie należy u Przytyckiego wspominać.
W odpowiedzi na to profesor założył ręce na piersiach, a stojąc naprost Dryblaskiego w wypłowiałym szlafroku i przydeptanych pantoflach, wpatrywał się bacznie w rysy twarzy przełożonego, jak gdyby chciał z nich wyczytać, o jakiem to mianowicie postanowieniu jest mowa. Bo gdyby przypadkiem chodziło o zmniejszenie wynagrodzenia za nauczanie, to on pierwszy będzie energicznie protestował. „O, Dryblasio gotów i to zrobić, że opłatę od uczniów podwyższy, a nauczycielom płacę obniży!“...
Jednakże pan przełożony niebardzo się coś kwapił z wyjawieniem swego postanowienia. Zachodził z daleka, perorował obszernie o wzajemnem zaufaniu, o wspólnem uwielbianiu jednych i tych samych ideałów, o zdążaniu do jednakowego celu i o wartości pracy, opartej na takich podstawach.
Brzdączkiewicz już był pewny, że chodzi o ujęcie obroku koniom roboczym, przeto mniej uważnie słuchał, a w myśli przygotowywał sobie protest. Dopiero kiedy przełożony począł się wyrażać z ubolewaniem o smutnej doli nauczycieli prywatnych, a przytem wyjął cygaro i ofiarował je profesorowi, wtedy Brzdączkiewicz włożył obie ręce w kieszenie szlafroka i bacznie już słuchał przemowy.
Biedniejszy augur nastawił uszy, miał na ustach uśmiech przymilenia i zdawał się do bogatszego mówić: „Wszystko mi się zdaje, że masz, bratku, na oku jakiś interes, z którego i mnie może coś kapnąć“.
Nareszcie ukończył korowody pan przełożony i zaczął mówić wyraźniej:
— Od jakiegoś czasu czuję się niezdrów, często doświadczam bólów i zawrotów głowy, to znowu uczuwam strzykanie w krzyżach, doznaję cierpień reumatycznych w ręku, w nogach, a w nocy udręcza mię przytem bezsenność. Zasięgałem rady lekarzy, którzy zawyrokowali, iż potrzebuję dłuższego wypoczynku, wytchnienia dla swych nerwów, będących w opłakanym stanie. Naturalnie, do tego stanu doprowadziły mię kłopoty, mozolna praca, wymagająca ciągłego natężania umysłu...
— A jak też panu dopisuje żołądek? — spytał skwapliwie profesor, chcąc przez to zaznaczyć, że go obchodzi stan zdrowia przełożonego.
— Mój żołądek nie jest wprawdzie bez ale, jednakże, dzięki zdrowemu i prawidłowemu odżywianiu, działa wcale nieźle.
— To najgłówniejsza! Żołądek pozostaje w ścisłym związku z całą działalnością człowieka... A ja, niestety, pod tym względem jestem w rozpaczliwem położeniu!
— Jeżeli się zgodzisz, panie profesorze, na mój projekt, zaręczam, że za jaki rok będziesz należał do rzędu ludzi, obdarzonych jak najzdrowszym żołądkiem — rzekł uroczyście przełożony.
Dziwnym blaskiem zaświeciły oczy Brzdączkiewicza, który już teraz był pewny, że w planach i postanowieniach Dryblaskiego może odegrać jakąś większą rolę. Nie postawił atoli przełożonemu żadnego pytania, nie zdradził swego uczucia, tylko spokojnie wyczekiwał.
— Otóż, panie profesorze — mówił dalej przełożony — ja się muszę usunąć na jakiś czas od swych zajęć: na rok, może na dwa, trzy lata. Ale przecież nie mogę zostawić bez opieki zakładu, swego ukochanego dziecka! Nie mogę również tej opieki oddać w pierwsze lepsze ręce. Zastanawiałem się nad tem, przemyśliwałem oddawna, choć z nikim nie mówiłem. Dzisiaj nadeszła chwila stanowcza, czuję się coraz gorzej, upadam z wyczerpania wtedy właśnie, kiedy mój system wychowawczy domaga się odemnie całej energji. Cóż powiesz na to kochany profesorze, gdybym oddał zakład pod twą opiekę? Zdaje mi się, iż godniejszych rąk nadaremniebym poszukiwał.
Brzdączkiewicz pomyślał teraz: „Źle mu idzie widać interes i chce zwinąć starą firmę, a pod nową go prowadzić!“ Nic atoli nie mówił, tylko udawał zaskoczonego i nie wiedzącego, jaką dać odpowiedź. Zmarszczy] czoło, nadał twarzy wyraz poważny, przychylił głowę ku lewemu ramieniu, wysunął naprzód dolną wargę, jakby mu spuchła, i rozłożywszy obie ręce, niby ksiądz przy ołtarzu, rzekł bardzo spokojnym głosem:
— Z tego wszystkiego najdroższą i najzaszczytniejszą dla mnie rzeczą jest zaufanie twoje, panie dyrektorze! Co się tyczy samej propozycji, to się zgadzam wogóle, jakkolwiek różne szczegóły potrzebują tu wyjaśnień.
Tak mówił, w duszy zaś pomyślał: „Ki djabeł go podleciał, co się stało? Przecie nie jestem taki głupi, abym uwierzył w rzeczywistą chorobę tego udawacza, albo myślał, że on mnie istotnie uważa za swego przyjaciela i za mistrza w sztuce wychowania“.
— Dla mnie — rzekł przełożony po chwilce milczenia — całą rękojmię stanowi człowiek, który potrafi mój system pojąć, uszanować i w szkole go utrzymać. Skoro więc kochany profesorze, zgadzasz się na moją propozycję wogóle, to się przecież nie rozejdziemy z powodu jakichś drobiazgów. Znamy się od tylu lat i, o ile pamiętam, nigdy pomiędzy nami nie przyszło do zatargu o zasady — nieprawdaż?
— Ha, bo umieliśmy zawsze robić sobie ustępstwa z rzeczy mniej ważnych, a zgadzaliśmy się na punkcie zasad głównych! — odrzekł profesor głosem uroczystym.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś, pochlebiając sobie wzajemnie; nareszcie Dryblaski pożegnał Brzdączkiewicza, który gościa wyprowadził aż na schody. Nawet na schodach jeszcze coś gwarzyli, świecili sobie bakę. Musiał któryś powiedzieć coś bardzo wesołego, bo obaj się zaczęli śmiać grubym, basowym głosem, aż sąsiedni lokatorowie uchylali drzwi i wyglądali na schody. I ta okoliczność rozłączyła przyjaciół.
— Musiał mu ktoś gorącego sadła zalać za skórę, skoro on tak około mnie skacze! — powiedział sobie profesor, zacierając ręce. Dryblasek jest tchórz, łatwo się zraża, lada co go dręczy, gryzie... Tu musi być klucz do tego zagadkowego obdarzenia mię zaufaniem. Czyż ja się dziś rano jeszcze mogłem spodziewać, że zostanę przełożonym zakładu wychowawczego? O, ja wiem, że imię moje jest dobrą firmą!... Nic a nic nie ryzykuję, a widoki są dobre. To tam puste gadanie o tej pracy, od której jakoby nabawił się cierpień nerwowych. Hipokryta, zamyka się w gabinecie, nic nie robi i myśli, że kto uwierzy w jego ciężką pracę! Cóż on sądzi, że ja będę za niego orał? Bardzo się zawiedzie. Widocznie doszedłem do tego, do czego wzdychałem przez całe życie: kuchnia w domu i na każde zawołanie! Pociągnie się najprzód kucharza do egzaminu i jeśli lichy — dymisja. Robić oszczędności na swoim organizmie, skąpić sobie — nie myślę. Bardzom ciekawy, jak on ułożył sprawę przychodu i rozchodu? Ee, taki majster musiał się pozastrzegać, zabezpieczyć sobie ładny dochodzik!... A mnie sama nadzieja lepszego bytu już sił dodała w tej chwili: czuję się zdrowym, krzepkim. Ależ mam apetyt — mater dolorosa! Jem dzisiaj obiad „Pod daszkiem“ i to obiad co się zowie! Wypiję sobie buteleczkę reńczyka, żeby oblać tę godność, trącić się z sobą samym: Lukullus z Lukullusem. No, a potem około dziesiątej wieczorem kolacja u Przytyckiego.






VII.

Porzućmy na chwilę profesora, pozwólmy mu spokojnie zjeść obiad „Pod daszkiem“, a następnie, jeśli chęć uczuje, niech się prześpi po obiedzie. Kto jest pan Przytycki?
Dopóki był na stanowisku nauczyciela, nikt o nim nie słyszał. Może pracował skromnie, cicho, jak rzetelnie dzielny człowiek? Nie: był groszorobem, pracował wyłącznie dla siebie, zdobywał na przyszłość kawałek chleba i cel swój osiągnął. Tego mu za złe brać przecież nie można. Ale niechże je swój chleb i ani piśnie o poświęceniu, o wielkich zadaniach życia, o ołtarzach obowiązku, ideji! On powinien już być zupełnie zadowolony, ponieważ sobie sam postawił pomnik — kamienicę. Tymczasem takim ludziom właśnie zachciewa się laurów sławy na deser życia! Cóż dać tym, którzy zawsze o sobie zapominali? Jak to smutne, gdy człowiek w kwiecie i sile wieku myślał wyłącznie o tem, co będzie jadł na starość, a dopiero doszedłszy sędziwego wieku, po wieniec zasługi wyciąga chudą rękę skąpca, która jedynie do siebie garnąć umiała. Zuchwalcze, tobie się chce sławy myśliciela, cnotliwego dobroczyńcy ludzkości, może i fanatyka jakiej ideji? Żuj oto bezbożniku, chleb swój z tą samą obojętnością, z jaką spełniałeś służbę przy tych ołtarzach, które zaledwie umiesz nazywać!
Jest to krótka, lecz dostateczna charakterystyka owego męża zaufania, który na dzisiejszy właśnie wieczór zaprosił do siebie wychowawcze grono zakładu Dryblaskiego.
Atoli zebranie u Przytyckiego nadzwyczajnie wszystkich znudziło. Nauczyciele zeszli się o siódmej, łazili po kątach salonu i ziewali. Botanik oglądał pokojowe rośliny w doniczkach, jeograf przerzucał album widoków Szwajcarji, matematyk zaciągał się cygarem, puszczając z ust kółka dymu. Ci ludzie pracowali razem i dla jednego celu, a nie mieli o czem mówić z sobą; znać było, że to jest towarzystwo źle dobrane, że nikt nikomu nie ma nic do powiedzenia. Pan gospodarz otwierał parę razy usta, zaczął mówić o braku opinji w sprawach wychowania, ale mu powiedziano, że trzeba z tem poczekać na przełożonego, a głównie Brzdączkiewicza, który zobowiązał się napisać obronę ideałów. Interes pedagogów dla zakładu coś jakby ochłódł, a niektórzy wyglądali dzisiaj tak nawet, jakby już nie stali po stronie Dryblaskiego.
Około ósmej weszła do salonu pani z córkami i odbyły się przedstawienia, szastanie nogami, podawanie rąk, wypowiadanie czczych grzeczności. Damy jednak nie przyczyniły się obecnością swoją do ożywienia towarzystwa. Świat pedagogiczny, jak wiadomo, nie odznacza się zbyteczną rycerskością względem dam i sztuką ich bawienia, a przeto Przytycka i jej córki zwiększyły tylko grono osób znudzonych. A jednak było tam kilku kandydatów do stanu małżeńskiego...
Prawda i to, że pedagog wtedy dopiero ma wyższą wartość, gdy już posiada kamienicę.
Na szczęście rzucił ktoś myśl mądrą: „Zagrajmy w winta!“
I przy zielonym stoliku niebawem powstało najgłówniejsze ognisko wymiany myśli i uczuć.
Nie macie państwo pojęcia, jak o wiele przyjemniej wpadają w ucho głosy takie: „Dwa pik, trzy kier, cztery bez atu“, aniżeli: „Ah, jakaż pyszna jesień w tym roku!“ „Mamy nareszcie tramwaje do „Wilanowa!“ „Na Mierzwińskiego nie można już dostać biletu!“ Albo, co gorsza: „Helenko, zagraj panom — wiesz to, coś grała wczoraj wieczór!“
Dryblaski przyszedł już po dziewiątej, a Brzdączkiewicz utrafił tak dobrze, że z chwilą jego wejścia akurat wszyscy zasiadali do kolacji.
— Nareszcie! — wykrzyknął gospodarz, czule ściskając nowoprzybyłego. Cóż się to pan profesor tak spóźnia?
— Pracowało się! — odparł Brzdączkiewicz, ukradkiem upatrując, gdzie stoi butelka z wódką i przekąski. Dalibóg, oczy niedługo człowiek straci nad poprawianiem tych wypracowań!
Nawiasem mówiąc, wypracowań wcale nie poprawiał, tylko się wyspał po obiedzie.
W czasie kolacji panowało takie samo milczenie, jak przed kolacją, tylko Brzdączkiewicz, siedząc obok pani domu, odwracał niekiedy oblicze od talerza i zachwalał już to sos, już jarzynkę, a miał przekonanie, że w ten sposób bawi i uszczęśliwia swą damę.
Przy końcu stołu nauczyciel kaligrafji prowadził żywą rozmowę z nauczycielem śpiewu o wynalazku prochu bezdymnego, a obaj ciągle się zwracali z zapytaniami do nauczyciela chemji, „czyby im nie zechciał kiedy pokazać w laboratorjum, jak się robi proch bezdymny?“
Przytycki widział, iż goście jego mają ogromny apetyt, ale nie pojmował dlaczego dzisiaj nikt nie dotyka kwestji, która niedawno u Dryblaskiego roznamiętniała umysły.
Jemu przecież zależało na tem, gdyż przez wtrącanie się w różne sprawy zyskiwał sobie rozgłos i w danym razie mógł powiedzieć: „Ja to głównie załatwiłem! Gdyby nie ja, nie istniałby zakład Dryblaskiego!“
On zawsze usiłował dużo robić tam, gdzie nie było nic do zrobienia, albo nie należało nic robić.
— Rozwiążą im się języki zapewne przy czarnej kawie i likierze! — myślał Przytycki.
Kiedy więc nadeszła stosowna chwila, zbliżył się do Brzdączkiewicza, namiętnie rozprawiającego z gospodynią o sposobie przyrządzania majonezu i szepnął mu na ucho: „Profesorku, czas zacząć mówić!“ Ale profesor wcale nie miał chęci przerywania dysputy kulinarnej, więc wskazał tylko palcem na Dryblaskiego i rzekł: „On musi zagaić!“ Gdy atoli Przytycki zagadnął o to samo przełożonego, ten ukazał Brzdączkiewicza, jako głównego działacza.
— Widocznie napróżno wyprawiłem im kolację — pomyślał gospodarz.
Rozeszli się. Profesor odprowadził przełożonego, z którym przystawał po drodze, bliżej omawiając warunki objęcia zwierzchnictwa nad zakładem wychowawczym.
Powróciwszy do domu, Brzdączkiewicz nie mógł zasnąć: może dlatego, że się w dzień wyspał, a może z niezwykłego wzruszenia. Już bowiem nazajutrz miał go Dryblaski przedstawić nauczycielom i wychowańcom, jako swego zastępcę, i przelać nań całą swą władzę. Tak się między sobą ułożyli, wracając z kolacji od Przytyckiego. Chwila była nadzwyczajna, więc nie dziw, iż sen uciekał z powiek pedagoga.
Puścił teraz wodze myślom. Oczekiwało go zadanie wychowania setek dzieci na ludzi. Myślą tą opanowany, począł się zastanawiać, czy on też rzeczywiście miał zamiar wychować kiedy kogo. Jakby przez mgłę pamiętał, że mu się raz czegoś podobnego zachciało. Właśnie, kiedy tylko co ukończył był uniwersytet, zaproponowano mu wychowanie gdzieś na wsi czterech chłopczyków. Warunki były korzystne, przeto przyjął obowiązki. I teraz żywo stanęły mu w pamięci wszystkie szczegóły. Z Warszawy wyjechał w popielatym kapeluszu, w niebieskim krawacie i ciemno-niebieskich okularach. Jakoś tak się zdarzyło, że tylko dwie książki miał z sobą: „P. Ovidii Nasonis Metamorphoses“ i „Jedynie prawdziwy, a nader użyteczny sposób skutecznego rozwijania umysłów dziatek.“ Tę ostatnią książkę kupił na wyjezdnem u antykwarjusza, mając szlachetny zamiar poznania teorji pedagogicznych. Inne książki swej bibljoteki, jak: „Klucz do metody języka angielskiego“, „Wypisy greckie Jacobsa“, „Rozmówki polsko-francusko-niemieckie“ i t. d. pozostawił w upominku stróżowi domu razem z pudłem na kapelusz, łapką na myszy i parą starych butów.
Młody pedagog, znalazłszy się na miejscu, odczytał ów „Jedynie prawdziwy, a nader użyteczny sposób“ i odrazu zrozumiał prawdziwość, użyteczność i skuteczność metody. Chodziło o to, ażeby przy każdej sposobności umysł ucznia zstępował „od ogółu do szczegółu“.
Jeżeli dajmy na to, przedmiotem zajmującym umysł był „mak“, wtedy uczeń, zgodnie z zasadą metody, przedstawiał takie opowiadanie: „Mak jest to przedmiot, który się znajduje w ogóle przedmiotów. Jest on we wszechświecie, jest na kuli ziemskiej. Ale maku nie należy poszukiwać w wodach oceanów, mórz, jezior, stawów, rzek, strumieni, źródeł, studni; trzeba go poszukiwać na lądach pięciu części świata. Mak nie jest kamieniem, ani ziemią, jest on istotą żyjącą; przeto nie trzeba go poszukiwać w państwie kopalnem. Z tego wypada, że mak znajduje się albo w państwie zwierzęcem albo roślinnem. Ponieważ zaś mak nie jest zwierzęciem, jest przeto rośliną. Rośliny lądowe rosną albo w górach, albo w lasach, na łąkach polach i w ogrodach. Ponieważ maku niema w górach, w lasach i na łąkach, jest on przeto rośliną polną lub ogrodową“.
Dzieci były żywe, jak iskry, a metoda „od ogółu do szczegółu“ nadzwyczajnie im się podobała. Ileż tam było wrzawy, nieustannej paplaniny przy każdej sposobności! Gdy jedno zapytało: „Co to jest zupa?“ inne na wyścigi wykrzykiwały. „Zupa, jest to przedmiot, który się znajduje w ogóle przedmiotów. Jest ona we wszechświecie, jest na kuli ziemskiej. Ale zupy nie należy poszukiwać w wodach oceanu i t. d.“
Marjanek, Wacio, Kazio i Władzio ciągle się popisywali.
Były tam zaś dwie ciotki malców: panna Pelagja i panna Salomea, obie stare panny, którym się ta metoda tak bardzo podobała, iż po całej okolicy rozniosły sławę młodego pedagoga. Na szczęście, ktoś rozsądny zwrócił uwagę ojca uczniów, że to jest czcze gadulstwo, które nietylko nie popiera umysłowego rozwoju dzieci, lecz go powstrzymuje.
Brzdączkiewicz, po krótkotrwałym tryumfie sławy pedagogicznej łatwo się zgodził, aby zaniechać metody od ogółu do szczegółu, ponieważ miał na podręczu inną metodę „stąd dotąd“, którą się nazywa niekiedy paznokciową. Uczniowie jego kształcili się teraz sami, co było dla nich już lepsze, a dla nauczyciela wygodne.
— No, ale zachodzi pytanie, czy bez metody można prowadzić duży zakład wychowawczy? Rozbierzmy systemat Dryblaskiego! Po pierwsze — porządek, powtóre — regularność, po trzecie...
W tem miejscu profesor zasnął, chociaż to nie było do przewidzenia.
Spał przewybornie i dopiero nad ranem miał sen osobliwy. Śniło mu się oto, że już pełnił obowiązki przełożonego zakładu i używał przywilejów zwierzchnika w szerokiem tego słowa znaczeniu. Rozsiadł się właśnie w jakimś gabinecie, na miękkim fotelu, przed czysto nakrytym stołem i z upragnieniem oczekiwał podania obiadu. Obok owego gabinetu, przez ścianę tylko znajdował się jadalny pokój pensjonarzy, którzy o tej porze także zasiedli do obiadu. Do uszu profesora, już teraz przełożonego, z pensjonarskiej jadalni dochodził tylko szczęk nożów i widelców. „Szczególna rzecz — myślał sobie — te dzieci zachowują się przy stole tak skromnie i cicho, jak w kościele! Widać, że to są chłopcy dobrze wychowani, szanujący mój spokój.“
Te myśli przerwał mu służący, który wniósł wazę, postawił ją na stole, a potem kolejno przynosił rozmaite półmiski, naczynia z sosami. Od potraw tych biła przyjemna woń, rozchodziła się w powietrzu i niezmiernie zaostrzała apetyt. Brzdączkiewicz z wielką skwapliwością zabierał się do spożywania obiadu, ale kiedy przypadkiem spojrzał na bok, spostrzegł obok siebie po prawej ręce nakrycie, przygotowane na jedną osobę. „Któż to taki ma ze mną jeść obiad?“ — zapytywał siebie samego.
Zaledwie to pomyślał, gdy, jakby odpowiedź na jego pytanie, pojawiła się dziwna, zagadkowa osoba, niby widmo. Ubiór stanowiła długa, czarna szata, a twarz tej osoby była bladą i bardzo surową. Zasiadła ona przy stole, nie tknęła jednak żadnej z zastawionych potraw.
Profesor jadł raźno, ponieważ wszystkie dania smakowały mu tak, że nie pamiętał, aby kiedykolwiek w życiu jadł obiad równie wyśmienity. Nasyciwszy się już dobrze, począł uważniej spoglądać na swoje sąsiedztwo. Milcząca postać nietylko nań nie patrzyła, ale zdawała się odwracać w przeciwną stronę. Osobliwe zjawisko, jakby nie z tego świata: postać ludzka, cień, czy może przywidzenie, ułuda wzroku?
— Ta postać wydaje mi się być znaną — rzekł profesor półgłosem.
Wtedy widmo zwróciło ku niemu swoje oblicze i przemówiło:
— Tak dawno rozstaliśmy się z sobą, żeś już widać zupełnie o mnie zapomniał!
— Któż ty jesteś? — spytał Brzdączkiewicz, któremu głos drżał teraz, a serce mocno biło ze strachu.
— Jestem twojem własnem sumieniem!... Opuściłem cię, ponieważ obok twego żołądka nie było dla mnie miejsca; ale dziś jeszcze staję przed tobą z wyrzutem i upomnieniem, ponieważ się oto dopuszczasz wstrętnego kannibalizmu!
— Kannibalizmu? — wyszeptał profesor z przerażeniem. Przecież ten obiad...
— Był stypą ludojada! Człowiecze, ty ogryzałeś dzieci!
Rzekłszy to, widmo zbliżyło się do ściany, przedzielającej gabinet od jadalni pensjonarzy. Ściana zniknęła, czy się stała przezroczystą, i Brzdączkiewicz ujrzał siedzących dokoła stołu bladych, wychudłych pensjonarzy, których ciała były jakby ponadgryzane: jeden miał czaszkę zębami napoczętą, drugi — policzki wygryzione, inni — ręce, nogi, piersi.
— Przypatrz się ofiarom swoim i wiedz, że się ciebie już teraz wyrzekam na wieki!
Zbudził się przerażony, włosy mu jeżem stawały na głowie, w oku jego tkwił jeszcze ów straszny cień sumienia, a w uchu brzmiały ponuro ostatnie słowa: „Wyrzekam się ciebie na wieki!“
Doczekał się atoli jasnego dnia, ochłonął, przyszedł do siebie. O wpół do siódmej wstał „do obowiązków“. Ubrał się, wypił herbatę i z parasolem pod pachą poszedł, ażeby, jako przełożony, zluzować Dryblaskiego.
I tak, dzięki naciskowi opinji publicznej, na miejsce człowieka, któremu śledziona zastępowała serce i mózg, przyszedł człowiek, któremu żołądek zastępował sumienie. Ale pal sześć wychowanie, byle tylko przedsiębiorstwo na mózgach młodzieży nie zachwiało się w swoich podstawach!






ROGIELUK.
Monolog Starego Stangreta.
Autorowi „Wysadzonego z siodła.“

Oj Rogieluk, Rogieluk, jakiby z ciebie kóń setny mógł być, żebyś ty, marcho, jeno krzyneczkę posłuchania miał w sobie!

(Wydobywa z zanadrza butelkę gorzałki, pije, a potem spluwa na bok).

Rogieluk — eee! Cegój ty tak kopytem walisz w podłogę? Pod ziemią się chcesz zaryć — hę?
Musi cni mu się, czy co takiego. Burcy w nim gorącość ze krwi, robi, i bez to mu stanie nie lubuje. Zwyczajnie, nie żaden prosty kóń. Jabym jego wyrychtował na frontowego kónia, aż miło. Oho, przebierałby nóżkami, minowałby główką — kieb warsiawska panna! Ale czy ja tu teraz w stajni co znaczę? Czy tu kto uzna jaki mój porządek? „Stary pijus!“ — powiadają i kwita.
Inaksza moda nastała: Sprowadzili se miastowego stangreta; na gwałt im się zachciało takiego, co wąsy goli i w rękawicach na koźle siada. Ón niby będzie perfony pijał, nie gorzałkę! Niech ta pije, niech im wonia!
Trzydzieścim lat i sześć powoził swego starego hrabiego i dobrze było. Teraz mię zaś oto w kąt cisnęli, jak starą drapakę pomiotło, co się już na nic nie godzi. Niechże-ta, niechże-ta!
Ha, cóż nie mieli cisnąć, kiej hrabianka oto wyszła za ów-tego pana barana, czy jak mu tam. Pono on Miemiec, Frajcuz, czyli też inszy odmieniec, niektórzy pedaję, co jest wychrzta z prostych handlerzy. Cóż za dziwota, że taki chce na swoję modę syćko u nas poprzekabacać?
Ogromna pociecha z takiego pana, uśmiać się można, choć on ta ludziom dopieka i psoty im niemałe robi. To jedno mi dziwne, że stary hrabia, pan taki herny, a pozwala ónemu pokrace na różne cudaczne rzeczy: już mu pewnikiem spuścił pałac i całe dziedzictwo. Aż mi się we łbie przewraca z tego wszyćkiego. Oj strasznie mi się widzi opacznie słuchać, kiej ów-ten nowak rozkazy daje! Zawiozłem ja go był kiejsik do Kielc, to mi przez całą drogę dziesiętował: „Nie strzelaj z bicza!“ Nie mogłem wytrzymać, jakom nauczny, i strzelałem. Uraził się za to na mnie pewnikiem, że niby posłuchanie moje jest kiepskie, i zaraz mi zechciał dokuczyć. Prowadzi on mię tam obces do jednego felciera i powieda: „Słuchaj-no ty, jak chcesz u mnie służyć, musisz się kóniecznie przebrać, a te wąsiska paskudne zgolić!“ — „Oo — źle!“ — myślę sobie i ozwę się do niego z pokorą: — „Jaśnie panie, dyć ta moja kapota jeszcze niczego, płaszcz jacy na pelerynie nieco wypłowiał, wąsy zaś moje bez mała pięćdziesiąt lat mają!...“ — „Taka moja wola! — krzyknął i zaczerwienił się ze złości. — Siadaj tu zaraz, bo cię powinni tak ogolić, jak ja przykazuję!“
Zdjął mię strach czegosik, ale nic; siadłem se tam na stołku, czekam, co dalej. Choć ón nie swojski ślachcic, zawdyć to pan, chleb daje, płaci, a ja przy nim — sługa, mizerak.
W te pędy przyskoczył śwarny jakiś chłopaczek i — trzask-prask — pędzlem mi galanto namydlił calusieńką gębę. No, dobrze, ja precz siedzę — cóżem miał robić? Jeno, kiejem już poczuł, co te moje siwe wąsiska chrzęszczą, nie przymierzający jak trzcina pod kosą, takem na żaden sposób nie mógł żałości w sobie strzymać. Jak też nie ryknę w niebogłosy, Panie święty, a łzy mi się z oczu siurczkiem puściły! Okrutnie się widać wyląkł tamten felcier, bo mu aż brzytwa z ręki na ziemię wypadła.
Wtenczas, niewiele myśląc, zerwałem się ze stołka i jak byłem — z białą chustą pod brodą, bez kaszkieta — buch we drzwi, tyla śkło w szybach zafurczało. Gnałem tak ulicą, Najświętsza Panno, jażem się w stajni przy kóniach oparł i dopierom se gębę upapraną w tych mydlinach otarł. Od tego czasu — niełaska pańska, ognia rzuć! Bez mała mu wątroba przez gardziel nie wyńdzie, a siła razy do mnie przemówi, zawdy mnie zdurnia jak ostatniego.
Rogieluk, czegóż się ty znowu na mnie oglądasz? Nie wiesz tego, ladaco jeden, żem ja tu teraz w stajni nic a nic nie mocen? Żebym ja im się nie wiem jak przysposabiał, i tak będę wzgardzony!

(Dobywa z zanadrza butelkę, wyciąga z niej mocno zasadzony korek zębami, pije, aż mu w gardle słychać połykanie, potem się otrząsa).

Dobrze byłoby kónika na lince przepędzić, niechby się przewietrzył kóli lepszego zdrowia! Jeno tamten nowy śtangret zarazby poszedł do dwora ze skargą, że ja tu bez jego pozwoleństwa rządzę... Gdzie znowu stangretem, jak się patrzy, może być taki, co ma na imię Apolinary! Przeciem ja téż człowiek nie dzisiejszy, a jeszczem tego nigdy nie słychał. Apolinary, Apolinary — o rany boskie! (Śmieje się). I skąd oni téż takiego cudaka wytrzasnęli?
Toć kiej ten lala nasadzi se na łeb kapelusz, nikiej jakie wiaderko abo donica, a przyodzieje całe to pokraczne obleczenie, wtenczas o kęs mię kolka od śmiechu nie zeprze. (Śmieje się grubym głosem). Dyć ón łogawiec nawet porządnych butów z cholewami nie ma, żeby po ludzku obuć, tylo jakoweś krypcie czy trepy, a do tego se osobliwe łachy pod kolanami precz na świécące guzy spina i ludziom peda, że to sąm kamasie. O rety, tać człowiek może ze śmiechu trzasnąć!
Rogieluk, i czegóż się ty wiercisz, psiaduszo? Znaj, hyclu, mores stajniowy, stój mi tu, jakby cię nie było! (Maca się i po chwili wydobywa butelkę, z której ciągnie, przymrużywszy oba oczy, potem spluwa po dwakroć).
Niedługuteńko nadeńdzie tu Apolinary i powié, że masz koler, że on takimi końmi nienauczny powozić. (Z oburzeniem i wzgardą mówi: Żydowskie kozy, chłopskie świnie prawie jemu pasać, a nie furmanić! Gałgan, nicpoń, znarowił oto kónia i teraz peda, że ma koler! Śni ci się, zacieczony, wartogłowie! Juści, taki kóń napartliwy do biegu będzie ci miał koler! Taki ta z niego i stangret: chciałby, żeby kónie w zaprzęgu chodziły jak krowy. No, przecieć ten Rogieluk po Rogieli, po kobyle całą gębą, nie po żadnej wywłoce. Ojciec zaś jego był Dolop, jednoralski kóń, tę stajnięby przeskoczył, jakby do czego przyszło. I dziecko z takich ojców ma mieć koler — słyszał kto kiedy? Tyla, czy ja to jaki posłuch znajdę u państwa? Nie mnie wiara, jeno — Apolinaremu; niby chodzi o ten kieliszek gorzałki, że go sobie kiedy niekiedy użyję. Na Rogieluka znowu bez to zawziątek, że się raz rozbiegł, poniósł ich i do rowu wywalił — oo, wielgie rzeczy! Musiał, — bo na koźle nie było chłopa, jak przynależy. Ale się przecie nikomu nic złego nie stało, jacy ten tam ich amerykan w drobniutkie trzaseczki poszedł.. Oj żeby tak kóń miał człeczy rozum, a togo hycla Apolinara uczciwie był uszlachcił! Cóż kiej go jeno w błocisku należycie zcierał.
Rogieluk, sobako jedna, będziesz mi tu uszy stulał na staniu? Słyszysz... — eee, pókim dobry! (Tupie nogą) Rogieluk, nie będzie z ciebie dwóch, tylko!... Moi ludzie, cie-wy, rży do mnie. Hm, co prawda, tom ja ciebie, zacieczony, wychował od maluśkiego źrebaczka — pamiętasz? (Wyjmuje z zanadrza butelkę, wstrząsa ją, przegląda szkło pod światło, potom pije i ociera usta połą kapoty)
Musi kóżdziutenieczkie bydlę ma przywiązałość i uznaje takowego człeka, co je z małości karmił, żywił. Kajbym ja zaś miał wyrządzić krzywdę dziecku po Rogieli? Bógby mnie niechybnie ciężko pokarał za to. O, Rogiela była kobyła cnotliwości! Tenby pewnikiem i o niej pedział, że ma koler, że powozy potłucze, a państwo pozabija. Jucha — aligant, delikant, lizus! Na mnie, łajdus, z ozorem biega do dwora i podwodzi: kiejsik póno im pedział, żem ja ostatniego stopnia pijak. No, i nie łże gorzéj psa, by się podlizać?... O, óni mi tego Rogieluka jak Amen w pacierzu zmarnują! Mój Boże, taki rzetelny kóń i bez złość ludzką na psy pójdzie. (Wzdycha ciężko). Jednę tę jacy pociechę mam jeszcze na świecie i cóż... Nieboszczka moja baba — świeć jej ta wiekuiste światło — już od dwudziestu lat w ziemi. Po niej zgasła mi jak świeca dzieucha, śliczniuśki mój kwiateczek, czyste malowanie... (Zaczyna się rozrzewniać) Zostałem się na tym świecie samiusieńki jeden, jak palec. (Rozczula się i ostatnie słowa mówi nawpół ze szlochem, przytem ociera sobie oczy rękawem kapoty).
A teraz jedno z dwojga mię czeka: albo mnie oni ze służby wypędzą, albo Rogieluka wyrzucą ze stajni. Dosłużyłem się takowej łaskawości na starość. Niechże-ta! Rogieluk, nie kwicz, bo mię aż coś zdziera! Ciarki po mnie przechodzą... Nijakiej pociechy niema na tym świecie. (Wydobywa butelkę, przymruża jedno oko i zamyślony spogląda na butelkę, łykając ślinę; potem łyka parę razy i chowa butelkę w zanadrze).
Tamten zasłyszy, że kwiczysz, i powié: „koler!“ Za to samo gotowi kónia ze stajni wyforować...
Mój stary hrabia już do niczego, całkiem skapconiał: jakiś palarus tknął go póno, tak se jeno ciągiem siedzi we krześle i w głowie se myśli; ale się już nijak ruszać nie może. Musi w pałacu tam kóżden, kto chce, za nos go wodzi. Chwat taki był do kóni, do syćkiego, i na to mu przyszło, mocny Boże! Do cna skapiał. Żebym ja go też jeszcze przed śmiercią zobaczył! Ej, óni go tu do mnie nie dopuszczą! Ta i lepiéj, boby się biédak z wielkiego żalu chyba zarył pod ziemię. Gwałtu, co się tu u nas teraz dzieje! Parys ma zatret, Satanelę wypleczyli, Djana dostała dychawicy, Irma ma opoje, Bajadera śtyngla. (Chwyta się oburącz za głowę i przejęty zgrozą mówi dalej): A ta młodzież, te źrebaki niebożęta, Chryste panie, syćko będzie łykawe albo lizawe! Któż tu zaś dnia dzisiejszego ma o nich pamiętać? Na ten przykład ja często gęsto co powiem, doradzę — groch na ścianę, rychtyk jakby na psie przyłatał.
Ale niechno się mój stary hrabia raz dźwignie z niemocy, a krzyknie na mnie od ganku: „Matus, Matus, siodłaj mi Sułtana, a sam siadaj na Rogieluka, pojedziemy z chartami na lisa!“ Wie ón dobrze, że na Rogieluku niktby się inny nie utrzymał... Oj, skroilibyśmy im dopiéro kurtę, zrobiłoby się tu w stajni porządek!
Rogieluk, czegójż się ty, bezskurcjo, wspinasz? Po powale, czy po powietrzu chcesz chodzić? Mało ci mieśca w klatce? (Wyciąga z zanadrza butelkę i wysącza z niej resztki. Teraz, mówiąc, zatacza się to na prawo, to na lewo).
Pięć latek se skończył w zapusty... Bo óni wiedzą, co to koler? Dałby ón wam syćkim, żeby miał koler! Cie-wy u Rogieluka koler! (Uśmiecha się szyderczo).
Nie widzita zaś, złodziejskie portrety, że kóń zdrów jak byk, tyla ma w sobie straszeczny ogień, i że na mieścu dostać nie może, bo go aż ponosi... Choć on se powierzguje, kwiczy i kąsa, to jeszcze i tak nie koler. (Z wielkim zapałem mówi): Dajcie no mi tego konika do garści, niech jego z Gorgoną sprzęgę i w léjc wypuszczę, a z bicza im nade łbami trzy razy wypalę: paf, paf, paf!... Jazdaa.... Żeby siarczyste pioruny z nieba waliły, to mi rady nie dadzą!
W Rogielkę akurat się wdał, w matusię swoją, — rychtyczek takusieńki sam, jak i óna: skaro-gniady, jabłkowity — wykapany Rogieluk! Choćbym nie wiedział, czyje to dziecko i takbym w te pędy poznał. Chcą, żeby syn nie miał ognia, kiej go matka miała, była nie przymierzając jak płomień. W léjc, we front takie konie, (zapala się nadzwyczajnie i wyobraża sobie, że powozi), a mnie sadzajcie na koźle, dopiero zobaczycie! (Cmoka ustami dwukrotnie). Frygi moje, matka z synem! (Ręką wykonywa ruch, jakby z bicza strzelał). Paf, paf, paf! (Wyobraża sobie, że konie ponoszą i przechyla się w tył nieco, aby je powstrzymać). Co? Jabym was nie utrzymał? Hoch-ho, hoch-ho, hoch-ho! (Znowu cmoka i z bicza rzekomo strzela). Paf, paf, paf! Jazdaa! Jazdaa!

(Sięga ręką, w zanadrze, a nie znalazłszy butelki, spogląda wzrokiem zawiedzionego na próżną).

Kiej Apolinary powié — „Rogieluk ma koler“ — to, jak Bóg w niebie, wyprowadzą mi kónia na pierwszy lepszy jarmark i za cobądź sprzedadzą. Kiej sobie pomyślę, aż mi się coś dziwnego dzieje. Ee, i mnieby óni takoż stąd przepędzili, tyla, że stary hrabia jeszcze żyje i musi czasem się ich o mnie pyta: „A co tam mój stary Matus? Póki ón żyw a zdrów, ja tu w pałacu spokojny o kónie!“ — Ci zaś pewnikiem łżą przed nim, powiadają mu, że Matus we wszyćko opływa... (Zamyśla się chwilę).
Trzydzieści i sześć lat przesłużyłem, a tak mię skarz, Panie Boże, jeślim kiedy zrobił koniom tyle krzywdy, co czarnego za pazurem! (Wznosi w górę rękę).
Raz jeno jeden osobliwie na noclegu w austerji, o śtery mile od Warsiawy, wypiłem ja se był nieźle na kuraź: chciałem pokazać, że siła mogę. Licho mię jakieś widać zdurzyło, dosyć że — zamiast wieść na spanie do powozu — wlazłem ja między konie i zacząłem się po omacku na żłób wspinać. Wtenczas mię Dolop łabas za kark zębcami i rznął o ziemię, a nogami począł tratować, ażem do krzty wytrzeźwiał. Setny był koń, jak smok!
Dopiéro kiejem się téż szczęśliwie z ziemi podniósł, jak go hamana nie zamaluję między ślepie raz, drugi, trzeci, — jak nie zacznę prać, grzmocić po gębie i kaj popadło!... No, ale na drugi dzień rano o małom się z żalu nie skręcił, jako kóń precz miał okrutne znaki z tego pobicia.. Ale bo téż zębami przejął mi na wylot obleczenie, a z grzbietu zdarł spory kawał skóry z ciałem. Nic ta nie wadzi, kiej zarosło. Śliczności był kóń. (Znowu się zatacza i szuka butelki).
Rogieluk, masyno, wiesz-ty — ja jeden mam prawo do ciebie. Nikogo ty, chudziaku, drugiego nie masz już na świecie. Słuchaj, będziesz kóniem jak Bóg przykazał?... Rogieluk, Rogieluk! Rogieluk! Ooo, jak mu się to ślépie do mnie wyiskrzyły! Poczuł, żem jest człowiek sprawiedliwa dusza. Własnym chlebem go wykarmiłem, od gębym se odjął, a jemu dawał. Matka się jeno oglądała i rżała z radości... Rogielka moja! Drugiej takiej kobyły nie będzie już na świecie... Skończyło się teraz — insza moda! Uprząż na kónie, pożal się Boże, — léjce z białych nici, bo rzemień śmierdzi tym delikatom!... Przepadły na świecie kónie, przepadli stangreci. Ostatni my, ja i Rogieluk: ón ma koler, a ja — pijak! Niechże-ta!
Tu jest sprawiedliwość — tfu! Człowiek bez kieliszka gorzałki co za stangret — hę? Kóń bez ognia — to samo z przeproszeniem, co świnia. Ho, ho, niedoczekanie wasze, żebym ja się odrzekł i nie wypił swego! (Zapala się gniewem i mówi dalej): Żebyście wy mnie posiekali na kiełbasę, a sami na łbach stawali, to ja wypić muszę! Juści mam prawo podług kóżdej sprawiedliwości, jakom powinien mieć ogień na równi z tymi kóńmi, co nimi powożę! Ja wam nie będę siedział na koźle, jak malowana lala! Do dyszla taki stangret, co na fantazją nie wypił! Ale ja, ostatni na świecie śtangret, wypiłem i jadę! Paf, paf, paf! Jazdaa!

(Zamierza się, naśladując ruch trzaskania z bicza i przysiada na ziemi).

Rogieluk, rwij! (Cmoka ustami): Świat cały przejedziemy — Rogieluk, jazdaa! (Głowa mu opada, oczy się zamykają — usypia, bełkocząc): Rogie-luk, ja-zda-a!... a-a!...






„KWIATEK.“
(NIENATURALNA HISTORJA PSA).
I.
Taki, co psy topi.

Choroba zwaliła z nóg Kubę Nawrota i więcej niż pół roku leżał. Boki sobie odleżał, kwękał, stękał, mruczał, stracił rachubę czasu — święto nie święto. Miał jakieś bolenie: w piersiach grało, czuł żganie, duszność, w krzyżach rwało. Różni ludzie radzili to i owo: pomogło, nie pomogło. Bieda w chałupie aż kwiczała.
Jednego dnia rano chłop słyszy — w kościele wielkie dzwony biją.
— Maryna, komuż to tak dzwonią? — pyta żony.
— Cóż ty nie wiesz? Wielka niedziela, Pan Jezus zmartwychwstał!
— Ooo!... O świecie, o Bogu człek zapomniał.
Dźwignął się, klęknął przy swoim barłogu, mówił pacierz, bił się w piersi: „Boże Ojcze, bądź miłościw grzesznej duszy mojej!“
— Zelżyło mi — powiada — może Pan Jezus odmienił.
Wyszedł przed chatę. Wiosenne słoneczko grzało i świeciło, wróble świerkały, zapach młodej wierzbiny czuć było w powietrzu, w dali zieleniały oziminy. Założył ręce, siadł na przyzbie i myślał:
— Może słońce wyciągnie ze mnie resztę choróbska.
Po wsi roili się ludzie odświętnie ubrani, przechodzili koło chałupy, a co kto spostrzegł Nawrota, aż się brał za głowę mówiąc:
— Tyli chłop i tak schorzał! Ździebełko jacy, pasyjka! Wywłoka taki, jemu na cmentarz prawie.
Rzeczywiście, Kuba ogromnie wychódł, był żółty, jakby go woskiem polał, oczy w dołach, a na głowie z prawej strony wisiał kołtun.
Spostrzegłszy pod ścianą gospodarza, pierwsza przybiegła do niego suka Finka, jakaś zbiedzona, pochuchrana; łasiła się, merdała ogonem, liznęła nawet parę razy chude ręce Nawrota.
Przypomniał sobie, że ma gospodarstwo, i bosemi nogami, wybielałemi od leżenia, chwiejąc się, przeszedł podwórko, pełne gnoju. Otwiera skrzypiące drzwi stajenki. Bury szkapa, skóra i kości, stał ze spuszczonym łbem przy żłobie, a kiedy drzwi skrzypnęły, odwrócił głowę, spojrzał i zarżał. Jeszcze bardziej zbiedzona krowina z cielęciem, żuła jakby swój własny język, a ledwie się na nogach trzymała.
Trzeba tu, widzę, zrobić porządek z gadziną — mruknął pod nosem Nawrot i markotny jakiś wrócił pod chatę.
Wzdychał i patrzył na ludzi przechodzących drogą: mieli na sobie dostatnie sukmany, pasy, nowe buty; baby — tureckie szmaty na głowie, bielutkie obleczenia.
Z izby wylazło teraz troje dzieci Nawrota: Zośka, Stasiek i Jagusia; najstarsza — pięcioletnia, najmłodsza — jednolatka, chodzić to jeszcze nie umiało i ciągle ssało swój palec. Te pisklęta obsiadły w koło ojca, także się grzały do słońca.
A gdzie Franek? — zapytał chłop, nie widząc wśród dzieci najstarszego syna.
W odpowiedzi na to, zerwała się zaraz Zośka, pobiegła do bramki podwórka i swoim dziecięcym, piskliwym głosem zaczęła wołać:
— Flaneek! Flaanek!... A pódź-ze, zatlaciony laku, kiej tatuś wola!
Na to wołanie nadbiegł dwunastoletni może chłopak, szczupły, nad wiek wyrosły. Miał on na sobie kabat, widocznie z matki, bo bardzo przestrony i z długiemi rękawami, pozawijanemi ku łokciom, a cały w strzępach. Franek w jednej ręce trzymał otwarty kozik, w drugiej — kawałek wystruganego drewna.
— Czego się wałęsasz za domem? — rzekł ojciec szorstko.
Chłopak nic nie odrzekł, tylko otarł nos rękawem i wtedy ojciec zwrócił uwagę na wystrugane drewno.
— Zbutniku jeden, nie wiesz, że w takie wielkie święto grzech kozikiem strugać?... A pacierz mówić, Pana Boga chwalić, nie obrażać!... Ja tu zaraz z wami porządek zrobię, sobaki!
Słysząc to, Zośka czemprędzej się przeżegnała i udawała, że odmawia pacierz, którego nie umiała.
Nawrot odebrał Frankowi wystrugane drewno i w oburzeniu chciał je rzucić w brudną kałużę przed chatą, kiedy naraz spostrzegł, że to jest krzyżyk. Zamglonym wzrokiem przypatrzył się uważniej i na krzyżu rozpoznał delikatnie wyrzeźbiony wizerunek Zbawiciela. Rysy twarzy złagodniały mu nieco, nieznacznie krzyżyk do ust przycisnął i pocałował. Mimowoli nasunęło mu się teraz pytanie: „Czy grzechem jest struganie w wielkie święto krzyżyka?“ Raz mu wypadało, że — tak, drugi raz, że — nie.
— A to co takiego? — spytał, zwracając się do Franka. — Wichura, widzę zerwała poszycie ze stodoły?...
— Ej, to nie wichura, tatusiu! Matusia mi kazała tę strzechę obedrzeć, bo bury i wiśniocha już od tygodnia nie mają co jeść, a słomy nikt nam nie chciał pożyczyć... Na sieczkę poszło!...
Nawrot splunął gwałtownie, twarz jego przybrała wyraz ponurej surowości, w zapadłych oczach błysnął ogień gniewu.
— Muszę ja z wami zrobić porządek! Psie mięso — gospodarowanie takie! — mruczał, jakby warcząc.
Natychmiast powstał z przyzby i powlókł się, aby w izbie stoczyć z Maryną wojnę. Po chwili rozległ się hałas ogromnego swaru. Naprzód Nawrot strasznie sklął babę, później ona rozpuściła język i kłapała już bez przerwy.
Dzieci przytuliły się do siebie pod ścianą i ze strachem słuchały kłótni, zastanawiając się, kto klnie lepiej: tatuś, czy matusia.
Przeszły święta wielkanocne, ludzie użyli na święconem mięsie, na kołaczach, a w chałupie Nawrota był tylko chleb czarny.
Chłop obdarty, brudny, z kołtunem na głowie, zły, zaraz poszedł na zarobek, powtarzając nieustannie: „Trzeba tu, widzę, porządek zrobić.“
Na południe przychodzi do chałupy, a tam między dziećmi pełno radości, że „Finka ma małe.“ W milczeniu wstał z ławy, poszedł do psiej budy, skleconej przy stajence, i spostrzegł tu matkę z pięciorgiem szczeniąt. Ślepe psiaki skomliły, piszczały, garnąc się do wymion chudej Finki. Na widok gospodarza, psia matka zerwała się z legła i z pokorną miną podeszła do nóg jego, zdawała się mieć skrupuł, że wśród strasznej nędzy wydała na świat aż tyle potomstwa.
— Ho, ho! Trzeba tu zrobić porządek! — rzekł Nawrot, któremu nie na rękę był przyrost żywego inwentarza: pięć nowych gąb przybyło, a przecie wiatrem żyć nie mogły.
Przez chwilę stał przy budzie, drapał się w głowę, nareszcie powziął postanowienie i krzyknął na najstarszego syna:
— Franek, bywaj!... Przynieś mi tu opałkę!
Chłopak niebawem przybył z opałką, a za nim biegły inne dzieci ciekawe, na co tatusiowi opałka potrzebna.
Nawrot brał w rękę jedno szczenię po drugiem i wrzucał do opałki. Finka kręciła się niespokojnie, w jej ruchach znać było troskę o dzieci; ale przecież nie mogła stawiać oporu gospodarzowi.
— Tatusiu, cio wy zlobicie z temi pieskami? — zapytała Zośka. — Ojciec nic nie odpowiedział, tylko wziął opałkę pod packę i podążył ku rzece. I Nawrocięta i Finka zrozumiały, o co chodzi.
Z ogonem spuszczonym, z głową zwieszoną szła suka tuż przy nogach swego pana, a Nawrociątka sznurkiem podążały w miarę sił swoich: najmłodsze co chwila upadało z bekiem na ścieżce. Przybyli nad rzekę. Chłop wziął jedno szczenię za skórę grzbietu i z całej siły cisnął je na środek rzeki. Bystro spojrzała Finka za dzieckiem i w oka mgnieniu skoczyła do wody. Gospodarz zaklął, krzyknął:
— Wara, nie rusz! Pójdź tu, psia duszo!
Tym razem wcale nie była posłuszna. Dopłynęła do szczenięcia, chwyciła je w zęby, usiłowała dotrzeć do brzegu, walcząc z wartkim prądem.
Ale oto znowu drugie jej dziecię padło na wodę: wyraźnie usłyszała pluśnięcie, pisk, jęk jakiś. Już obarczona ciężarem zawraca, płynie, chwyta i to drugie.
Zmęczoną prąd unosi, trudno jej głowę wznieść ponad fale. Dotarła jednak brzegu, wspięła się przedniemi nogami. Wtem krucha bryła się obsuwa, Finka z dwojgiem dzieci spadła w wodę; popłynęła dalej i dopiero na piaszczystem wybrzeżu złożyła skarby swoje: szczenięta już nie żyły.
Jeszcze nie miała czasu odetchnąć, gdy spostrzegła, że fale rzeki i dwoje innych jej dzieci unoszą. Bez namysłu, jak szalona, znowu się rzuciła w wodę, znowu chwytała jedno po drugiem, całemi siłami walczyła z prądem i znowu wyratowała parę nieżywych szczeniąt.
Chórem zapłakały dzieci Nawrota: wzruszyło je nieszczęście Finki. Ojciec spojrzał na nie surowym, zimnym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ja się codziennie tak nurzam, a nikt nade mną nie płacze“... Dzieci przycichły ze strachu.
W kobiałce zostało ostatnie szczenię, psiak czarny, z białym kwiatkiem na czole, podpalany pod gardłem i na piersiach barwa przypominająca ogara.
— Nie topcie go, tatusiu! Niech choć jeden zostanie — odezwał się Franek głosem nieśmiałym, błagalnym.
— Kwiatek mu będzie na imię — dodała Zośka.
Chłop, jakby nie słyszał, wziął psiaka w rękę i rzucił.
Szczenię jeszcze nie spadło na wodę, a Finka już była w rzece.
Zośka przeżegnała się nieznacznie, jakby na intencję ocalenia szczeniaka.
Tym razem Nawrotowi rzut się nie udał: może mu ręka osłabła. Psię padło jakoś lekko i zaraz niedaleko brzegu. Szybko je pochwyciła matka, niebawem wyszła na brzeg z żywem dzieckiem, i nie zwlekając chwili, całym pędem uciekała od straszliwej rzeki.
Ojciec powrócił z dziećmi do domu; nad rzeką zostało czworo nieżywych szczeniąt.
W chałupie wszystko szło po staremu. Nawrot pracował, był biedny, zły, powtarzał ciągle: „Trzeba tu będzie porządek zrobić!“ A porządek wychodził na to, że chłop naklął żonie, albo obił które z dzieci; Finka od czasu do czasu znikała gdzieś z domu, nie wiadomo gdzie się podziewała. Nawrocięta nieraz sobie zadawały pytanie, co suka zrobiła z tym psiakiem, którego ocaliła od utopienia. Kto wie, czy Franek nie umiałby na to odpowiedzieć; ale może zdradzenie tajemnicy uważał jako niebezpieczne na razie. Zośka nieraz, siedząc pod ścianą chałupy, głaskała Finkę i wprost ją zapytywała, gdzie ma dziecko. Psia matka merdała wtedy ogonem, spoglądała na dziewczynkę swoim poczciwym wzrokiem i czasem ją liznęła po twarzy, jak gdyby tym sposobem chciała się uwolnić od natrętnych pytań.
Tak przeszły może jakie cztery tygodnie, gdy jednego dnia z dworskiego pola, na którem leżały kupki nawozu, Finka podążała do chałupy Nawrota, a za nią niezdarnym krokiem pospieszał czarny psiaczek z kwiatkiem na czole, z ogonkiem zadartym do góry.
Matka w kupce nawozu ukryła jedynaka i tam go odchowała.
Wśród dzieci Nawrota wielka była radość, kiedy się w chałupie zjawił piesek, mający ochotę do figlów i zabawy: cały dzień bawiłby się z malcami. Przewracały go Nawrocięta, łechtały, pieściły, a gruby, pulchny szczeniak pociesznie nastawiał uszko, merdał ogonem, łaził wszędzie za dziećmi, sam je zaczepiał, wyzywał do figlów — zwyczajnie, jak młody pies.
Gospodarz ciągle oddany pracy za domem, jakoś nie zauważył zrazu tego przybysza, a może go i dzieci umyślnie skrywały.
Trzeba było zdarzenia, że Nawrot jadł raz obiad i dwie muchy odrazu wpadły mu w miskę gorącej zacierki. Chłop zgarnął je drewnianą łyżką i chlapnął na ziemię. Spojrzy, a tu jakiś obcy psiak zlizuje rozlaną wodę z muchami. Mruk był, więc tylko oczyma wyraził zdziwienie, nie rzekł ani słówka; ale wiedział już, że w chałupie jest jedno stworzenie niepotrzebne. „Trzeba tu zrobić porządek“ — pomyślał sobie.
Zjadł obiad, wyszedł przed chałupę, a psiak się za nim wygramolił. Nawrot ziewnął głośno, przeciągnął się, włożył prawą rękę pod kołtun i drapał głowę wszystkiemi pięcioma palcami. Od niechcenia rzucił okiem na szczeniaka. „Duży będzie i mocny“ — pomyślał. Schylił się, wziął psa za kark, podniósł do góry zajrzał mu w usta. „Będzie czujny, cięty, bo ma czarne podniebienie... Możeby go zostawić na chowanie, a Finkę powiesić na wierzbie? Suka już stara, wysłużyła swoje...“
Z tych myśli wyrwał go głos sąsiada Suchara, który oparłszy się obiema rękoma na granicznym płocie, kurzył fajkę i patrzył na podwórko Nawrota.
— Co to za szczeniak? — zapytał Suchar.
— Po Fince — odrzekł Nawrot, nie odwracając nawet głowy do sąsiada.
— Wiem, że nie po krowie!... Dałbym wam setny worek plew za tego pieska, bo mi stróża potrzeba przy chałupie, a wy nie macie co dawać jeść gadzinie.
— Dajcie wiązkę słomy!
— Wiązka wiązce nie równa... Ocipkę dodam, słoma na przednówku — rarytas.
I zaraz pies, którego dzieci Nawrota nazywały już Kwiatkiem, przeszedł do chaty o wiele zamożniejszego sąsiada. Tutaj nigdy on nie potrzebował czekać na to, co ludziom z zęba spadnie, i regularnie dostawał swoją porcję.






II.
Pierwsza służba.

Dzieci Nawrota czuły tęsknotę za Kwiatkiem, Kwiatek — za niemi i za matką. Płot stary, grodzony z gałęzi wierzby, przedzielał dwa sąsiednie domostwa. Czworo Nawrociąt razem z Finką wystawało nieraz całemi godzinami przy tym płocie, wabiąc do siebie Kwiatka.
W zasobnej chacie Suchara było młodemu psu djabełnie nudno. Stara kotka nieustannie drzemała na nalepie lub przed chałupą, i Kwiatek nadaremnie usiłował dojść z nią do jakiejś zażyłości. Zbliżał się, podchodził, dotykał jej łapą, czasem delikatnie pomacał zębami; leniwa kocica rozdziawiała gębę, mruczała, pomiaukiwała i, aby się uwolnić od psich zaczepek, uchodziła na strzechę, albo wskakiwała na piec. Pies wyprawiał wtedy przeróżne sztuki, usiłując sprowadzić do siebie kotkę: przywarował naprzykład i posyłał ku niej wymowne figlarne spojrzenia, to znowu szczekał takim głosem, w którym wcale nie było złości. Nic nie pomagało; kotka, siedząc na wysokościach, mrużyła oczyma, zachowywała się arcyobojętnie.
Zaczepiał też Kwiatek prosięta, kury, ale i one nie miały chęci do zabawy. Chciał się zabawić z rzeczami nieżywemi i gdy raz znalazł na ziemi czapkę gospodarza, wziął ją w zęby, wlazł pod łóżko, szarpał, dziurawił. Oberwał za to kijem. Jednego razu zwróciła jego uwagę suto fałdowana spódnica na gospodyni, krzątającej się po izbie: fałdy w ruchu sprawiały wrażenie czegoś żywego. Przyczaił się Kwiatek i, kiedy Sucharowa wynosiła za próg szaflik pomyj, skoczył nagle, pochwycił zębami za brzeg spódnicy. Baba straszliwie zaklęła i wrzasnęła na psa, który, stropiony, chciał ujść, wpadł jej pod nogi i gospodyni padła jak długa. Oj, odebrał on za to plagi!
Różne takie przygody zniechęciły Kwiatka do figlów na własnych śmieciach, a przeto w sąsiedztwie o płot począł szukać rozrywki. Tam przecież była jego dobra, pobłażliwa matka. Tam się znajdowały swawolne, równie jak on naiwne, dzieci Nawrotowe. Niebawem jakoś w płocie pojawiła się dziura, niby kanał komunikacyjny od jednej zagrody do drugiej. Przez tę dziurę przełaziły już to dzieci i Finka do Kwiatka, już on do nich. Jakiś czas bawiono się bardzo dobrze.
Wnet atoli o dziurę w płocie wybuchnął spór między gospodyniami dwóch zagród. Bogata Sucharowa miała przekonanie, że Nawrotowa używa suchej wierzbiny z granicznego płotu do palenia na kominie, że dziury w płocie robi naumyślnie, aby się jej kury i gęsi żywiły na cudzem podwórku.
Ostro się przemówiły obie baby, naklęły sobie, co ślina do ust przyniosła. Najpierw Kwiatek padł ofiarą zatargów i odebrał straszne plagi od Nawrotowej, gdy go spotkała na swojem podwórku; z kolei rzeczy Sucharowa niemiłosiernie obiła Finkę. Prócz tego, baby swarzyły się zawzięcie ze swoimi mężami. Ostatecznie Suchar dla świętego spokoju załatał dziurę w płocie, a dzieci i psy, pamiętne na wszystko, co zaszło, musiały poprzestać na obcowaniu z oddalenia.
Kwiatek teraz coś spoważniał i mniej dbał o rozrywki, a począł gonić za wygodami; nadeszła bowiem zima, której mrozy zdawały się ziębić nietylko ciało, lecz i serce żyjącego stworzenia.
Ta skłonność młodego psa wcale nie odpowiadała życzeniom jego pana. Suchar pragnął, aby przyszły stróż jego majątku hartował się i w tej wczesnej dobie życia przywykł do wszelkich zmian powietrza. Pies, którego powołaniem jest strzedz chaty przed złodziejami, powinien spędzać noce na podwórku i, o ile można, czuwać, to jest baczyć na każdego przechodnia, obszczekując go głośno, energicznie. Nie szkodzi bynajmniej, jeżeli pies taki, uniesiony namiętną dbałością o dobro gospodarza, dobiera się do łydek obcym ludziom, szarpie na nich sukmany i szarawary. To mu się pochwala.
Atoli nasz pies nie lubił deptać gołemi stopami po śniegu, lodzie i w ciągu zimy po całych dniach czatował tylko, aby wpaść do chałupy gospodarskiej, wleść tam pod komin, i wypocząć — używać zakazanych owoców.
— Widzicie go, jaki to delikat, psia jucha — wykrzykiwał nieraz gospodarz.
I, kopnąwszy Kwiatka potężnie nogą, wypędzał go co tchu z ciepłej izby.
Było tam u Sucharów każdemu zwierzęciu dobrze, tylko nie psu. W wygodnych, należycie opatrzonych stajniach zamieszkiwały konie i krowy; gdy drzwi otwarto, cieplutka para kłębami buchała z tego bydlęcego raju. Również i nierogacizna miała obok chaty porządny chlewik, suto wysłany słomą. Gospodarz i gospodyni zwracali na Kwiatka tem baczniejszą uwagę, im więcej usiłowań pies ten dokładał, aby zyskać równouprawnienie z innymi czworonożnymi współmieszkańcami zagrody. Sucharowa wypędzała go z izby, używając zwykle miotły, pogrzebacza, polana; Suchar zamaszyście kopał nogą, przytem miotał złorzeczenia i przekleństwa w najgorszym stylu. Nawet posiłku nie pozwalano mu przyjmować w izbie, lecz wynoszono w skorupie do sieni.
Zakradł był się on kilka razy między krowy i tam sobie dobrze wyleżał boki, wypoczął; ale kiedy go gospodyni spostrzegła, wytłukła kijem i wypędziła. Skomląc w niebogłosy, uchodził nieborak w jaki odległy kąt zagrody, aby sobie wylizać zbolałe części ciała.
Tak schodziła Kwiatkowi zima na nieustannych zatargach z ludźmi, usiłującymi zaprawić go do ciężkich psich obowiązków. W mroźną, gwiaździstą noc, pozostawiony nieraz na podwórku, biegał tu i owdzie, ażeby ruchem rozgrzać kostniejące członki. Słyszał on wtedy we wsi odległe szczekanie i wycie psów, jednakże bynajmniej się nie poczuwał do robienia czegoś podobnego.
Jednego razu gospodarz spotkał go wystającego pod drzwiami i już się nań zamierzył nogą; ale Kwiatek widział, czem to pachnie, i umknął, a Suchar z wielkiego rozmachu potknął się i łbem tak palnął o futrynę drzwi, aż mu czapka z głowy spadła. Złości, przekleństwa było tyle, że pies do wieczora nie śmiał podejść ku chałupie. Przy sposobności dostał za to rzetelny basarunek.
— Na to cię, hyclu, trzymam i żywię, żebyś służył, jak się patrzy! — mawiał zwykle Suchar do swego parobka i do Kwiatka, a zawsze przy tej przemowie czynna była ręka lub noga.
Młody pies rozrastał się bardzo ładnie; ale wcale nie wyglądał na to, żeby miał kiedyś z zamiłowaniem i przejęciem pełnić obowiązki strażnika chłopskiego dobytku. Być zawsze sytym, mieszkać ciepło, prowadzić życie spokojne, nie szarpane przez żadne namiętności — oto cele, które Kwiatek usiłował osiągnąć. Syn Finki miał rasową fizjognomję: długie, obwisłe uszy, nieco krwią zaszłe oczy, długie, pogardliwie odęte wargi, szerokie piersi i w ogóle — silną budowę ciała. Postawą swoją zdawał on się mówić: „Ja przecież nie jestem od łapania złodziejów!“
Nieustannie prześladowany, wypędzany z izby i stajni, Kwiatek wygrzebał sobie kotlinę w kupie nawozu przed stajnią i, nie zrzekając się bynajmniej marzeń o wyższym stopniu komfortu, tymczasem przesypiał noce w ciepłej, wilgotnej, choć nie mile woniejącej mierzwie. Rano wyłaził stamtąd zaspany, przeciągał się, ziewał, strząsał ze skóry rozmaite nieczystości i biegł zaraz do chaty, jak gdyby z przekonaniem, że to jego pogodzenie się z losem zasługuje na uznanie; ludzie powinni go teraz pochwalić i dać mu śniadanie.
Przed drzwiami zamkniętej izby przysiadał pies na ogonie i czekał, wyprostowany frontem. Jeżeli drzwi nie otwierano, wtedy niecierpliwem mruczeniem dawał znać o swojej obecności.
Drzwi się oto nareszcie otwarły, wychodzi zaspana i rozczochrana gospodyni, w ręku niesie wszystko, co jest do dojenia krów potrzebne.
Spojrzała na psa i zaraz łaje.
— O ty zatracony jakiś, psia-wiaro!... Kajżeś się znowu tak ubabrał, jak nieboskie stworzenie?
Pies merda ogonem, radośnie podskakuje, idzie z babą do krowiarni. Rozkoszne ciepło go owiało, położył się zaraz przy jakiemś śpiącem cielęciu i, wygrzewając sobie boki, czekał, dopóki Sucharowa krów nie wydoi. Baba skończyła swoją czynność i on się też podniósł, a krowy niespokojnym wzrokiem nań spoglądają, pomrukują, jak gdyby miały podejrzenie, że to może być wróg cieląt. Kwiatek utopił badawcze i chciwe oczy w naczyniu pełnem mleka, oblizuje się raz po razu. Z jakąż rozkoszą wypiłby to wszystko na śniadanie. Kilka kropel mleka rozlało się na ziemię, wylizał czyściutko — bardzo smaczne.
Wracają do chaty; gospodyni była jakaś roztargniona i pies wśliznął się za nią niepostrzeżony; cichutko wlazł pod łóżko, wyciągnął przed siebie przednie łapy, położył na nich swoją wspaniałą głowę, patrzył na izbę. Sucharowa krzątała się około śniadania, kury łaziły i zaglądały bez ceremonji w każdy kącik, z kwikiem wpadła tam nawet para prosiąt, otwarłszy sobie drzwi ryjem. Każde stworzenie używało w izbie ogromnej swobody, nie mówiąc już o tej starej kocicy, która obcowała z gospodynią poufale jak córka: ocierała się o jej spódnicę i pomiaukiwała, przypominając, że jest naczczo do tej pory. Natrętne prosięta ciągle zbierały coś po ziemi, gryzły w zębach i skrzętne poszukiwania zaprowadziły je aż pod łóżko, gdzie w ciemności zaczęły psa szturchać ryjkami. Kwiatek miał jakiś wstręt do tych stworzeń, więc zębami chwycił jedno z nich za ucho i uciął.
Porwały się przerażone prosięta, z kwikiem niezadowolenia przebiegły izbę jak szalone, uderzyły we drzwi, otwarły je z łoskotem i wypadły do sieni.
W tej chwili właśnie Sucharowa nalała miseczkę mleka i postawiła ją w pobliżu łóżka, nawołując: „kici, kici, kici!“ Kocica przybiegła, zaczęła pożywać śniadanie: jadła delikatnie, jakby lizała tylko mleko po wierzchu. Pies nie mógł się oprzeć pokusie, i gdy baba weszła na chwilę do komory, wyskoczył z pod łóżka, w trzech łykach wypróżnił miseczkę, poczem wrócił na swoje stanowisko.
I w taki mniej więcej sposób przechodziło mu życie w domu Suchara. Ale miewał on też nieraz bardzo wielkie przejścia.
Widywał bardzo często, że kotka całemi godzinami wysypia się na łóżku gospodyni. To też, gdy mu się jednego razu udało wejść do izby chyłkiem i nieobaczkiem, wskoczył na łóżko, zakopał się głęboko w pierzynie i zasnął. Marzył bardzo przyjemnie. Śniło mu się, że jest w puszczy; jakieś osobliwe zwierzęta, z rogami i bez rogów, przebiegały mu drogę, a za każdem z nich miał ogromną pokusę gonić. Wzrok, słuch i węch niewoliły go do tej pogoni. Uległ pokusie, popędził za jednem z tych zwierząt. Stracił je wkrótce z oczu, nosem jednakże czuł tak wyraźnie tropy ściganej zwierzyny, jak gdyby ją miał przed oczyma. W uczuciu rozkoszy tych łowów Kwiatek zaczął pod pierzyną szczekać stłumionym głosem: odezwał się w nim ogar.
Ten głuchy, jakby zpod ziemi wychodzący głos sennego psa nie uszedł baczności Sucharowej. Baba zbliżyła się do łóżka, ale głos właśnie ucichł, a pierzyna leżała, jak nietknięta. Spojrzała pod łóżko — pusto.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — poszepnęła. — Albo mi się przywidziało, albo tu coś w izbie pokutuje...
Gdy się ten sam głos powtórnie odezwał, przestraszona kobieta poczuła, że jej włosy na głowie stają, porzuciła swoje zajęcia przy kominie i wybiegła na próg chaty.
— Bartek! — zawołała na męża, który w stodole rznął sieczkę dla bydła — pójdźno do izby, bo mi samej tak jakoś nijako!...
Suchar zwlekał i poszedł dopiero wtedy, gdy mu żona obiecała upiec podpłomyk. Chłop przepadał za gorącemi podpłomykami, przeto zakurzył fajkę, siadł na ławie i czekał na spełnienie obietnicy.
Po chwili znowu odezwało się urywane i stłumione szczekanie zpod pierzyny.
— Słyszałeś? — zapyta baba, z przestrachem wskazując na łóżko. — Wyraźnie się coś tak odzywa, jakby nie przymierzając miało czkawkę... Może tu dusza jaka pokutuje?...
— Pleć baja! — odrzekł Suchar rzekomo obojętnie; ale podejrzliwie łypnął oczyma, gdyż w tamtym kącie, pod nogą łóżka, zakopał potajemnie przed żoną paręset rubli.
— Bartek, podaj-że mi pierzynę! — rzekła Sucharowa. — Ciasto na chleb nie chce się w dzieżce ruszać, trzeba je przykryć.
Kobieta bała się widać zbliżyć do łóżka. Suchar powstał, z fajką w ustach przystąpił do łóżka i obie ręce głęboko zapuścił pod pierzynę, aby ją całą zebrać.
— A cóż ona, marcha, taka ciężka? — mówił chłop, niosąc przed sobą psa w betach.
Ledwie to wyrzekł, gdy Kwiatek gwałtownie się szarpnął w pierzynie. Jeszcze się Suchar nie zmiarkował, co to znaczy, a już pies z nadzwyczajnym impetem wyskoczył mu pod samym nosem, łbem swoim wytrącając fajkę z zębów. W izbie zrobił się teraz straszliwy rwetes. Gospodarz upuścił na ziemię pierzynę, kury poczęły z ogromnym wrzaskiem wzlatywać w górę i tłuc się po ścianach, kocica rzuciła się w strachu na piec, a Kwiatek jak szalony z ogromnym łoskotem buchnął w okno i poszedł.
Nazajutrz odebrał za to przewinienie podwójną i straszną karę. Naprzód gospodyni zamknęła się z nim w sieni i dopóty go biła, dopóki na grzbiecie biedaka nie połamała kija. Skomlił rozpaczliwym głosem, chronił się z kąta w kąt, a baba ścigała, biła niemiłosiernie, jak gdyby chciała z psa życie wypędzić.
Kiedy nareszcie sponiewierany, zbity wypadł na trzech nogach z tej nieszczęśliwej sieni, zawodząc żałośnie, schronił się pod stodołę, aby lizać rany. Teraz dopiero zjawił się tu Suchar, uzbrojony w postronek, złożony we dwoje; pochwycił psa jedną ręką za kark, a drugą — okładał. Kwiatek wił się z bólu, wrzeszczał w niebogłosy, chłop bił i powtarzał:
— A wara, ci, psia-duszo, od pierzyny!... Wara od okna!
Na ten straszny gwałt powychodzili ludzie z chałup, nasłuchiwali, gdzie i co się dzieje; w całej wsi psy wyć zaczęły, a dzieci Nawrotowe i Finka przybiegły przestraszone pod płot graniczny. Chłop wtedy dopiero skończył katowanie, gdy go bijąca ręka zabolała i opadła.
Po takiej nauce każde zwierzę musi nabrać statku i poważnego poglądu na życie. Szkoła twardego kija nauczy mądrości nawet bezmyślnych i najlekkomyślniejszych.






III.
Jak się zdobywa życiowe doświadczenie.

Było już lato. Kwiatek liczył przeszło rok życia i poczęła się w nim odzywać żyłka myśliwska. Węch ciągnął go po za chałupę, w pole, skąd zalatywały jakieś wonie, budzące u psa tego namiętność tropienia i ścigania dzikich zwierząt. Z nosem i oczyma, zwróconemi ku lasowi, często długo wystawał za chatą, jak gdyby zamyślony, odczuwający w sobie powołanie do innego zawodu. Może miał chęć puścić się i biedz daleko, prosto przed siebie, do lasu czerniejącego na skraju widnokręgu. Może mu się nieraz zawyć chciało w chwilach takiej potrzeby, czy tęsknoty za innem życiem. Atoli gnębiła go i przykuwała do miejsca inna siła — wola nieubłaganego gospodarza, rygor i mores domowej niewoli.
On tylko w snach mógł zadosyć czynić tym upodobaniom swoim. To też we śnie nieraz z głębi jego piersi odzywały się namiętne, chociaż przytłumione okrzyki bojowe. Zapewne mu się przyśniwały ogromne stare bory, knieje nieprzebyte, przez które pędził za wysmukłym zwierzem z rozłożystemi rogami, czy za potworem, zbrojnym w straszliwe kły białe. Rozkosznie mu się musiało robić, jeżeli w marzeniu takiem poczuł między zębami kawałek żywego mięsa, a na języku i podniebieniu — krew ciepłą. Suchar, wystając niekiedy przed chatą, widział, że trzoda chlewna ryje na łączce, na polu lub w sadzie; przywoływał wtedy psa, pokazywał mu palcem szkodników i donośnym głosem wydawał polecenie:
— Kwiatek, huzia świnie! Huzia!
Pies widocznie uważał spełnienie tego rozkazu jako najmilszy ze swoich psich obowiązków, albowiem na dany rozkaz puszczał się całym pędem, wpadał z zapałem pomiędzy świnie, chwytał pierwszą lepszą za ucho, szarpał, kaleczył. Żeby choć na tem jednem mógł swobodnie i bezpiecznie używać! Jednego razu za świniami ujęła się gospodyni, pochwyciła stajenne widły, skoczyła do psa jak jędza i biła, wykrzykując ze złością:
— Wara ci od świń, psia duszo, wara!
Otóż, co się podobało chłopu, tego nie lubiła widać baba. Trudno wyżyć wśród takich sprzeczności, a wyżyć trzeba — niema rady.
Sucharowa zdawała się wymagać od Kwiatka pokory, potulności, pochlebstwa, w ogóle galanterji, na jaką pies zdobyć jest się w stanie.
Suchar znowu, pełen obaw przed złodziejami, pragnął, żeby pies okazywał na podwórku dużo buty i przedstawiał się wobec ludzi obcych jako nadzwyczajnie zły, zuchwały. Nieraz w nocy wyłaził chłop i podjurzał Kwiatka do zajadłego szczekania, chociaż nie było żadnej przyczyny.
Pies, jak mógł, usiłował dogadzać każdemu, a i tak rzadko kiedy widział na ustach swego pana uśmiech zadowolenia; jeszcze mniej często obdarzała go gospodyni jakim ochłapem, stanowiącym rodzaj gratyfikacji.
Takie zachowywanie się ludzi musiało nieuchronnie wyrabiać w zwierzęciu obłudę. Możnaby powiedzieć, że Kwiatek był z tego powodu innym psem prywatnie, a innym oficjalnie. Częstokroć na boku, po za oczyma obojga Sucharów, pogonił sobie za kurą, a gdy ją pochwycił, naskubał z niej tyle pierza, że ledwie to mógł wypluć. Innym razem uciął porządnie prosiaka, wałęsającego się po podwórku, aż biedactwo z bólu na gwałt zakwiczało. Ze starą kocicą to już teraz stale pozostawał na stopie wojennej: czy się spotkali w dzień, czy w nocy, zaraz gonitwa, walka — byle tylko gospodyni nie widziała.
Co się tyczy wystąpień publicznych, pies odgadywał życzenia Suchara i rozumiał, że obowiązkiem jego jest szczekać, napadać zuchwale na różnych włóczęgów, żebraków, żydów-handlarzy, którzy wchodzili na podwórko. Chłop wszystkich takich nazywał oberwusami i podejrzywał, że przepatrują za dnia, gdzie co jest, aby w nocy ukraść.
Jednakże Kwiatek tylko w obecności gospodarza rzucał się z namiętnością na owych oberwusów; w innych razach zdawał się dosyć lekceważyć tę stronę swojej działalności. Juścić szczekał na widok człowieka obcego ale zupełnie tak, jakby za pańszczyznę: byle odszczekać swoje. Bardzo być może, iż dostawszy parę razy kijem po łbie od jednego, drugiego dziada, wcale już nie miał chęci na szwank się narażać.
A zrobił się z niego pies bardzo okazały — budowa atletyczna, głos potężny, basowy. W ciche, spokojne noce szczekanie jego dawało się słyszeć we wsiach sąsiednich, a zawsze ono panowało nad ujadaniem pospolitych kundlów miejscowych. Niejeden dziad, widząc zdaleka leżące przed chatą ogromne ciało Kwiatka, stronił od Sucharowego podwórka i z torbami cichaczem przemykał się po drodze około płotu, rad, że go smok taki nie spostrzegł. Chłopu to pochlebiało, iż pies jego wyróżnia się postawą i głosem od innych psów wiejskich i nieraz mówił:
— Żeby tylko psiajucha miał więcej ciętości w sobie, to rychtyk pies gospodarski!
Z różnemi psami we wsi Kwiatek pozostawał nie w najlepszych stosunkach: ani z jednym nie żył na stopie przyjacielskiej poufałości. Psy te uważały go coś jakby nie swojaka, a niektóre miały do niego osobistą urazę. Niejakiego Motyla poturbował był raz Kwiatek ciężko w Sucharowych kartoflach i Motyl nigdy mu nie mógł zapomnieć swej krzywdy. Inny znowu, Mruczek, istny żebrak w psim rodzaju, plądrujący po cudzych podwórkach, dostał nawet kilka razy porządne cięgi od Kwiatka. W ogóle pies Suchara naraził się temu i owemu sąsiadowi, a przeto nie mógł liczyć w swojej wsi na sympatję. Zdarzało mu się czasem towarzyszyć gospodarzowi lub gospodyni w wyprawie do karczmy i wtedy to zpoza płotów słyszał złowrogie ujadania, warczenia pełne nienawiści. Nie wiele sobie z tego robił.
Jedynym we wsi, który mógł mu stawić czoło, był Duda, i z nim Kwiatek pozostawał na stopie surowej etykiety. Oba te psy wielokrotnie już spotykały się z sobą, a nigdy między nimi nie przyszło ani do zażylszego zbliżenia, ani do krwawego zatargu. Postawiwszy do góry ogony i najeżywszy się na grzbiecie, dwa psy dreptały jeden około drugiego, wyszczerzały do siebie zęby, warczały i na tem się kończyło. To pewna, że gdyby między takimi mocarzami przyszło do wybuchu wrogich uczuć, krew polałaby się niezawodnie.
Zresztą znajdowało się w tej wsi dużo innych jeszcze psów, godnych uwagi zarówno ze względu na swoją powierzchowność, jak i wewnętrzne przymioty.
Był tam Płatek, pies płowy, na króciutkich nóżkach z ogonem kołtuniastym, z łbem tak kosmatym, że mu oczu nie było widać. Rzucał on się zwykle na koła przejeżdżających wozów z nadzwyczajną gwałtownością i z jakimś dziwnym, ochrzypłym wrzaskiem, przypominającym pianie młodego koguta. Zaraz w następnej chałupie pełnił obowiązki stróża Kruczek, czarny, z ogonem zawsze w górę podniesionym i jak u lewka zakończonym kiścią, z uszyma śpiczastemi. Ten po całych dniach wystawał w bramie swojego podwórka i miał upodobanie dokuczać przechodnim krowom, które gryzł po nogach, szarpał za ogony. Rozbój był to pies ponury, barwy czarnorudej, z obciętemi uszami, bez ogona, kudłacz, podobny do wiązki zrudziałych kłaków bydlęcych i lubiący milczkiem kąsać. Bukiet — krasy niby cielę, mający jedno ucho czarne, drugie — białe, nos biały, jak śmietanka. On to we wsi pierwszy dawał hasło do wycia. Obal — czarny, w ryżych okularach, pies rosły znany szkodnik, któremu gospodarz zawieszał na szyi porządny kloc drzewa, aby mu w ten sposób utrudnić wskakiwanie na stół, wspinanie się na komin do garnków i t. d. Figiel — woskowo-żółty, kudłaty, bardzo zuchwały, czupurny, małego wzrostu, szczekający głosem podobnym do wołania sowy. Motyl — biały bez odmiany pies, cierpiący coś w rodzaju melancholji: codziennie można go było widzieć w polu, gdzie nieruchomy całemi godzinami wystawał. Osobliwością w swoim rodzaju był ten Miluś — czarny, z białem podgarlem i jakby w białych trzewiczkach na nogach, kudłaty, biegający żywo a drobniutkim kroczkiem — rzekłbyś, że się na kółkach toczy. Miał on głowę tak mocno przekrzywioną na prawą stronę, iż jednem okiem patrzył w niebo, drugiem w ziemię. Ten za za najmniejszym szelestem, posłyszanym na drodze, porywał się jak szalony zprzed chaty i z nadzwyczajnym krzykiem pędził — płot nie płot, rów nie rów. Ale jeżeli kto nań tylko rękę podniósł, krzyknął, albo się nawet schylił, Miluś z takim samym impetem zmykał, a przytem skomlił tak rozpaczliwie, jak gdyby go kto ze skóry obdzierał. Znany nam już Duda był to pies barwy piaskowej, z przyczernionemi uszami, nogami i ogonem; wzrostem równał się prawie Kwiatkowi, przewyższał go zaś rozumem, jako starszy i więcej doświadczony. Głos miał Duda gruby, ale tak przytłumiony, jak gdyby wychodził z komina, i przeto szczekanie jego znikało w dalszej odległości.
No, a oprócz tego jeszcze: Mruczek, znana nam już Nawrotowa Finka, Mrówka i pstrokata, z zapłakanemi oczyma, a bardzo zła suka Druhna.
Zdarzało się, że wszystkie te psy, a przynajmniej znaczna ich większość, występowały razem, gromadnie; wtedy wychodziły na jaw ich fizyczne i duchowe przymioty.
Właśnie Kwiatek ukończył był dwa lata i zaczął trzeci rok życia, kiedy, przed świętym Janem jakoś, nieszczęście nawiedziło zagrodę biednego Nawrota: zdechła jedyna szkapa. Jak zwykle w takich razach, zwłoki zwierzęcia obdarto ze skóry i wyrzucono nad rzekę. Śmierć konia była stypą dla psów, a każdy z nich gorąco pragnął, aby wziąć udział w tej uczcie.
Naturalnie, gdzie są silni i odważni, tam słabi i tchórzliwi niełatwo się docisną do kawałka mięsa; ale choćby nawet nie jeść, dobrze przynajmniej powąchać zdaleka i żyć przez jakiś czas nadzieją, że się będzie jadło.
Otóż, przez parę dni, na ścieżce od wsi do rzeki można się było ciągle spotykać z psami. Przedewszystkiem najmocniejsze i najzuchwalsze stoczyły walkę o to, kto najpierwszy ma zasiąść do stołu; tymczasem słabsze ustawiły się w długi szereg, odpowiednio do swej siły, odwagi, wyczekując każdy, aż jego kolej nadejdzie, skoro się już silniejszy poprzednik nasyci i odstąpi.
Na zwłokach konia pierwszy położył swą łapę Duda i tak się tam rozpostarł, jak gdyby zamierzał sam pożreć całą szkapę. O kilka kroków od niego stał Figiel, bacznie śledząc oczyma każdy kąsek, który znikał w ustach mocniejszego. Za Figlem wyczekiwała Druhna, na tyłach Druhny — Rozbój, dalej — Obal z klocem drzewa u szyi, Kruczek, Mrówka, Płatek, Motyl, Miluś, a na samym końcu — najnędzniejsza z nich wszystkich Finka.
Kiedy Duda samowładnie zajadał, psy te od czasu do czasu gryzły się między sobą, walcząc o miejsce, czyli o to, kto po kim nastąpi, i niejeden zdołał sobie wywalczyć stanowisko bliższe końskich gnatów.
Nagle na ścieżce powstał jakiś nadzwyczajny alarm, rozległy się żałosne skomlenia bólu. To Kwiatek przybył i zaczął oczyszczać drogę przed sobą. Naprzód Miluś, rzucony o ziemię, narobił tak strasznego gwałtu, że sam Duda zawiesił na chwilę ucztowanie i nasłuchiwał rozpaczliwego „au, au, au!.. Aj, aj, aj!“
A pewny siebie pies Suchara szedł śmiałym krokiem, spychając precz ze ścieżki tę chciwą żeru hołotę. Energiczniejszy i bardziej stanowczy opór stawiła mu dopiero Druhna, którą poparł zuchwały Figiel; oboje atoli nie podołali i Kwiatek, pełen buty zwycięskiej, stanął u kresu.
Na jego widok leniwie powstał z miejsca Duda, znać było, iż z wielkiem niezadowolnieniem porzuca ucztę, przyniżył się nieco, obnażył dwa rzędy potężnych zębów, warczał straszliwie i powolnym krokiem szedł do Kwiatka, przeszywając go zjadliwym wzrokiem.
Oba psy rzuciły się na siebie z wściekłością. Stanęły na tylnych łapach, objęły się wzajemnie przedniemi, i jeden drugiego ciął zębami po wargach, policzkach, łbie, uszach. Każdy z nich usiłował w tych zapasach uchwycić przeciwnika za gardło, zwalić na ziemię, wziąć go pod siebie. Natarcia, zastawianie się, odbijanie ciosów następowały z nadzwyczajną szybkością i gwałtownością. Może Kwiatek byłby i zwyciężył, gdyby nie to, że Druhna i Figiel przybyły na pomoc Dudzie. Zaczepiony i bardzo dotkliwie podrażniony na tyłach, zwrócił paszczę ku słabszym, a w tej chwili Duda, wziąwszy go za gardło, zwalił na ziemię.
Na powalonego rzuciły się teraz jeszcze — Rozbój i Obal.
Gdy jedne psy z Dudą na czele oprawiały Kwiatka, inne, najsłabsze i najtchórzliwsze, chciwie rwały koninę, rozwłócząc gnaty na wszystkie strony.
Srodze zgnębiony i licznemi ranami okryty Kwiatek nad ranem już przywlókł się do Sucharowej zagrody.






IV.
Karczma, jedyny dom otwarty.

Powróciwszy na swoje śmieci, pies był bardzo chory i smutny, muchy rojami obsiadły na ranach, drażniły. Nie wiedział, co wprzód lizać: rozpłatane udo, nadwerężony ogon, czy bok, z którego wyłaziło żebro. Leżał w barłogu pod stajnią, jak ostatni nędzarz, a nikt na biedaka nie zwracał uwagi w tej niedoli, nikt mu nie okazywał najmniejszego współczucia. Gospodyni spoglądała nań nawet z niejakiem niedowierzaniem, gdyż jedna z kumoszek powiedziała, że „kto wie, czy Kwiatka nie pokąsał pies wściekły“...
— Słuchaj-no, Bartek — mówiła Sucharowa do męża — żeby przypadkiem jakiego nieszczęścia w domu nie było... Jeszcze się bydło powścieka, albo co...
W odpowiedzi na to, chłop kazał parobkowi wziąć psa na powróz i wymoczyć w rzece. Potem Kwiatek znowu legł w barłogu pod stajnią i chorował obłożnie; rany się jątrzyły, siły upadały.
Właśnie podczas owej choroby psa spotkało Suchara to, czego się oddawna i bardzo obawiał. Pewnej nocy wtargnęli do zagrody złodzieje, wysadzili drzwi od chlewika i uprowadzili dwa piękne wieprzki, za które chłop spodziewał się zagarnąć kilkadziesiąt rubli.
Kwiatek zapewne słyszał tej nocy kroki ludzkie na podwórku i szmery około chlewika; ale czyż on się mógł podźwignąć ze swojego legła, czyż mógł choćby tylko udawać czujnego stróża?
Nazajutrz rano różni ludzie ze wsi uważali sobie za obowiązek wstępować do chałupy Suchara, oglądać wywalone drzwi chlewika i dowiadywać się wszelkich szczegółów kradzieży. Każdy zaś z takich przychodniów wydawał jak najniekorzystniejsze sądy o psie, który nocował na podwórku i na kradzież pozwolił. „Zabić, powiesić, utopić!“ — wyrokowano na wszystkie strony.
Chociaż sprawdzono, że złodzieje ukradli Sucharowi tylko dwa wieprzki, baby jednakże rozgłaszały po wsi zupełnie co innego. Jedne opowiadały, że skradziono pięć świń i jałówkę, inne, że — jedyną tylko świnkę i parę koni z wozem. A każda dodawała: „Pies zaś, moiściewy, leżał i patrzał na to wszystko, pozwolił, sobaka, na ludzką krzywdę!“
Dziwiono się powszechnie, iż Suchar, człowiek zamożny, potrzebujący szczególnej opieki przeciw złodziejom, trzyma przy swej chałupie psa tak obojętnego na dobro gospodarskie. Sołtyska, która z mężem często przesiadywała w karczmie, przypuszczała, że Kwiatek niezawodnie dał się przekupić złodziejom i nie szczekał, ponieważ dostał kawałek chleba.
Słysząc takie sądy rodzicielskie, różni swawolni chłopcy wpadli z biczami na podwórko i chłostali chorego Kwiatka, lub zza płotu rzucali nań kamieniami.
Ta opinja ogółu oddziaływała na chłopa i jego żonę. Gdzie się tylko ruszyła Sucharowa, litowano się nad nią, jako nad okradzioną, a jednocześnie złorzeczono Kwiatkowi. Ona z kolei podburzała męża, mówiąc:
— Oho, skoro ci wyprowadzili wieprzki, to pewnikiem pomyślą o koniach, krowach i o całym dobytku w komorze! Zabiorą wszystko, zabiorą, jak Bóg na niebie!... A cóż na to poradzić? Juści stróża przy domu trzeba mieć innego! Oj, ten Kwiatek psia-jucha, ten darmozjad, do niczego!
Suchar, już tak opanowany przez obawę złodziejów, nie sypiał teraz po nocach, nieustannie budził to żonę, to parobka, krótko mówiąc, sam spełniał obowiązki psa domowego. Kwiatek nigdy nie miał osobliwych łask u swoich państwa, a teraz nietylko, że je stracił do szczętu, ale stał się przedmiotem nienawiści. Baba powiadała, że jej pies obmierzł i patrzeć na niego nie może. Już się z ran trochę wylizał, raz, drugi zajrzał do izby, dręczony strasznym głodem. Z ożogiem skoczyła do niego gospodyni jak jędza, wykrzykując:
— Co, ciebie, zatracony, miałabym jeszcze karmić?...
I wygoniła go na drogę. Gdy go jeszcze gospodarz kopnął potężnie i dotkliwie uraził w jakąś niezagojoną ranę, gdy parobek przeciągnął po grzbiecie ciętym biczem, wtedy już tam nie było co robić w owej chałupie.
Zabrał się Kwiatek i poszedł. Gdzież się tu udać? Jedynym otwartym domem na wsi jest karczma; do karczmy przeto pies podążył i tam się zatrzymał; patrzał, jak ludzie jedzą, piją, gwarzą. Może mu się to i spodobało, gdyż przy karczmie pozostał.
Nikt tutaj na niego nie zwracał uwagi, mógł sobie leżeć w stajni, przed karczmą, a nawet w szynkowni: był bez pana, swobodę miał całkowitą. Ale też nikt nie myślał o jego sposobie do życia.
W karczmie ciągły rozgardjasz, coraz to ktoś zajeżdża, popasa, wyjeżdża. Jedni ludzie wchodzą, inni wychodzą, drzwi prawie się nie zamykają. Pijacy pośpiewują, przytupują, czasem krzyczą, jak opętani, albo się biją. Jakaż tu rola psa być może? Oto merdać przed każdym człowiekiem ogonem, dawać do zrozumienia, że mu się dobrze życzy, a niezawodnie od czasu do czasu natrafi się na jaką wspaniałomyślną duszę, która rzuci kawałek chleba. I to nieźle, że karczmarz handlował mięsem: bił krowy, cielęta; nie bez tego, aby głodny pies czegoś tam nie oberwał — kostka, flaczek, krew bydlęca. Zresztą, jeżeli już gdzie, to około karczmy można się spodziewać kości, których ogryzanie niewiele wprawdzie daje pożywienia, stanowi jednak nadzwyczajnie przyjemny sposób zabicia czasu. Czasem się spotykało pod karczmą małe dziecko, zostawione tu z kawałkiem chleba przez rodziców, używających w szynku: takiemu malcowi można bezkarnie chleb odebrać. Innym razem znowu, gdy się chłop w karczmie zabałamucił, nie szkodziło furę jego splądrować, zwłaszcza gdy wracał z jarmarku. A czy to śpiącemu w stajni pod furą trudno wyciągnąć z kieszeni jaki zapasik? W ogóle pies nasz nie miał stałego sposobu do życia. Gdy się jako tako odżywił, wchodził nieraz do szynkowni, rozkładał się na samym środku brudnej izby i wypoczywał. Widywali go wszyscy w tem położeniu, zapomnieli, że był kiedyś psem w służbie Suchara, i mówili o nim z pewną względnością, jako o „psie karczmarskim“.
Miał teraz w sobie Kwiatek nieco, że tak powiem, publicznego charakteru: do nikogo nie należał, nikomu nie służył, a ogół go żywił — coś w rodzaju synekury przy instytucji finansowej. Nietylko nie miał obowiązku alarmowania ludzi obdartych, ale owszem, korzystniej było dla niego, jak i dla szynku, jeżeli takim bakę świecił: biedny najprędzej da jałmużnę i najchętniej się upija.
Pies zdawał się gruntownie pojmować istotę swojego bytu. Wszelkie łoskoty, zgiełki, turkoty, które między wiejskiemi psami wywoływały istną burzę zawziętego ujadania, nic a nic teraz nie obchodziły Kwiatka. W karczmie gościli zapewne nieraz i złodzieje i rozbójnicy; ale szynkarz nie pytał o legitymację nikogo, kto używał a płacił. Rzecz godna uwagi, że szynkarz Szmul, który psa nie wychował, ani nie kupił, nie karmił i wcale o niego nie dbał, odzywał się o Kwiatku wobec ludzi: „mój pies“. Widać, iż posiadanie psa pochlebiało próżności Szmula. Także Szmulowa i jej dzieci mawiały: „nasz pies“. Dziewka karczemna pozwalała sobie nawet często gęsto miotłą bić Kwiatka, przyczem utyskiwała:
— Po co zaś takiego wałkonia przy karczmie trzymać...
W ogóle atoli bierność i niewymaganie niczego od nikogo zrobiły psu opinję dobrego, spokojnego zwierzęcia. Nie przynosił on wprawdzie żadnego pożytku, ale jakoś tak harmonijnie dopełniał grona istot, związanych losami swemi z karczmą, że był tu prawie potrzebny — niby ornament, niby przedmiot ostentacji.
Zdarzył się jednakże wypadek, z powodu którego Kwiatek znowu się naraził niektórym ludziom. I teraz także przyczyną była trzoda chlewna. Nierogacizny owej nie chowano przy karczmie, ponieważ szynkarz był żydem i stary zakon zabraniał mu stosunków ze zwierzętami nieczystemi. Ale że zwierząt nieczystych nikt we wsi nie pilnował, przeto z całą swobodą chadzały one pod żydowską karczmę. Korciło to nieraz Szmula, jednak przezwyciężał w sobie wstręt religijny, aby się nie narażać publiczności. Jednego razu Kwiatek, czy to z pobudek osobistych, czy może cichaczem podniecony przez szynkarza, rzucił się na takiego błędnego nieczystego czworonoga, chwycił go za ogon i dopóty ciągnął, gryzł, póki ogon w zębach nie został.
Wnet potem właścicielka okaleczonego zwierzęcia wpadła do szynku z nadzwyczajnym krzykiem i zwymyślała Szmula od „niechrztów, parchów“. Ponieważ w tym razie chodziło o gospodarską świnię, ponieważ jej oszpecenie i kalectwo baba zwalała na żyda głównie, przeto obecni w karczmie chłopi uważali sobie za chrześcjański obowiązek stanąć po stronie gospodyni i namawiać ją, aby skargę wniosła do kancelarji gminnej. Szynkarz całą winę składał na Kwiatka, chociaż potajemnie sympatyzował z nim, jako ze zwierzęciem, mającem wstręt do istot nieczystych. Wezwany do urzędu gminnego, Szmul dowodził, że pies wcale do niego nie należy; świadkowie atoli natychmiast zeznali, że żyd niejednokrotnie się wyrażał „mój pies“. Urząd gminny niedługo się namyślał, ile ocenić ogon taki, i skazał szynkarza na zapłacenie babie jednego rubla.
Kara owa wpłynęła w sposób szczególny na zachowywanie się Szmula względem Kwiatka. Ponieważ żyd wydał już na psa pieniądze, przeto wyraziście kładł teraz na nim rękę jako na niezaprzeczalnej własności. Odtąd przy każdej rzezi bydlęcia skrupulatnie pamiętał o Kwiatku, a dziewce chrześcjance zalecał, aby się z psem dzieliła swemi trefnemi obiadami. Może on i myślał, że Kwiatek w danej chwili będzie stanowił przedmiot handlu?...
Gdy raz służąca miotłą obiła psa i za drzwi go wypędzała, Szmul ją napomniał w te słowa:
— Słuchaj no, ty głupia Kaśka, co ty masz za prawo bić mojego psa?
— Jaki on tam wasz? — odrzekła dziewka ze śmiechem. — Widział kto kiedy, żeby żyd psa trzymał?... Kiedy mówicie, że wasz, powiedzcie jak mu na imię?
Istotnie, żyd nie wiedział, jak psu na imię, i nazwał go teraz Świniarzem na pamiątkę głośnego zdarzenia. Ale chłopi z powodu tego imienia pozwalali sobie drwić z psa i żyda, a przeto nazwa poszła w niepamięć.
W karczmie wypadki szybko po sobie następują. Jednego dnia o zmierzchu przybiegł do szynku za swoją gospodynią pies Duda; czuł, że jest nie na swoich śmieciach, więc stchórzył i w ucieczce schronił się do owego przybytku, gdzie za przepierzeniem stał szynkwas, drewnianą kratą odgrodzony od reszty karczmy, na wypadek awantury. Z nieprzyjacielem podążył Kwiatek i wnet spostrzegł, że Duda wciska się pod stołek, na którym siedział Szmul, spokojnie kurząc fajkę.
Dwa wielkie, silne psy w gwałtownem zwarciu się z sobą wysadziły szynkarza z siedzenia, tak, iż głową padł w stojącą obok opałkę z jajami, podczas gdy stołek i pies zwaliły mu się na nogi. Duda bowiem w rozmachu trwożliwej ucieczki wpakował się niefortunnie między nogi i, skubany z tyłu przez Kwiatka, z jarzmem stołka na grzbiecie, wił się jak szalony, tłamsząc żyda, głową w jajach pogrążonego. Gwałt nie dający się opisać! Zażarte chrapliwe głosy rozjuszonych psów, rozpaczliwy krzyk szynkarza, pływającego w jajecznicy, przytem stuk, łomot... Dziewka karczemna wpadła więc za szynkwas z garnkiem wody, a nie mogąc wśród zamieszania w ciemnym kącie odróżnić psów od żyda, lunęła wodą w opałkę i zwiększyła ilość jajecznicy. Jak oparzony i ze stołkiem na grzbiecie wyrwał się teraz Duda z tej łaźni, co tchu uchodząc do chałupy. Szmul, drżący ze strachu, kapiący jajecznicą, wydobył się wreszcie na wierzch, obmył i po niejakim czasie przyszedł do siebie.
Nie mógł on jednak nigdy zapomnieć ani o swem przerażeniu, ani o stracie poniesionej w jajach. To też niechętnie już spoglądał na Kwiatka, wzdychał widząc go i żałośnie pomrukiwał sam do siebie... „Aj waj, moje jaja!“ I znowu w karczmie potoczyło się życie zwykłym trybem, a chociaż się zdarzyły ludziom różne przypadki, pies nie miał w nich żadnego udziału. Czy się kto upił, czy nie upił, było mu wszystko jedno.
Od niejakiego czasu codziennym gościem Szmula był sołtys, chłop zamożny, którego, jak powiadano, tak urzekła jedna baba, to jest „zadała mu coś na picie“, że w sześćdziesiątym roku życia uczuł nieprzezwyciężoną, bo nadprzyrodzoną pokusę do gorzałki. Konieczność ta sprawiała, iż chłop przychodził do karczmy codziennie wieczorem, a wychodził po północy. Pijał tylko trzy półkwaterki: jeden czystej, drugi z pieprzem, trzeci z gałganem; ale i tak się zrzynał. Miał zwyczaj, iż po pijanemu, gdy nikogo z ludzi w karczmie nie było, prawił perory Kwiatkowi, kiwając się nad nim. „Ty, psia-mać — mówił — nie powinieneś się wylegiwać w karczmie, jeno wartować na podwórzu, boś pies!“. Czasem się nawet niecierpliwił, kopnął Kwiatka, albo Szmulowi za psa naklął. Tak pies, jak i żyd nie brali do serca wymyślań i obelg sołtysa, z urzędu przywykłego do łajania wszystkich.
Atoli jednego razu sołtys był dopiero po drugim, miał humor wyborny i zachciało mu się figlów z otyłą Kaśką, która tam właśnie była, a lubiła do chłopów szczerzyć zęby. Poczęli się gzić, jak to mówią: Kaśka uciekała niby to, sołtys ją gonił: „Ej, chycę, psia paro!“... Inne baby śmiały się na całe gardło, a te, które Kaśce zazdrościły powodzenia, mówiły: „Moi ludzie, staruch taki i Boga obraża! A ta klempa, zamiast go przez łeb zdzielić, precz kusi!“ Naraz Kaśka myk z pod ręki swego prześladowcy i z chichotem wpadła na leżącego Kwiatka, wali się nań, przytłacza go niemałym ciężarem, a na Kaśkę w tejże chwili pada sołtys który przez tę kupkę fiknął kozła i tak uderzył łbem o podłogę, że sobie chrząstkę w nosie przetrącił. Polała się siurczkiem krew ludzka i wszystkie baby wydały okrzyk przerażenia, współczucia; „Ooooo!“ — Biegną, tamują krew; jedna baba wlała mu za kark z garniec wody; druga łeb zmywa, trzecia, klnąc Kaśkę za zbytki, pcha sołtysowi w dziurki nosa ośrodkę chleba z pajęczyną. Kichnął, ośrodka z nosa wypadła, a krew jeszcze lepiej płynie; całą podłogę w karczmie zalał, jakby wieprza zabili. Nadbiegła sołtyska, pyta, jak, co; któraś jej podszepnęła, że to zrobiły figle z Kaśką; więc sołtyska zaraz Kaśkę w gębę trzask, trzask, i zerwała jej chustkę ze łba, rzuciła, pod komin. Szmul zaciera ręce, powiada do swojej Sury: „Uni dziś dużo wypiją!“...
Spojrzy ktoś, a tu Kwiatek krew sołtysowską zlizuje. To ludożerstwo psie oburzyło już teraz każdego. Jak baby wrzasną, tak pies natychmiast pod ławę i tam się położył. Dopiero wszyscy na żyda, że trzyma psa, który krew chrześcjańskiego człowieka chlipie.
— Kto to widział, żeby takiego hycla przy karczmie trzymać! — wykrzykiwała jedna z bab. — Toć on ten sam, co to świnkom ogony odgryza! — zawołała druga. — Żadnego bezpieczeństwa nie będzie, póki tu taką psia-juchę będą chowali! — powiedziała ze zgorszeniem trzecia, wyprowadzając swój wniosek z łakomstwa Kwiatka na krew ludzką i świńskie ogony.
Szmul uważał sobie za święty obowiązek karczmarza dać zadosyćuczynienie oburzeniu swoich gości, tembardziej, że i jego drażniła zupełna obojętność i brak skruchy u psa, który się dopuścił już tylu kryminalnych przestępstw, a teraz, jakby nigdy nic, leżał oto spokojnie pod ławą i tylko się oblizywał.
— Myślicie, że ja mało przez niego straciłem, przez tego gałgana! — zawołał Szmul z niejaką chełpliwością i wystąpił z zaszynkwasu, co było dowodem jakiegoś nadzwyczajnego zamiaru. Jakoż żyd się zawinął, pochwycił stojący przy kominku ożóg i, uzbrojony tym orężem, zaczął szturchać psa pod ławą. Sprawiło to jak najlepszy skutek, gdyż opinja publiczna, przed chwilą jeszcze zwrócona przeciw żydowi, była teraz po jego stronie. Kwiatek, poszturchany parę razy ożogiem, ustąpił z miejsca i sunąc pod ławą, przeszedł na drugi jej koniec, gdzie znowu legł spokojnie.
— A bijcież tę juchę, Szmulu — krzyknęły chórem baby, pragnące jak najprędzej usłyszeć psa, skomlącego z bólu.
Szynkarz rad, że tanim kosztem jest bohaterem, mszczącym się za krzywdy ludzkości, rzeźwo poskoczył i począł psa żgać ożogiem. Czy Kwiatek miał w sobie poczucie sprawiedliwości, to jest świadomość swej niewinności, czy go tylko drażniło to, że mu natrętnie zakłócają spoczynek, dosyć, iż stracił cierpliwość, wyskoczył zły zpod ławy, pochwycił Szmula zębami za chałat i urwał całą połę, poczem wyniósł się z izby. Krzyk zgorszenia i oburzenia wydały baby, a przerażony żyd zzieleniał i ożóg z rąk wypuścił. Ale przyszedł do siebie, bo psa już w izbie nie było. Z tego powodu wylęgło się w duszy Szmula postanowienie zemsty; i Kwiatek, wydany na pastwę chłopstwu, byłby niezawodnie zginął pod ciosami kijów, kamieni, cepów, gdyby w duszy żyda nad namiętnością zemsty nie górowało jeszcze silniejsze uczucie — chciwość zysku.






V.
Bliżej dworu i we dworze.

Icek, izraelita z sąsiedniego miasteczka, wziął był w dzierżawę od dziedzica zbiór owoców w sadzie i przeto potrzebował nieuchronnie psa zuchwałego, coby nietylko odzienie, lecz i skórę na człowieku umiał szarpać, broniąc w nocy złodziejom przystępu do zadzierżawionego sadu. Otóż temu to Ickowi za korzec śliwek sprzedał Szmul Kwiatka, malując jego namiętność szkodzenia ludziom w jak najjaskrawszych barwach. I tak, co w psie było wadą podług szynkarza, stanowiło zaletę dla sadownika. Icek bał się tak złego psa osobiście zabierać z sobą do sadu, nie zawiązawszy z nim przedtem stosunków, przeto użył za pośrednika Szymka Wargę, który spełniał psie poniekąd obowiązki, gdyż zajmował stanowisko nocnego stróża przy dworze i gwizdaniem swem w nocy dawał hasło do szczekania.
Warga bez ceremonji wziął Kwiatka na postronek, a mówiąc mu przez drogę jak największe impertynencje, zaprowadził do sadu i przywiązał do pnia drzewa, stojącego obok słomianej budy. Pierwsze chwile pobytu tutaj były dosyć przyjemne, gdyż sadownik, pragnąc sobie zjednać nowego sługę i przywiązać go do sadu, obficie karmił Kwiatka. Później się zmieniło; Icek pędził psa do roboty, a co się tyczy karmienia, pragnął go wykierować na wegieterjanina, żyjącego wyłącznie takiemi surowiznami, jak: zgniłe jabłka, gruszki ulęgałki, śliwki robaczywe — to, co w sadzie najgorsze. Kwiatek miał uczciwą psią naturę; gdy raz przylgnął do człowieka i do miejsca, trwał bez zmiany, choć było głodno, chłodno. Nerwowy żyd nie mógł w nocy sypiać, widmo chłopa-złodzieja trapiło go nieraz do świtu i wtedy słyszał on częstokroć szmery strząsania śliwek, obrywania jabłek, wdrapywania się na drzewa — czyste wymysły wyobraźni. Budził wtedy żonę, dzieci, szwargotał z niemi, zapytywał, czy i oni słyszą to samo, wyłaził z budy przerażony i podniecał Kwiatka do zapuszczania się z głośnem szczekaniem w głąb sadu. W takich razach pies wydobywał z siebie poważny głos basowy, biegł w sad i potem wracał, postawą swoją upewniając żyda, że niema nic groźnego.
Atoli jednego razu nad ranem, gdy już, znużony czuwaniem, sadownik potężnie chrapał, Kwiatek, który miał wyborny wzrok i słuch, a jeszcze lepszy węch, spostrzegł wszystkiemi władzami swojej psiej duszy jakiegoś przybysza w sadzie. Podniósłszy zatem w górę ogon, przez co wyrażał zarówno gniewne jak i radosne usposobienie, z głośnem szczekaniem pobiegł na rekonesans. Niebawem przekonał się, że na drzewie, obfitującem w bardzo wspaniałe gruszki, siedzi człowiek w sukmanie. Nasz pies, urodzony i wychowany między chłopami, przechowywał w sobie mimowolny szacunek dla stroju, w którym widywał swoich dawnych gospodarzy, ich krewnych, przyjaciół i sąsiadów. Onby się nigdy nie rzucił zuchwale na człowieka w całej sukmanie i w butach, wysmarowanych starą szperką. Również z uszanowaniem zachowywał się wobec niewiast, od których go zalatywała tak charakterystyczna woń obory. Teraz więc, skoro już wyraźnie spostrzegł na gruszy chłopa, spokojnie usiadł pod drzewem, jak gdyby się zastanawiał, co może porabiać człowiek na tej wysokości. Chłop tymczasem, podejrzywając, że pies ma złe zamiary i tylko chytrze się układa, rzecze z drzewa cichym i słodkim głosem: „Kwiatek, ciu-ciu, ciu-ciuśka!“ Nieprzywykły do pieszczot pies, wzruszony, że ktoś z taką słodyczą wymawia jego imię, merdnął ogonem, dając znak, że mu wcale na rękę ta tkliwa poufałość z człowiekiem. Wtem, o dziwo, jakby dla lepszego zjednania sobie, czyli przekupienia strażnika sadu, chłop rzuca z drzewa spory kawałek chleba! Pies z zapałem przyjął podarunek i prędko go spożył. Teraz już chłop zlazł z drzewa mając kieszenie i zanadrze nadzwyczajnie wypchane gruszkami. Był to Szymek Warga, dworski stróż nocny, poniekąd kolega Kwiatka, strzegący doczesnych dóbr ludzkich przed złodziejami, którzy, jak się pokazuje, mieli też prawo do jego koleżeństwa.
Stróż nocny, objuczony łupem, wyniósł się przez płot z sadu; ale w ciągu tego krótkiego czasu tak sobie zobowiązał Kwiatka, że pies bez najmniejszego skrupułu opuścił sad i poszedł za chłopem, jakby za swoim panem. Niebawem znaleźli się na okólniku dworskim, to jest w miejscowości, gdzie były stodoły, szopy, śpichrz, stajnie, obory, owczarnia, a w sąsiedztwie opodal — chlewy dla trzody chlewnej, kurnik i dwa białe domki, w których zamieszkiwali najdostojniejsi urzędnicy prowentowi. Warga usiadł na wielkim klocu drzewa, wyjął z kieszeni gwizdek i świsnął po trzykroć, przez co obwieszczał wszystkim śpiącym, że on jeden czuwa. Na ten głos, gdzieś daleko we wsi, odpowiedział jeden tylko pies tak rzewnym szczeknięciem, jak gdyby to był lament rozpaczy. Teraz Warga schował gwizdek, a wydobył ogromną gruszkę, odrazu ugryzł jej połowę i w milczeniu pożywał. Naprzeciwko niego przysiadł na ogonie Kwiatek i zachowywał się, jak taki, któremu jest przyjemnie czegoś się spodziewać. Sprowadzone może świstaniem, a może szmerem gryzienia gruszek, zjawiły się tu dwa psy dworskie, które, spostrzegłszy psa obcego na swoich śmieciach, poczęły nań warczeć ponuro. Ale Warga zrobił groźny giest ręką i warknął od niechcenia: „wara psie dusze!“ I to wystarczyło do zażegnania wybuchów złości. Te psy łańcuchowe, śpiące przez cały dzień w budach na uwięzi, a spuszczone z łańcuchów przed nadejściem nocy, sprawiały w pomroku wrażenie zwierząt nocnych — wilków, czy hijen. Wyrwawszy się na swobodę, plądrowały one przez całą noc po różnych zakątkach, ściekach, śmietnikach, obwąchując troskliwie odpadki kuchenne i wywłócząc kości. Szczęśliwiec, który znalazł jaki ochłap, uchodził z nim w krzaki; ale zawistni towarzysze umieli go wyśledzić i wybuchały wtedy straszliwe walki. Musiały pomiędzy temi psami istnieć także stare zadawnione nienawiści, antypatje, gdyż ciągle jeden drugiego napadał, ciągle tu słyszałeś charkanie odgrażania się, wrzawę zajadłości.
Chociaż nie zwierzę, ale również nocny tryb życia pędzący, Warga był zwierzchnikiem tej psiarni i kijem uczył ją psich obowiązków, a głównie uległości dla przełożonego. O jakiemś pobłażaniu, wyrozumiałości, miłosierdziu mowy tu nie było.
Jeżeli stróż nocny miał przypadkiem słusznie czy niesłusznie żal do dziedzica, albo, jeżeli otrzymał za ostre upomnienie od rządcy, ekonoma, pisarza, wtedy całą gorycz swej duszy wlewał w stosunek z psami i krzywdę własną w trójnasób wynagradzał sobie psią krzywdą.
Pozostał już Kwiatek przy tym nocnym stróżu, który, aby go odróżnić od psów dworskich, nazywał go „psem swoim“. Dobrze jest być psem człowieka, karmiącego psy cudze; więc Kwiatek opływał teraz w obfite i smaczne dania: nigdy go jeszcze tak rzetelnie nie stołowano. Ilekroć w owczarni zdechł baran i obdarty ze skóry dostał się na psiarnię do rozporządzenia Wargi, zawsze Kwiatek otrzymywał z tego najlepsze kąski. Przy dworze pies wypełniał, wypiękniał, lśnił się cały. Psy dworskie, staczające pomiędzy sobą zacięte walki, nie ośmielały się nigdy zaczepiać i wyzywać Kwiatka, będącego ulubieńcem ich zwierzchnika. Kiedy je już wzięto na łańcuchy, właziły w swoje ciasne budy i tam cały dzień walczyły z pchłami, w dokuczliwy sposób zakłócającemi im spoczynek: istna tortura! Tymczasem pies Wargi miał zupełną swobodę; uprzątał starannie wszystkie kości i ochłapy, wyrzucone z kuchni, a spać mógł, gdzie mu się podobało.
Stróż po nocach obchodził wkoło dwór, stodoły, stajnie i inne budynki, a głośne jego ziewanie daleko się rozlegało. Gdy mu się łażenie uprzykrzyło, siadał na kłodzie drzewa i miewał lekcje z Kwiatkiem, nauczając go stosowania się do rozkazów: „służ, waruj, szukaj, nie rusz“ i t. d. Nastały zimne noce i Warga wdziewał na siebie różne sukmany, kitle, szpencery, okręcał nogi słomą, głowę łachami i — podobny do straszydła — szedł z miejsca na miejsce, pogwizdując; pies go na krok nie odstępował. Jeżeli stróż usiadł, lub przyległ, Kwiatek kładł się na jego nogach, dodawał swemu panu ciepła. W porę słot, wichrów, zadymek, kiedy wszelkie gwizdanie było daremnym trudem, stróż właził razem z psem do jakiej dziury, a, zasypiając, czekał dnia i z jego blaskiem pierwszym wstawał, ażeby go ekonom widział, iż jest na stanowisku.
Mógł spać spokojnie, gdyż obowiązek czuwania w nocy Kwiatek zań spełniał. „Cnotliwości pies, za dziesięciu dworskich darmozjadów obstoi!“ — wyrażał się Warga. Jednej z takich burzliwych nocy, coś w listopadzie, gdy szalony wicher o mało dachów nie zrywał, pies warczeniem zwrócił uwagę stróża. Nie należy w takich razach robić hałasu, gdyż złodziej się spłoszy i umknie; przeto Warga, giestem nakazawszy Kwiatkowi milczenie, obchodził szopę, cicho się skradając a bacznie nasłuchując. Ale ogromny wicher świstał, dął, głuszył wszelkie szmery i stróż nie mógł dosłyszeć, co się dzieje wewnątrz zamkniętej na kłódkę szopy; tylko pies widocznie coś słyszał, czy węszył, bo się rwał, niecierpliwił. Warga począł rozważać i skalkulował, że jeśli w szopie jest złodziej, to się tam mógł dostać od strony pola i przez dach. Nie potrzebował stróż nocny okrążać, wydobywać się z okólnika przez bramę, gdyż miał swoje tajemne wyłazy. Usunął w wysokim parkanie dwa koły i wraz z psem znalazł się po drugiej stronie szopy. Badania jego i tutaj nic nie odkryły, chociaż chłop był tak przebiegły, tak znał złodziejskie fortele, jakby sam był złodziejem. Dopiero kiedy w ćmie nocnej uderzył łbem o pień topoli, rosnącej przy szopie, wszystko mu się odrazu wyjaśniło: złodziej po drzewie włazł na strzechę, w której musiał zrobić dziurę, aby się dostać wewnątrz. Niebezpiecznie jest w taką ciemną, burzliwą noc spotykać się oko w oko ze złodziejem; jednakże Warga wiedział bardzo dobrze, iż jeżeli on się boi złodzieja, to i złodziej, choćby też najodważniejszy, boi się nocnego stróża. Zresztą, taki, co się zakradł do szopy, jest niezawodnie swojak, znajomy, a zatem niewiadomo jeszcze, czy tu nie zajdą jakieś względy: może na tę kradzież wypadnie patrzeć przez szpary. Warga wlazł na topolę, namacał rzeczywiście dziurę w strzesze i spuścił się wewnątrz. Szkoda, że nie mógł zabrać ze sobą Kwiatka, prędzejby odnalazł złodzieja. Teraz dopóty nasłuchiwał, macał, szukał, dopóki nie pochwycił kogoś w garść i nie rżnął o ziemię. Rozległ się jęk, a stróż wnet nabrał przekonania, że ma do czynienia ze znacznie słabszym od siebie. „Któżeś ty, psia duszo?“ — zapytał stróż tryumfalnie. — „Franek Nawrotów!“ odpowiedział w ciemności głos drżący. — „No, patrzcież, taki młodziak i już hycel kraść zaczyna! A ileż ty masz lat?“ — Na piętnasty mi idzie, mój Szymonie; zlitujcie się nade mną, puśćcie!“ — „Bógby mię ciężko skarał!“ — zawołał Warga, uszczęśliwiony, że nietylko ujął złodzieja, ale może jeszcze swojem oburzeniem oddać przysługę moralności... — „Ja chciałem wziąć wszystkiego jednę tarcicę... Matusia mi kazali...“ — bąkał pokornym głosem schwytany złodziej. — „Wytłumaczysz się przed rzońcą, okumonem, albo i przed samym dziedzicem!“ — rzekł surowo stróż, ciągnąc za sobą Franka. — „No, wyłaź, którędyś wlazł!“ — „Puśćcie mię, Szymonie! Nie ze zbytków kraść przyszedłem... Widzicie, tatuś się wczoraj w stodole obwiesili i trza go pochować, a nie mawa za co deszczek na trumnę kupić.“ Warga się zatrzymał na chwilę, bo mu się przypomniało, że straszny dzisiejszy wicher niezawodnie wzniecają szatani, uchodzący z duszą wisielca. Przyszła mu jednocześnie refleksja, że przed siłami nieczystemi wypada się zabezpieczyć, przeto uczynił znak krzyża świętego, poczem rzekł: — „Ojciec wisielec, a synal — złodziej!“ — I kazał przez dziurę w strzesze wyłazić naprzód Frankowi, sam zaś za nim podążał, nawołując: „Kwiatek, pilnuj!“
Chłopak, nie mogąc zmiękczyć swojego prześladowcy, żwawo poskoczył ku dziurze, przebiegł wzdłuż strzechę szopy i, korzystając z ciemności, zeskoczył wewnątrz dworskiego okólnika, w susach dostał się do sadu i przepadł. Jeden z psów dworskich widocznie poczuł coś niewyraźnie i nawpół zaszczekał przeciągle, nawpół zawył. Na ten odgłos zawyły inne psy dworskie, a za niemi — psy we wsi.
Kiedy Warga złaził z topoli, pewny, że Kwiatek przytrzymuje złodzieja, wszystkie psy właśnie rozpoczynały muzykę, co Kwiatka tak jakoś chwyciło za serce, iż przysiadł i także zawył. Żałosne dźwięki, zmieszane z hukiem wichru, przeraziły zabobonnego stróża. Wiatr, wisielec niepochowany, wycie psów — było za wiele! To mu tak pomieszało rozum, iż, nie znalazłszy na dole złodzieja, przypisał zniknięcie jego działaniu sił nadprzyrodzonych. „A kto wie, czy to był złodziej!“ Ta myśl przypięła stróżowi skrzydła. Jak szalony wpadł do okólnika i zupełnie nieprzytomny pobiegł do mieszkania ekonoma, którego zbudził, waląc pięściami w drzwi, okna. Zerwał się przestraszony tym gwałtem ekonom, wybiegł i pytał, co się stało. Ale gdy Warga mówił coś bez związku o wisielcu, wyciu psów, wichurze i szopie, rozgniewany ekonom wyciął mu siarczysty policzek i poszedł spać.
Jakoś w parę tygodni potem, podczas pogodnej nocy Kwiatek znowu poczuł złodzieja w tej samej szopie i począł srodze warczeć: ale stróż przypomniał sobie niedawne zdarzenie i ani myślał być gorliwym. Zakopał się w barłogu, leżał, a po głowie snuły mu się myśli, że po owym policzku ekonoma przez trzy dni miał twarz spuchniętą. Tym razem Kwiatek sam wykrył złodzieja, który, wyrwawszy deskę w ścianie szopy, dostał się wewnątrz. Pies z zażartem szczekaniem rzucał się do owej dziury, gdy naraz przestał szczekać, co Wargę bardzo zastanowiło. Ale się nie ruszył ze swojego legowiska i tylko niespokojny wzrok zwracał ku szopie. Księżyc tak jasno świecił, że stróż przy jego blasku widział z oddalenia wszystko, co się naokoło działo. I oto spostrzegł dobrze znanego gospodarza Suchara, który wyrzucony z szopy przez dziurę materjał kołodziejski zbierał i przerzucał za parkan, a Kwiatek mu asystował, merdając ogonem, jako swojemu dawnemu panu. — „Oo, kiedy Suchar, to co innego!“ — rzekł Warga, dźwigając się z barłogu, i począł złodziejowi bardzo przezornie zachodzić od parkanu, a kiedy był już blisko niego, zawołał:
— I nie wstyd was, takiego bogacza, kraść po nocy?
— Cichojże, głupi! — odrzekł Suchar. — Przecie ja od ciebie nie chcę darmo tego, co wezmę...
— Nie chcecie! — A czemużeście mi nie opowiedzieli przed wieczorem? Byłbym wam przyrychtował lepszą drogę.
— Ej, tota nic wielkiego!... Jacy kawałek grabiny na dyszel i na rozworę.
— Gadanie! Czy ja ślepy? Widziałem dobrze, żeście za parkan smyrgali i brzezinę, i dębinę, i grabinę, i tarcice... Cóż będzie za to? Jutro okumon, marcha, wszystko na mnie zwali, po gębie wytrzaska — to jeszcze fracha, ale ze służby wygonić może.
— Nic ci nie zrobią! Cóż chcesz?
— Zabiliście niedawno wieprzka, przyślijcie mojej kilka funcików szperki i kiełbaskę, bom omasty i mięsa od roku bez mała nie wąchał.
Umowa stanęła. Warga wyprowadził złodzieja jak najbezpieczniejszą drogą, a potem wrócił na stanowisko i zaczął gwizdać z całej siły.






VI.
U szczytu szczęścia.

W połowie grudnia spadły ogromne śniegi. Nie wiem, czy złodzieje mieli i wtedy ochotę kraść; ale wiem, że Warga zakopywał się głęboko w słomę i tulił swe ciało do Kwiatka. Jednego dnia rano strażnicy leśni zawiadomili dziedzica, iż ogromny odyniec przebywa w kniei. Dziedzic, namiętny myśliwy, czemprędzej obesłał sąsiadów, zgromadził strzelców i, przyzwawszy do siebie Wargę, rozkazał mu wziąć sześć psów łańcuchowych i podążyć z niemi do boru. Na małych saneczkach w jednego konia stróż nocny pomieścił swych wychowańców, zwalonych na kupę, i pojechał naprzód do lasu, przeklinając służbę taką, przy której „człowiek ani w dzień, ani w nocy nie ma spokoju“. Ponieważ na sankach nie było miejsca, przeto Kwiatek biegł piechotą. Jadące na saneczkach psy w ciasnocie tej żarły się między sobą nieustannie, a Warga walił je po łbach to pięścią, to biczyskiem, złorzecząc jednocześnie dziedzicowi, tym, którzy poddali myśl polowania, psom i stanowisku swemu. Kwiatek był nadzwyczajnie wesoły, pędził przed sankami z wzniesionym do góry ogonem, oglądał się tylko czasami, słysząc bolesne skomlenie psów, bitych przez Wargę. Wyglądał tak, jakby pojmował, iż dzisiaj chodzi o polowanie, a czerniejący w oddaleniu bór zdawał się go ciągnąć ku sobie. Stanęli już oto w lesie, a strzelcy też nadjechali niebawem i z nimi stary ogar-tropowiec.
Teraz naczelnik polowania, myśliwy zawołany, wydał komendę, według której Warga z psami i strzelcem leśnym udał się na oznaczone miejsce, gdy tymczasem myśliwi pozajmowali stanowiska. Puszczony tropowiec dał znak głosem i Warga też wypuścił psy swoje. Odyniec należał do tych wspaniałych okazów, których sam widok mówi, że myśliwemu potrzebna jest odwaga, krew zimna, nie mówiąc o zalecie celnego strzelania. Gdy się zerwał i poskoczył, tuman kurzawy śnieżnej zrobił się do koła niego. Psy z wściekłością poszły w pogoń i niebawem zmusiły do walki tego ostatniego mocarza naszej kniei. Stanął groźny olbrzym i wnet dwa psy najśmielsze wyleciały w powietrze z rozpłatanemi brzuchami, dając innym towarzyszom straszny przykład, że nierozważna odwaga jest szaleństwem. Psiarnia straciła teraz ochotę do boju i na polu bitwy czynny był do końca jeden tylko Kwiatek. Ranny dzik byłby niezawodnie uszedł, gdyby go Kwiatek w ucieczce nie powstrzymał, osadzając nieustannie.
To też, kiedy już otrąbiono zwycięstwo, wszyscy wykrzykiwali: „Cóż to za dzielny pies! Tylko z takim chodzi się na dzika!“ Dziedzic przyzwał do siebie Kwiatka, głaskał z upodobaniem i nazwał „swoim poczciwym pieskiem“. A nie skończyło się na samych pieszczotach: ten i ów wydobywał z torby już to kawałek kiełbasy, już słoniny i wszystkich cieszyło, że Kwiatka raczyli. Inne psy przybyły tam także, cisnęły się do myśliwych; ale je przyjęto z powszechnem oburzeniem: „Poszły precz, gałgany!“ — krzyknął dziedzic, robiąc jednocześnie srogą fizjognomję i groźne giesty. Po raz pierwszy w życiu miał Kwiatek sposobność spełniać robotę, która mu sprawiała jak największą przyjemność, i po raz pierwszy zadowolnił ludzi, zasłużył sobie prawie na ich uwielbienie, po raz pierwszy poczuł na podniebieniu nieznane dotąd przysmaki. Dobrze przynajmniej raz w życiu mieć taką jasną chwilę! Pies, czy człowiek, może okazać mistrzowstwo w tem tylko, co bardzo szczerze ukochał.
Odtąd zmienia się psia dola. Gdy z łowów wrócił do domu, wszyscy go wyróżniali we dworze, ponieważ dziedzic pozwolił mu wejść za sobą do stołowego pokoju, tam go przedstawił swojej żonie, córce, opowiedział o jego dzielności, a przytem ciągle się ku niemu zwracał z miłym uśmiechem. Kwiatek wyraźnie widział, że to jest właśnie ten znawca, co umie jego wartość ocenić, i odrazu przylgnął do dziedzica, tak odmiennego od Nawrota, Suchara, Szmula, Icka, Wargi. Z bokami dobrze wypchanemi przez rozmaite przysmaki, które mu podawały bieluchnemi rączkami piękne panie, wyniósł się Kwiatek na noc ze dworu, merdnąwszy ogonem nieskończoną ilość razy na „dobranoc“. W okólniku spotkał Wargę, ociążałe kroki już stawiającego i odzywającego się gwizdaniem. Pies przystąpił do stróża nocnego z przyjacielską poufnością, pewien, że dozna wzajemności; ale chłop miał ogromną gorycz w duszy, ponieważ na polowaniu wszyscy mówili o Kwiatku, zajmowali się Kwiatkiem, a nikt nie wspomniał nawet o Wardze, właścicielu Kwiatka. To niezadowolenie wzrosło jeszcze, kiedy pies przekroczył progi dworu i pozostawał z dziedzicem przez czas obiadu. „Psa fetują, a człowiek zmarzł jak kość. Żeby też choć kieliszek wódki!“ — mówił sam do siebie i gwizdnął z taką złością, że mu aż tchu w płucach zabrakło. Skoro się więc teraz Kwiatek do niego zbliżył, stróż kopnął go z całej siły nienawistnie i rzekł: — „Wara ci, psia duszo, do dworu się włóczyć!... Albo i do tego boru potrzebnieś ty, hyclu, poleciał? Mnie służ, nie drugim!“ — I chciał go jeszcze raz kopnąć, lecz pies szczęśliwie umknął, podobnie jak w lesie unikał zamachów dzikiej świni.
Atoli nazajutrz dziedzic przyzwał do siebie Wargę i tak przemówił: „Masz tu dziesięć rubli za tego psa, uwiąż go na łańcuchu i pamiętaj, żeby miał wszelkie wygody, a na noc mi go nie puszczaj, bo to nie jest podwórzowy!“ Stróż ani się spodziewał, żeby zrobił tak dobry interes na Kwiatku. Z wdzięcznością więc ucałował rękę dziedzica, Kwiatka zaś czemprędzej zaprowadził do budy i uwiązał na łańcuchu. Łaska pańska sprawiła, że pies nasz dostał się na chleb dworski i na uwiąż. Porządna buda, porządna obroża, mocny łańcuch, żywność regularnie podstawiana pod sam nos, i względy pańskie — wszystko to stanowiło cechy nowego trybu życia, zdobytego drogą zasług talentu.
Buda, zajęta przez Kwiatka po jednym z psów, poległych w boju z odyńcem, sąsiadowała na prawo z budą Cytry, suki nadzwyczajnie kłótliwej, nieustannie warczącej w swojej budzie; na lewo zaś znajdowała się buda Łobuza, psa ogromnie chciwego i żarłocznego, a przytem bardzo chytrego, umiejącego wyzyskać dla siebie każdą okoliczność. Ta para psów odrazu wzięła przewagę nad nowicjuszem. Łobuz, włożony do życia w budzie, chwytał w lot każdy kąsek rzucony. Swobody nie umiał ten pies wcale oceniać i, gdy go spuszczono z łańcucha, wychodził, na świat po to tylko, ażeby gdzie co ukraść i przynieść do budy, poczem jadł, a najadłszy się, spał w dalszym ciągu. Nie można już wymyślić gorszego stosunku nad pożycie ze swarliwą jędzą i sąsiedztwo o ścianę z chciwym złodziejem, co się teraz właśnie w udziale dostało Kwiatkowi! Pies schudł, ponieważ go Łobuz odjadał, stawał się ponury z powodu nieustannych zatargów z Cytrą. Tylko we śnie mógł kosztować szczęścia, marząc o bojach w kniei, któreby go okryły nowemi laurami.
Tymczasem po całej wsi gruchnęło, że Warga dostał od dziedzica ogromne pieniądze za Kwiatka i wszyscy poprzedni właściciele psa od razu go sobie przypomnieli. Suchar dowodził, iż psa kupił od Nawrota, wychował, a nikomu go nie sprzedał ani nie podarował, że więc Warga nie miał prawa sprzedawać dziedzicowi cudzej własności. Szmul szynkarz przedstawiał znowu, że Kwiatka przez długi czas przy karczmie utrzymywał, że z jego powodu poniósł znaczne straty w jajach; nic zaś tak nie poświadcza jego praw własności, jak wyrok sądu gminnego, na mocy którego zapłacił rubla kary za ogon, odgryziony świni przez Kwiatka. Ale niebawem zgłosił się Icek sadownik ze świadkami, przy których kupił psa od Szmula za korzec śliwek. Ponieważ się zaś stary Nawrot powiesił, a pozostała wdowa była z dziećmi w ostatniej nędzy, podmówiono ją, ażeby także wystąpiła z pretensjami, zwłaszcza, że Suchar nie posiadał najmniejszego dowodu na to, iż psa rzeczywiście kupił od Nawrota. Niektórzy utrzymywali, że Warga sprzedał dziedzicowi psa za pięćdziesiąt rubli, inni — że za sto, przeto chciwość ludzka miała silną podnietę. Stróż nocny, zapytywany z różnych stron, nie wyznał prawdy, zostawiając szerokie pole domysłom. Opinja powszechna, jakoby za psa wziął sto rubli, a może i więcej, dogadzała jego chełpliwości.
Właściciele owi kolejno zgłaszali się najprzód do Wargi, a każdy żądał, aby stróż nocny zwrócił mu część tego, co wziął za psa. Chłop musiałby z własnej kieszeni dołożyć, gdyby chciał tym wymaganiom zadośćuczynić; nie dał więc nic nikomu. Udawali się następnie do dziedzica, który uważał, iż niepodobieństwem jest, ażeby Kwiatek miał aż pięciu właścicieli, i przeto każdego z pretendentów oddzielnie kazał wyrzucić za drzwi jako natręta.
Szmul i Icek poszli do sądu, gdzie sprawę wygrali i psa im przysądzono. Ponieważ Kwiatek znowu się odznaczył podczas polowania na dziki, przeto dziedzic wszedł w układ z żydami i zapłacił piętnaście rubli, a psa zatrzymał; ale Wargę wypędził ze służby jako niegodziwca, który cudze rzeczy sprzedaje. Teraz z pretensjami swojemi wystąpił Suchar i udowodnił, że pies jest jego własnością; dziedzic z nim także musiał wchodzić w układy, co uczynił tem chętniej, że Kwiatek podczas trzeciego z rzędu polowania tak się odznaczył, iż jeden z sąsiadów dawał zań dziedzicowi swojego wierzchowca. Nareszcie, podmówioną przez jakiegoś pisarza pokątnego, wystąpiła ze sprawą sądową i Nawrotowa; ale nastąpiły wypadki nieprzewidziane. Wydalony ze służby, w biedzie teraz pozostający z rodziną Warga bardziej jeszcze zgorzkniał. To ciągłe przysądzanie Kwiatka już temu, już owemu, drażniło go nadzwyczajnie, ponieważ sobie ułożył, że on jest jedynym prawym posiadaczem psa; tylko ludzie przewrotni uwzięli się na niego i nigdy mu słuszności nie chcą przyznać. Bo czemże ten Kwiatek był u Suchara, u żydów, a czem się stał u niego? Niktby nie zdołał wybić mu z głowy mocnego przekonania, że pies do niego należy, a wszystko, co ktokolwiek i komukolwiek za tego psa płaci, powinien to zapłacić jemu, Szymkowi Wardze.
Były stróż nocny, wychodząc z zasady, iż upominanie się o swoją własność jest obowiązkiem człowieka i że stanowi pierwszy dowód posiadania, poszedł do żydów i zuchwale żądał, aby mu zwrócili przynajmniej jakąś część tego, co za psa wzięli od dziedzica. Atoli Icek zaczął dowodzić, że nie pies zapewne szukał Wargi, lecz Warga psa, inaczej mówiąc, Warga psa ukradł z sadu. Szmul znowu przytoczył pewne zdarzenie, świadczące, że były stróż nocny pił w karczmie wódkę za pieniądze złodzieja, który tej samej nocy pokradł gęsi dworskie. — „Takim parchom, katolik nie poradzi!“
Poszedł do Suchara i także się upominał o część sumy, wziętej za Kwiatka, grożąc, iż w razie odmowy rozniesie po wsi różne „takie sprawki“, które bogatego chłopa okryją niesławą. — „Mów, co chcesz! — odrzekł Suchar — tobie nikt nie uwierzy, a ja słówko tylko pisnę sołtysowi i pójdziesz do kozy“. — „Jak amen w pacierzu, takby się stało! — pomyślał Warga. — Łatwiej się Sucharowi wyśmiać, niż mnie wypłakać.“
Kiedy się jeszcze od służby dworskiej dowiedział, że dziedzicowi dawano za Kwiatka konia pięknego, nie mógł już wytrzymać i z pretensjami swemi udał się do dworu. — „To dziedzicowi dają za psa konia, a on mnie dał tylko dziesięć rubli i jeszcze mię ze służby wygonił!“ — mówił Warga, przedstawiając ekonomowi swoje żądania. Ekonom słuchał cierpliwie byłego stróża nocnego, ponieważ myślał o czemś innem. — „Oho, miękną, bo się boją!“ — rzekł chłop sam do siebie, a cierpliwość ekonoma tak go rozzuchwaliła, że sobie pozwolił postępek dziedzica nazwać „obszukaństwem“. Zaledwie wymówił ten fatalny wyraz, a już ekonom zerwał się i policzki jak grad posypały się na twarz chłopa, który jednak stał wytrwale, myśląc, że się to nareszcie skończy i on będzie mógł wypowiedzieć resztę swoich myśli. Gdzie tam! Po policzkach nastąpiło gwałtowne wyrzucenie za drzwi.
Usiadł teraz Warga przy drodze pod figurą i naprzód zapłakał, a potem, wzniósłszy ręce, zawołał: „Panie Boże, pomścij się nad nimi za moją krzywdę!“
Kiedy już noc padła na ziemę i nowy stróż nocny pospuszczał z łańcuchów wszystkie psy, oprócz Kwiatka, którego miał obowiązek tylko podczas dnia prowadzić na przechadzkę, jako psa gończego, Warga jak cień skradał się pod parkanami ku psim budom. Nareszcie przybył do budy Kwiatka, począł go najprzód głaskać, a potem mu z ręki jeść dawał. Odszedłszy stamtąd, udał się do karczmy, kazał sobie dać kieliszek wódki, a wypiwszy, mruknął pod nosem: „Ani im, ani mnie!“ Po drugim, trzecim kieliszku to samo. Po czwartym począł się kiwać i drzemać na ławie, a ciągle powtarzał: „Ani im, ani mnie!“ Szynkarz kazał zamykać karczmę i takiego gościa, jak Warga, bez ceremonji wypchnięto za drzwi. Zataczając się szedł do chałupy i powtarzał: „Ani im, ani mnie!...“ Nazajutrz rano nowy stróż, kłaniając się nisko czapką ekonomowi, rzekł: „Proszę wielmożnego pana, cosik się stało temu Kwiatkowi w budzie, i zdechł!...“






ZEUS I EUGIENES.
NOWELA GRECKA
Żył sobie był raz niejaki Eugienes, obywatel ateński i — jak to Greczyn — na poły filozof, na poły poeta, zamiłowany w ćwiczeniach gimniczych, na wszelki wypadek dzielny żołnierz, a przytem wielki szałaputa — człowiek żyjący z dnia na dzień. Był uczniem Anaksagory, przyjacielem Sokratesa, wespół z Sofoklesem i Fidjaszem uczęszczał na uczty, które w domu swoim wyprawiała piękna i wytworna Aspazja z Miletu.

Wesoło spędził Eugienes młodość i lata dojrzałego męża: na rynku, w obozie, wśród przyjacielskich biesiad. Ani się spostrzegł, gdy nadeszła starość: osiwiał, wyłysiał, stracił zęby, zapały duszy ostygły, a miejsce ich począł zajmować sceptycyzm. Najgorsza, że go teraz srodze dławiła bieda, opuszczali przyjaciele, stare zaś nałogi życia nie ustąpiły. Usiłował był dostać się do prytanejonu, to jest na ratusz, gdzie państwo swoim kosztem zaspakajało potrzeby zasłużonych obywateli. Jakkolwiek w bitwie morskiej omało nie utonął i otrzymał dwie rany w piersi, odmówiono mu jednak prawa przytułku w prytanejonie z tej przyczyny, iż się temu sprzeciwiał jeden szewc, który przez dwa dni z rzędu o wschodzie słońca widział Eugienesa pijanego pod posągiem Apolina. Biedny starzec i tak jeszcze uczęszczał niekiedy na biesiady, przebywał na rynku, w gimnazjach, w teatrze, w Odeonie. Szyderczy uśmiech na ustach, mowa goryczą i złośliwością zaprawna, obrażająca miejscowe prawa, a nawet — religję, czyniły go podobnym do Satyra. Żywą tę postać pochwycił był i odtworzył w komedji Arystofanes, dowcipnie charakteryzując: „Upij się, Eugienesie, a będziesz szczęśliwy!“ To zdanie nawet dzieci przysłowiowo powtarzały na ulicach Aten.
Było to jakoś po Panatejach, na uroczystość których ściągnęły do Aten tłumy Greków z różnych krain. Eugienes podczas igrzysk zabrał znajomość z jednym bogatym Macedończykiem, handlarzem koni, i z nim hulał przez trzy dni i noce. Ale Macedończyk opuścił nareszcie Ateny, a Eugienes, nie mając własnego dachu, aby na noc schronić głowę, usiadł na białych marmurowych schodach u wejścia do świątyni i tutaj wzywał bóstwo, aby go wydobyło z ciężkiej niedoli. Może miał osobliwe względy u władcy piorunów, a może prośba jego w szczęśliwą chwilę trafiła do Olimpu; wnet bowiem Zeus, wziąwszy na się postać ludzką, stanął przed niezadowolnionym pijakiem i rzekł:
— Do boskich uszu moich doszła skarga i prośba od ciebie, jak wiem, śmiertelniku.
— O wielki Zeusie! — zawołał Eugienes wzruszony. — Zmień mój los, obdaruj mię szczęściem! Dałeś mi oto życie i wszystkie zachcenia, jakie tylko człowiek mieć może, a dopuszczasz, abym cierpiał nędzę i nie mógł zaspokoić najpierwszych swych potrzeb! Jeżeli prawdą jest, potężny ojcze, że w mocy twej jest wszystko, to uczyń Eugienesa szczęśliwym!
— Ażebyś nie powątpiewał, znikomy prochu, o wszechdobroci i wszechpotędze ojca bogów i ludzi, wysłucham twojej prośby. Mów mi wyraźnie, czego ci do szczęścia potrzeba! Ja jednakże w umyśle swoim rozważę, czy przypadkiem nie żądasz rzeczy, któraby cię jeszcze nieszczęśliwszym uczyniła. Nie mogę ci również przyznać daru niegodnego ręki bóstwa.
— Błagam cię, udziel mi bogactw, ażebym mógł zaspakajać wszystkie swoje zachcenia, a mam ich wiele, ponieważ posiadam umysł szeroki, duszę namiętną, a na tym świecie jest dużo do sprzedania.
— To życzenie bardzo łatwo jest spełnić; ale bogactwa nie dadzą ci pożądanego szczęścia.
— Przedewszystkiem opuści mię uporczywa nędza, przestaną trapić wierzyciele i wśród ludzi zyskam znaczenie. Jaśnieć okazałym przepychem, posiadać to, czego inni nie mają, odbierać zewsząd hołdy, mieć licznych przyjaciół, zastęp sług wiernych, Zeusie, jest to ludzkie szczęście!
— Z chwilą, kiedy cię bogatym uczynię, posmutnieją wszyscy ludzie biedniejsi od ciebie i z goryczą, zazdrością, złością, będą spoglądali na twoje dostatki. Złodzieje, oszuści, tak cię zaś niebawem otoczą, że ani słudze, ani przyjacielowi, ani krewnemu nie będziesz mógł zaufać. Pomyśl, ilu tu łotrów pocznie czyhać i nastawać, aby cię pozbawić życia, a następnie zagarnąć twoje mienie! Nie znajdziesz nawet jednej chwilki swobodnej na użycie swych dostatków; sen ucieknie od ciebie, człowiecze. Klnę się na stygijskie rzeki, na bóstwa podziemne, żeś bardzo zły wybór uczynił, i że obecne twe położenie jest lepsze, niż to, którego pragniesz! Dzisiaj, jeżeli znajdziesz przyjaciela, ten cię będzie cenił jedynie ze względu na twe przymioty; kobieta, gdy ci odda serce — to z czystej miłości. Życiu twojemu nie grozi ze strony ludzi żadne niebezpieczeństwo, ponieważ odebranie ci go nie przyniosłoby nikomu najmniejszej korzyści. Gdybym był człowiekiem, nigdybym się do bogów nie zwracał z tak marnem żądaniem. Jako bóg zaś, władca świata, nigdybym nie uczynił zadosyć takiemu życzeniu, ponieważ nie dałbym szczęścia błagającemu, a zasiałbym liczne nasiona nieszczęścia i występku.
— Najlepszy Zeusie — mówił teraz Eugienes — ja może istotnie zły wybór zrobiłem, żądając dostatków! Urok życia sprawiają zaprawdę dobra nieznikome, nieśmiertelne: wielkość, sława. Łatwoby nawet było znosić niedolę, mając pewność, że się przez to zarabia na imię, które przyszłe pokolenia z uwielbieniem będą powtarzały. O tak, wielkość, sława, są jedynie godne, aby ich człowiek pożądał w tem zmiennem i nędznem życiu!... Ale czyż ja mogę wyciągać rękę po niezwiędłe nigdy laury? Czy mi wolno błagać cię o godność, która zbliża śmiertelnika do bogów?
— Marność nad marnościami! — zawołał Zeus i machnął ręką koło ucha. — Przecież jakąkolwiek obdarzę cię sławą, będzie ona tylko naśladowaniem, kopją tego, co już na świecie było. Bohaterowie, prawodawcy, mędrcy, sztukmistrze, coraz nowi i nowi — jakież to nudne! Ręczę ci, że za tysiące lat i o tem ludzie zapomną. Dowiedz się nadto, niespokojny śmiertelniku, że te rozsławione przez was wielkości, w istocie nie są znowu tak nadzwyczajnie wielkie, jak ci się wydaje. Innym był w rzeczywistości Achilles ze swoją słabością w pięcie, a inny jest ten, którego się czynny podziwia i uwielbia. Prawdziwy Likurg nie był tym dzisiejszym Likurgiem, ani Tales — Talesem, ani Homer — Homerem. Wielu z twoich współczesnych, z którymi jesz i pijesz, jak ze zwyczajnymi ludźmi, przejdzie do potomności, aby po śmierci używać nadzwyczajnego rozgłosu. Jest to bowiem tani i skuteczny sposób zachęcania jednostek, ażeby ciężko pracowały dla ludzkości: wyzysk. Za to mogiły prawdziwie wielkich są bardzo liczne, ale — nieznane, a ich czynów nikt nie opisywał. Wierzaj mi, Eugienesie, że wielkość i sława nie chodzą po ziemi w parze! Jeżeli cię więc uczynię istotnie wielkim, pies nawet nie zawyje na twoim grobie. Gdy ci znowu dam wielką sławę wśród ludzi, nie będziesz w rzeczywistości tak wielkim, jak tego żądasz. No — i cóż ty na to?...
— Ja sądzę, że gorąco pożądać należy takiej tylko rzeczy, która ma istotną wartość; ale ty, Zeusie, współczesny wszystkiemu, co się staje i co ma trwanie, podkopałeś oto moją wiarę w sławę i wielkość. Jeżeli to są złudzenia, czegóż mam pragnąć na ziemi?...
— Skłoniłem swe boskie uszy, aby próśb twoich w zupełności wysłuchać; odkryj mi zatem najtajniejsze pragnienia swego serca! Mów śmiało i bez ogródek!
— Przypuszczam, że ludzka przyjaźń i miłość są to prawdziwe skarby, które nadają życiu człowieka nieporównany powab. Nieraz czytałem szczęście na obliczu tych, którym bliźni okazywali swoje uznanie, i porównywałem to uczucie, z niedolą prześladowanych, opuszczonych. Wielkie to szczęście mieć tylko przyjaciół! Lekką nogą przechodzi się przez życie, nie czując tego brzemienia.
— Gdy szczerze pragniesz, dam; pomyśl jednak przedtem, że taki człowiek, którego wszyscy ludzie miłują, a który w ciągu życia nie zasłużył sobie na niczyją nieprzyjaźń, z konieczności musi być istotą bez najmniejszej wartości, wierutnem zerem. Ludzie bowiem w ogóle dają swoją miłość takim tylko, co albo im są potrzebni, albo pod żadnym względem nie mogą się uważać za niebezpiecznych współzawodników. Powiedz, Eugienesie, czy chcesz ze wszystkimi żyć w zgodzie i nikomu nie przeszkadzać, nawet — złodziejom i rozmaitym nikczemnikom? Toż, jeśli cię mam obdarzyć powszechną miłością ludzką, muszę poprzednio pozbawić twą duszę wszystkich przymiotów, które ona ma wspólne z bogami. Mamże to niezwłocznie uczynić i przemienić cię w dobrodusznego a bezmyślnego głupca, który się nigdy na nikogo za nic nie oburza i każdemu tylko schlebia?...
— Wstrzymaj się, wielki Zeusie, widzę bowiem, że moje pragnienia wchodzą na coraz gorsze manowce! Ale w tej chwili oto zaświtała mi w głowie dobra idea. Nie gniewaj się na mnie, jeśli ośmielony twą łaskawością, będę prosił teraz o wielkie rzeczy, jeśli wyrażę życzenie, które może nie powinno postać w umyśle i sercu śmiertelnika! Jestem pewny atoli, że toby mię uszczęśliwiło...
— Żądaj bez skrupułu, gdyż wszystko jest w mocy tego, który ziemią i niebem włada, a pioruny w ręku dzierży!
— Według mego zdania, ten świat, ten padół ziemski, na którym się z życiem swojem tułam, jest zupełnie zły i dlatego jest mi tu tak ciężko, tak nieznośnie. Nie ulega wątpliwości, że gdyby urządzenia świata były inne, nie potrzebowałbym, nędzny, skarżyć się, wyrzekać...
— Jednem skinieniem swojem mocen jestem zmienić postać ziemi! Mrozy, słoty i upały przedzierzgnę w dni jasne, w łagodną niezmienną pogodę; pustynie zamienię w urodzajne łany; góry zrównam z nizinami, a niziny do gwiazd przybliżę; oceanu fale pchnę w powietrzne przestwory, a rzekom rozkażę wspinać się pod niebotyczne góry; wytępię złe potwory, a niewinne dobre stworzenia dam ci za współmieszkańców. Żądaj, a czasy złotego wieku dla ciebie wrócą na ziemi! Bez praw, bez przymusu i mozołu, będziesz żył swobodnie, opływając we wszystko, co ziemia dać może... Z tem wszystkiem jednak, wierzaj mi, Eugienesie, choć cały świat przeinaczę odpowiednio do twoich życzeń, a nie zmienię twojej istoty, uczynię cię łupem nowych, nieznanych dotąd ludziom męczarń.
— Gdyś już dla mnie taki dobry, wspaniałomyślny, więc zmień także moją wadliwą naturę: spraw to, ażeby między mną a światem była doskonała harmonja! Szczęście człowieka najniezawodniej na tem polega.
— Pragniesz więc jak się przekonywam, być zawsze zadowolony i nigdy niczego w życiu nie pożądąć. Owszem, skoro ci o to tylko chodzi, natychmiast stanie się zadosyć twej woli. Zadanie takie tem łatwiej wykonam, że nie będę wcale potrzebował przewracać świata do góry nogami... Mamże cię przeobrazić?
— Zanim to uczynisz, najlepszy ojcze, niechaj wiem, co się ze mną stanie!
— Metamorfoza twoja będzie bardzo prosta. Oto przeobrażę twą ludzką postać i zmienię przymioty ludzkiej duszy: nadam ci kształt bezrogiego czworonoga i obdarzę odpowiedniemi do tego wewnętrznemi własnościami. Bądź pewien, że już potem żadne pragnienie nie będzie cię trapiło i nigdy nie przejdzie ci przez głowę myśl utyskiwania, wyrzekania na losy!...
— Stój, wielki Zeusie! — wykrzyknął przerażony Eugienes. — Jak widzę, masz zamiar zamienić mię na podłe i wzgardzone stworzenie, którego nazwy ja sam używam jako obelgi, ilekroć mi przychodzi wyrazić najwyższy stopień wstrętu i pogardy. Nie, nie! Raczej wolę już być zawsze niezadowolonym człowiekiem, aniżeli zupełnie szczęśliwym wieprzem.
Uśmiechnął się teraz wszechwłady syn Saturna, a boskiem okiem mierząc Eugienesa, sięgnął ręką za pazuchę i wydobył jakieś naczynie przezroczyste, pełne płynu złocisto-połyskującego.
— Masz! — rzekł Olimpijski. — Pij to sobie czasami, gdy ci będzie bardzo źle na świecie! — I z temi słowy wręczył Greczynowi podarunek.
Gdy już zniknęła postać wielkiego niebianina, naraz w głębi podcieniów rozległ się szyderski wybuch śmiechu. Eugienes odwrócił głowę i spostrzegł wychodzącego zza kolumny w dziurawym płaszczu Antystenesa, który podówczas właśnie zaczynał był publicznie nauczać cynizmu.
— Jeśli się nie mylę, podsłuchiwałeś mą rozmową z ojcem Zeusem — rzekł niechętnie Eugienes. — Toby cię jednak nie powinno do drwin usposabiać. Wielkie zagadnienie ziemskiego szczęścia, obchodzące zarówno Greczyna, jak pierwszego lepszego barbarzyńcę, umysł boski zważył oto na swej szali i wydał ostateczny wyrok. Czy słyszałeś?
— Tak jest, Eugienesie, słyszałem i pozyskałem nowy dowód tego, o czem wiedziałem już oddawna, a co dla ciebie zawsze będzie równie niedostępne, jak dla barana tryumf nad wilkiem. Nigdy bowiem nie zrozumiesz, że jesteś łatwowierny, ponieważ jesteś łatwowierny. Dzięki tym przymiotom, które zagwoździły twoją głowę, rodzaj ludzki wydał handlarzy, kuglarzy i oszustów.
— Cóż to wszystko ma znaczyć?
— Nic więcej, tylko tyle, ilem powiedział.
— A ja jednak twej mowy wcale nie rozumiem.
— Obejrzyj napis na naczyniu, które przed chwilą otrzymałeś w darze, a jeśli i to cię nawet nie uczyni mądrym, wtedy radzę ci zostać założycielem filozoficznej szkoły bezmyślnych.
Eugienes obejrzał naczynie uważnie i odczytał: — „Polidor i Sarpedon, bracia Kampnerydowie, skład win cypryjskich w Paphos, naprzeciwko świątyni Wenery“.
— Antystenesie, zdajesz się posiadać klucz tajemniczej dla mnie zagadki, mów przeto!
— No, no, jeszcze nie rozumiesz rzeczy tak jasnej, jak promienie Feba!... Ponieważ, co powszechnie wiadomo, jesteś wielkim pijakiem i znakomitym głupcem, przeto negocjant Polidora i Sarpedona przedstawił ci się w postaci Zeusa. Jako głupiec, wybornie spełniłeś swe zadanie: uwierzyłeś, że bóstwo zeszło do ciebie. Spełnij teraz zadanie drugie, jako pijak, i powiedz w Atenach, że to wino piją bogowie na Olimpie, a Polidor i Sarpedon w kilka dni będą tak bogaci, jak król perski.
— Ha, jeśli wino dobre, niech się bogacą! — zawołał Eugienes i przyłożył do ust naczynie. Ale wnet się skrzywił i wykrzyknął:
— Berberysowe!... Wielki Zeusie! Za takie wino niech jeden piorun twej sprawiedliwej ręki strzaska obie razem głowy braci Kempnerydów!





ON I PSYCHE.
I.
Ubóstwienie.

Szalone burze życia, nieutulona tęsknota, pogoń za ideałem, miljony marzeń i z nich wysnutych czarodziejskich powieści, mity o rajach, o człowieczem szczęściu i nieszczęściu mają swoje źródło w ukochaniu kobiety, w tym nieśmiertelnym i najwspanialszym ludzkim dramacie.
Na drodze swego życia spotkał anioła-kobietę i powiedział sobie „kocham ją“, gdyż nie sądził, ażeby na świecie było coś godniejsze jego miłości. Potem tajemnie uczynił jej ciche i spokojne wyznanie: „Kocham cię“. Nikt nie wiedział, że on ją kocha. Po co przed ludźmi zdradzać uczucie, w którem oni nie mogą brać żadnego udziału? Wyższego zatwierdzenia miłości nikt nie nada, niczyja siła jej nie osłabi, ani nie wzmocni: to sprawa dwojga tylko.
Uczuł miłość, a jeśli jej to nie wystarczało, cóż więcej dać mógłby?... Brak nadziei bliższego z kochanką związku łez mu nie wyciskał; ale czasami coś, niby uczucie gwałtu, nad nim ciążyło... Bo ona może miłości jego nie chciała, może jej zatruł spokojnie płynące życie, może uszczerbek robił innym jakimś jej uczuciom? Co począć, gdy jest mus miłości? Czyż to można zażegnać myśleniem, rozwagą, które nie mają nic wspólnego z uczuciem i pragnieniami?
Raz podczas nocy zgasło mu światło i kiedy wzrok swój zatapiał w ćmach nocnych, nagle z chaosu wspomnień wynurzyła się jego luba, wyraźnie stanęła przed oczyma. W bieliźnie szła ku niemu cicho, bez szelestu. Ciepło jej lic czuł z oddalenia, woń jej włosów i dłoni wionęła ku niemu. Wyciągnął ręce i doznał wrażenia, że ją objął, przycisnął do piersi, pocałunkami okrył. Zarzuciła mu ręce na szyję, tuliła się do niego. Pieścił ją, ściskał, całował, czuł się szczęśliwym... Ale widmo poczęło maleć, niknąć, wchodzić w niego. I gdy się kładł do snu, czuł, że ją ma w sobie, upieszczoną, ukochaną. Sen mu nie odebrał rozkosznego szczęścia, dopiero go wytrzeźwił dzień zdrajca...
Raz sobie powiedział: „Nie będziemy chodzili, jak ziemia po wytkniętej i utartej drodze. Słońce nie będzie wschodziło dla nas zrana, a zachodziło wieczorem. Pójdę z nią w bezcelową podróż, dopóki nas obojga szczęście nie znuży. Wtedy nastąpi zachód naszego słońca“.
Było to latem. W dolinie mgły białe zaległy, mroki padały na ziemię, ostatni ptak w krzewach dośpiewywał pieśni, około głów ich wałęsał się brzęczący chrabąszcz. Drzewa szumiały w górze i rysowały się na niebie, u dołu — warczący potok odbijał w swoich falach drżący promień najpierwszej z gwiazd. On rzekł: „Uczucia ludzkie mają swój rozwój i w ich przebiegu bywają wielkie chwile szału. Żar w sobie jakiś uczuwam, siłę uczucia niezwykłą, kocham cię potężniej i tak gorąco, jak nigdy dotąd“.
Mówiąc to, pieścił jej piękną rączkę i do ust przyciskał, a głowę jej uczuł na swojem ramieniu. Tylko niebo patrzyło na nich. Chciał objąć wpół kochankę, gdy mu nagle zniknęła w mroku, a w oddaleniu wśród plusku strumienia rozległy się te słowa: — „Głos przyrody wiedzie do wyzwolenia z pęt ideału, a przytem gotuje ruinę istotnego szczęścia, upadek!...“
Opuściła go żywa, pozostała w nim jednak jako widmo.
Wieczna potrzeba kochania jest we mnie i ta, co onę potrzebę wzbudziła. Będę z nią ciągle żył, będę ją czcił, uwielbiał; będziemy z sobą obcowali w snach i na jawie, będziemy razem współczuli. Twórczyni mego szczęścia, smutku, żalu i tęsknoty, niech mi cię wolno będzie miłować z tą czcią, jaką ma umysł prostaka dla nadzwyczajności! Zaklęta w mem uczuciu, w myśl moją wpleciona, przebywaj ze mną, kiedym samotny i kiedy mię gwar otacza! Dobroci mi twej potrzeba, rozkazów twoich czekam.
Połyskiem jej czoła, blaskiem oczu, dźwiękiem głosu, krasą jej uśmiechu drga każdy nerw we mnie. Czuję ją lepiej, niż się uczuwa ciepło słońca. W miłości i uwielbieniu dla niej skupiły się wszystkie uczucia i dla wszystkiego, com kiedybądź wielbił, kochał. Przyroda tłumaczy mi mnie samego: ale ja muszę się wprzód wedrzeć w przyrodę swoją tęsknotą, smutkiem, pożądaniem — wszystkiem, co jest następstwem miłości, dalszym ciągiem mojej kochanki. Tęsknię za nią, jak uwięziona w ciemnicy roślina tęskni do słonecznego promienia. Jest to potrzeba mojej duszy, wzmożenie i potęgowanie uczucia, mój chleb idealny. Chcieć pożądać całą duszą, ścigać bez nadziei to, co jest wielkie, piękne — oto ziemskie szczęście moje!
Możeś ty nie jest taką wielką i piękną, jaką cię odtworzyłem w marzeniach swoich? Tem droższą mi jesteś ideo moja, kochanko! Kocham cię więc tak, jak tylko namiętny człowiek rozkosz swoją kochać może. Kocham twą radość i twe cierpienie, twe życie na jawie i w marzeniu, twe cnoty — i jeżeli je posiadasz — błędy. Dwa oddzielne byty stały się we mnie jednym niepodzielnym bytem.
Niechże więc będzie duszą każdego mego ideału, świadkiem i współuczestnikiem każdego dzieła! Poprzez nią na świat będę spoglądał, ilekroć wielkiego światła zapotrzebuję. Od niej wezmę błogosławieństwo, gdy wielkich natchnień będzie mi potrzeba. Niechże w pragnieniach życia mego będzie pierwszą i ostatnią!
Rozwidniła mi każdy zakątek duszy, w którą wlała sutą czarę nieznanego dotąd szczęścia, napełniła mię i nasyciła urokiem poezji. Na wiosnę jest miło, pięknie; ale wiosna nie przynosi stworzeniu tyle szczęścia, ile mi go ona daje.
Gdyby ziemia ludzkiemi słowy mogła wyrazić swą wdzięczność dla słońca, wielbiłaby je chyba tak, jak ja tę swoją kochankę uwielbiam. Bo kocham ją nadzwyczajnie i żadnych granic tej miłości nie zdołam zaznaczyć: wszystko ludzkie uwielbienie w sobie dla niej noszę. Zdaje mi się nieraz, że myśli z oczu mych wychodzą, a na końcu każdego promienia ją wtedy widzę — szlachetną, nietykalną, dobrą, wielką i cudownie piękną.
O moja droga Psyche, podaj mi swą rękę i weź mię za swego towarzysza, jak ja cię biorę!... Przecież po za światem tym zwykłym, ludzkim, warto coś jeszcze posiadać; po za światem wąskim, małym, dobrze mieć niebo, ideę, bóstwo. Bądź-że mem niebem, ideą, bóstwem! Bądź-że mą gwiazdą podczas burzy w noc ciemną, pogodnem słońcem w czasie dnia!
Widzę ją nieustannie przed sobą: oto mię słucha, znów mówi do mnie, milczy, uśmiecha się, wzdycha strapiona. Jest przy mnie, sama wybrała sobie to miejsce, patrzy w moje oczy. Codziennie „dzień dobry“ i „dobra noc“ jej mówię. Tkwi w mej myśli, panuje w uczuciach.
Siły czynne wytwarza we mnie i rozkazuje im pracować; na jej skinienie moje dążności, pragnienia się rodzą, czegobym bez niej nie posiadał. Żyję z tą kochanką, niby ze świętą tajemnicą, zdala od zgiełku wrzaskliwego świata. Nikt mi jej odebrać nie jest w stanie, nikt tego kochania wzbronić nie jest mocen. Nas dwoje tylko przebywa w swojej własnej atmosferze, gdzie nam niczyj oddech nie zatruje powietrza. Sami jesteśmy w ciszy wielkiej, w niezmierzonych przestworach nieśmiertelnej myśli i nieśmiertelnego uczucia. O niechże ona czuje, jak tu jest dobrze!
Bądź pozdrowiona, luba moja, wszystkiemi potęgami mej duszy: temi, któremi cierpię, i temi, co szczęście odczuwają! Gdy cię nieszczęście jakie zaboli, moją dłoń przyłóż do głowy i pomyśl: „Sama nie mogę cierpieć: byłbyś zazdrosny!“ Jeżeli szczęścia doznasz, to mi je powierz, abym twem szczęściem był także szczęśliwy.
Ach, pragnąłbym być myślą twej głowy, uczuciem w piersi twojej, snem na powiece, uśmiechem na ustach! Chciałbym się wedrzeć w tę kryjówkę duszy, skąd wybiegają marzenia twoje, a wtedy podpowiadałbym ci szczęście jedynie, wtedy ci hymn swój wyśpiewałbym.
Musisz czuć, jak szczere są te moje wyznania, rozumieć, że one mi z duszy płyną tak prosto, iż jedna chwila namysłu potoku uczuć nie wstrzymuje. Natchnęłaś mię przecież, dałaś mi swe błogosławieństwo, które się lało na mnie, jak w czasie burzy błyskawica z niebios na ziemię; wnikało we mnie tak, jak wnika wiosenne słońce w ziemię spragnioną ciepła, wysuszoną przez zimowe mrozy i wichry. Ztąd to pochodzi, że miewam uroczyste chwile, w których pierś moja jest natchnień pełna. Jak się to staje i dlaczego, nie pojmuję rozumem; ale odczuwam ową chwilę, dzieło twoje.
Chciałbym z nią przebywać w takim świecie, którybym dla nas obojga ja sam stworzył. Pragnienia nieraz mię przenoszą w ten świat zbudowany według mej własnej fantazji. Na kolumny biorę olbrzymie złomy marmurów, ażeby sklepienie niebios podparły. U gzymsów jednych kolumn lasy sosen, jodeł i świerków byłyby ozdobami, u innych — bory buków, lip, brzóz, dębów. Ocean olbrzymią falą biłby o zręby tej wyspy szczęścia! Czy słyszysz, jak w górze szumią te nasze gaje, a miljon ptaków gwarem pieśni nas wita? A wieczorami ta górna muzyka cichnie; słychać szmer strumieni, huk wodospadów. Czasem w nocy morze się zerwie i świat nasz swym rykiem zatrwoży. Nie lękaj się, luba, jesteśmy razem!... Patrz, widmo mgły sunie po ziemi, niby marzenie poety! Muzyka świerszczów podzwania. Rosa stroi murawę w brylanty, w których się niebo przegląda. Co za wspaniałe światła płoną w tym naszym gmachu! Wszystkie gwiazdozbiory. Czoło twoje cudnie posrebrza promień księżyca; urocza gwiazda już szmaragdem, już rubinem odbija się w twem oku. Psyche, czy czujesz upajające wonie kwiatów? Dokoła nas się unoszą, a światłem zalana powierzchnia jeziora ku sobie nas ciągnie. Żaden z tych pospolitych ludzkich wrzasków nie doleci tutaj...
Od świtu do zmierzchu i od zmierzchu do świtu jesteśmy we dwoje, a słów nie używając, uczuciem i myślą rozmawiamy z sobą. I po co mówić? Alboż nie wiemy wszystkiego, co wiedzieć chcemy? Jakiż przecudny poranek w tej ustroni! Wielkie, wspaniałe słońce to z morza wstaje, to zza gór marmurowych wygląda, zalewa światłem niebieskie stropy, wpada do siedziby naszej, ozłaca kolumny i gzymsy, ślizga się po murawie, drga w przestrzeni. Patrz, jak niebo żarem płonie, mieni się, purpurą zalewa! Kobierce zielonej murawy, zdobne barwnemi kwiatami, z rosy jeszcze nie oschły, roją się motylami. Gdzież na świecie piękniej? Złóż głowę na mej piersi, oddychaj świeżem i wonnem powietrzem, słuchaj pieni ptastwa, wpatruj się w grę światła! Mamy „dzień dobry“.
Co będzie, jeśli dzień burzę przyniesie? Czy schronimy czoła swoje przed potęgą burzy? Czy okiem wystraszonem i z bijącem w trwodze sercem będziemy się zdala wpatrywali w łunę piorunowego pożaru? Wielka to poezja majestatu przyrody!... My nie lubimy małej poezji teatralnych piorunów i cieplarnianych kwiatów. Dla nas zamałe są domowe dramaty i komedje w czterech ścianach. Potrzeba nam na zamieszkanie wielkiego świata, gdzie się za komorne wprost życiem płaci. Psyche, ja cię tam tylko pojąć mogę! W tej małej sferze trosk powszednich nie będę nigdy ślubował swemu bóstwu, idei. Nasze szczęście w tem się mieści, że nic, nic małego nie pragniemy na świecie. Żądamy tak dużo, iż się w pragnieniach na popiół spalimy i nic nie otrzymamy... Więc to ma być szczęście, uwieńczenie dążeń i pragnień? Ona mię nauczyła być tak szczęśliwym, w marzeniach szczęścia szukać... Śpiewaj wiecznie, stęskniony słowiku, łam się, krucha machino, w której wre życie! Goń, ścigaj ideał piękna i nigdy nie pochwyć! Mniemasz, żeś znalazł? Nie, patrz — to nie to!... Małostką bez wartości jest wszelkie zadowolnienie, zaspokojenie pragnień: pospolitość, rozczarowanie, każdodzienna nędza.
Wyjdźmy, kochanko moja, poza ten okrąg, w którym się nieustannie kręcą szalone tłumy ludzi głodnych i chciwych powszedniego używania! Ja od nich wszystkich jestem głodniejszy i chciwszy, gdyż się nie zadawalniam kawałkiem chleba i w pacierzu swoim nigdy o to Boga nie proszę. Chcę, łaknę chleba, którego się nikt nie ima, nikt nie gryzie. Patrzę w słońce, a słońcu tak mało ludzi się przygląda, że przecież krzywdy nikomu nie robię“.
Takie rozmowy prowadził z widmem swojem i nieraz mu się wyraźnie zdawało, że to widmo istotnie w nim, czy przy nim żyje. On może własne życie tak podwójnie odczuwał i sobą samym był opętany. W świecie ducha rodzi się potrzeba czci czegoś wielkiego i pięknego; więc każdą rzecz ze świata rzeczywistego można własnym duchem ożywić i owej niezmierzonej potrzebie zadosyć uczynić. Musiał mieć co czcić i uwielbiać w tem swojem widmie, musiały w niem istnieć jakieś pierwiastki po wsze czasy drogie całej ludzkości. Obcował z tem widmem tak, jak pierwotny wyznawca jakiegoś kultu obcuje z niebiańską nadprzyrodzoną potęgą. Z ogniem zapału w oku, z obliczem zapłonionem modli się nieraz człowiek całemi nocami do wizerunku bóstwa, głęboko wypiętnowanego we własnej duszy.
Spowiadał się ze swoich cierpień, których dotąd ludzkiemu uchu nie powierzał; nie wstydził się nawet łez wylewać, których oczy ludzi w jego oku nigdy nie widziały.
Niejedną ciemną noc spędził ze swojem widmem i razem z niem przebywał także wtedy, kiedy pełny, bogaty księżyc srebrnem światłem obsiewał ziemię, a mnogich gwiazd oczy wzywały myśl jego w nieskończoność. Wszędzie z nim było to widmo: płynęło po modrej fali rzeki, jeziora, błąkało się wśród drzew posępnego boru, po wydmach piaszczystych, łanach zbożowych, po łąkach i błoniach, gdzie szeregi wierzb rosną. I w górze je widywał: to na obłoku zawisło, to się z gwiazdami bratało. Częstokroć w snach jawiło się na skrzydłach marzeń i z jego tęskniącą duszą prowadziło rozmowę. Kiedy znużony zamknął oczy i tak żył chwilę jakąś, zdawało mu się wtedy, że ma, niby owad, tysiączne oczy, a przed każdem okiem widmo wystawa.
Byłoż to złe, czy dobre opętanie? Co za demon utkwił w duszy samotnika?... Częstokroć przychodziła mu myśl, że widmo jest obrazem zwyczajnej tylko kobiety. To dlaczegoż się wpiło w duszę tak potężnie? Czemu ciągnęło, trzymało na uwięzi uczucia, wyrwane z głębin duszy człowieka? Na tem czemś on wycisnął znamię wzniosłości, piękno swego ducha przelał w idealny obraz przedmiotu zmysłowego. Była konieczność, musiał to uczynić, gdyż potrzebował wzoru idealnie doskonałego, aby miał co kochać w życiu, gdy go świat nie zadawalniał. Czegóż więcej można żądać od widma?...
„Niechże mię ona nie opuszcza!“ — wołał. — „Zostań, zostań przy mnie, ty cudownie piękny, wielki cieniu! Bądź zawsze takim, jakim cię pojąłem, ukochałem i uwielbiłem!“
Pojął ją i ukochał przez egoizm, a oto ona egoizm przemogła i nad nim góruje: jego egoizm wszedł w nią cały.
Na każdym ideale ciąży obowiązek, aby uszlachetnił swojego czciciela, aby szczęściem ozłacał dolegliwość czci. Widmo dożywiało się krwią jego, mózg jego ssało; za to miał dla niego miłość macierzyńską w sobie.
O to nie koniec! Człowiek jest codziennie innym, codziennie spostrzega coś innego w sobie samym. Rozwiązują się i powszednieją jedne tajemnice, a tysiące nowych powstają. Koją się i zadowolnione znikają jedne pragnienia, a roje innych opadają duszę, rwą ją i szarpią na wszystkie strony. Jest olbrzymie pożądanie człowieczeństwa, aby święte i wzniosłe ideały urzeczywistniać, aby ich każdy mógł palcami dotykać... Przez miłość, przez gorące pragnienia i marzenia ciążymy do pospolitości. Ludzie z boku przyklaskują nieraz temu dziełu; ale mistrz, twórca, mówi sam do siebie: „Nie, ja nie to kochałem, nie to pielęgnowałem w marzeniach swoich! Cudowna moja Psyche, czyż cię po to kochałem, czciłem, ażeby wraz z tobą być wygnanym z raju?...“





II.
Urzeczywistnienie.

Poczuł był, że tęsknota, którą dźwigał w sobie, jest ciężkiem, nieznośnem brzemieniem. Tęsknił po przeszłości, co kiedyś rzeczywistością dla niego była i pozostawiła mu w duszy swej idealny obraz — wspomnienie. Chciał zwalić tyranję tego uczucia i zapragnął urzeczywistnienia ideału. Pragnienie to owładnęło teraz całą jego duszą.
Nad potężnemi uczuciami trwale panować mogą tylko starzy, ci, którym się wydaje, że istotnie panują nad czemś, a oni tymczasem mają za mało siły w tem, nad czem panują: łatwo rozkazywać bezsilności, co i bez tego kark w jarzmo podaje.
Kiedy go rwała nieukojona tęsknota, pożądanie, przenikające całą jego istność, kiedy w obecności ideału tęsknił za nieobecną rzeczywistością, wtedy ze wspomnień rysował sobie ją coraz wyraźniej: ideał jego przybierał zmysłami pochwytne jej kształty, przemawiał żywym jej głosem, spoglądał nań żywemi jej oczyma. Widywał ją wyraźnie i coraz częściej, jako rzeczywistą kobietę-kochankę.
„Z czystem widmem, ideałem, z urojeniem własnem wyżyć nie mogę“ — mówił. — „Czuję na sobie gwałt, zadany naturze człowieka; widzę jasno, że jedna tylko rzeczywistość jest godna uznania prawdą, największą, najpiękniejszą i dla życia daną. Ja mam uwielbiać marę, gdy żywą istotę do piersi przycisnąć mogę?...“
I teraz z duszą pełną niespokojnej nadziei poszukiwał kochanki swojej.
Spotkali się znowu. Ona wydała mu się piękniejszą, niż była przedtem.
„Pragnę być dla ciebie tem — mówił — czem ty jesteś dla mnie: dobrym aniołem, przy którym najdolegliwsze cierpienia ustępują i jest się tylko szczęśliwym. W twojem pogodnem oku będę się przeglądał i będzie mi dobrze.... Tajemnicę swej duszy, bóstwo, które w sercu noszę, chcę z nieba na ziemię przenieść. Psyche moja, przysuń się do mnie bliżej, życie dokona reszty! Choćbyśmy za miłość swoję i ucierpieli, podniesie to tylko stopień szczęścia. Bo cóż są warte rozkosze, które nic nie kosztują? Klnę ci się na wszystkie świętości, że miłość dla ciebie wypisała się w mem sercu nigdy niezatartemi głoskami! Temu uczuciu możesz zaufać... Błagam cię, nie żądaj, abym przekraczał najwyższe prawo świata i zapomniał o tem, co jest większe nad wszelkie ideały! Człowiek przecież takiemu zadaniu nie podoła nigdy... Wielkie prawa przyrody wypiętnowały się w umyśle i sercu człowieka, a obok nich podrzędnie tylko, istnieją znikome, drobne i zmienne prawa społeczne. Tamte obowiązują na wieki wieków, te — jedynie na czas jakiś. Głos pierwszych każdy rozumie łatwo, rozkazowi drugich ulega się częstokroć obłudnie.“
Ona mu na to odrzekła: — „Przyroda spokojna jest, obojętna i milczy. Dolę i niedolę człowieka tworzą ludzie, gdy, wtargnąwszy w życie bliźniej istoty, wyrzucają ją poza swoje rojowisko, odbierają cześć i spokój, a piętnują hańbą. Sam powiedz, czy człowiek podniosłego umysłu, szlachetnego charakteru może stawić słabą kobietę pod pręgierzem opinji, która, nic nie przebacza, a małe pozory do wysokości występku podnosi? Przyroda jest wtedy niemą; ale czy jesteś tak silny, abyś zasłonił tę, co ci się powierzy?“...
„Gdy ludzie człowiekowi takich niezaprzeczonych praw jego odmawiają, niemniej on je wziąć powinien, jak najrzetelniejszą swą własność. Ty nie masz mojej wiary, nie kochasz teraźniejszości, gdyż cię przyszłość przeraża... We mnie gra żywe uczucie, ono się przeobraża i nie może, jak zegar, jednostajnie wybijać godzin. A gdzie ono się zatrzyma? Ja nie wiem. Żyć i kochać pragnę, gdyż czuję w sobie prawo życia i miłości. Wobec bliźnich uczucie zawsze jest dramatem, który się kończy cierpieniem, nieszczęściem dla jednych, dla drugich upadkiem w błoto obojętności.“
„Ty nie uznajesz wartości tryumfów człowieka nad sobą samym? Kto się pozwala unieść gwałtownym prądom swych uczuć, tego nietylko ludzie obarczą winą i potępią. Wyrzuty własnego sumienia ciężko udręczają nieraz i sprawiają to, że człowiek pogardza sobą. Och, to bardzo ciężko nie znajdować nigdzie oparcia!“
„Jeżeli uczucie pobudza drażliwość sumienia, jest ono tylko nowym ciężarem i tak już bardzo ciężkiego życia. Upada taki jedynie, który w przekonaniu swojem upadł. Człowiek nie stwarza woli na poczekaniu, lecz ją wciągu życia wyrabia jako siłę. Czemże jest ta siła? Za jej pomocą mamy pokonywać swoje pragnienia, a ona właśnie stanowi siłę tych pragnień. Czyż, wcale nie chcąc, możemy mieć obowiązek tryumfu nad tem, czemu z całego serca pragniemy ulegać? Przecież kochać jest to mieć życie na usługi ukochanych: niech biorą z niego, co im się podoba, a może i... tyle ile chcą! Kto kocha, tego nie boli, gdy dużo daje. Bo może bez tego ukochanym nie byłoby dobrze. Cóż kochający wart dla kochanego, jeżeli daje mniej, niż miłość wymaga? A miłość czyż ma się jałmużną żebraczą zadowolnić? We wzajemnej miłości kochanków każde z dwojga ściśle tyle bierze od drugiego, ile samo dało. Sumienie nie może wyrzucać tej równowagi“.
Rzecz dziwna, nie wyznaczali sobie schadzek, a jednak się spotykali. W miłości ich było coś jakby przeznaczenie. Ludzie to zowią zwykle przypadkiem. Otóż, dzięki przeznaczeniu, czy przypadkowi, spotkali się jednego razu, chwilo nigdy nie zapomniana! Już wtedy uczuć swoich jakoś nie oblewali chłodem zimnego rozumowania.
Ona — strojna w te wszystkie drobne łachmanki, które są do twarzy pięknej kobiecie, gdyż Wenus, cokolwiek doda do swych wdzięków, zawsze potęgę ich zwiększy. Wysmukła, kształtna od stóp do główki, zdobna najcudniejszym w świecie uśmiechem, niezrównanie urocza w każdym swoim ruchu, podała mu dłoń i przywitała go głosem dźwięcznym jak harfa. Z ich przywitania się znać było, że oczekiwali chwili spotkania, mającego doniosłe znaczenie w dziejach tej wspólnej miłości: nic tyle nie wypowie, co blask oczu. Więc jedno drugiemu niebawem wyznało, że sobie dzisiaj mają wzajemnie dużo do powiedzenia. Złączeni w parę, unikali gwaru wielkiego miasta i, sami nie wiedząc dokąd dążą, szli w odległą, odludną ustroń poza Wisłę. O zmroku tylko kochankowie i ci, których prawo ściga, chronić się tam zwykli. Każde z nich po drodze wielokrotnie wyraz „miłość“ powtórzyło. Ale że sam ten wyraz zdawał im się za słaby, przeto coraz częściej mówili o „miłości wiecznej“, lub o „nieśmiertelnem uczuciu“. Szczególniej on kładł nacisk na ową wieczność i nieśmiertelność, co się zdawało ją bardzo zobowiązywać. Brzmi to wzniośle, gdy ktoś przysięga kochać kogoś przez całą wieczność.
„Ciebie jedną i po raz pierwszy tak kocham, jak kocham: duszą całą, całem jestestwem swojem“ — on mówił. — „To uczucie zupełnie wypełnia treść mojego życia, które inaczej byłoby bezbarwne, pozbawione siły wzruszającej. Nie pojmuję już, jak mógłbym istnieć, gdybym cię nie kochał luba, ciebie jedynej!... Serdecznie umiłowane bóstwo moje, na ołtarzu którego spalam oddawna najdroższe swe uczucia, czy ty czujesz, że duszą mej duszy jesteś? W tęsknocie do ciebie, w złotych marzeniach o tobie wyosobniło się moje życie od wszystkiego, co nie jest tobą, i ja stąd tylko mam czucie życia. Zrozumiej, najdroższa, co to jest mieć jedno jedyne szczęście na świecie! Kiedy tęsknię, czuję płomień, co mię parzy i piecze, bom jest ciebie chciwy i głodny. O tak, ja pragnę twej duszy anielskiej, niepokalanej, jak ideja wielkiego poety! Przy tobie znikają wszystkie troski, ciężary ciała, bez ciebie jestem jak duch strącony z nieba, smutny i biedny. Więc nieraz, potężnie do ciebie tęskniąc, modlę się, błagam: O nie odlatuj ode mnie na swoich skrzydłach anioła! Bóstwo moje, wysłuchaj gorących modłów swojego czciciela! Spraw aby mi czoło twe promień jasności zesłało, aby cudne blaski twych oczu z pociechą do mnie spływały, abym dotknięcie twej rączki poczuł!... Przebacz mi, Psyche, że w czci dla ciebie jestem zmysłowy; ale czyż w zmysłach niema duszy?“
Jego ramienia chętnie się teraz czepiła. Szli bardziej już do siebie zbliżeni, a on dłoń jej niekiedy do swych rozpalonych ust przycisnął. Wówczas ona, wywdzięczając się, silniej cisnęła jego ramię, a czasem ręka jej mimowolnie uściskiem dank składała męskiej dłoni. Ta rączka śliczna, obnażona z rękawiczki, miała cudowny kształt, białość alabastrową, miękkość puchu, gładkość aksamitu i delikatność lilji, z których się zdały płynąć lube ognie, co go na wskroś przenikały.
Przez jakiś czas milczeli oboje, upojenie miłe, zachwyt czując w duszy. Naraz, i to jednocześnie, każdemu z nich wyrwało się naiwne zapytanie: „o czem myślisz?“ Skoro się ma wspólne uczucia, ma się też wspólne myśli: ta kombinacja pozwala, aby człowiek człowieka odczytywał jak książkę. I w tem nie ma nic dziwnego.
„Myśli nasze i uczucia wybiegły ku sobie na spotkanie — on rzekł — więc, co twoje wytworzą, moje w lot pochwycą, i odwrotnie. Widocznie jest potrzeba wzajemnego odczuwania się wiedzy o tem, co które z nas pragnie, aby dla drugiego istniało. Toż ja w swej duszy troskliwie zapisuję każdy twój uśmiech, każde słowo, łzę każdą — odczuwam cię całą. Z czcią i uwielbieniem cię noszę taką odczutą w sobie, zawsze pomny, że za nas oboje czuć, myśleć nieraz wypadnie. Gdy serce moje uderzy pod wpływem miłych a drogich wspomnień o tobie, myślę, że twoje również bije wtedy... Miljon razy w marzeniu bywałem już z tobą, a czułem, że i ty się nie spóźniłaś. Jeżeli nam obojgu było wówczas dobrze, bądźmy sobie wzajemnie wdzięczni. Bo dobrze jest człowiekowi, gdy kocha i gdy go kto kocha; wtedy, umierając nawet, w śmierć się nie chce wierzyć.“
Przygotowany przez swoje dawne marzenia i pragnienia, mniemał, że w niebie przebywa, że na tym świecie większego szczęścia osiągnąć już nie można. A przecież jeszcze nie doznawał uczucia zupełnego zadowolenia, pożądał więcej, więc widać nie wypił całej czary rozkoszy.
Czasem bez związku coś teraz powiedział, poszepnął; niktby nie pojął znaczenia tego, a ona jednak rozumiała słowa jego, gdyż odczuwała stan duszy. Poważna jak bogini, milczała, słuchając, kiedy mówił: — „Przez całe życie chciałbym tak iść obok ciebie, a za największe cierpienie uważałbym mus naszego rozłączenia się w tej chwili.“
Krótszą ta podróż dla nich była, niż się to piórem daje opisać; ale długo szli i daleko zaszli, nie czując żadnego znużenia. Obedrzeć ich tam, zabić mogli; ich uczucie błogiego szczęścia było atoli wyższe nad wszelkie obawy. Skoro się o zmierzchu znaleźli w odludnem miejscu, żadne niebezpieczeństwo przez myśl im nie przeszło. Ustroń tę drzewa i krzewy zarosły — jakaś kępa nad Wisłą. Była to zaś miła pora, którą przyroda właśnie na miłość przeznacza. Wszystko dokoła zdawało się wzywać: „kochaj!“
Cóż dla pary kochanków jest pożądańsze, zmrok, samotność, cisza? Stanowi to przecież ich zabezpieczenie od ludzi i od siebie samych. Zatrzymali się w miejscu, gdzie wierzbina balsamiczną woń wydawała i osika drżała listkami. Tutaj pochwycił w dłonie obie jej cudne rączki, uklęknął przed nią i, jakby łaknący człowiek, te rączki do ust swych tulił. Kto policzy, ile on tam pocałunków złożył?...
Jedna tylko gwiazda fijoletowe światło rzucała w tę ustroń poprzez gałęzie osiki, a gdzieś tam w oddaleniu, niby jaskrawa łuna, wysuwała się na niebo wielka głowa księżycowa. Na osice słowik im przyśpiewywał, szum i plusk wody dochodził od bliskiej Wisły, szczekanie psa — od wsi odległej.
Para ludzi, upojonych szczęściem miłości, tylko w sobie cały świat znajdowała. Gdyby się ziemia w tej chwili zapadła, ginęliby, nie wiedząc, że giną, gdyż miłość ich była silniejsza, niż uczucie zachowania bytu. Rączki jej nie dały jednak łaknącemu ukojenia głodu. Jakieś drżenia lube, prądy niepojęte szły od niej do niego i od niego do niej; przejęci niemi, oboje coraz silniej pożądali się nawzajem. Ona, wiotka, wpół pochylona, niby płacząca brzoza, gięła się nad nim klęczącym, a lica jej płonęły i zaledwie była zdolna w upojeniu poszepnąć słowo jakieś. Niemo modlił się do niej, w duszy swej wrzącem uczuciem przemawiał, zanosił błagalną prośbę próśb, która wzruszyła jego dobre i tkliwe bóstwo. Powstał i, szałem rozkoszy miłosnej pijany, ośmielił się swe twarde usta przycisnąć do jej usteczek delikatnych, jak listki kwiatu róży. Długi, gorący, prawdziwie szczery pocałunek miłości stanowił teraz rozmowę daleko pełniejszą znaczenia, niż gdyby sobie krocie wzajemnych wyznań uczynili. To wszystko, co między nimi przedtem zaszło, zmalało wobec tego pocałunku, który uwielbienie i cześć zmienił odrazu w poufałe kochanie.
Szkoda cię, luba moja, piękna Psyche!...
Siła czciciela wzrosła, potęga bóstwa jego wątlała. Od tego pocałunku rozpoczął się upadek bóstwa i z nim zaczęły się dzieje kobiety.
On stał się, jak gdyby rozszalonym wulkanem, którego ognistej potędze nic się oprzeć nie zdoła; ona uczuwała w sobie teraz słabość, gięła się, omdlewała, padała w jego objęcia; jej główka to się chyliła ku męskiej piersi, to znów bezsilnie ciążyła na jego ramieniu.
Zmienili położenie, co jest zwyczajem w miłości, i na murawie usiedli przytuleni do siebie.
Kwiaty przysłały im swoje zapachy i wionął wietrzyk ciepłej nocy letniej. Słowik, który przez chwilę milczał, klasnął i rozpoczął pieśń nanowo. Ich oczy, świecące dziwnym blaskiem, niby dwie pary gwiazd roziskrzonych w czasie pogodnej nocy, spotkały się w mroku.
Nie rozmawiali z sobą słowami, tylko, spleceni uściskiem, spoglądali na siebie przez czas jakiś temi oczyma, siejącemi promienie rozkosznego zachwytu.
Aż zeszła na nich chwila jedna nadzwyczajna, w której i on i ona poczuli w sobie coś jakby zamęt, chaos ogromny. Wszystkie ich zmysły się pomieszały, myśli splątały się z uczuciami i wolą w jedno wrzenie, zniknęła świadomość istnienia. Świat cały, opasany jakimś olbrzymim pierścieniem niezwykłej jasności, niby łukiem, tęczą, wieńcem z gwiazd spadających, w szalonym pląsie wirował wraz z nimi. W świecie zaś owym było ich tylko dwoje odurzonych, czy pijanych niewysłowioną rozkoszą, porwanych szałem najwyższego zapomnienia. Szczęście ich już się nie mogło wznieść wyżej. Luba moja, promienista Psyche, dziewico-bóstwo, szkoda cię!...
Stało się! Miłość nie poprzestała na żebraczej jałmużnie, jej dzieje doszły do szczytu kochankowie otrzymali wzajemnie od siebie tyle, ile każdemu z nich było potrzeba; urzeczywistnił się długo marzony ideał...
Księżyc już wysoko wstąpił na niebo, światło jego wdarło się w zacisze i zajrzało tam poprzez siatkę liści osiki, oświeciło jej piękne lica, blade teraz, znużone rozkoszą.
To ocknęło ją, w dłonie twarz ukryła i teraz dopiero posłyszała dźwięki słowiczego śpiewu. — „O Boże, gdzie ja jestem?... Jak tu strasznie!“ — zawołała.
Porwała się cała w nieładzie, z rozpuszczonemi włosami, konwulsyjnie chwyciła jego ramię i, drżąc, nagląc, rzekła: — „Idźmy, idźmy stąd prędzej!“
Kiedy teraz szli w milczeniu, on chciał ją uspokoić, otrząsnąć z wrażeń i spytał: — „O czem Psyche myśli w tej chwili?“ — „Myślę — odrzekła — że gdy pierwsi ludzie uchodzili z raju, pewnie im tak samo słowik śpiewał, a osika liśćmi swemi szeleściła.“ Potem się przytuliła do niego i, czego dotychczas nigdy nie bywało, ona pierwsza oplotła mu swoje ramiona około szyi, a na czole jego wycisnęła gorący pocałunek miłości.
Gdy to uczyniła, rzekła głosem wzruszonym, pełnym słodyczy: — „Nie opuszczaj mię!“
Zmieniły się role: bóstwo zeszło na stanowisko czciciela, czciciel stał się uczczonem, uwielbionen bóstwem; nastąpił trzeci i ostatni okres w dziejach miłości.





III.
Rozczarowanie.

Potem spotykali się bardzo często, tak często, że jemu spowszedniały czarowne niegdyś dary szczęścia.
I on, co nigdy przedtem nie opuścił kochanki dla przyjaciela, niejednokrotnie przekładał teraz wdzięki przyjaźni nad miłość. „Bo do miłości — podług niego — człowiek się rodzi przygotowany, jak ptak do lotu; przyjaźń wymaga wyższego przygotowania uczuć przez życie“.
Ona pragnęła go, poszukiwała, tęskniła niezmiernie, chciałaby zawsze mieć kochanka przy sobie.
Nieobecność jego budziła w niej czarne myśli, straszliwy niepokój wyczekiwania. Jeżeli od spotkania do spotkania przedzielał ich czas dłuższy, wtedy roje przeróżnych, niedobrych przypuszczeń snuły się po głowie samotnicy; niektóre śmieszne, dziecinne były. Myślała sobie, że rozliczne nieszczęśliwe przygody i przypadki zagrażają człowiekowi w życiu, a wszelki zły los zdał jej się być zawziętym wrogiem tego którego kochała i wielbiła. Przypuszczała nawet nadzwyczajne zdarzenia — pioruny z jasnego nieba. „Dobra kobieta, lecz nudna“ — mówił sam do siebie nieraz. Wszystko, wszystko złe przerażało ją nieustannie, budziło podejrzenia, obawy, iż go utracić może. Pełna gołębiej trwogi, pod wpływem owych domysłów, przypuszczeń, troszczyła się nietylko o jego życie, ale i o serce. Skoro bowiem ona miała go za co kochać, więc mogłaby go pokochać także inna kobieta. Ponieważ on ją pokochał za wdzięki i za różne zalety, to niezawodnie pokochałby i inną, gdyby w niej znalazł większą siłę wdzięków, odkrył wyższe zalety. „Ach, to okropne!“ Ciosu takiego nie przeżyłaby przecież nigdy...
Nieraz spoglądała w zwierciadło, zadając mu pytanie: „Czy ja jestem jeszcze tak piękną, abym z powodu wdzięków zasługiwała na jego miłość?“ Zwierciadło dawało jej smutną odpowiedź.
Różane usteczka wyblakły, świeży rumieniec zniknął na licach, oczy straciły ów blask nieporównany i głęboko zapadły w doły, czoło nie miało już liljowego połysku dziewicy, skóra tu i owdzie przyżółkła nawet nieco, kości poczynały się uwydatniać, górować na twarzy. A te jej rączki cudowne, takie piękne, toczone, wychudły; jej palce stały się kościste, przez skórę przeświecały niebieskie żyłki. Ta w sam raz pełna i kształtna postać wyciągnęła się nitkowato, pochyliła się nawet cokolwiek. Urocza moja Psyche! w służbie i czci miłości skarlały twoje czarowne wdzięki! Z bogini niewolnicą się stałaś...
„Jest na świecie tyle piękniejszych ode mnie kobiet, że on mię za moją piękność nie może dzisiaj kochać. Niestety, wdzięki me — widzę to — przepadły bezpowrotnie i przy ich jedynie pomocy jużbym serca jego nie zdołała dla siebie podbić! Ale przecież ja posiadam w sobie przymiot cenniejszy nad wszelkie zewnętrzne powaby: mam serce zupełnie mu oddane, kocham go nad życie, czczę i uwielbiam jak bóstwo. Człowiek tej co on miary umie należycie ocenić duszę kobiety. On dobrze wie, że niema poświęcenia, na którebym się z miłości dla niego nie zdobyła, i za to mię niezawodnie kocha! Znam jego charakter szlachetny i rycerski, znam umysł pełen wzniosłości, ceniący w ludziach więcej piękne cnoty, przymioty duszy, aniżeli ponętną postać, powierzchowne wdzięki. Taki dobry, wyrozumiały, zacny i rozumny człowiek! Zresztą, czyżby go która inna kobieta zdołała lepiej ocenić i bardziej umiłować?“
Wśród takich trosk i obaw o miłość jego, nie zaniedbywała niewinnych starań, aby podnieść swą urodę, być wobec ukochanego świeżą, piękną. Gdy się spotkali, była potulna, uległa, wszystkim jego zachceniom czyniła zadosyć, oddawała mu się zupełnie całą swą istnością. Sądziła, że jej jest wdzięczny za to i że w taki tylko sposób serce jego zobowiązać sobie może.
Bywał dla niej dobry; ale odczuwała jednak, iż to jest raczej dobroć ojca, łaskawość pana jej, wspaniałomyślność króla, niż tkliwa miłość kochanka. Zabolało ją to nieraz i tak ciężko, że przez usta wydobywało się z głębi duszy coś jakby skarga, wyrzut lekki. Potem w samotności zalewała się łzami z tego powodu i od płaczu miewała opuchłe powieki.
Jednego razu zdobyła się na odwagę i głosem drżącym wyznała mu, co ją trapi, boli. Uspokoił ją pocałunkami, zapewnił słowy, że wszystkie przypuszczenia, wszystkie wnioski, które z jego słów i postępowania wyprowadzała, nie mają najmniejszej podstawy. Oprócz tego, dowodził bardzo wymownie, iż każde na świecie ludzkie kochanie ma taki a nie inny naturalny swój przebieg. „Nie możemy, moja Psyche — mówił — przez całe życie być dziećmi i żyć w ułudach. Rozsądnie, trzeźwo trzeba się zapatrywać na sprawy uczucia...“
Obdarzyła go pieszczotą, pozwoliła się z łatwością przekonać, uznała ową konieczność naturalną zmiany, gdyż i ufała zupełnie dowodzeniom jego rozumu i bardzo gorąco pragnęła, aby on zbił jej domniemania.
Ale rozum człowieka jest zawsze w takich razach pochopnym sługą, odbiciem uczucia; i dowodzi on tego, czego dowieść pragniemy, i ukazuje nam rzekome prawdy, które w danej chwili odpowiadają naszemu egoizmowi i bardzo mu się podobają. Skoro zaś w pełni wezbrane żalem uczucie dojdzie do głosu, wybucha ono wtedy i, lekceważąc wszelkie rozumowania, widzi bezpośrednio a dokładnie czczość i obłudę rozumu. Zapewne stąd pochodzi, iż kobieta uczuciem swojem częstokroć prawdę duszy ludzkiej odgaduje.
W owym stosunku zwężanego przezeń a rozszerzanego przez nią uczucia miłości, znowu przez jakiś czas żyli. „Dlaczego się skończyło rozkoszne szczęście i wszystko, co było, tak szybko przeminęło?“ zapytywała w żałości sama siebie. — „Dlaczego reszta życia wlecze się ślimaczo i nie jest taką, jak tamten sen cudownie piękny? Ciężko żyć, gdy pocznie więdnąć, usychać wpleciony w życie wonny i barwny kwiat miłości! Zaczęliśmy od tego, że nam obojgu było dobrze i błogo. Skądże się wzięło to rozdarcie, rozbrat serc naszych, który występuje teraz, gdy miłość moja spotężniała?“
Innym razem znowu przemawiała do niego spokojnie: „Męczysz się ze mną, przymuszasz; ja to widzę. Wolałabym już stokroć usłyszeć gorzką prawdę, wypowiedzianą szczerze. Ja cię błagam, zaklinam, otwórz mi serce, powiedz otwarcie wszystko, a jakkolwiek wielce bolesny cios ugodzić mię może, zniosę to mężnie i przełożę nad twój przymus, udawanie!“
Karcił ją wtedy poważnemi słowy, z naciskiem wygłaszał zdanie, iż kobiety wogóle odznaczają się nadczułością, przez co nadzwyczajnie utrudniają życie nietylko sobie, lecz i tym, z którymi je losy życia złączyły. „Na tym świecie, moja Psyche — powiadał — należy brać rzeczy tak, jak są, bez przywidzeń, gdyż, co jest rzeczywiście, mają przyczynę takiego właśnie a nie innego bytu i widać, że inaczej być nie może. Wola jednostki nie zdoła przecież złamać praw nieugiętych, którym każdy bez wyjątku podlegać musi. Pomyśl, czy możesz wymagać ode mnie, abym w entuzjazmie uczucia przepędzał całe swe życie? Zważ nadto, iż z konieczności nieuchronnej miłość młodzieńca dla kobiety przeobraża się z czasem w spokojne, pełne godności przywiązanie dojrzałego męża!“
Bardzo sobie upodobała ten wyraz „przywiązanie“ i już potem w licznych wątpliwościach swoich miewała stąd niemałe pocieszenie, myśląc: „On ma dla mnie spokojne i pełne godności przywiązanie.“
Czas atoli szparko leciał na skrzydłach, a w przelocie robił zmiany wśród serc ludzkich: jednych zapalał gorącemi uczuciami, innych owiewał chłodem zobojętnienia, powoli wlewając w ich dusze czarę gorzkich rozczarowań.
Z kolei rzeczy przyszło między nimi i do cierpkich wymówek. Ona teraz wyraźnie uskarżała się, że ma złamane życie, całą przyszłość zwichniętą, ponieważ on ją z każdym dniem bardziej zaniedbuje, lekceważy i opuszcza. Jednak i wtedy jeszcze pieszczota pojednała ich ostatecznie.
Dopiero gdy ją pożegnał, zagrało w nim buntownicze uczucie. Rozważał w duszy jej wyrzuty, wymagania i na nie dawał sobie mniej więcej taką odpowiedź: „W sprawie miłości dwojga ludzi nigdy nikt nie jest nikomu nic winien; bo przecież uczucie było wspólne i wspólne chwile szczęścia, za które każde z nich po swojemu musi zapłacić. Ile szczęścia sam wziąłem, tyle go dałem. Z jakiegoż więc powodu ona mię teraz obwinia? Skończyła się widać epopeja miłości, trudno zmuszać serce... Gdzież jest mój znowu świat artysty, obywatela, człowieka? Mamże go poświęcić tak zwanemu obowiązkowi miłości, oddać się zupełnie zachceniom drażliwej kobiety? Jeżeli tak postąpię, czyż nie wyjdzie na to, że sprawy wyższego rzędu, ogólniejsze, poświęcam dla spraw osobistych, małych, samolubnych? Toż gdy będę czynił ciągłe ustępstwa jej zbyt przesadnym wymaganiom, oczywiście przepadnę jako członek swego społeczeństwa, ludzkości i w imię jakoby obowiązku miłości stanę się cichym, potulnym pantoflem. Naturalnie, ona do tego tylko dąży... Mojaż w tem wina, że idealne zachwyty, uniesienia człowieka rozwiewa i rozmiata zimny wiatr rozczarowania, że z dawniejszych marzeń i wspomnień proch się dzisiaj sypie? Jest to natura rzeczy i nic więcej!... Napiszę romans na tem osnuty.“
Kiedy on usiłował w taki sposób wytłumaczyć się przed samym sobą i postanowił jej unikać, aby się ocalić, „wyzwolić z niewoli“ — jak mówił; ona czuła tylko i cierpiała, niejeden żal ciężki tłumiąc w duszy.
Wśród tych okoliczności możeby się byli jeszcze długo udręczali wzajemnie; atoli w ów już bardzo luźny stosunek ich miłości, trzymający się związku jedynie siłą nabytą w czasie przeszłym, nagle wtargnęła zazdrość, uczucie zdolne rozsadzić nawet daleko trwalsze związki. Raz, przypadkiem, spotkała go idącego pod rękę z jakąś niezwykle piękną kobietą — dramat straszny, chociaż dosyć zwykły!
Wszystko inne puściłaby w niepamięć prędzej, tylko nie to. Po miłości, żadne uczucie nie jest tak wyłącznie niewieście, jak zazdrość i właśnie ten jej gatunek. Zniosłaby jego gniew srogi, wybuchy tyranji, brutalności ostatniego rzędu; ale w żaden sposób nie zdołała przenieść tego, iż przełożył nad nią inną. Niechby wreszcie jej nie kochał, ale pod warunkiem, że innej nie pokocha!
Przyglądała mu się bacznie, jak szedł z tamtą — rozjaśniony, uśmiechnięty, swobodny, taki, jakim go Psyche dawno już nie widziała. Widocznie usiłował być miły i przyjemny dla tej nowej towarzyszki, która, pełna wdzięku, od czasu do czasu znacząco spoglądała mu w oczy. Ten grom niespodziewany, straszny nad wszelki wyraz, odrazu wykrył jej prawdę, rzucił jaskrawe światło na całe jego postępowanie, a jednocześnie ukazał jej czarną przepaść pod nogami — ponury grób miłości.
Już teraz wybornie zrozumiała, co to znaczyło, że ją od pewnego czasu prędko opuszczał, spieszył się i mówił, odchodząc: „Psyche, muszę cię pożegnać, gdyż mię przyjaciel oczekuje w pewnej bardzo ważnej sprawie!“
We wspomnieniu stanęły przed nią obrazy urocze tych chwil zachwycających, które niegdyś z nim spędzała była tak rozkosznie. Pamiętała wszystko dokładnie i nie miała najmniejszej wątpliwości, iż obecnie ta nowa królowa jego serca zupełnie takie same chwile z nim spędza... Szczęśliwa, lecz i przeklęta z tego powodu! Jakże to przenieść? Co począć? Oby się raczej ziemia zapadła pod tobą, biedna Psyche!
Najprzód miała myśl szaloną, żeby się zemścić — zabić lub srogo znieważyć tę, co jej wydarła serce kochanka. Szał straszliwej nienawiści przeszedł jednak, wnet się jakoś opamiętała i pomyślała:
„Przecież on ją zdradzi niezawodnie tak samo, jak mnie zdradził! Niegodny! Słabą kobietą jestem, istotą upośledzoną, bez praw, skazaną, aby być igraszką i zabawką zachceń!.. Oddałam mu się całem swem uczuciem, a on kłamiąc miłość, poszarpał, zbezcześcił, zdeptał me serce!“
Ach, nie ma na świecie takiej goryczy, z którąby porównać się dała gorycz łez, jakie teraz wylewała Psyche! Bo miotało nią uczucie zawodu, przykrego upokorzenia, okrutnie zranionej miłości własnej, a głęboko gdzieś na dnie zbolałej duszy tkwiła jeszcze miłość dla niego... I wszystkie te uczucia gwałtownie wezbrane znalazły ujście w wybuchu płaczu.
Kiedy tak samotna w cichości wypłakała łez wiele i nareszcie uspokoiła nieco wzburzone uczucia, otarła zaczerwienione oczy i rzekła z silnem postanowieniem: „Stało się! Jest widać mus miłości i mus rozczarowania. Jedno mi już tylko pozostaje obecnie — opuścić go, uwolnić od siebie! Czuję, że na to mam jeszcze siły...“
Pękła między nimi silnie już naprężona nić związku. Istotne dzieje miłości pary ludzi przeszły główne okresy swego rozwoju.






IV.
W opuszczeniu.

Rozłączeni, byli teraz zdala od siebie. Czyż jedno o drugiem zapomniało?
Ona, jak Magdalena, żyła naprzód w samotności, sądziła, że jej już urocza gwiazda szczęścia nigdy nie zaświeci, że smutek złamie, zniszczy resztę życia zgoryczonego zawodem. Ta niedawna przeszłość, gdy się tęczowemi barwami wspomnień wdzierała do ciężko strapionej duszy, tylko mocy dodawała cierpieniu. W jasnem oświetleniu grób serca stawał się jeszcze bardziej ponury. Zmięty, sponiewierany wonny kwiat szczerej miłości budził ogromną żałość, krwawił i jątrzył bolesną ranę. Łez jej brakło, ażeby ten widok opłakać.
Dziwiła się, iż są na świecie ludzie szczęśliwi, i ztąd również czerpała gorycz. Każdy w tym niezmiernym tłumie, co się dokoła niej snuł codziennie, kochać musi, i miłość mu daje do życia zachętę. Przez myśl jej nie przeszło, że każdy jest ofiarą uczucia lub ofiarę tworzy. I nikt nie chce wiedzieć, iż szczęście kończy się nudą lub męczarnią, przemija, a resztę życia nieraz jadem goryczy zatruwa.
Rzecz dziwna, chociaż ją przeszłość tak raniła, ona tonęła jednak we wspomnieniach, nieustannie karmiła się niemi i obrazy niepowrotnego szczęścia nie schodziły jej z oczu. Dusza ludzka marami i cieniami tylko żyje, bez względu na to, czy się wpatruje w przyszłość, czy przeszłość przegląda. „Ileż uroku miały te nasze tajemnicze schadzki! Uśmiechy, pocałunki, wyznania, przysięgi... Nawet łzy z tamtych czasów były inne“.
Przechowywała jego listy, odczytywała je często z zajęciem. Jeden z tych listów bardzo jej się podobał, a brzmiał w te słowa: — „Szaleję, ginę, przepadam za Tobą i już mię nic od Ciebie oderwać nie zdoła, o moja droga, nigdy niezapomniana Psyche! Kocham Cię tak, jak gdyby już nic godniejszego miłosci nie było na świecie, kocham Cię bardziej nawet. A chociaż to wielkie uwielbienie ciągle noszę ze sobą, chociaż cudownego wizerunku twego mam pełną duszę, pragnę Ciebie przecież rzeczywistej i żyję tylko myślą, nadzieją ujrzenia swego bóstwa.“
„Jedno z dwojga — albo mię kochał wtedy gdy to pisał, albo kłamał uczucie... Nie, w tych słowach nie zmieściłoby się kłamstwo! Poezja czysta wionie...“
Teraz znowu wydobyła inny list, jeden z najpierwszych, o ile można wnosić z wyblakłego pisma. Jeszcze się wtedy mało znali; on ją kochał jak marzenie, jak ideał. Gwiazdom się kazał do niej uśmiechać, a pogodne niebo, słońce, tęczę i najwspanialsze kwiaty miał w słowach swoich dla uwielbianej kochanki. Psyche prawie na pamięć umiała treść tego listu. „Na gwiazdach z Tobą przebywam, skoro na ziemi nie mogę. Wszystkie myśli Ci poświęcam, a pragnę oddać życie. Hymny miłości w duszy śpiewam, które w snach swoich słyszeć musisz. Ty mi promienie natchnienia zsyłasz z nieba swych oczu. Mam Cię zawsze przy sobie w snach swoich, a potem sny szczęścia na jawie trwają. I przeto rwie się dusza ma do Ciebie i tęskni bezustanku. Ach, bo ty jedna zastępujesz mi wszystko brakujące na ziemi! Ubóstwiona bogini, spojrzyj na swego czciciela, który w hołdzie miłości duszę u stóp twoich składa! Błagam Cię, obdarz mię szczęściem, jakiego nikt nie posiadł. Szczęściem przez Ciebie danem bogaty, wzmożniony, będę Cię bardziej jeszcze wielbił. Tem większą sama się staniesz, im wyżej mnie wzniesiesz. Zbliż się więc do mnie uczuciem, uczyń mię wielkim, dając mi szczęście! Oby błaganie moje sprawiło, iż odczujesz, czem jesteś w moich pragnieniach!“
„Kochał mię, pragnął, wzywał — potem opuścił! Wołał: — „zbliż się do mnie uczuciem!“ — Uśmiechnęła się gorzko. — „Ja go widać nie uczyniłam szczęśliwym, a sama...“
Wspominała, jak nieraz przychodziło jej zwalczać liczne przeszkody, aby go zobaczyć. Trzeba było zmylić czujność tych, którzy jej strzegli. Przychodziło jej to z łatwością, ponieważ szczerze kochała. Miłość darzyła ją męstwem, zręcznością, doradzała mądrą przezorność i przebiegłość. Przecież ta miłość była dla niej wszystkiem, bojem życia. Któż w boju gani podstępy, gdy chodzi o zwycięstwo, o ocalenie? Czyż mogła uczynić więcej? Odczuła jego pragnienia i właśnie kiedy go pokochała prawdziwie, kiedy mniemała, że mu daje szczęście, zaczęła być nieszczęśliwą.
„Dlaczego mię tak nielitościwie porzucił?... Ten poeta stawał się później zimnym szydercą i wydrwiwał nieraz to, com ja szanowała, zabijał we mnie wiarę. Zdawało mi się, że mam otwarte na świat oczy i stopniowo przejmowałam od niego uczucia, przekonania, stawałam się zupełnie inną — podobną do swego mistrza... Ach Boże, przecież ja go kocham jeszcze! Gdyby w tej chwili już nie błagał, nie prosił, lecz rozkazał, poszłabym za nim jak niewolnica i byłabym szczęśliwa. Ja nie mam rozumu, nie mam przekonań, woli, mam serce tylko! Nie, on nie powróci! Jestem teraz istną nędzą, do której się już nic w życiu nie uśmiecha, straszliwą igraszką losu. Uczucie okuło mię w pęta i uczyniło tak słabą, że się gnę oto pod brzemieniem swej niedoli. Czy zdołam wytrwać? Ta szalona tęsknota, ten ból okrutny muszą mię zabić. Dawniej w modlitwie szukałam pociechy, a teraz nie umiem się modlić: Bóg jak gdyby się odwrócił ode mnie.
Część jakaś winy i na mnie samej cięży... Ach, dlaczegom ja płakała, widząc jego obojętność? Jeżeli już każdej miłości takie są dzieje, że uczucie stygnie, to powinnam była przenieść jego zmianę. Istotnie, mogłam się od łez powstrzymać, a byłam podobna do rozpieszczonego dziecka. Mój płacz nie mógł być dla niego przyjemny. A te przykre wyrzuty, które mu czyniłam? Pamiętam jakby dziś, spotykamy się, patrzę — on jakiś roztargniony: w oczach obojętność, na ustach uśmiech przymuszony. Wyglądał tak, jakby mię lekceważył, nie dbał o mnie wcale. Powitał, jak pierwszą lepszą, i wręcz powiada: — „Tak dziś wypadło, że tylko pół godziny czasu mam dla ciebie.“ Zapłakałam wtedy; bo jak nie odczuć takiej zmiany? Dawniej bywało — dzień dla nas za krótki, i dzień i noc z dniem połączona.
Widząc mnie teraz płaczącą, rzekł z naciskiem: — „Psyche, czy tylko łzy masz dziś dla mnie? Nie wiele one są warte, gdyż kobiety zwykły płakać z powodu małych smutków, a zawsze bardzo obficie. Wierzaj mi, że ta łzawa hojność nie przynosi twojej płci zaszczytu!“ O mało mi serce nie pękło od słów tych twardych i kurcze płaczu krtań mi ścisnęły. Zwyciężyłam się, nie wybuchnęłam łkaniem, całą gorycz zaparłam w sobie. Chciałam się nawet przymusić do uśmiechu i odpowiedzieć mu wesoło: — „Niewdzięczny, przecież słabość płci naszej stanowi tryumf płci twojej!“ — On tymczasem niedbale podał mi rękę na pożegnanie i odszedł. O straszna chwilo! Doznałam takiego wrażenia, jakby mię podeptał, obelgami obsypał, ciężko znieważył. Postawił mię tak wysoko, aby potem strącić. Kocha widać inną. Jak szalona pobiegłam do domu i długo, długo płakałam.
Ale ostatnie nasze spotkanie było dla mnie jeszcze przykrzejsze. Zrobiłam mu scenę zazdrości, gdyż sądziłam, że to go upokorzy, zmieni. — „Co znowu, zazdrość?“ — spytał zdziwiony i urażony. — „Szukasz tego, czego nie chcesz znaleść? Dowiedz się, że jeśli sułtanka chce utrzymać serce tego, kogo kocha, to już nie płaczem, nie wybuchami gniewu i zazdrości.“
Czyniłam mu następnie wyrzuty cierpkie, powiedziałam, że „jego postępowanie mię oburza, że ja nie mogę, nie chcę być przedmiotem jego zachceń, fraszką, którą w błoto rzuca, że w szale nazwał mię swoim aniołem, boginią, a ja pragnę mieć tylko prawa człowieka.“ Na to mi odpowiedział z przekąsem: „Łatwiej jest zrobić z kobiety anioła, niż jej dać prawa.“
Zachowałam się wtedy cierpko i z ust mi niebacznie wypadły słowa: „Poziomy charakter!...“ Niestety, to go musiało zaboleć, obrazić śmiertelnie! Bez pożegnania odszedł i już nie wrócił. Gdyby nie ten mój płacz, nie owe wyrzuty, miałabym go jeszcze przy sobie. Może nie byłabym tak szczęśliwą, jak niegdyś; ale w opuszczeniu oto nie znałabym tej szalonej tęsknoty... Boże zlituj się nad nieszczęśliwą!“
W tej chwili uczucie jej wezbrało gwałtownie, uczuła w sobie ból, żałość, załamała ręce, padła na kolana i, wzniósłszy w górę łzawe oczy, poczęła się gorąco modlić:
„Litości, opieki, wsparcia błagam! Czyż biedna i nieszczęśliwa kobieta nie zasługuje, abyś jej, Boże, wysłuchał? Dałeś mi uczucie, które mię rozbiło, zdruzgotało, i słaba wiję się w łzach, w cierpieniach. Zniszcz resztki tego uczucia, wyzwól mię z okropnej niewoli życia!...“
Tak się modliła, biedna, a przez otwarte okno dolatywały krzyki wielkiego miasta: jakieś wesołe gwary, zmieszane z dźwiękami katarynki, turkot kół, okrzyki przekupniów na podwórzach, to znowu nabożne pieśni żebraków, płacz dzieci.
Skończyła modlitwę, otarła łzy i mniej już teraz żalu czuła w sobie.
„Jestem nieszczęśliwą — rzekła — boleść jak ostry nóż nawskróś mię przeszyła; ale wiem, za co cierpię! Człowiek nie wylewa łez darmo: zawsze opłaca niemi jakieś dawniejsze szczęście. A ja przecież byłam bardzo szczęśliwa i dzisiaj nie żal mi ceny, którą płacę za swoje szczęście. Ono należało do mnie tak samo, jak i te łzy gorzkie. Ile jest goryczy w łzach moich, tyle było lubej słodyczy w czarze, którą wychylam. Tem droższe będzie zawsze dla mnie to uczucie tak hojnie opłacone.“
Dnie szybko biegły, a większe i mniejsze cierpienia ludzkie na skrzydłach ulatywały z ziemi w ów ocean zapomnienia, którego upusty, gdyby się rozwarły, zalałyby cały świat łez potopem. Ale i kwiaty rozkoszy stamtąd wydobyte zamieniłyby ziemię w świątynię szczęścia.
Psyche odzyskała nareszcie spokój duszy. Nim jesień i zima przeszły od czasu ich rozłąki, ona się stała znowu piękną, strojną, pełną uroku. To już nie dziewczę naiwne, pierwszy mdły kwiatek wiosny, co go lada mróz zwarzy; ale — pełny, piękny kwiat, który się w jasnych i ciepłych promieniach letniego słońca rozwijał i śmiało swą przecudną koronę ku niebu wznosił. Wszyscy ludzie, widząc ją teraz, z podziwieniem powtarzali: „Jakaż ona zachwycająca!“
Bo była piękna, a pięknej kobiecie nigdy i nigdzie nie zbywa na wielbicielach.





V.
Romans doświadczalny.

Zrobiłem swoje, napisałem książkę! Czy dobra? Nie wiem, ale wszystko z życia wzięte — romans doświadczalny. Każde uczucie żyło, przeszło wprzód przez serce, nim się dostało do książki. Napisałem książkę, a kto wie, czy nie zabiłem kobiety? Ha, trzeba umieć i zabijać, jeśli się odtwarza życie, dzieje duszy! Jakże inaczej pisać, kazać umierać swoim bohaterom?
Ostatnie doświadczenie posunąłem może za daleko. Żal mi jej — piękne dziewczę, dobra i tkliwa, a ja poszarpałem jej serce! Ale pierwszy lepszy model nie ujawniłby uczuć tak szczerych... Dla dobra sztuki, literatury okłamuje się kobietę, a dla kobiety — sztukę i literaturę. I to trzeba wiedzieć, kiedy się pisze — o obłudo!...
Jakaż ona była piękna, gdy się oburzyła! Widzę jeszcze zapłonione te prześliczne lica, te łzy, których gorycz oczy jej wypaliła; jeszcze słyszę głos drżący, tak naiwnie gniewny, chociaż się z duszy jęk boleści wyrywał. Kroczy oto złamana, wlecze się raczej niż idzie, opuściła ręce, zwiesiła głowę, cierpienie ją przybiło, zgarbiło. Co się tam musiało dziać w tej duszy?
W moim romansie jest to najpiękniejszy rozdział. Wiwisekcja!... Drogo ją kosztuje! Psyche, przebacz mi łzy swoje! Musiałem cię widzieć płaczącą, chociaż każda łza twoja padała mi na serce, jak roztopiony ołów. Zawsze jesteś piękna, ale płacząc, byłaś jeszcze daleko piękniejsza.
Niejedno mi pozostało w pamięci... Ach, ten ranek szczęśliwy, jaki był wspaniały, kiedyśmy oboje, upojeni rozkoszą, opuszczali swoją ustroń miłości! Słowiki już umilkły, hymny skowrończe rozlegały się pod niebem, brylanty rosy pokrywały ziemię, a przecudny różowy brzask dnia, rozlany po obłokach, stanowił jakby ostatnią pieśń w poemacie, któryśmy wspólnie utworzyli.
Ja ją nauczyłem kochać, gdy, napawając oczy jej wdziękami, otrzymałem pierwszy pocałunek z ust dziewiczych, podobnych do kwiatu róży, która dopiero co z obsłonek pączka na świat wyjrzała. Odczuwałem wtedy rozkosze marzenia, napełniające jej czystą duszę. Mamże to wszystko w książce tylko złożyć i zapomnieć? Nie, ja ją kocham! Ta Psyche rzeczywista i ta druga z romansu stanowią jednę. Przecież wszystkie ideały pochodzą z rzeczywistości... Szał rozkoszy mię napełniał, kiedym w książce odtwarzał chwilę pierwszego pocałunku. Bo mam ten pocałunek w sercu. Słyszę jeszcze w tej chwili szelest lekkich jej kroków, gdy przybywała na umówioną schadzkę. Również i to zapisało się w sercu, które teraz do niej tęskni...
A swoją drogą ona mię już ogromnie zaczynała nudzić: jakieś płacze, wybuchy zazdrości... Gdyby nie to, na nic zguśniałbym był przy niej, nie zdołałbym się był otrząsnąć i mój romans pozostawałby dotąd w tece.
Pominąłem jednakże w książce swojej niektóre z odebranych podczas tej miłości wrażeń. Są tajemnice, na które ja sam bardzo chętnie zapuszczam zasłoną. Są także uczucia, których w żaden sposób oddać nie umiem. Czuję tylko, iż do pewnych chwil będę tęsknił w życiu. Przecież i ja w tej miłości coś znaczę! Alboż wszystkie owe uczucia, wrażenia nie przeszły przez moją własną duszę i nie wstrząsały nią potężnie?... Napisawszy atoli romans, uwolniłem się od ideji, która mię była opętała. Gdybym się teraz ożenił, uwolniłbym się i od miłości. O nie, ja chcę jeszcze kochać!...
Ludzie lubią mówić i pisać o wiecznej miłości, chociaż każdy bezwarunkowo stwierdza na sobie prawo zmienności. Jakże się nie mają zmieniać uczucia, jeżeli następuje zmiana fizjognomji, nałogów, obyczajów, poglądów i wszystkiego naokoło?... Miłość idealna jest piękna, gdy ozdabia serce ludzkie, nudna, gdy się o niej mówi, czyta. Zresztą, prawdę mówiąc, któżby uwielbiał aniołów, gdyby nie było szatanów?...
No, a moja książka? Puszczam ją między ludzi. Jeśli mnie nie zrozumieją, poprzestanę na tem, że sam siebie rozumiem. Skończoną już pracą autor przestaje żyć: należy ona do przeszłości, a tylko przyszłość daje obietnicę życia. Człowiek może mieć tylko jedną słuszną ambicję: być sobą. Bo przecież, gdy się rzuca na niepodobieństwa, wnet dobry jego gienjusz zawoła: „stój!“ Innym razem podnieca: „naprzód!“
W książce swojej przedstawiłem miłość nieszczęśliwą, co to lubi ciemności nocy, rozmowę z gwiazdami przy smutnym uśmiechu księżyca. Kochankowie kryją się nieraz wśród ćmy głębokiej, a jedno drugiemu mówi: „Ty jesteś dla mnie światłem dziennem!“ To ja i Psyche.
Luba moja, zdradziłem cię dla sztuki; ale teraz mogę sztukę zdradzić dla ciebie. Znowu ją teraz kocham. Płacz, zazdrość można wybaczyć dobrej i pięknej kobiecie.
I przez całe życie — zawsze tylko miłość, która raz wiedzie do nieba, drugi raz do piekła, to na Kapitol, to na Tarpejską skałę... Wszystko jedno, jaką Psychę kochasz, rzeczywistą, czy urojoną!
Gdy tworzysz, piszesz romans, wtedy robisz doświadczenie nad sobą samym i zawsze się przekonywasz, żeś jeszcze mało serc odczytał. Idź więc w świat szeroki, ucz się, kochaj, a nie małodusznie!
Na świecie nie żyje się bezkarnie, płaci się drogo za doświadczenia, za wszystko, co w książce ma wartość, co jest miłością. A cóż to jest miłość? Odpowiedź daje także doświadczenie.
Zlicz czasy swojego życia: te, które cierpienie niosły, i te, co szczęściem darzyły, chwile niedoli, zawodów, goryczy, chwile zachwytów, nadziei, uniesień. Sumy tak różnych czasów, że zdają się tworzyć dwa odrębne byty: to wszystko jest miłość, Psyche!
Nawet wtedy, gdy cię ogarnęło ostatnie zwątpienie, gdy sobie stawiasz pytanie: „Cóż pozostało z moich uczuć potężnych, namiętnych, co z cichych, spokojnych, dobrych? Z miłości i nienawiści, z pragnień, zachwytów i rozczarowań? Czy warto żyć, skoro wszystko przepada, przebrzmiewa? Czy niema różnicy między mną a temi marami, których długi poczet snuje się przed mojemi oczyma w posępną noc bezsenną?“ Wówczas z tajemnej, jak grób, skrytki twojej duszy wystąpi jeszcze widmo, które drzemało przytulone do samego serca, i tak ci odpowie: „Są jeszcze nieprześmiane uśmiechy i łzy nieprzepłakane! Jeszcze jedne i drugie można wydobyć z siebie, żyć i nie umrzeć jako dłużnik życia!“ Możesz to widmo nazwać egoizmem, czuciem siebie samego, siłą, która przynosi wsparcie, gdy już inne władze duszy uczuwają swoją słabość, która ci wskazuje jeszcze w życiu wyłom, godzien, aby na nim umrzeć. Jest to kwiat dla całego świata tajemniczy, mający woń i barwę tylko dla twojego ja i tylko do twojego ja przemawiający językiem zrozumiałym, a zawsze tak: „Ciągle jest miłość czegoś; tylko trupy nie kochają już, nie pragną! Żywy człowiek musi mieć swoją Psyche!...
I nagle uczucie ogarnia całą twą istotę, napełnia duszę, ukochałeś coś, przywiązałeś się do czegoś. Żyj teraz złotemi nadziejami, świetnemi złudzeniami! Skoro kochasz, cóż cię obchodzi, że to są tylko złudzenia? Utraciłeś zimną rozwagę, namiętność czyni cię nierozsądnym, obojętnym na wszystko, co nie jest tem twojem kochaniem, tą Psyche. Zrób na sobie doświadczenie, a przekonasz się, że twa miłość może cię zmienić w niesprawiedliwego i okrutnika, jeżeli kto sięgnie ręką po to, co ty uwielbiasz! Masz już w sobie świat własny, duży, piękny, i życie twe ma wartość.
Nie mierz uczucia, nie podciągaj pod formułę: rozkosz i boleść, cnota i zbrodnia, wierność i zdrada, jasność słoneczna i ciemność grobowa. Ono przebywa między błogosławieństwem i przekleństwem, natchnieniem i zwątpieniem.
Wracam do ciebie, żywa Psyche!... Chociaż doświadczenie nie powiedziało mi jeszcze ostatniego słowa: — „Jak długo kobieta opłakuje kochanka?“ Bo nie wierzę temu, co mówią, że po mężu płacze tydzień, po kochanku — miesiąc. Och, gdyby tak było!... A tu romans już skończony i ona pada w nim ofiarą, on zaś zwraca się do życia.
Idę do niej! Co jej tu powiedzieć, jak się usprawiedliwiać? Przeszło pół roku minęło od naszego ostatniego spotkania... Trzeba ją pokorą skruszyć, słów mi przecie nie zbraknie.
Jednakże, szczerze mówiąc, ta kraina szczęścia, którą mamy oboje powtórnie przebywać, nie będzie zbyt urocza. Była piękna, gdyśmy ją po raz pierwszy zwiedzali. Kochać się, jak ja, po raz setny w życiu?... Prawda, że prawa natury są niezmienne; ale człowiek? Co warta miłość bez szałów, bez nadzwyczajnych porywów? I to prawda, że gdy kochać możesz, kochaj — serce się nie starzeje! Przykre jednak musi być dla miłości mieszkanie w starej ruderze. W moim wieku można za Wolterem powtarzać: — „Szczęściem jest być w raju z Ewą, a nie być Adamem.“ A mnie zagraża małżeństwo: jestem słaby w tej chwili. Zwłaszcza po napisaniu książki czuję się, jak Samson z ostrzyżonemi włosami. O sztuko moja, czy ty wiesz, co cię czeka? Straszne musi być życie artysty, gdy się w duszy jego zrodzi ideał, ideał ukochany, upieszczony, a obok niego zamieszka mężowska troska o chleb powszedni!... Należałoby jednak i tego doświadczyć. Ożenić się dla miłości sztuki doświadczalnej i pisać romanse rodzinne.
Ludzie przecież żyją, przywiązują się do siebie wzajemnie. Ta cicha, nałogowa, przez czas wytworzona miłość, miłość bez ponętnej woni i barwy kwiatów sprawia na mnie takie wrażenie: dwa serca stygną, ziębną, aż nareszcie jedno do drugiego przymarza.
Moja dobra, piękna i tkliwa Psyche, tyś odważniejsza, gdy chodzi o jarzmo małżeńskie!
Ech! i ja się nadaremnie bronię! Wszystkie wspomnienia przeszłości zagrały oto w tej chwili melodyjnem echem w mem sercu najpiękniejszy poemat. Ileż cudownie pięknych chwil spędziliśmy z sobą, chwil, których barwy nigdy nie zdołam wyrazić! Nasze noce były najwspanialsze, nasze dnie jaśniejsze. Te niezapomniane chwile przerobiłem w marzeniach swoich i teraz stoją mi przed oczyma może powabniejsze jeszcze, aniżeli były w rzeczywistości. Moja gwiazdo, djamentowa jutrzenko, ja cię kocham, pragnę!
Pójdę natychmiast, do nóg jej padnę i będę błagał: „Psyche, przebacz mi łzy swoje, przebacz cierpienia, których byłem sprawcą! Tworzyłem i od ciebie, kochanko luba, brałem barwy, aby w nie ubrać swoje ideały. Swoją boleść, podobnie, jak swe szczęście, tyś mi przekazała, abym je złożył w dziele...“
Będzie w tem nieco przesady, kłamstwa; ale że powszechnie uwielbiana prawda psuje nieraz wdzięki twórczego zmyślenia, więc tym razem ja prawdę przyozdobię zmyśleniem.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

„Stało się, Psyche wychodzi zamąż! Ha, nie mogła, jak ja, pisać romansu, więc go zawiązała.“



koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.