Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. Niespodziewane odwiedziny.

Czółno z ranionym przez jaguara Indjaninem kierowane wprawną ręką Karra i Halga, szybko płynęło wśród skał nadbrzeżnych.
Kaw-dier, pochylony nad rannym, z niepokojem badał stan jego, małą mając nadzieję, czy uda mu się uratować życie.
Dzień cały upłynął, słońce zniżało się ku zachodowi, gdy nareszcie Karro i Halg zwolnili nieco bieg czółna i skierowali je w stronę niewielkiej piaszczystej wyspy, pokrytej z rzadka karłowatą roślinnością i poprzerzynaną kilku strumieniami o wysokich brzegach.
Wysepka ta, leżąca w pobliżu lądu i posiadłości chilijskich, stanowiła schronienie dla plemienia Indjan, któremu przewodniczył Karro. Plemię to przeważnie trudniło się rybołówstwem i polowaniem w puszczach przyległych do terytorjów chilijskich, prowadząc życie koczownicze. Obecnie przybyło ono w te strony na połów ryb i na pobyt wybrało sobie tę właśnie wysepkę, do której zdążało czółno naszych znajomych. Tuż w sąsiedztwie rozciągał się archipelag wielkich wysp, odwiedzanych przez chilijczyków, prowadzących handel zamienny z ich nawpół dzikimi mieszkańcami.
Na olbrzymiej wyspie, do której przybiła łódź Karra, z północnej strony wznosiły się fantastyczne, olbrzymie skały, wierzchołkami swemi sięgające nieba. Z dala patrzącemu na nie zdawało się, że widzi ruiny jakiegoś potężnego grodu, przez niespodziany kataklizm zdruzgotanego i pożartego przez burzliwe fale morza. Wśród skał tych nie brakowało przejść ciasnych, jakby ręką ludzką wykutych, i grot obszernych, w których łatwo tak człowiek, jak zwierz znaleźć mógł schronienie.
W jednej z takich grot, zasłoniętych ze wszystkich stron przez labirynt skał i olbrzymich kamieni, obrał sobie mieszkanie Kaw-dier.
Gdyby tutaj istnieli budowniczowie i za sowitą zapłatę wznieśli pałac na mieszkanie dla naszego bohatera, to z pewnością wnętrze jego nie byłoby tak wspaniałe, jak ta grota o wysokich, ręką natury w dziwaczne łuki, zagłębia i zagięcia rzeźbionem sklepieniu. Tuż w pobliżu, obok tej olbrzymiej, otwierały szerokie wejścia trzy inne mniejsze groty, w których wygodnie mieściło się gospodarstwo Karra i jego rodzina.
Kaw-dier, zamieszkując od dłuższego czasu swoją grotę, urządził się w niej wygodnie. Widać tutaj było, że przybywając do tych miejscowości pierwotnych, przywiózł z sobą to, co jest bodaj najznamienniejszą cechą każdej cywilizacji — książki.
Obszerna, jak czarodziejska sala królewska wyglądająca grota, pełna była przeróżnych, niezbędnych dla człowieka cywilizowanego przedmiotów.
Nie brakło nawet mandoliny, zawieszonej obok wyborowej broni palnej, nie brakło pudełek blaszanych i waliz, w których mieściły się różne przyrządy, jak naprzykład wyborowe narzędzia chirurgiczne, słoiki, butelki i szklaneczki z lekarstwami.
Wszystkie te przedmioty Karro wraz z Halgiem przenieśli niegdyś z szalupy, na której nieznajomy przybył w te strony i która zasłonięta od burz i wichrów morskich, stała bezpiecznie wśród skał nadbrzeżnych, ukryta najzupełniej od oczu ludzkich.
Nikt niewtajemniczony nie odgadłby nigdy, że na tej dzikiej skalistej wysepce, na tej wydmie wśród tysiąca wysp i wysepek nadbrzeżnych, mieszkać może człowiek cywilizowany.
Cóżby go tutaj trzymało?.. Czegoby szukał w tak dzikich pierwotnych zakątkach ziemi?...
Karro i Halg nie zadawali sobie tych pytań. Dla nich pobyt Kaw-diera był Opatrznością, był zstąpieniem bóstwa na ziemskie padoły.
Ot, i teraz, gdy wynieśli z łodzi zranionego Indjanina, nieznajomy ułożył go troskliwie na posłaniu z traw morskich i opatruje jego rany.
— Ciężkie są, bardzo niebezpieczne — mówił ze smutkiem — jaguar ostremi pazury rozszarpał piersi nieszczęśliwego i uszkodził mu płuca... Idź, Halg, i powiedz, niech przyjdą tutaj kobiety i czuwają nad rannym.
Chłopiec pobiegł w głąb wysepki, kierując się do miejsc, pokrytych roślinnością. Wkrótce dało się słyszeć szczekanie psów i ukazały się namioty Jakanasów. Około czterdzieści rodzin mieszkało tutaj, trudniąc się przeważnie połowem ryb i polowaniem.
Halg oznajmił im, z czem przybywa, i wkrótce kilka Indjanek, trzymając na rękach nawpół nagie dzieci, udało się za nim, aby zobaczyć rannego.
Było około południa dnia następnego, gdy przed Kaw-dierem, zajętym przygotowaniem lekarstw, stanął Halg.
— Biali! — zawołał tajemniczo — biali!...
Wyraz ten podziałał na nieznajomego, jak iskra elektryczna; zerwał się z miejsca, na którem siedział, i na spokojnem, męskiem jego obliczu odmalowało się zaniepokojenie.
— Gdzie? — zapytał.
— Na Nowej wyspie, gdzieśmy przed tygodniem polowali.
— Kto ich widział?
— Ludzie nasi ich widzieli.
Kaw-dier wyszedł przed grotę, skinął na Halga, polecając mu, aby zawołał tych, którzy widzieli białych.
Halg wkrótce przyprowadził przed niego dwóch nawpół nagich Jakanasów. Ci, ujrzawszy nieznajomego, upadli przed nim na kolana i pochylili głowy.
Kaw-dier podniósł dzikich z ziemi i w ich narzeczu zaczął wypytywać, co wiedzą o białych.
Opowiadali, że do południowego brzegu, tak zwanej Nowej wyspy, przypłynął okręt z którego wysiedli na ląd uzbrojeni majtkowie. Okręt miał flagę rzeczypospolitej chilijskiej.
Majtkowie ci natychmiast zabrali się do ustawiania namiotów, część ich pozostała w nich, część zaś odpłynęła z powrotem.
Jeden z opowiadających zbliżył się do przybyszów i zapytał, czy przybyli w celu zakupna skór dzikich zwierząt, na co otrzymał odpowiedź od dowodzącego białymi, że rząd rzeczypospolitej przysłał ich, aby zajęli w wieczyste posiadanie wszystkie na okół ziemie i wody, które dotychczas nie mają pana.
Indjanin zakończył swe opowiadanie podziwem dla ulepszonej broni, którą widział u chilijczyków.
— Jedna ich strzelba daje raz po razu sto strzałów i wyrzuca jednę po drugiej sto kul! — dodał drugi z przerażeniem.
Wiadomości te podziałały na nieznajomego wielce przygnębiająco.
— Jakto? — pomyślał — miałyżby skończyć się chwile mojej wolności?... Miałyżby te wolne dotychczas wyspy otrzymać pana, rząd, sądy, policję?...
Na myśl o tem chwycił się za głowę i zrozpaczony wołał:
— Biali! I tutaj już przybyli!... biali...
Myśl jego zaczęła pracować, gdzie teraz się podziać?.. gdzie się schronić, aby żyć niepodległym? nie być podwładnym żadnemu z rządów?...
Dwa dni następne Kaw-dier poświęcił na przekonanie się, czy opowiadaniu o przybyciu marynarzy chilijskich można w zupełności wierzyć i czy zostaną tutaj.
Niestety, tak było.
Gdy niepostrzeżenie w towarzystwie nieodstępnego Karra i Halga podpłynął do wybrzeży, gdzie niedawno ciągnęły się wolne stepy, aż do pogranicza argentyńskiego i chilijskiego, ujrzał marynarzy zajętych budową fortu.
Jakkolwiek znikąd białym przybyszom nie groziło niebezpieczeństwo, ustawili wartę, którą pełnili żołnierze marynarki.
A więc dla Kaw-diera nastąpił koniec jego dotychczasowej wolności!...
Niebawem rząd chilijski w porozumieniu z argentyńskim podzieli się władzą nad temi wodami i ziemią, przyśle tutaj swoich dobrze płatnych agentów, zacznie mierzyć i opisywać wszystko, wyznaczać granice, regestrować, sporządzać mapy zajętych obszarów lądu i morza. Nic nie ujdzie czujnego oka przeróżnych urzędów, wszystko musi się poddać porządkowi i prawu z góry przepisanemu.
Nadejdzie wreszcie dzień, że panowie urzędnicy chilijscy zjawią się przed Kaw-dierem i zapytają: kto jest zacz, co tu porabia, jak długo tutaj przebywać zamierza?... Będzie zmuszony odpowiadać na te pytania, zdradzić swoje incognito, poddać się przepisom rygorom ich urzędów.
Na myśl o tem, Kaw-dier czuł się wzburzonym do głębi duszy.
Po powrocie z wycieczki rzekł krótko do Karra i Halga, troskliwie wpatrujących się w niego i czekających na jego skinienie:
— Jutro o świcie szalupa moja niech będzie gotowa!.. I Zol popłynie z nami...
Zol był to piękny pies, bardzo przywiązany do swego pana.
Jakoż nazajutrz w towarzystwie wiernego Karra i Halga, wsiadłszy na swój statek, Kaw-dier skierował się w stronę przylądka Horn.
— Mamy dziś dzień siódmego marca — rzekł sam do siebie — czas ciepły trwać będzie jeszcze kilka tygodni, powinno mi to wystarczyć do znalezienia sobie kawałka ziemi, na którym czułbym się zupełnie wolnym.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.