Rosa alchemica/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rosa alchemica |
Pochodzenie | Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała Rosa alchemica Cały zbiór |
Indeks stron |
W parę godzin po zachodzie słońca powrócił Michał Robartes i zapowiedział mi, że muszę się nauczyć pewnego tańca nadzwyczaj starożytnego,
gdyż zanim miało się dokonać moje utajemniczenie, miałem po trzykroć wystąpić w tańcu magicznym; albowiem rytm jest kołem Wieczności, na którem łamie się jedynie to co przygodne i przemijające, a duch się wyzwala. Przekonałem się, że figury tańca, które były dość proste, przypominały pewne starożytne tańce greckie, ponieważ zaś w młodości byłem dobrym tancerzem i celowałem w wielu dziwacznych pląsach gaelickich, więc też łatwo się ich nauczyłem. Następnie przyodział siebie i mnie w strój przypominający kształtem ubiory poczęści greckie, poczęści egipskie, lecz mający żywszą, niejako namiętną, barwę szkarłatną; potem wetknąwszy mi w ręce małą bronzową kadzielnicę bez łańcuszka, wyrobioną przez jakiegoś nowożytnego rzemieślnika nakształt róży, kazał mi otworzyć małe drzwiczki, znajdujące się naprzeciwko tych drzwi, przez które wszedłem poprzednio. Położyłem rękę na klamce, lecz w tejże chwili dym kadzidła, zapewne wspomagany jego tajemniczemi gusłami, sprawił iż zapadłem znów w senne majaczenia, w których zdawało mi się, że jestem maską, leżącą na ladzie małego sklepiku na Wschodzie. Wiele osób o oczach tak jasnych i spokojnych, że poznałem w nich kogoś większego nad ludzi, wchodziło do tego kramiku i przymierzało mnie do twarzy, ale nakoniec ciskały mnie w kąt, uśmiechając się nieznacznie; wszystko to jednak ustąpiło za chwilę, gdyż odzyskawszy przytomność miałem jeszcze rękę na klamce. Otwarłem drzwi i znalazłem się w przedziwnej sieni; na jej ścianach było wiele bóstw, wykonanych w mozaice, która nie ustępowała w piękności mozaice w Chrzcielnicy raweńskiej, lecz mniej była surowa w rysunku; kolor właściwy każdemu bóstwu, zapewne mający znaczenie symboliczne, odbijał się w lampach, zwisających z pułapu przed każdym z wizerunków, a wydających szczególny zapach. Szedłem wciąż naprzód, dziwiąc się niepomału, jakim to sposobem owi zapaleńcy zdołali wytworzyć te wszystkie piękności w miejscu tak odludncm, a widząc tyle ukrytych bogactw, skłonny byłem nawpół uwierzyć w alchemję materjalną; gdy szedłem, kadzielnica napełniała powietrze coraz to zmieniającą się wonią.
Zatrzymałem się przed drzwiami, które na spiżowych podwojach miały wyobrażenia wielkich fal, w których cieniu blado wyłaniały się straszne twarze. Ci, którzy byli za niemi, snadź posłyszeli nasze kroki, gdyż jakiś głos zawołał:
— Czy dzieło Niepożytego Ognia już ukończone?
Na co Michał Robartes niezwłocznie odpowiedział:
— Doskonałe złoto wyszło z athanora.
Drzwi się otwarły i znaleźliśmy się w wielkiej okrągłej komnacie pośród mężczyzn i kobiet, tańczących powoli w purpurowych szatach. U stropu była mozajka, przedstawiająca ogromną różę, dokoła zaś na ścianach również w mozajce wyobrażona była walka bogów i aniołów; bogowie lśnili przepychem, jak rubiny i szafiry, a aniołowie odziani byli szaro, ponieważ jak szepnął mi Michał Robartes, zrzekli się swej boskości i z miłości ku Bogu pokory i boleści zaniechali ujawniania swych własnych serc. Strop wsparty był na filarach, tworzących wespół z nim niby okrągłą kaplicę, a każdy filar był utworzony ze splotu skłębionych postaci, jakgdyby bogów wiatru, które unosiły się w wirującym pląsie z nadludzką chyżością, grając na piszczałkach i cymbałach; z pośród tego kłębowiska wydobywały się ręce, w których były kadzielnice. Rozkazano mi, bym również włożył kadzielnicę w jedną z rąk, a potem zajął swe miejsce do tańca. Skoro odwróciłem się od filarów w stronę tańcujących, spostrzegłem, że posadzka była z zielonego kamienia, a pośrodku wyobrażony był Chrystus na bladym krzyżu. Zagadnąłem Robartesa, co to oznacza, a on mnie pouczył, że oni —
„chcą zmącić Jego jedność licznemi swemi stopami“.
Taniec wił się tędy i owędy, zakreślając na posadzce kształty płatków kwietnych, naśladujących kwiat róży na sklepieniu, przy wtórze niewidocznych instrumentów, które zapewne były bardzo staroświeckiego składu, gdyż nigdy w życiu nie słyszałem nic podobnego; i co chwilę pląs stawał się żwawszy, aż wkońcu zdawało się, jakgdyby wszystkie wichry całego świata rozhulały się pod naszemi stopami. Wkrótce uczułem wzmagające się zmęczenie, więc stanąłem pod filarem, przyglądając się przesuwaniu się tych płomienistych postaci, aż zwolna zapadłem w półsen, z którego obudziłem się na widok spadających płatków wielkiej róży, która już nie wyglądała na mozajkę. Opadały powoli w powietrzu przesyconem kadzidłami i kształtowały się na podobieństwo żywych istot niezwykłej piękności, choć jeszcze niewyraźnych i obłoczkowatych. Zaczęły tańczyć i jednocześnie z postępem tańca przybierały kształty coraz to bardziej określone, tak iż zdołałem wyróżnić piękne twarze greckie i dostojne oblicza Egipcjan, a niekiedy nawet umiałem nazwać jakieś bóstwo po imieniu na podstawie laski trzymanej w ręce lub ptaka fruwającego nad głową. Niebawem stopy śmiertelne tańczyły naprzemian z białemi stopami nieśmiertelnych, a w oczach niespokojnych, które spoglądały w niezmącone oczy widmowe, widziałem połysk krańcowej tęsknoty, jakgdyby każdy z tych ludzi odnalazł nareszcie po długiej tułaczce straconą kochankę dni młodych.
Czasami, lecz tylko na chwilę, widziałem nikłą samotną postać z zasłoniętą twarzą i z bladem łuczywem w ręku, polatującą między tancerzami, lecz podobną do snu we śnie lub do cienia innych cieni. Dzięki jakiejś świadomości, płynącej z głębszego źródła niż myśl, poznałem, iż był to sam Eros, a twarz miał zakrytą dlatego, że żaden mężczyzna ni kobieta od początku świata nie poznali, co to jest miłość, ani nie spojrzeli w jego oczy, gdyż Eros sam tylko jeden z pośród bóstw jest wyłącznie duchem i ukrywa się w namiętnościach nieswojej istoty, ilekroć chce obcować z sercem człowieczem. Przeto jeżeli człowiek kocha szlachetnie, tedy poznaje miłość przez nieograniczone współczucie, niewymowną ufność i wiekuistą sympatję; jeżeli zaś kocha nieszlachetnie, poznaje ją przez gwałtowną zazdrość, nagłą nienawiść i nieukojoną pożądliwość; atoli niezasłoniętej miłości nie pozna nigdy...
Gdy nad tem rozmyślałem, z pośrodku karmazynowych postaci krzyknął na mnie czyjś głos:
— Do tańca! tu nikt nie powinien wykręcać się od tańca! do tańca! do tańca, żeby bogowie mogli stać się ciałami z miąższu naszych serc!
Zanim zdołałem odpowiedzieć, porwała mnie tajemnicza fala namiętności, która wydała się jakby duszą tańca, poruszającą się w głębi naszych dusz, i nic nie czując ani też nie próbując oporu, zostałem zaniesiony na środek. Tańczyłem z jakąś wyniosłą kobietą nieśmiertelną, która miała we włosach czarne lilje, a jej marzące rysy zdały się być napełnione mądrością głębszą niżeli mrok, który jest między gwiazdami, tudzież powabem podobnym temu, co tchnie z ponad wód. Tańczyliśmy do upadłego: dymy i wonie kadzielne snuły się wokoło nas i ponad nami, zakrywając nas doszczętnie, jakby w otchłani wszechświata; wieki zdawały się przemijać, a zawieruchy zrywać się i ginąć w fałdach szat naszych i w jej ciężkich włosach.
Nagle przypomniałem sobie, że jej powieki nie drgnęły ni razu, a lilje nie uroniły żadnego z czarnych płatków ani też nie ruszyły się z miejsca; przejęła mnie wielka zgroza, gdyż zrozumiałem, że tańczyłem z istotą większą lub mniejszą od człowieka, która wypijała mą duszę, jak wół
wypija kałużę przydrożną. Upadłem na ziemię i ogarnęła mnie ciemność.