Rozbitki (Verne, 1911)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Rozbitki |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Ilustrator | George Roux |
Tytuł orygin. | Les naufragés du Jonathan |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Na horyzoncie niezmiernej równiny, tu i owdzie usianej niewielkiemi wzgórzami i samotnie sterczącemi skałami, ukazało się stado dzikich koni w galopie pędzących na południe, gdzie widać było błyszczące wody rzeki.
Dopadłszy podnóża niewielkiego pagórka, konie zatrzymały się, wyciągnęły szyje, nadstawiły uszy i przez chwilę zdawały się patrzeć i nasłuchiwać, czy nie grozi im z którejkolwiek strony jakie niebezpieczeństwo. Widać, że wśród ciszy niczem nie zamąconej, nic dla siebie groźnego nie spostrzegły, gdyż wkrótce zaczęły spokojnie skubać i gryźć trawę, kiedy-niekiedy tylko podnosząc do góry swe zgrabne łby i strzygąc uszami.
Ale niebezpieczeństwo tuż-tuż czyhało na stado wolnych biegunów pustyni.
Ostrożnie, wśród wysokich traw, w pobliżu pagórka, czołgał się nawpół nagi Indjanin, trzymając strzelbę w ręku i lasso.
Nagle ze zręcznością węża podsunął się do miejsca, gdzie jeden z najpiękniejszych z całego stada koni skubał soczystą trawę, i uniósłszy się, z szybkością błyskawiczną rzucił lasso, które ze świstem upadło na kark zwierzęcia.
Indjanin powstał na równe nogi, szarpnął lasso i już był pewnym zdobyczy, gdy naraz ogłuszający ryk dał się słyszeć w pobliżu.
Zawahał się, odwrócił głowę i w tejże chwili ujrzał ogromnego jaguara: zwierz jednym susem rzucił się na niego.
Przeraźliwy, bolesny krzyk bólu i rozpaczy wyrwał się z piersi Indjanina, który poczuł w swem ciele szpony i kły okrutnego zwierza.
Napad jaguara był tak błyskawiczny, tak silny, że Indjanin nie miał czasu chwycić za nóż myśliwski, który miał za pasem, ani za kolbę swej strzelby. Jaguar powalił swą ofiarę na ziemię i byłby ją rozszarpał w kawałki, gdyby nie celny strzał, który się nagle rozległ w powietrzu.
W tejże chwili jaguar odskoczył od swej ofiary, zakrwawione szpony wyrwał z jego piersi i nagle runął łbem na ziemię. Widocznie jakimś iście cudownym trafem ktoś był świadkiem tej sceny i celnym strzałem zwalił z nóg okrutne zwierzę.
Jakoż z za skalistego złomu wychylił się strzelec o wspaniałej postaci z dymiącą jeszcze strzelbą w ręku.
Szybkim krokiem zbliżał się on do jęczącego Indjanina, aby mu dać pomoc. Szedł krokiem lekkim, pewnym.
Był to mężczyzna w sile wieku, o wyniosłej postaci, twarzy pięknej, zdobnej orlem spojrzeniem, czole białem, myślącem. Z pod szerokiego kapelusza wiły się kędziory ciemnych włosów i jak skrzydło kruka czarna broda dodawała mu powagi i godności.
Nim pochylił się nad rannym, rzucił oczami na rozciągniętego w trawie jaguara, który już nie żył, poczem, zwracając głowę w stronę rzeki, głośno zawołał:
— Karro!... hej, Karro!..
Na to wezwanie dał się słyszeć plusk wody poruszanej wiosłami i wśród zarośli nadbrzeżnych ukazała się łódka, a w niej dwóch Indjan.
Jeden z nich mógł mieć lat około czterdziestu, drugi był młodzieńcem szesnastoletnim. Dobrze zbudowani, muskularni, o twarzach miedzianego koloru, włosach czarnych, spadających na ramiona, sprawiali wrażenie posągów z bronzu odlanych. Za całe ubranie służyły im skóry kozie, któremi byli obwiązani dokoła bioder.
Chłopiec był wysmukły, zręczny, o spojrzeniu młodego sępa, w którem przebijała śmiałość i pewna siebie odwaga.
Z tygrysią zręcznością obaj Indjanie wyskoczyli z łódki, zanurzyli się w zaroślach i w kilka chwil znaleźli się przy nieznajomym, z uległością i oddaniem się spoglądając w jego oczy i oczekując rozkazu.
Nieznajomy śpiesznie wyrzekł do nich słów kilka w narzeczu indyjskiem, dziwnem dla ucha europejczyka.
Na rozkaz jego i objaśnienie obaj Indjanie uklękli przy rannym i unieśli jego skrwawioną głowę.
Nieznajomy znów rzekł słów parę, poczem jeden z nich zerwał się, szybko pobiegł do łódki i za chwilę wrócił, niosąc w kamiennem naczyniu wodę i jakieś zawiniątko. Rzeczy te oddał nieznajomemu.
Ten pochylił się i ze zręcznością i wprawą lekarza zaczął opatrywać rany Indjanina i oblewać go wodą.
Po chwili tenże ocucił się i spojrzał na trzech nieznajomych wzrokiem, w którym zabłysła radość.
Z ust jego dał się słyszeć szept dziękczynny i jeden wyraz, którym zdawał się witać dającego mu ratunek:
— Kaw-dier!...
Ten wyraz w języku Indjan oznacza to samo, co przyjaciel, dobroczyńca, zbawca.
— Kaw-dier! — powtórzył znowu ranny i usiłował pochwycić rękę nieznajomego, aby ją ucałować, lecz siły nie pozwoliły mu na to.
Rany jego były bardzo niebezpieczne; pomimo szybkiego i umiejętnego ratunku tracił przytomność, głowa jego wnet opadła bezwładnie, oczy przymknęły się i omdlał.
Wtedy nieznajomy znowu twarz jego obmył zimną wodą, do ust wlał mu kilka kropli jakiegoś orzeźwiającego płynu z małego flakonika, który wyjął z kieszeni, poczem ranny znów odzyskał przytomność.
Nieznajomy westchnął, czarne jego oczy wyrażały smutek, widać było, że stan poszarpanego przez jaguara Indjanina nie wróżył nic dobrego.
Wtem starszy z przybyłych Indjan, bacznie wpatrujący się w twarz rannego, dostrzegł, że on znów otworzył oczy, zapytał go więc:
— Gdzie twoje obozowisko?...
— Tam... tam... — wyrzekł z trudem ranny, wskazując wzrokiem w stronę południową. — Tam są moi...
— Obozowisko, o którem ranny mówi — rzekł nieznajomy — leży stąd o jakie trzy mile... Wczoraj widziałem porozpalane ogniska i dymy w tej stronie. Można go tam zawieźć łódką; tam się nim zajmą.
Po chwili zwrócił się do młodszego Indjanina:
— Halg, pomóż mnie i ojcu... Musimy rannego przenieść na łódź naszą i odwieźć go do jego obozu.
Jakoż młody chłopiec chętnie rozkazu posłuchał, i gdy ranny leżał już w łodzi, pobiegł wraz z ojcem na miejsce, gdzie leżał powalony celnym strzałem nieznajomego jaguar i szybko zaczął zdejmować z niego skórę, mającą wielką cenę dla Indjan.
Podczas tego nieznajomy troskliwie spoglądał na rannego. Ten przecież leżał ciągle w znak, z przymkniętemi oczami.
Czekając na swych towarzyszy, kończących operację z zabitym jaguarem, nazwany Kaw-dierem stanął w końcu łodzi i rozglądał się dookoła.
Daleko hen, na prawo i na lewo, ciągnęła się zielona powierzchnia obszernych łąk poprzerzynanych tu i owdzie strumykami, o brzegach skalistych. Przed nim zaś złociła się w promieniach wschodzącego słońca powierzchnia morza, pokryta tysiącem wysp i wysepek, o kształtnych, fantastycznych brzegach skalistych lub okrytych gęstą roślinnością. Rzekłbyś, że tę ogromną, pierwszemi promieniami wschodzącego słońca ozłoconą powierzchnię wód i lądu, dotychczas nie deptała noga europejczyka, ani dotknęło żadne narzędzie cywilizacji.
Nie było widać nigdzie na szerokim horyzoncie ani wieżyc miejskich, ani kominów wiejskich, ani osad fabrycznych, nigdzie szos, bitych gościńców, dróg żelaznych, słupów telegraficznych, nic z tego, co cywilizacja stworzyła. Przed oczami nieznajomego ciągnęła się przestrzeń bezmierna lądu i morza, wysp, skał, lasów, łąk i strumieni, ciągnęła bez końca ozłocona wschodzącem słońcem i osłoniona błękitami nieba.
Nieznajomy z rękami skrzyżowanemi na piersiach, podobny do posągu, stał nieruchomie i patrzył w dal. Spojrzenie jego było podobne w tej chwili do spojrzenia orła, gdy ze szczytów gór niebotycznych spogląda na niedosięgłe dla żadnej z żyjących istot dziedzictwo swoje.
Niema tu ani pana, ani władcy, niema nikogo prócz niego! Niczyja myśl, niczyj wzrok, niczyja wola nie dosięgnie tutaj, nie zapanuje, nie zamąci, nie zmieni niczego!
Właśnie promienie słoneczne i cienie skał przejrzały się i odbiły w ruchliwych falach morskich, gdy nieznajomy, widać przejęty urokiem tej pierwotnej krainy, którą miał przed oczami, wyciągnął przed siebie ręce, jakby chciał niemi objąć te wyspy, ten step, te łąki, tę całą ziemię i przycisnąć do serca.
Krzyk radosny, na pół dziki, na pół stłumiony wyrwał się z jego piersi. Dźwięczała w nim nuta zwycięska, nuta uniesienia i zachwytu, swobody i tryumfu.
— Nikogo, prócz Boga i natury!... Nikogo, jak okiem sięgnąć... — szeptał w zachwycie. — Jak ziemia długa i szeroka, nigdzie, nigdzie nie znalazłbym podobnego zakątka... Ach, tu żyć i umierać!...
W tej chwili obaj Indjanie wstąpili do łodzi, niosąc skórę z zabitego jaguara, i łódź, wprawnemi poruszona wiosłami, szybko popłynęła w dół rzeki.
Kto był ten nieznajomy, który czuł się tak szczęśliwym w pierwotnej, niedotkniętej stopą człowieka ucywilizowanego ziemi?... Co zmusiło go do przybycia w ten zdala od świata europejskiego położony zakątek kuli ziemskiej, która nosi nazwę ziemi i wysp Magellana?
Że był europejczykiem, nie ulegało wątpliwości. Cała postać jego świadczyła o tem.
Ale jak żył tutaj?... do czego dążył?... czego chciał?...
Nadaremnie sililibyśmy się teraz to odgadnąć.
Wyspy i ziemie Magellana, położone między oceanami Spokojnym i Atlantyckim, na samym południu lądu amerykańskiego, w roku 1881 rzeczywiście były swobodne, żadnemu państwu nie oddane i niepodległe. Ta część lądu i morza Nowego Świata nie należała do nikogo. Ani poblizkie rzeczypospolite Argentyny i Chili, ani Stany Zjednoczone nie rozciągały wówczas w tych stronach swojej władzy.
Kolonie, które mogłyby tutaj się utworzyć, nie miałyby żadnej nad sobą zwierzchności.
Gdy powieść nasza się rozpoczyna, były pierwsze dni kwietnia 1880 roku. Nieznajomy, którego nazwiemy tak, jak go w malowniczem swem narzeczu nazwali Indjanie, to jest Kawdierem, co znaczy «Dobroczyńcą» — nieznajomy, powtarzamy, płynął w dół rzeki, na południe sąsiedniej Ziemi Ognistej, w pobliżu archipelagu wysp Gordona, Hosta i Nadaryna. Więcej jeszcze na południe ciągnął się kapryśną, gzygzakowatą linią archipelag przylądka Horn.
Wśród tego labiryntu wysp i wysepek Magellana i Ziemi Ognistej, przed dziesięciu laty zjawił się właśnie Kaw-dier.
Skąd tu przybył i w jaki sposób, nikt nie wiedział.
Tutaj, w tym pierwotnym zakątku kuli ziemskiej, nikt nie mógł go zapytać, kim był i poco tu przybył, ani do jakiej należał narodowości. Czy był z północy, czy z południa Europy, trudno było osądzić, dość tylko, że dzicy mieszkańcy tych wysp osamotnionych, którzy się z nim zetknęli, widzieli w nim istotę wyższą, prawie nadziemską, gdyż tylko dobroci, pomocy i opieki doznawali z jego strony.
On zaś poczynał sobie wśród tych przestrzeni łąk, puszcz, wód, skał i strumieni tak jak orzeł w niedościgłych dla nikogo sferach podsłonecznych. Był tutaj panem, nie miał nad sobą nikogo prócz Boga.
Ze strzelbą na ramieniu, sam lub w towarzystwie oddanych sobie Karra i Halga, błądził wśród puszcz i lasów. Od kolonji, zamieszkałych przez białych, najwidoczniej stronił. Nigdy tam się nie zapuszczał.
Życie jego w niczem nie różniło się od sposobu życia krajowców. Polowanie i połów ryb najwięcej zajmowały mu czasu. Indjanie, poznawszy jego dobroć, czcili go i mieli za istotę nadprzyrodzoną, za bożka. Szczególnie umiejętność obchodzenia się z rannymi i leczenia różnych chorób zjednała Kaw-dierowi tubylcze plemiona dzikich.
Indjanie różnych szczepów, którzy go znali, imię jego wymawiali z poszanowaniem, a w razie niebezpieczeństwa, osoby jego broniliby jak świętej.
Tajemniczy ten człowiek bez wątpienia musiał studjować niegdyś medycynę, gdyż chorych Indjan leczył wprawnie i biegle. Ci, nie znając się na sztuce leczniczej, każde uzdrowienie brali za cud. Dotychczas nikt ich nie leczył, więc chorzy, pozostawieni swemu losowi, marli.
Przytem odznaczał się nadzwyczajną zdolnością do języków. Wszystkie narzecza plemion indyjskich rozumiał, w każdem mógł się rozmówić.
Ale nietylko Indjanie, lecz i biali, jak Hollendrzy, Anglicy, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie mówili z nim w ich rodowitym języku. Gdy podczas swych długich wędrówek i łowów wśród puszczy natknął się na białych osadników, każdy z europejczyków, czy to Hiszpan, czy Anglik, czy Niemiec, mógłby go uważać za swego ziomka, gdy się odezwał w jego języku ojczystym.
Co zadziwiało najbardziej, to dobroć w tym człowieku. Wśród dzikiej przyrody wysp Magelanii, wśród jej mieszkańców, ciemnych i zabobonnych, rad przebywał i o ile umiał i mógł, niósł im pomoc w nieszczęściu.
Czego chciał, do czego dążył, w jakim celu pędził żywot tułaczy w tym nieznanym pierwotnym zakątku kuli ziemskiej?...
Było to tajemnicą.
Jedynie okrzyk radosny, który wyrwał się z jego piersi, gdy patrzył przed siebie na niezmierzone obszary nietkniętej przez cywilizację ziemi, okrzyk, który brzmiał: «Ach, nikogo prócz Boga!» okrzyk ten dawał dużo do myślenia, że Kaw-dier nadewszystko ukochał wolność i swobodę, że właśnie tutaj nie miał pana nad sobą, że był wolnym, jak ptak w przestrzeniach powietrznych.
Dobroć jego i dziwne poświęcenie się dla Indjan tamtejszych były tak głośne, że biali z chilijskiej osady Punta Arenas, odległej o sto mil od wyspy, na której ten tajemniczy człowiek osiadł, przybyli doń pewnego razu, prosząc, aby wśród nich się osiedlił. Ani słyszeć o tem nie chciał, wysłańców odprawił słowem krótkiem i stanowczem, tak, że odeszli z niczem i już nigdy nie próbowali zapraszać go do siebie. Toż samo było z wysłańcami sąsiednich plemion Patagończyków.
Ci ostatni, prowadzący życie koczownicze, przeważnie zajęci polowaniem na dzikie zwierzęta, pragnęli mieć wśród siebie takiego dzielnego i nigdy w strzale niechybiającego strzelca, jakim był właśnie Kaw-dier.
Całe prawie życie spędzając na koniu, Patagończycy są nieporównanymi jeźdźcami. Silnej budowy ciała, okrutni w walce orężnej, żyli w ciągłych niezgodach granicznych z sąsiadami swymi, to jest z indyjskiemi plemionami rybackiemi, wśród których właśnie lubił przebywać nasz nieznajomy.
Indjanin Karro i syn jego Halg na śmierć i życie oddani mu byli wraz z plemieniem, do którego należeli i któremu Karro przewodniczył. Około dwudziestu rodzin rybackich, Jakanasów, prowadzących żywot nędzny, podlegało władzy tego Indjanina.
Skąd się wzięło to ślepe przywiązanie Karra i Halga, ludzi dzikich, do nieznajomego?..
Z wdzięczności, uczucia dostępnego nawet dla istot najpierwotniejszych.
Kaw-dier ocalił życie Halgowi. Było to przed kilku laty.
Wódz jednego z sąsiednich plemion Patagończyków napadł na Jakanasów, chcąc zabrać ich dobytek, uprowadzić do niewoli dzieci i młodzież, aby mieć z nich siłę roboczą.
Lepiej uzbrojeni i liczniejsi Patagończycy pokonali Jakanasów. Podczas walki część zwyciężonych ukryła się śpiesznie na łodziach i odpłynęła na sąsiednie wyspy. Atoli jedną z tych łodzi zatrzymało kilku ogromnych Patagończyków, rzuciwszy się do wody. W łódce był tylko młody chłopiec indyjski, napróżno usiłujący się bronić. Nieprzyjaciele pochwycili go, unieśli na brzeg i już mieli uprowadzić z sobą, gdy powstrzymał ich jakiś wojownik indyjski, zasypując celnemi strzałami. Napastnicy porzucili chłopca, a rzucili się na Indjanina. Los jego był zdecydowany. W nierównej, rozpaczliwej walce musiałby był uledz, gdyby nie nadspodziewana pomoc. W lekkiej łódce zbliżył się do brzegu jakiś uzbrojony nie łukiem i toporkiem, jak dzicy Jakanasi, lecz bronią palną strzelec i celnemi strzałami odpędził napastników. Oswobodzeni Indjanie, z których młodszy podczas walki został zraniony w ramię strzałą Patagończyków, upadli do nóg swojemu zbawcy.
Byli to Karro i Halg, zaś tym, który ich ocalił, nasz tajemniczy nieznajomy.
Od tego czasu miał w tych dwóch ludziach oddanych sobie na śmierć i życie przyjaciół.
— Mój namiot niechaj będzie twoim — rzekł wówczas Karro — moja broń i zdobycz myśliwska, moja łódź rybacka i ludzie mi podwładni niech należą do ciebie... Niema rzeczy pod słońcem, którejbym nie oddał tobie... Ocaliłeś mi życie i wyrwałeś z rąk okrutnych wrogów mojego syna...
Od tej chwili Kaw-dier udał się wraz z ocalonymi przez siebie Indjanami na wyspy w pobliżu przylądka Horn i stale tutaj przebywał, niekiedy tylko, jak właśnie w chwili rozpoczęcia niniejszego opowiadania, udając się na ląd stały i zapuszczając w puszcze i stepy patagońskie.
Czółno z ranionym przez jaguara Indjaninem kierowane wprawną ręką Karra i Halga, szybko płynęło wśród skał nadbrzeżnych.
Kaw-dier, pochylony nad rannym, z niepokojem badał stan jego, małą mając nadzieję, czy uda mu się uratować życie.
Dzień cały upłynął, słońce zniżało się ku zachodowi, gdy nareszcie Karro i Halg zwolnili nieco bieg czółna i skierowali je w stronę niewielkiej piaszczystej wyspy, pokrytej z rzadka karłowatą roślinnością i poprzerzynaną kilku strumieniami o wysokich brzegach.
Wysepka ta, leżąca w pobliżu lądu i posiadłości chilijskich, stanowiła schronienie dla plemienia Indjan, któremu przewodniczył Karro. Plemię to przeważnie trudniło się rybołówstwem i polowaniem w puszczach przyległych do terytorjów chilijskich, prowadząc życie koczownicze. Obecnie przybyło ono w te strony na połów ryb i na pobyt wybrało sobie tę właśnie wysepkę, do której zdążało czółno naszych znajomych. Tuż w sąsiedztwie rozciągał się archipelag wielkich wysp, odwiedzanych przez chilijczyków, prowadzących handel zamienny z ich nawpół dzikimi mieszkańcami.
Na olbrzymiej wyspie, do której przybiła łódź Karra, z północnej strony wznosiły się fantastyczne, olbrzymie skały, wierzchołkami swemi sięgające nieba. Z dala patrzącemu na nie zdawało się, że widzi ruiny jakiegoś potężnego grodu, przez niespodziany kataklizm zdruzgotanego i pożartego przez burzliwe fale morza. Wśród skał tych nie brakowało przejść ciasnych, jakby ręką ludzką wykutych, i grot obszernych, w których łatwo tak człowiek, jak zwierz znaleźć mógł schronienie.
W jednej z takich grot, zasłoniętych ze wszystkich stron przez labirynt skał i olbrzymich kamieni, obrał sobie mieszkanie Kaw-dier.
Gdyby tutaj istnieli budowniczowie i za sowitą zapłatę wznieśli pałac na mieszkanie dla naszego bohatera, to z pewnością wnętrze jego nie byłoby tak wspaniałe, jak ta grota o wysokich, ręką natury w dziwaczne łuki, zagłębia i zagięcia rzeźbionem sklepieniu. Tuż w pobliżu, obok tej olbrzymiej, otwierały szerokie wejścia trzy inne mniejsze groty, w których wygodnie mieściło się gospodarstwo Karra i jego rodzina.
Kaw-dier, zamieszkując od dłuższego czasu swoją grotę, urządził się w niej wygodnie. Widać tutaj było, że przybywając do tych miejscowości pierwotnych, przywiózł z sobą to, co jest bodaj najznamienniejszą cechą każdej cywilizacji — książki.
Obszerna, jak czarodziejska sala królewska wyglądająca grota, pełna była przeróżnych, niezbędnych dla człowieka cywilizowanego przedmiotów.
Nie brakło nawet mandoliny, zawieszonej obok wyborowej broni palnej, nie brakło pudełek blaszanych i waliz, w których mieściły się różne przyrządy, jak naprzykład wyborowe narzędzia chirurgiczne, słoiki, butelki i szklaneczki z lekarstwami.
Wszystkie te przedmioty Karro wraz z Halgiem przenieśli niegdyś z szalupy, na której nieznajomy przybył w te strony i która zasłonięta od burz i wichrów morskich, stała bezpiecznie wśród skał nadbrzeżnych, ukryta najzupełniej od oczu ludzkich.
Nikt niewtajemniczony nie odgadłby nigdy, że na tej dzikiej skalistej wysepce, na tej wydmie wśród tysiąca wysp i wysepek nadbrzeżnych, mieszkać może człowiek cywilizowany.
Cóżby go tutaj trzymało?.. Czegoby szukał w tak dzikich pierwotnych zakątkach ziemi?...
Karro i Halg nie zadawali sobie tych pytań. Dla nich pobyt Kaw-diera był Opatrznością, był zstąpieniem bóstwa na ziemskie padoły.
Ot, i teraz, gdy wynieśli z łodzi zranionego Indjanina, nieznajomy ułożył go troskliwie na posłaniu z traw morskich i opatruje jego rany.
— Ciężkie są, bardzo niebezpieczne — mówił ze smutkiem — jaguar ostremi pazury rozszarpał piersi nieszczęśliwego i uszkodził mu płuca... Idź, Halg, i powiedz, niech przyjdą tutaj kobiety i czuwają nad rannym.
Chłopiec pobiegł w głąb wysepki, kierując się do miejsc, pokrytych roślinnością. Wkrótce dało się słyszeć szczekanie psów i ukazały się namioty Jakanasów. Około czterdzieści rodzin mieszkało tutaj, trudniąc się przeważnie połowem ryb i polowaniem.
Halg oznajmił im, z czem przybywa, i wkrótce kilka Indjanek, trzymając na rękach nawpół nagie dzieci, udało się za nim, aby zobaczyć rannego.
Było około południa dnia następnego, gdy przed Kaw-dierem, zajętym przygotowaniem lekarstw, stanął Halg.
— Biali! — zawołał tajemniczo — biali!...
Wyraz ten podziałał na nieznajomego, jak iskra elektryczna; zerwał się z miejsca, na którem siedział, i na spokojnem, męskiem jego obliczu odmalowało się zaniepokojenie.
— Gdzie? — zapytał.
— Na Nowej wyspie, gdzieśmy przed tygodniem polowali.
— Kto ich widział?
— Ludzie nasi ich widzieli.
Kaw-dier wyszedł przed grotę, skinął na Halga, polecając mu, aby zawołał tych, którzy widzieli białych.
Halg wkrótce przyprowadził przed niego dwóch nawpół nagich Jakanasów. Ci, ujrzawszy nieznajomego, upadli przed nim na kolana i pochylili głowy.
Kaw-dier podniósł dzikich z ziemi i w ich narzeczu zaczął wypytywać, co wiedzą o białych.
Opowiadali, że do południowego brzegu, tak zwanej Nowej wyspy, przypłynął okręt z którego wysiedli na ląd uzbrojeni majtkowie. Okręt miał flagę rzeczypospolitej chilijskiej.
Majtkowie ci natychmiast zabrali się do ustawiania namiotów, część ich pozostała w nich, część zaś odpłynęła z powrotem.
Jeden z opowiadających zbliżył się do przybyszów i zapytał, czy przybyli w celu zakupna skór dzikich zwierząt, na co otrzymał odpowiedź od dowodzącego białymi, że rząd rzeczypospolitej przysłał ich, aby zajęli w wieczyste posiadanie wszystkie na okół ziemie i wody, które dotychczas nie mają pana.
Indjanin zakończył swe opowiadanie podziwem dla ulepszonej broni, którą widział u chilijczyków.
— Jedna ich strzelba daje raz po razu sto strzałów i wyrzuca jednę po drugiej sto kul! — dodał drugi z przerażeniem.
Wiadomości te podziałały na nieznajomego wielce przygnębiająco.
— Jakto? — pomyślał — miałyżby skończyć się chwile mojej wolności?... Miałyżby te wolne dotychczas wyspy otrzymać pana, rząd, sądy, policję?...
Na myśl o tem chwycił się za głowę i zrozpaczony wołał:
— Biali! I tutaj już przybyli!... biali...
Myśl jego zaczęła pracować, gdzie teraz się podziać?.. gdzie się schronić, aby żyć niepodległym? nie być podwładnym żadnemu z rządów?...
Dwa dni następne Kaw-dier poświęcił na przekonanie się, czy opowiadaniu o przybyciu marynarzy chilijskich można w zupełności wierzyć i czy zostaną tutaj.
Niestety, tak było.
Gdy niepostrzeżenie w towarzystwie nieodstępnego Karra i Halga podpłynął do wybrzeży, gdzie niedawno ciągnęły się wolne stepy, aż do pogranicza argentyńskiego i chilijskiego, ujrzał marynarzy zajętych budową fortu.
Jakkolwiek znikąd białym przybyszom nie groziło niebezpieczeństwo, ustawili wartę, którą pełnili żołnierze marynarki.
A więc dla Kaw-diera nastąpił koniec jego dotychczasowej wolności!...
Niebawem rząd chilijski w porozumieniu z argentyńskim podzieli się władzą nad temi wodami i ziemią, przyśle tutaj swoich dobrze płatnych agentów, zacznie mierzyć i opisywać wszystko, wyznaczać granice, regestrować, sporządzać mapy zajętych obszarów lądu i morza. Nic nie ujdzie czujnego oka przeróżnych urzędów, wszystko musi się poddać porządkowi i prawu z góry przepisanemu.
Nadejdzie wreszcie dzień, że panowie urzędnicy chilijscy zjawią się przed Kaw-dierem i zapytają: kto jest zacz, co tu porabia, jak długo tutaj przebywać zamierza?... Będzie zmuszony odpowiadać na te pytania, zdradzić swoje incognito, poddać się przepisom rygorom ich urzędów.
Na myśl o tem, Kaw-dier czuł się wzburzonym do głębi duszy.
Po powrocie z wycieczki rzekł krótko do Karra i Halga, troskliwie wpatrujących się w niego i czekających na jego skinienie:
— Jutro o świcie szalupa moja niech będzie gotowa!.. I Zol popłynie z nami...
Zol był to piękny pies, bardzo przywiązany do swego pana.
Jakoż nazajutrz w towarzystwie wiernego Karra i Halga, wsiadłszy na swój statek, Kaw-dier skierował się w stronę przylądka Horn.
— Mamy dziś dzień siódmego marca — rzekł sam do siebie — czas ciepły trwać będzie jeszcze kilka tygodni, powinno mi to wystarczyć do znalezienia sobie kawałka ziemi, na którym czułbym się zupełnie wolnym.
Szalupa płynęła szybko po niezmierzonem przestworzu morza, omijając zdradliwe skały i rafy podwodne i trzymając się w pobliżu lądu.
Po kilku dniach żeglugi, gdy minęli już wyspę Nawaryna, w oddali ukazały się na widnokręgu wierzchołki skał wysp Wallaston i Herschell.
Tutaj, przybiwszy do brzegu, nasi podróżni zaopatrzyli szalupę w świeże zapasy wody, poczem zaraz popłynęli w kierunku północnym.
Na trzeci dzień obaj Indjanie zaczęli rzucać na Kaw-diera niespokojne spojrzenia.
Dokąd dążył? Toć jeszcze pół dnia żeglugi, a na wątłym swym statku wpłyną na wzburzone wody oceanu, tuż u dzikich wybrzeży przylądka Horn.
— Mamy dziś jedenastego marca — mówił do nich Kaw-dier — żywności wystarczy jeszcze conajmniej na tydzień. Przez ten czas musimy znaleźć schronienie w innych stronach tej dzikiej, pierwotnej krainy.
Mówiąc to, spojrzał w stronę szarzejącej na widnokręgu olbrzymiej masy skał spiętrzonych ku niebu, tworzących przylądek Horn, hardo stawiający opór wzburzonym, z wściekłością bijącym w jego granitowe podnóże falom oceanu.
Rozmawiając przyjaźnie ze swymi towarzyszami, pod wieczór dnia tego, Kaw-dier przestał płynąć naprzód, gdzie już groziło niebezpieczeństwo od wzburzonych wód oceanu, skręcił na prawo i wkrótce przybił do brzegu.
— Poczekajcie tutaj na mnie! — rzekł, wysiadając z szalupy, poczem świsnąwszy na Zola, aby szedł za nim, szybko zaczął piąć się w górę po skalistem wybrzeżu.
Szedł długo, z wprawą człowieka przyzwyczajonego do wycieczek w górach.
Przed nim wznosiły się coraz to dziksze urwiska i kamienne zwały, poszarpane przed wiekami przez podziemne wybuchy wulkaniczne.
Z pewnością zwiedzał już niegdyś te dzikie okolice, gdyż omijał niebezpieczne przejścia po nad przepaściami i szybko dążył ku najwyższemu wierzchołkowi przylądka.
W jakim celu tam dążył?... Czy na tych niedostępnych dla zwykłego człowieka wyżynach pragnął znaleźć dla siebie schronienie?..
Tymczasem nagle widnokrąg pokryły chmury, wicher zerwał się od strony północnej i z głośnym szumem, z hukiem i rykiem fal wzburzonego oceanu uderzał w skały nadbrzeżne.
Karro i Halg, ze zręcznością właściwą dzikim Indjanom, umieścili szalupę w miejscu zacisznem, pomiędzy skałami. Czekając na pana, pilnie patrzyli, jak ten piął się coraz to wyżej, pragnąc zapewne dosięgnąć szczytu jednej ze skał, z której szeroki otwierał się widok na ocean.
Po godzinie czasu wicher wzmógł się, chmury ciemne zasnuły horyzont, najwidoczniej zbliżała się burza. Nadchodząca noc, a z nią ciemność, pogorszały położenie.
Karro i Halg z trwogą spoglądali ku górze, gdzie na szczycie skał zdawało im się, że dostrzegają ciemną sylwetkę swego dobroczyńcy.
Przez chwilę trwoga ich przejęła. A gdyby tak Kaw-dier zginął, strącony do oceanu wściekłemi podmuchami wiatru?
Ale nie!... To się stać nie może...
Tymczasem burza zerwała się z całą właściwą tym stronom gwałtownością, ciemność zaś szybko zapadającej nocy spotęgowała grozę położenia.
Halg, opuściwszy szalupę, ze zdumiewającą zręcznością podążył na szczyty skał, gdzie Kaw-dier znikł wśród ciemności, aby mu w razie potrzeby dać ratunek.
Nagle wśród huku fal morskich i burzy błysnął u podnóża skał nadbrzeżnych ogień i rozległ się grzmot wystrzału armatniego. Jakieś dalekie przeraźliwe okrzyki i wołania o pomoc przyniósł wicher do uszu Halga, poczem wszystko zagłuszyła szalejąca burza.
Nie było wątpliwości, że jakiś zabłąkany okręt pochwycił huragan w swe potężne wiry i rzucił na skały podwodne przylądka Horn.
Gdy poraz drugi zagrzmiał huk armatni, Karro wyskoczył z szalupy i pobiegł w ślad za synem.
Wkrótce doścignął go na jednym z wysokich szczytów.
— Gdzie nasz dobroczyńca? — zapytał z zaniepokojeniem w głosie.
— Zszedł ze skał na pomoc tonącym — rzekł Halg, którego wzrok przenikał ciemności nocy.
— Jakąż pomoc im dać można w taki czas burzliwy? — szepnął Karro.
W tej chwili zbliżył się do nich Kaw-dier.
— Halg! Karro! — zawołał — rozpalcie zaraz ogień!... Na tonącym okręcie wśród burzy nie domyślają się, że ląd mają tak blizko...
Obaj Indjanie wydobyli z za pasa swe krótkie toporki, z szybkością i wprawą nacięli gałęzi drzew i krzewów przyziemistych, ułożyli je wysoko w górę i podpalili. Tak szybko i wprawnie rozniecić ognisko umieją tylko dzicy synowie stepu. Niebawem słup ognia strzelił wysoko w górę ze szczytu skał przylądkowych.
Tonący okręt mógł teraz orjentować się, gdzie szukać ratunku. Czerwony słup ognia wskazywał mu, gdzie jest ląd.
Ale czy kapitan tego okrętu będzie mógł i będzie umiał skorzystać z pomocy, którą mu okazano?
Czy okręt już uległ całkowitemu rozbiciu?
Czy można jeszcze nim sterować i dosięgnąć lądu, kierując się w stronę rozpalonego ogniska?...
Te pytania nasuwały się Kaw-dierowi, gdy nagle trzask, huk i okrzyki rozpaczy dały się słyszeć u stóp skał, na których on stał z obydwoma Indjanami.
— Już są blizko! Zgubieni! — rzekł Karro — okręt się rozbił!..
— Na wybrzeże!.. do szalupy!.. — rozkazał Kaw-dier. — Rozbitkom trzeba dać pomoc!..
Nie zważając na wicher, dmący od morza, na ciemność i burzę, trzej śmiałkowie dotarli szczęśliwie do szalupy, wsiedli do niej i popłynęli w stronę, skąd dolatywały z poświstami wichru rozpaczliwe głosy, wzywające ratunku.
Halg stanął przy sterze, Karro nastawił żagle, szalupa pomknęła szybko.
Trzeba było tak zręcznych żeglarzy, jakimi byli obaj Indjanie, aby nie zginąć w głębinach wzburzonego morza.
W pół godziny później z szalupy dostrzeżono przy blaskach płonącego na skałach ogniska ogromny kadłub okrętu, przechylonego na bok i rzuconego przez bałwany morskie na nadbrzeżne skały.
Kaw-dier spojrzał doświadczonem okiem na rozbity okręt i zdziwiony zawołał:
— A gdzież ludzie?.. Dlaczego nie widać rozbitków?... Gdybyśmy nie byli słyszeli nie dawno głosów rozpaczy, to możnaby pomyśleć, że ten okręt bez żadnej załogi płynął po morzu.
Atoli im więcej zbliżali się do okrętu, tem wyraźniej znowu słyszeć się dały głosy wzywające pomocy i ratunku.
Wreszcie szalupa dotarła do skał, na których spoczywał rozbity okręt. Indjanin spostrzegł zwieszającą się linę, chwycił ją i w jednej chwili znajomi nasi znaleźli się na pokładzie statku.
Kaw-dier ujrzał wtedy tłum zbity podróżnych, w rozpaczy szukających dla siebie ratunku i wzywających pomocy.
Jakiś majtek zatrzymał się tuż przed Halgiem. Chłopiec pochwycił go i przyprowadził do Kaw-diera.
— Gdzie twój kapitan? — zapytał tenże, chwytając go za ramię.
Majtek, jak gdyby nie widział, że mówi do niego człowiek obcy, wzruszył ramionami i odrzekł:
— Nie wiem!
Widać było, że umysł tego człowieka, wstrząśnięty przebytemi niebezpieczeństwami, postradał równowagę.
Burza tymczasem przycichła, morze się nieco uspokoiło.
Na pokładzie okrętu tłum podróżnych tłoczył się i miotał bezładnie. Nikt nie usiłował zapalić światła, wszyscy najwidoczniej stracili przytomność wtedy, gdy im się zdawało, że okręt już tonie.
Po pewnej chwili jakiś człowiek zbliżył się do Kaw-diera.
— Kto pan jesteś? — zapytał w języku angielskim.
— Żeglarz — odparł Kaw-dier. — A pan?
— Jestem właścicielem tego okrętu.
— Jego nazwa?
— «Jonatan...» płyniemy z San-Francisko...
— Dlaczego nie ratujecie okrętu?... Burza ucichła... Kto wie, czy nie będzie można na nim płynąć dalej?... Gdzie pańscy pomocnicy?... Kapitan, porucznik?
— Zginęli... Ja sam, uderzony odłamkiem masztu w głowę, padłem jak martwy, przed chwilą dopiero wróciłem do przytomności.
— Uspokój się pan, masz przed sobą przyjaciół. Pragniemy dać ci pomoc. Przedewszystkiem musimy zaprowadzić ład jakiś na okręcie.
— Rozkazuj pan... mnie siły opuszczają... Jestem wyczerpany... Ratuj nas!...
Kaw-dier z właściwą sobie energją objął rządy nad pozbawionym dowództwa okrętem.
Zarządzenia jego sprawiły tyle, że maszt główny rozpięto przeciw wichrowi, ster naprawiono i przy pomocy zręcznych poruszeń « Jonatan» nagle wypłynął z pomiędzy skał, wśród których ugrzązł.
Część załogi stała przy pompach, aby usunąć wodę, która wdzierała się do uszkodzonej części przedniej okrętu, grożąc mu niebezpieczeństwem.
Kaw-dier mimo to miał nadzieję, że uda mu się przeprowadzić «Jonatana» przez cieśninę Magiellana do Punta-Arenas, gdzie załoga jego będzie mogła wylądować i wśród białych kolonistów znaleźć ocalenie i wypoczynek.
Ale aby dotrzeć do tego miejsca, należało opłynąć archipelag wysp Hermitte, pełen mnóstwa niebezpiecznych skał podwodnych. Jak je ominąć, gdy ciemność nocy i szalejąca burza utrudniały żeglugę?...
Po godzinie błądzenia wśród wzburzonego morza okręt jednak opłynął skały przylądkowe i pędzony siłą wichru skierował się w stronę archipelagu.
Była może godzina jedenasta w nocy, gdy niespodziewanie runął maszt główny, łamiąc się we troje. Krzyki rannych rozdarły powietrze.
— Jesteśmy zgubieni! — rozlegało się wśród przerażonej rzeszy podróżnych.
— Ratujmy się!... tam płynie szalupa!...
I tłum z dzikim krzykiem rzucił się na tył okrętu, aby zająć szalupę.
— Stać!... ani kroku dalej! — rozległ się nagle rozkazujący głos Kaw-diera.
Tłum się zatrzymał.
Właściciel okrętu chwiejnym krokiem postąpił ku zrozpaczonym, tłómacząc, że szalupa nie pomieści wszystkich, że przepełniona, zginie w falach oceanu.
I słowa swoje popierając czynem, ustawił dwudziestu majtków, aby nie dopuszczali oszalałego tłumu na tył okrętu.
Pomimo strzaskanego głównego masztu, okręt unoszony prądem oceanu, płynął teraz szybko w kierunku wyspy Hoste. Można powiedzieć, że był na łasce wichru i burzy, uciszającej się nieco.
Około godziny pierwszej po północy rozległ się znów ogłuszający trzask, okręt zatrząsł się w swych posadach i nagle stanął, osiadając na skałach podwodnych, przy wschodnim brzegu wyspy Hoste.
Teraz już nie mogła go poruszyć żadna siła.
Na dwa tygodnie przed tą katastrofą, której ofiarą padł «Jonatan,» miasto San-Francisko w Kalifornji żegnało go uroczyście. Miał on na czele załogi swojej właściciela, p. Hartlepoola i doświadczonego kapitana Leccara.
Leccar nie prowadził okrętu ze względu na swój wiek podeszły, lecz powierzył kierownictwo pomocnikowi swemu, kapitanowi Musgraw i oficerowi Maddisonowi. «Jonatan,» jakkolwiek był okrętem handlowym, nie wiózł tym razem towarów, lecz około tysiąca ludzi różnego wieku i stanu. Byli to wychodźcy, których portugalskie towarzystwo emigracyjne zobowiązało się przewieźć do jednego z portów wschodniej Afryki. Właśnie Hartlepool podjął się tego. Wychodźcy ci otrzymali koncesję od rządu portugalskiego na kolonizację afrykańskiej prowincji Lagoa.
Oprócz ludzi «Jonatan» wiózł wszystko co potrzebne osadnikom w pierwszych chwilach założenia kolonji, a przedewszystkiem olbrzymie zapasy żywności: mąki, konserw mięsnych, piwa, wódki, chleba i t. p. Pewną liczbę zwierząt domowych niezbędnych przy rozpoczęciu gospodarstwa rolnego pomieszczono również na «Jonatanie.» Wychodźcy byli jak najlepszej myśli. Każdy z nich marzył o poprawieniu swej doli, o wytworzeniu sobie nowych warunków bytu, lepszych, niż w ojczystej ziemi, którą zmuszeni byli opuścić.
Podróż z początku zapowiadała się pomyślnie, nikt nie przewidywał katastrofy, która w dwa tygodnie po opuszczeniu portu SanFrancisco spotkała «Jonatana» u brzegów przylądka Horn.
Kapitan Leccar, zaskoczony niespodziewanie przez burzę, równającą się huraganowi, porwany przez wir oceanu, zmylił drogę, przyczem nie przypuszczał, że ma tak blizko przed sobą skały podwodne archipelagu przylądkowego, oraz wyspy Hoste i Walanston.
Wśród nieprzejrzanej ciemności i huku wzburzonego morza, dał zły kierunek okrętowi, który wpadł między skały i przechylił się, tracąc jeden z masztów, strzaskany przez wicher. Leccar, Musgraw i oficer Maddison pośpieszyli na ratunek głównego masztu i zagrożonego steru. W chwili, gdy z kilku ludźmi załogi usiłowali rozpiąć płótna środkowego żaglu i nastawić go przeciw wichrowi, olbrzymie bałwany morskie, podobne do gór, uderzyły o bok okrętu i zmiotły z pokładu Leccara, Musgrawa i Maddisona z jego ludźmi. Okrzyk rozpaczy wyrwał się wtedy z piersi pozostałej załogi.
Na trwogę dano działowe wystrzały. Właśnie huk tych wystrzałów posłyszał Kaw-dier, znajdując się na skałach przylądkowych.
Reszta wiadoma. «Jonatan» rozbity, pozbawiony głównych masztów i steru, leżał bezwładny u skalistych wybrzeży wyspy Hoste.
Nawpół obłąkani, zrozpaczeni niektórzy wychodźcy, sądząc w pierwszej chwili, że okręt już tonie, rzucili się, jak szaleni, w morze. Ci wszyscy zginęli, porwani przez bałwany wzburzonego morza.
Widząc to inni posłuchali głosu Kaw-diera, który ich nawoływał do pozostania na okręcie. Niebawem tłum wychodźców, złożony z mężczyzn, kobiet i dzieci, poddał się rozkazowi Kaw-diera i schronił się do wnętrza okrętu, zabezpieczając się w ten sposób przed wściekłością bałwanów morskich i istnego potopu, albowiem zaczęła się ulewa tak straszliwa, jakiej nikt w życiu nie widział.
W godzinę później burza wzmogła się jeszcze, nie było mowy o jakimkolwiek ratunku dla «Jonatana.» Wychodźcy pozostali przy życiu, znużeni i wyczerpani, zrezygnowani na wszystko, pozajmowali kajuty wewnątrz okrętu i nawpół przytomni, siedzieli, leżeli lub stali, oczekując rana. Dzieci drzemały na rękach matek.
Kaw-dier, Karro i Halg czuwali wszędzie, aby ten tłum zrozpaczonych nie naraził się na jakie nowe niebezpieczeństwo. Upłynęła jeszcze godzina, a wychodźcy, zapewnieni przez Kaw-diera, że na razie nie grozi im nic niebezpiecznego, uciszyli się i nieco się uspokoili. Pomiędzy nimi byli przedstawiciele wszystkich prawie narodowości: Niemcy, Hiszpanie, Francuzi, Włosi, Irlandczycy, Polacy, Szwedzi, a nawet Chińczycy i Japończycy. Większość wśród nich stanowili rzemieślnicy, choć nie brakowało i rolników, zwłaszcza wychodźców z Ameryki Północnej. Wielu też było, którzy do żadnego zajęcia ochoty nie mieli, łudząc się, że poza granicami ojczyzny spotka ich jakiś świetny los, że w sposób nieoczekiwany wzbogacą się i dojdą do stanowiska i znaczenia w świecie.
Tłum ten, gnany żądzą poprawy sobie bytu i nadzieją lepszego jutra, tłum, niezdający sobie sprawy, co traci, gdy opuszcza ojczyste niebo, nagle znalazł się wyrzucony na bezludne, dzikie wybrzeża nieznanych, skalistych wysepek, zdala od świata cywilizacyi i bez sposobu powrotu do gniazd rodzinnych.
Jak sobie radzić będzie, jak wywalczy sobie i zapewni egzystencyę ten tłum rozbitków?..
Hoste jest jedną z większych wysp archipelagu Magiellana, szerokości około pięćdziesięciu a długości około stu kilometrów. U południowych brzegów tej wyspy wznoszą się olbrzymie granitowe skały o fantastycznych kształtach i tysiącznych wierzchołkach. Właśnie w pobliżu tych skał nadbrzeżnych rozbił się «Jonatan.»
Wschód słońca zaróżowił z lekka niebo, burza przycichła; chmury znikały z widnokręgu. Okręt z olbrzymią siłą rzucony na skały, leżał nieruchomy z połamanemi masztami i strzaskanym sterem.
Słońce się podnosiło. Na pokładzie wszczął się ruch. Rozbitki uwijali się na wszystkie strony, pragnąc opuścić rozbity okręt. Wzburzona powierzchnia morza opadła, olbrzymie podobne do gór bałwany zniknęły, cofnęły się gdzieś w dal nieprzejrzaną. Między skałami, wśród których ugrzązł «Jonatan,» a wyspą Hoste ukazała się powierzchnia kamienistego lądu.
Przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, ujrzano z «Jonatana» nową dla siebie sytuacyę i możliwość osiągnięcia lądu. Co śmielsi z rozbitków przy pomocy Karra i Halga wnet opuścili statek i podążyli na ląd. Innych zabrała szalupa Kaw-diera.
W niespełna godzinę wszyscy znaleźli się na lądzie wyspy Hoste. Część natychmiast rozłożyła się szerokiem półkolem u południowego brzegu rzeki przerzynającej wyspę, część zaś udała się w głąb, szukając miejsca dogodniejszego.
Kilka osób tylko pozostało przy Kaw-dierze, który stojąc na pokładzie rozbitego statku, słuchał żalów wygłaszanych przez p. Hartlepoola.
— Trudno mi rzucać «Jonatana» — mówił. — Nieszczęsna godzina, w której wypłynąłem na nim w tę drogę i zabłąkałem się wśród tych wysp szatańskich... Nie Pan Bóg, lecz z pewnością zły duch rozrzucił je tu jak maku wśród oceanu na zgubę okrętów i żeglarzy!..
— Uspokuj się pan i dziękuj Bogu, żeś ocalił życie! — pocieszał go Kaw-dier.
W tej chwili z grupy stojących opodal rozbitków zbliżył się jeden do Kaw-diera.
— Panie — rzekł — pozwól sobie podziękować, gdyż twojej tylko energji zawdzięczamy, że śmierci uniknęliśmy. Dzięki wam i waszym dzielnym towarzyszom oglądamy to słońce, które wschodząc, nowe nadzieje budzi w naszych sercach.
Mówiący był człowiekiem około pięćdziesiąt lat mieć mogącym, o powierzchowności sympatycznej. Widać było, że był to człowiek dobrze wychowany, należący do sfery lepszej, daleki od gburowatości i prostactwa.
Z wdzięcznością podał Kaw-dierowi rękę i jeszcze raz w gorących słowach dziękował mu za pomoc.
— Dziesiątki dziatek, dziesiątki kobiet winny ci dzisiejsze ocalenie!..
— Dziękuję Bogu, żem mógł to uczynić wraz z moimi towarzyszami — odparł Kaw-dier — w przeciwnym razie katastrofa byłaby tem okropniejszą...
— Pozwól więc pan, że ci się przedstawię — mówił dalej rozbitek — jestem Harry Rhodes. Podróżuję z żoną, córką i synem, którzy dzięki twojej dzielności, równie jak ja, ocaleli. Z wdzięcznością zachowamy w sercu twoje nazwisko.
— Jestem przyjacielem Indjan tutejszych — odrzekł wymijająco Kaw-dier — w barwnem swem narzeczu dali mi nazwę dobroczyńcy i z tej jestem szczęśliwy. Innego nazwiska nie pragnę.
Harry Rhodes, nieco zdziwiony, spojrzał na mówiącego, poczem zapytał:
— Jakież zdanie pańskie co do rozbitego o krętu?.. Czy można mieć nadzieję, że uszkodzone części dadzą się naprawić?..
— Wątpię.
— Czy znajdujemy się w pobliżu cieśniny Magellana?
— O, nie!.. Cieśnina pozostała daleko za nami...
— To niedobrze! — zawołał Harry.
— Ale pójdźmy się przekonać, czy istotnie okręt na nic się już nie zda — rzekł Kaw-dier, zwracając się do pana Hartlepoola.
— Tak, to rzecz najważniejsza — odrzekł tenże — przekonajmy się w jakim stanie jest nasz okręt.
Niestety, okazało się, że był dla żeglugi bezpowrotnie stracony. Boki i spód były podziurawione, najgłówniejsze części połamane. Nie wypadało nic innego, jak zostawić go na pastwę oceanu; pochłonie on swą ofiarę, gdy burza znów poruszy wód odmęty.
— Obecnie jedynem naszem zadaniem — mówił Kaw-dier — jest przenieść ładunek okrętu w miejsce bezpieczne. Szalupa moja nie będzie mogła wyruszyć w podróż, gdyż burza uszkodziła ją poważnie. Gdy ją naprawię, wtedy poślemy Karra i jednego z emigrantów do Punta Arenas z prośbą, aby gubernator zajął się losem emigrantów i dał im pomoc.
— Bardzo trafnie pan radzi — rzekł Harry.
— Myślę przytem, że trzeba o tem zawiadomić wszystkich, aby wzbudzić w nich otuchę i nadzieję!
— Tak — zgodził się Harry — to myśl wyborna... Pójdźmy na wybrzeże i oznajmijmy o tem wszystkim.
Około godziny dziewiątej, gdy słońce wzbiło się już w górę, na wybrzeżu wyspy zgromadzili się prawie wszyscy emigranci, słuchając Kaw-diera, który w języku angielskim wyjaśniał im położenie okrętu oraz konieczność wyładowania go i przeniesienia zeń na ląd wszystkich zapasów żywności.
Gdy skończył, dał się słyszeć głos z tłumu:
— Pozwólcie i ja chcę wypowiedzieć swoje zdanie w tej kwestji.
— Mów pan!.. — odrzekł krótko Harry.
— Towarzysze — zaczął ten człowiek — pozwólcie, że kwestję oświetlę z innego punktu widzenia. Według mnie, jakie prawo mamy do bagażu okrętowego, kiedy nie wszyscy ocaleliśmy?.. A dalej, dlaczego mamy wysyłać jednego z nas do gubernatora i czekać na powrót wysłańca, kiedy możemy zużytkować szalupę w ten sposób, że odrazu po kilku ludzi możemy przewozić z tej pustyni do Punta Arenas lub innego miasta.
— Ma słuszność!..
— Dobrze mówi!..
— Trzeba tak zrobić!.. — dały się słyszeć głosy wśród tłumu.
— Niech nas zaraz przewiozą do Punta Arenas! — wołał jakiś głos tubalny. — Gdzie szalupa?.. Hejże, dawać ją!..
— Szalupa jest uszkodzona — odrzekł Kawdier, starając się tłum uspokoić. — A przytem zwróćcie uwagę na to, że więcej nad kilku ludzi podróżować nią nie może. Przewozić was więc chyba będzie przez lat kilka, aby przewieźć wszystkich.
— A więc dobrze! — zawołał orator z długą brodą — zostańmy tutaj i wyczekujmy pomocy z Punta-Arenas, ale bagażów okrętowych nie dotykajmy się!.. To własność towarzystwa emigracyjnego... Nie mamy prawa nią się rozporządzać...
A po chwili, pogładziwszy nerwowo brodę, mówił znowu:
— Niech towarzystwo wie, że postąpiło niegodnie, wysyłając ludzi na okręcie niepewnym... Ale co może obchodzić panów w zarządzie towarzystwa los nas, biedaków, nas, wydziedziczonych, proletarjuszów bez chleba i dachu, wyzyskiwanych wszędzie i zawsze.
— Brawo! — dał się słyszeć głos jakiś z tłumu — brawo!..
— Ależ tu nie może być mowy o żadnym wyzysku, ani o lekceważeniu życia ludzkiego ze strony zarządu Towarzystwa emigracyjnego — rzekł niecierpliwie Kaw-dier — burza rozbiła okręt, a ona nie wybiera między bogaczem a nędzarzem!.. Nie o słowa nam teraz chodzi i budzenie nienawiści pracowników do chlebodawców, lecz o ratunek, o sposób uniknięcia głodowej śmierci. Okręt trzeba wyładować, szalupę trochę naprawić, bo bez tego narazimy życie ludzkie na głód i niewygody! Kto jednego ze mną zdania, niech podniesie ręce do góry.
Prawie wszyscy wśród zebranych wyciągnęli ręce, wołając:
— Zgoda!... tak zrobimy, jak pan radzi!.. zgoda!..
Po chwili Kaw-dier zapytał pana Hartlepool, czy wśród emigrantów są stolarze.
— Jest ich kilku — odparł. — Jeśli chodzi o szalupę, chętnie ją zreparują.
— To dobrze — rzekł Kaw-dier. — A czy pan nie zna tego mówcy, który tyle gadał na zarząd towarzystwa emigracyjnego?..
— Znam go... to Francuz Beauval. Sam mi opowiadał różne epizody ze swego życia. We Francji nie mógł znaleźć dla siebie zajęcia, któreby go zadowoliło. Zajmował się adwokaturą, lecz nie miał powodzenia. Postanowił więc szukać szczęścia w Ameryce. Ale pozbawiony siły woli, przejęty nienawiścią do klas zamożniejszych, i w Ameryce cierpiał niedostatek. Nie wiedząc, jak wybrnąć z trudnego położenia, przybył do San-Francisko i przyłączył się do wychodźców, którzy na «Jonatanie» udawali się do Lagoa. Podczas podróży zyskał sobie uznanie wśród emigrantów, którzy zaczęli patrzeć na niego, jak na człowieka niezwykłego rozumu. Jego przekonania polityczne i społeczne zaczęła podzielać pewna część emigrantów.
Znalazł on atoli w osobie innego emigranta, Lewisa Doricka, przeciwnika nieprzejednanego. Miał Lewis swoich stronników, którzy wręcz inaczej, niż Beauval myśleli. O spojrzeniu zimnem i ostrem, o głosie surowym, słowach, które kłuły jak szydła, Lewis nieraz dał się we znaki swemu przeciwnikowi. Obaj oni nienawidzili ludzi, którzy coś posiadali, lub którzy się czemś odznaczali, obaj chciwi byli władzy, chcieli, aby ich słuchano, ale jeden nie znosił drugiego, każdy pragnął władzy wyłącznej dla siebie.
Pan Hartlepool umilkł, zamyślił się, poczem rzekł:
— Ci dwaj ludzie będą nam tylko przeszkadzali przy pracy, która nas czeka, to jest przy wyładowywaniu zawartości z «Jonatana.» Jedyna moja nadzieja w panu.
Mówiąc to, Hartlepool spojrzał w oczy Kaw-diera.
— I nietylko w tej sprawie — mówił dalej — ale w ogóle nie widzę nikogo wśród nas, ktoby jak pan potrafił dać nam radę dobrą i kierować naszemi krokami na tej bezludnej wyspie.
— Jeśli tak — rzekł Kaw-dier — tedy nie tracąc ani chwili czasu, bierzmy się do pracy. Okręt musimy opróżnić jak najprędzej. Wszystko cokolwiek może mieć jakąkolwiek wartość, należy zaraz przenieść na ląd.
Jakoż dwa dni prawie bez odpoczynku, kto tylko zdolny był do pracy, nawet dzieci, wszyscy zajęci byli pracą około wyładowania zawartości rozbitego okrętu.
Jak ten pośpiech był konieczny i rada Kaw-diera trafna, przekonano się niebawem, gdy na trzeci dzień, to jest wtedy, kiedy już znaczna część bagażów znajdowała się na lądzie, niebo pokryto się ciemnemi chmurami.
— Nowa burza się zbliża — rzekł pan Hartlepool.
— A z nią deszcz, który przeszkodzi nam w pracy przy zakładaniu naszej kolonji.
— Chwała Bogu — mówił dalej p. Hartlepool — że choć część namiotów i domków, dzięki pańskiej energji, mamy ustawionych. Choć z trudem i bez wygód, ale nasi towarzysze mogą w nich znaleźć schronienie. Na lądzie afrykańskim nie czekałoby ich nic lepszego. Gdyby nie pańska energja, nie byłoby tego... Mielibyśmy tylko sprzeczki dwóch przywódców i ich zwolenników: Lewis dowodziłby, że świat jest czarny, a Beauval, że biały. Nikt nie wziąłby się do pracy, i wszyscy na «Jonatanie» rozpaczaliby teraz, gdy burza i ulewa grozić nam znowu zaczyna.
Kaw-dier podniósł wzrok na zachmurzony widnokrąg, poczem rzekł:
— Nietylko zbliża się wielka burza, ale zdaje się, że ulewa potrwa kilka dni.
Słowa jego niebawem sprawdziły się.
Przez trzy doby szalał w okolicy wyspy Hoste i archipelagu istny huragan. Rzęsisty deszcz padał bez przerwy dni kilka. Jednej nocy usłyszano wśród ryku wzburzonych bałwanów morskich jakiś trzask przeciągły.
— To burza do reszty rozbija nasz statek — rzekł Hartlepool, napróżno usiłując przeniknąć wzrokiem nieprzejrzane ciemności.
— Tak — potwierdził Kaw-dier — możemy go stracić zupełnie. Bałwany morskie zmiotą go ze skał jak wątłą łupinę...
Złowrogi trzask znowu powtórzył się, a gdy nastąpił ranek i burza zaczęła przycichać, napróżno wzrokiem szukano «Jonatana.»
Znikł bez śladu ze skał, na których spoczywał. Morze pochłonęło go wraz z resztkami ładunku.
Nie zważając na ulewę, wszyscy prawie emigranci wylegli na brzeg wyspy, głośno ubolewając nad nowem nieszczęściem.
Jakkolwiek «Jonatan» na nicby się już nie przydał, jednak wielu z rozbitków żywiło w sercu nadzieję, że będzie go można z czasem naprawić i na nim dopłynąć do celu.
Obecnie stracili tę nadzieję. Pozostawali zupełnie odcięci od świata na łasce losu.
Jak zbawiennemi były rady Kaw-diera, przekonano się teraz dopiero. Przecież Lewis radził, aby nie opuszczać kajut okrętowych, mieszkać na «Jonatanie,» dopóki ratunek nie nadejdzie. Jak zgubnem było to żądanie, okazało się teraz.
Kilku ludzi, którzy wbrew radom Kaw-diera pozostało w kajutach, zginęło wraz z okrętem w falach morskich.
— Teraz już nazawsze pożegnałem się z moim «Jonatanem» — mówił na drugi dzień po tym wypadku pan Hartlepool.
— To było do przewidzenia — rzekł Kaw-dier — wcześniej czy później czekał go tutaj ten los. Szkoda tylko tych nieopatrznych ludzi, którzy się na nim z taką ufnością schronili.
— Sami są winni temu, co się stało.
Po kilku dniach burza przeszła, ulewa ustała, widnokrąg się rozpogodził.
— Musimy teraz pomyśleć o przyszłości — rzekł Kaw-dier. — Najpierw trzeba będzie zwiedzić tę część wyspy, gdzie zmuszeni jesteśmy pozostać na czas dłuższy i przekonać się, czy jesteśmy tutaj bezpieczni.
Przedewszystkiem należało skorzystać z pogodnego czasu, który teraz nastał i udać się w głąb wyspy Hoste, aby ją zwiedzić i zapewnić się, czy wychodźcy mogą się tutaj osiedlić i zamieszkać.
Kaw-dier w towarzystwie Halga i p. Hartlepoola, Harrego i trzech innych wychodźców przygotował się do tej wycieczki, gdy nagle uwagę jego zwróciło dwóch małych chłopców, dzieci prawie jeszcze, trzymających się za ręce i nieśmiało zbliżających się do niego.
— Ekscelencjo! — zaczął jeden z nich, podnosząc swe jasne oczy na Kaw-diera.
Ten mimowolnie uśmiechnął się.
— A tobie skąd przyszło do głowy tytułować mnie ekscelencją? — zapytał, głaszcząc po głowie chłopczyka.
— Bo tak trzeba mówić do króla, do biskupa i do ministra — odrzekł chłopczyk, spuszczając oczy i widocznie zmieszany.
— A więc dlatego i do mnie w ten sposób przemawiasz? A powiedz-że mi, mój drogi, gdzie-żeś to słyszał, że tak tytułowano króla, biskupa i ministra?..
— W gazetach... w różnych książkach — tłómaczył się chłopczyk już śmielej — tam czytałem, że tak się powinno ich tytułować...
— A więc ty umiesz czytać... Jak-że ci na imię?
— Piotruś...
— Gdzie masz rodziców?
— Nie mam, jestem sierotą.
— Sierotka — powtórzył Kaw-dier ze współczuciem. — A twój towarzysz? czy to może brat twój?
— Nie, to Pawełek, syn moich opiekunów.
— Bardzobym rad poznać twoich opiekunów.
— A czy ja z Pawełkiem nie mógłbym z ekscelencją pójść w głąb wyspy?.. Tam pewnie są dzicy ludzie, słonie i krokodyle...
— A tybyś się nie bał słoni i krokodyli?
— Ja i Pawełek jesteśmy odważni, ekscelencjo!.. Chcielibyśmy złapać słonia, oswoić go i jeździć na nim.
— Wybornie, mój chłopcze, ale dokonacie tego innym razem, tembardziej, że na tej wyspie, na której się znajdujemy, niema tych zwierząt.
— To szkoda... A myśmy się tak cieszyli z Pawełkiem, że na tej wyspie są słonie!..
I mały Piotruś ze smutkiem westchnął, odwrócił się i raźno pobiegł do jednego z poblizkich namiotów, w którym mieścili się jego opiekunowie.
Za nim w podskokach podążał i Pawełek.
— Miłe dzieciaki! — rzekł Kaw-dier — w przyszłości zaznajomię się z nimi bliżej.
W godzinę później Kaw-dier i jego towarzysze byli już w głębi wyspy.
Łatwo przekonali się, że była dotychczas niezamieszkałą, choć posiadała wszystkie warunki, aby ludzie na niej osiedli. Strumienie, lasy, łąki ciągnęły się dokoła, wzgórza pokryte krzewami mile ku sobie pociągały oczy.
Z dzikich zwierząt nie napotkano żadnego.
— Wyborne miejsce na założenie kolonji — rzekł p. Hartlepool.
— Pod tym względem rozbitki z «Jonatana» mają szczęście — dodał Kaw-dier.
Gdy wracali z tej pierwszej w głąb wyspy wycieczki, był już wieczór. Dokoła panowała cisza, przerywana jedynie echem dalekiego huku i szumu morza oraz krzykiem ptactwa wodnego.
Nagle dały się słyszeć na szczycie jednej z urwistych skał tony skrzypiec. Któż mógł tutaj grać skoczną jakąś melodję?
— To Fryc Gross... to ten pijak... rzekł p. Hartlepool. — Upił się, wszedł na niedostępną skałę i gra sobie. Zdaje mu się, że jest w Berlinie, w jednej z restauracji, w której był niegdyś grajkiem.
— Więc ten człowiek pije?
— Tak.. pije, niestety bardzo, i jego towarzysz Hans Kennedy.
— Szkoda, wielka szkoda! — mówił Kaw-dier. — Ale skąd wziął wódki?
— Zapewne dostał się do beczek z okowitą, arakiem i piwem, których spory zapas wieźliśmy na «Jonatanie.»
— To źle — szepnął Kaw-dier — alkohol powinien być zamknięty.
Gdy zbliżyli się do skały, na którą wdrapał się Frycek muzykus — ujrzeli tłum zwarty wychodźców, z radością przysłuchujących się grze jego.
Larwo było poznać, że niektórzy z tych ludzi również byli pijani.
Nagle w jednym z poblizkich namiotów rozległ się krzyk i wołanie o ratunek.
Kaw-dier w jednej chwili poskoczył w tę stronę.
Był to namiot Włocha Lazaro, w którym on mieszkał wraz z żoną i córką.
Przeraźliwe krzyki kobiece dały się znowu słyszeć. To żona tego Włocha gwałtownie wzywała ratunku.
Gdy Kaw-dier wpadł do namiotu, ujrzał wstrętną scenę.
Pijany Włoch bił żonę i córkę, kopał nogami i krzyczał. Nieszczęśliwe kobiety, na wpół omdlałe, nie mogły powstrzymać szaleńca. Właśnie Lazaro chwycił za toporek, aby nim uderzyć w głowy swoje ofiary, gdy nagle Kaw-dier stanął przed nim. Błyskawicznem uderzeniem wytrącił pijanemu z ręki toporek, poczem wypchnął go z namiotu.
Nie spodziewając się takiego przeciwnika, Lazaro przerażony jego siłą, padł na ziemię, a następnie na czworakach poczołgał się w zarośla, gdzie się ukrył.
Rodes, Hartlepool i Halg przyglądali się tej scenie, przejęci uwielbieniem dla Kaw-diera.
— Należy zabronić wychodźcom używania wódki! — rzekł głosem rozkazującym. — Pod wpływem alkoholu mogą ci ludzie popełniać nawet zbrodnie. Na to pozwolić nie można...
Tymczasem Tulia, żona Włocha, przyszła do przytomności i zrozumiawszy co się stało, w serdecznych słowach zaczęła dziękować swemu wybawcy. To samo uczyniła i córka jej Graciella, dziewczę miłe i widać że dobre.
— Lazaro jest dobrym człowiekiem — mówiła Tulia — tylko dziś ta przeklęta wódka, której wypił zadużo, odebrała mu rozum.
W przykrych pogrążony myślach, Kaw-dier ze schyloną głową szedł obok Hartlepoola i Rodesa zwolna ku wybrzeżu, gdzie miał namiot przygotowany tuż obok namiotu rodziny Harrego Rodesa.
— Jakto? — mówił — przecież nie można pozwolić, aby ludzie rozpijali się i krzywdzili pod wpływem trucizny alkoholowej niewinne kobiety?.. Czegóż możemy się spodziewać, jeżeli nie położymy tamy podobnej wolności, wrzucając do morza wszystkie beczki i kufy z alkoholem...
A po chwili, obejmując wzrokiem horyzont morski, szepnął z westchnieniem:
— Jakże niedawno mówiłem z rozkoszą: Nikogo oprócz Boga!.. Żadnego pana, żadnej władzy!.. Jakże niedawno cieszyłem się bezgraniczną swobodą wśród tych bezpańskich, nikomu niepodległych wysp i obszarów morskich!.. Dziś, gdy los sprawił, że zmuszony jestem przebywać wśród rozbitków «Jonatana,» widzę, że wszystko zmieniło się. Potrzebna władza, potrzebne prawo... Niechaj nie będzie hamulca, naprzykład przeciw takiemu pijaństwu, a zbrodnia zapanuje na tej dotychczas wolnej od niej wyspie, na tym lądzie, który nie znał żadnego prawa i żadnej władzy. Ironja losu sprawiła, że właśnie ja, bezwzględny wyznawca zasad zupełnej wolności, zmuszony jestem wystąpić z żądaniem ustanowienia pewnego rygoru, pewnych praw wśród rozbitków. Za najpilniejsze zaś uważam wzbronienie użycia alkoholu.
— Ale czy nie lepiejby było, myślał w duchu, rzucić tych rozbitków i uciec od nich?.. Wśród setek wysp i wysepek łatwo znajdę wraz z Karrym i Halgiem taką, na której mógłbym żyć jak ptak — swobodny i wolny.
A więc lepiej uciec!.. zostawić rozbitków ich własnemu losowi. Czyby to jednak było uczciwie?.. Czyby to mógł zrobić on, który pragnął wszędzie i zawsze szczęścia dla cierpiących, opuszczonych i prześladowanych?.. Nie! na to nie pozwalało mu sumienie, wrodzona uczciwość i szlachetność serca.
Naraz otrząsnął się z tych myśli niemiłych, paraliżujących jego energję i pragnienie czynienia bliźnim dobrze.
— Czy pan możesz liczyć na pozostałych przy życiu majtków okrętowych? — zapytał naraz, zwracając się do p. Hartlepoola.
— Oprócz Hansa Kenedy i drugiego nazwiskiem Lardey mogę ufać innym najzupełniej.
— Ilu więc majtkom możesz pan rozkazywać?
— Piętnastu... a właściwie, licząc i mnie, szesnastu.
— No, pana liczyć nie można... Pan jesteś tutaj władzą, zwierzchnikiem.
— Daruj pan — odrzekł żywo były właściciel «Jonatana», — ale od tej chwili dowódcą jesteś pan i możesz rozkazywać szesnastu posłusznym ci ludziom.
— Jakiem prawem?
— Prawem słuszności. Dowództwo składam w pańskie ręce ja, dotychczasowo dzierżący władzę. Gdybym tę władzę zatrzymywał obecnie, postąpiłbym nieuczciwie, gdyż nie znam warunków tej ziemi, na którą nas los rzucił. Pan zaś od chwili, gdy burza rozbiła «Jonatana,» faktycznie jesteś wodzem naszym i dzięki twoim zarządzeniom większa część załogi okrętowej ocalała. Gdy myśmy potracili głowy, gdy burza miotała okrętem, gdy ciemność nocy zasłoniła nam drogę, twoje zjawienie się wtedy było dla nas ocaleniem od niechybnej śmierci. Od tej chwili my widzimy w tobie jedynego człowieka, który nam może rozkazywać i którego rozkazy w obecnych warunkach zapewniają nam bezpieczeństwo życia.
Kaw-dier przez chwilę się wahał, poczem rzekł głosem silnym:
— Zgoda!.. Przyjmuję to dowództwo, sumienie inaczej postąpić mi nie pozwala.
— Dzięki ci za to, panie! — rzekli prawie jednogłośnie Harry, Rodes i ucieszony Hartlepool.
— Pierwszym zaś rozkazem moim będzie: Precz z alkoholem! Niewolno od tej chwili zbliżać się komukolwiek do zapasów z napojami spirytusowemi!
— Wybornie! rozkaz ten natychmiast będzie wykonany — rzekł p. Hartlepool. — W tej chwili przy beczkach postawię straż, aby czuwała dniem i nocą.
— Niewolno pić wódki! — oto pierwsze moje prawo — rzekł Kaw-dier.
Jakoż w pięć minut później dwóch uzbrojonych w karabiny marynarzy stanęło na warcie przy beczkach z alkoholem, grożąc kulą każdemu, ktoby nie zważał na pierwszy rozkaz i na pierwsze prawo wydane przez nowego dowódcę.
Nazajutrz Kaw-dier wezwał wiernego Karra i zapytał go, czy szalupę naprawiono, aby mogła odbyć dłuższą podróż, a otrzymawszy odpowiedź, że już ją przygotował, wydał mu następujące polecenie:
— Natychmiast popłyniesz do Punta-Arenas i zażądasz od gubernatora tamtejszego pomocy dla rozbitków. Opowiesz, co się stało, jak «Jonatan» uległ rozbiciu na skałach tutejszych. Niechaj rząd chilijski przyśle jaknajśpieszniej jaki okręt, aby się mogli nań zabrać ci ludzie.
Karro, wezwawszy na pokład szalupy jednego z emigrantów, natychmiast wyruszył w podróż, ażeby spełnić polecenie Kaw-diera.
Po tygodniu nieobecności, dzielny Indjanin, powrócił z Punta-Arenas.
Karro lekko wyskoczył na brzeg i rzucił się w stronę, gdzie stał Kaw-dier i Halg, już go oczekujący.
Indjanin z szczerą radością witał obydwóch, tak syna, jak swego dobroczyńcę.
— Jakie przywozisz wiadomości?
— Gdzie okręt?.. Dlaczego nie przysyłają z Punta-Arenas okrętu? — ozwały się liczne głosy wśród zebranego na wybrzeżu tłumu.
Odpowiedział na to Karro i jego towarzysz:
— Gubernator z Punta-Arenas przyjął nas bardzo przychylnie. Na razie nie ma on żadnego większego statku, któregoby mógł wysłać po rozbitków, lecz ma nadzieję, że po złożeniu raportu do władz stołecznych, te wyślą jakiś większy statek w te strony. Ponieważ obecnie nastaje czas zimowy, nader niebezpieczny dla żeglugi, więc wcześniej, jak z nastaniem dogodnej po temu pory, na pomoc liczyć nie można.
— To jest wcześniej jak na wiosnę nie wydostaniemy się stąd — rzekł Kaw-dier — wiedzieć bowiem należy, że już obecnie żegluga przez ocean jest wielce niebezpieczna.
— A kiedyż na tej wyspie doczekamy się wiosny? — zapytał pan Hartlepool.
— Wcześniej niż za pół roku nikomu nie radzę puszczać się w tych stronach na morze.
— Aż za pół roku?..
— Tak, jeśli nie chcemy, aby nas spotkał los taki, jak «Jonatana.» Straszliwe burze i huragany, powstające w jednej chwili i szalejące z siłą tytaniczną, właśnie o tej porze nawiedzają wody archipelagu tutejszego, czyniąc je niebezpiecznemi, prawie niemożliwemi do przebycia.
— A więc jesteśmy na tej nieznanej wyspie uwięzieni na czas sześciu miesięcy? — pytał pan Hartlepool.
— Niestety — odparł Kaw-dier — doświadczenie moje i sumienie nie pozwalają mi zaprzeczyć temu. Musimy przezimować na tej wyspie. Innego wyjścia niema. Każdego, ktoby się w obecnej porze roku puścił na morze, czeka niechybna zguba. Lecz zima na wyspach tutejszych trwa krócej, niż w Islandji lub Kanadzie, jest też mniej surowa. Nawet o próbowaniu opuszczenia tej wyspy teraz, mowy być nie może. Musimy się do tego zastosować.
Słowa te, wypowiedziane głosem pewnym, podziałały na tłum zebranych rozbitków wielce przygnębiająco.
— A więc niema sposobu? — pytał ten i ów — więc chcemy, czy nie chcemy, musimy pozostać na tej wyspie?
Po odbytej naradzie, wszyscy zgodzili się, aby słuchać doświadczonego głosu Kaw-diera. Nikt jak on nie znał tego zakątka kuli ziemskiej. Postanowiono we wszystkiem wypełniać jego rozkazy.
Ponieważ nastały nagle dni chłodne i mgliste, wychodźcy skwapliwie zabrali się do przygotowania sobie mieszkań zimowych. Materjały gotowe, dzięki przezorności Kaw-diera, przeniesiono zawczasu na ląd z «Jonatana,» nim ten nieszczęsny statek zginął w odmętach morskich.
Cieśle, mularze, ślusarze i inni rzemieślnicy, których było mnóstwo wśród wychodźców, od świtu do nocy zajęci byli składaniem i budową domków. Pomagali im wszyscy pozostali, tak, że po dwóch tygodniach pracy stanęła obszerna kolonja u podnóża wzgórz skalistych, które zasłoniły ją od morza, zabezpieczając od wichrów i nawałnic.
— Co to za szczęście dla nas — mówił p. Hartlepool — że na «Jonatanie» znajdowało się wszystko, co do założenia kolonji jest niezbędne. Towarzystwo emigracyjne w San-Francisko wybornie wyekwipowało wychodźców. Nic nie brakuje, aby mogli sobie życie uczynić nietylko znośnem, ale nawet wygodnem. Nie brakuje i kuchni, pieców, nawet trochę mebli, o wszystkiem pomyślano, wszystkie potrzeby wychodźców, mających zakładać osadę wśród obszarów bezludnych przewidziano i postarano się naprzód brakom zapobiedz, a czego nam brak, to wykonają nasi rzemieślnicy, przecież drzewa mamy poddostatkiem.
— Tak — potwierdził Kaw-dier — jestto bez zaprzeczenia wielkie szczęście dla rozbitków, że prawie cały ekwipaż «Jonatana» udało nam się ocalić.
Niektórzy wśród wychodźców, a na ich czele kucharz nazwiskiem Sirdey, majtek Kenedy i dwaj krawcy Furster i Jackson, niechętnem okiem spoglądali na Kaw-diera i jego zarządzenia. Sirdey utrzymywał, że można było część rozbitków przewieźć do Punta Arenas, gdzie znaleźć mogli większe wygody, lepszy klimat i opiekę rządu chilijskiego.
Nie bacząc na przestrogi Kaw-diera, Sirdey, podburzywszy i namówiwszy kilkunastu ludzi, dostał się pewnego ranka potajemnie do miejsca, gdzie wśród skał nadmorskich stała szalupa, wsiadł do niej i oddając ster Kennedemu, niezwłocznie odpłynął na wątłym stateczku na morze.
— Jeśli ten głupi Indjanin mógł się dostać na tej szalupie do Puntu-Arenas i wrócić do nas — mówił Sirdey do Kennedego — to dlaczegóż my nie mielibyśmy tego dokonać? Odwagi tylko... Czyż wszystko mamy robić, co rozkaże ten nieznajomy?...
Kennedy sterował wprawnie, ale nie znał wód, po których żeglował, nie dziw więc, że nie upłynęła godzina czasu, jak nagle szalupa uderzyła o skały podwodne, przechyliła się na bok i zaczęła nabierać wody.
— Dno przebite! — krzyknął Kennedy.
— Woda zalewa szalupę! — zawołał z rozpaczą Sirdey.
— Uciekajmy! ratujmy się! — rozległy się głosy Furstera i Jacksona.
Przerażeni tym nagłym wypadkiem, wykrzykiwali nieopatrzni żeglarze bezradnie, nie widząc dla siebie znikąd żadnego ratunku. Zguba zdawała się być nieuchronną.
I gdy przez przedziurawione dno woda zaczęła gwałtownie napełniać wnętrze szalupy, niefortunni żeglarze rzucili się do ucieczki na poblizkie skały. Sirdey i Kennedy byli wybornymi pływakami, więc szczęśliwie, choć z ogromnemi wysiłkami dopłynęli do skał sterczących nad powierzchnią wzburzonego morza; towarzysze ich nie umieli tak pływać i nie mieli dość sił do walki z morzem, wkrótce więc, po rozpaczliwej walce z zalewającemi ich co chwila falami, poszli na dno.
Sirdey i Kennedy, nawpół żywi z przerażenia, przez noc całą przebyli na urwisku skalistem, mając dokoła siebie jedynie wzburzone, gniewne morze.
Dopiero nad ranem Karro i Halg, zaniepokojeni o szalupę, która w tak tajemniczy sposób zniknęła, udali się na lekkiej pirodze na poszukiwania dokoła brzegów wyspy i usłyszeli rozpaczliwe wołania o pomoc.
Okrążyli kilka razy skały, na których trzymali się jeszcze ostatkiem sił Sirdey i Kennedy, poczem widząc, co się stało, pośpieszyli na ratunek rozbitkom.
Kaw-dier i p. Hartlepool surowo zganili postępek Sirdeya.
— Jesteście przyczyną śmierci kilku ludzi i pozbawiliście mnie szalupy, za której pomocą mogliśmy porozumiewać się z Punta-Arenas. Teraz jesteśmy zupełnie odcięci od świata — mówił Kaw-dier, i czoło jego chmurzyło się, a głos brzmiał wyrzutem. — Oto do czego prowadzi brak doświadczenia i samowola!
Strata towarzyszy uczyniła na wszystkich przykre wrażenie. Od tej chwili ogół wychodźców baczniej zwracał uwagę na każde słowo i radę Kaw-diera, tembardziej, że rozpoczął się czas gwałtownych zamieci i burz śnieżnych.
Jak były trafne wszelkie zarządzenia Kaw-diera, zwłaszcza pod względem zabezpieczenia rozbitków od chłodów i śniegów zimowych, przekonano się niebawem, gdy zaczęły się zawieje i śnieżne huragany. Naprędce wzniesione domki okazały się prawdziwem dobrodziejstwem dla wychodźców.
Halg i Karro, przeczuwając długą i surową zimę, zawczasu zbudowali zaciszny szałas u stóp skał mało dostępnych; w szałasie tym, wybornie przez nich zabezpieczonym od zimna, chętnie przebywał Kaw-dier.
Wraz z nastaniem zimy wśród rozbitków zaczęły szerzyć się choroby z przeziębienia.
Kaw-dier śpieszył wszędzie z pomocą, gdyż sztukę leczenia posiadał, jak najwytrawniejszy lekarz, widocznie się nią kiedyś zajmował.
Wielce pomocną w tych razach była pani Rodes i jej córka Klara. Z poświęceniem się bezgranicznem, jakby siostry miłosierdzia, odwiedzały one liczne domki, w których leżeli chorzy i niosły im pomoc i pociechę.
Pewnego razu, gdy Kaw-dier wraz z temi paniami wracał od ciężką chorobą tyfusu dotkniętego pewnego emigranta, rzekł doń pan Rodes.
— Przysłowie powiada, że niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Obecnie gotów jestem przyznać mu słuszność. Gdyby nie rozbicie szalupy przez Syrday’a i Kennedego, kto wie, czy nie wzięłaby pana ochota uciec od nas?... Odpłynąłbyś z wiernym swym Halgiem i niemniej oddanym sobie Karrym, a nas zostawił na pastwę losu.
— Tegobym nigdy nie uczynił, gdyż jestem przekonany, że bez mej pomocy i rady czekałaby was zguba na tej wyspie. Ale gdy stanę się tutaj niepotrzebnym, gdy rząd chilijski zajmie się wami, wtedy puszczę się na morze.
— Aby wrócić do miejsc dawniej przez pana zamieszkiwanych? — pytał p. Rodes.
Kaw-dier skinieniem głowy odpowiedział na to pytanie, poczem dodał:
— Boję się tylko, czy Halg, którego pokochałem, jak syna, towarzyszyć mi zechce. Od pewnego czasu przywiązał się do rodziny Ceroni; tam tylko przebywa, zachwycony nauką czytania i pisania, której mu udziela młoda Graziella, córka tych Włochów.
— A czy stary Ceroni nie ulega już wstrętnemu nałogowi pijaństwa? — pytała pani Rodes.
— Używanie alkoholu wszystkim zostało surowo wzbronione. Zapomniała pani chyba, że to było pierwsze prawo na tej wyspie.
— I najpotrzebniejsze. Alkohol jest zgubą nietylko pojedynczych ludzi, lecz i całych narodów.
W chwilach wolnych od zajęć przy chorych, Kaw-dier w towarzystwie Karra i wiernego psa Zola wyruszał w góry na polowanie. Często przez dzień cały nie było go w osadzie. Wtedy wśród rozbitków powstawała obawa, czy nie porzucił ich, czy nie uprzykrzył sobie przebywania wśród nich?
Czuli się bez niego, jak bez głowy. Nie mogli sobie wyobrazić życia na tej wyspie, gdyby jego brakło.
Pewnego razu, gdy długo nie wracał, pan Hartlepool wyszedł naprzeciw niego zaniepokojony.
Już wieczór zapadał, gdy nareszcie ujrzał go na skraju lasku.. Wracał ze strzelbą na ramieniu, z wiernym Zolem i Karrym, dźwigającym upolowaną zwierzynę.
P. Hartlepool z widoczną radością witał nadchodzącego.
— Zrobiłem ważne odkrycie — rzekł Kaw-dier, — ogromne przestrzenie w południowej stronie tej wyspy mają ziemię urodzajną, góry zaś obfitują w kruszce. Proszę wierzyć mojemu doświadczeniu. Przyszła mi więc taka myśl do głowy...
— Już wiem, jaka — przerwał p. Hartlepool, — czy nie lepiejby zrobili rozbitki z «Jonatana», gdyby zamiast pustyń afrykańskich — wybrali tę wyspę i założyli na niej kolonję. Ziemi, wody, zwierzyny i ryb mają na początek, ile tylko kto zechce. Czy nie to chciałeś mi pan powiedzieć? Ja już o tem myślałem.
— Tak, zgadłeś pan. Trzeba przekonać tych ludzi, że los ich na tej wyspie bynajmniej nie jest tak zły, jak sobie przedstawiają. Kto wie, czy nie lepszy, niż tam, gdzie zamierzali się osiedlić, w skwarnej i dzikiej krainie afrykańskiej, zamieszkałej przez dzikie plemiona murzynów, z któremi wiecznie musieliby walczyć. Natomiast tutaj, gdy zaczną umiejętnie pracować, mogą znaleźć wszystko, co człowiekowi do życia jest potrzebne.
Myśl to była nader trafna i natychmiast Kaw-dier przedstawił ją rozbitkom. Przyjęto ją z zadowoleniem i wkrótce kilkuset osadników zaczęło zabiegać około wybrania sobie we wskazanej przez Kaw-diera okolicy, co najlepszej pod uprawę ziemi.
Około czerwca i lipca zima w tych stronach trwa jeszcze w całej pełni. Prawie bez przerwy termometr wskazywał od pięciu do dwunastu stopni zimna.
Część jednak rozbitków nie zważała na to, i obiecując sobie we wskazanej przez Kaw-diera i Rodesa stronie życie wygodniejsze, aniżeli tu, gdzie ich tak dużo było, zabrała się zaraz do przeniesienia wszystkiego, co mogli wziąć z sobą. Z materjałów zabranych z «Jonatana» i z pniów drzew ociosanych wytworzono rodzaj wozów i platform, na które naładowano rzeczy i meble najniezbędniejsze, na innych umieszczono dzieci i cała rzesza przeprowadzających się zaprzęgła się, aby pociągnąć te ciężary. Trudny to był przewóz po skałach i kamieniach, ale po ogromnych wysiłkach dano mu radę.
Ale znalazła się znaczna część rozbitków, którzy nie chcieli nawet myśleć o osiedleniu się na wyspie. Pragnęli oni za wszelką cenę powrotu do Ameryki. Na czele tych ludzi stał Niemiec Peterson, sknera i pieniacz.
Ten Peterson w tajemnicy przed Kaw-dierem sprzedawał po wysokiej cenie butelki araku i wódki. W jaki sposób je ukrył i gdzie je utrzymywał, daremnie ten i ów zadawał sobie pytanie.
Śmiałość ta Petersona była niezwykła, gdyż, jak wiemy, zakaz sprzedaży trunku był surowo przestrzegany.
Pewnego sierpniowego dnia, gdy Kaw-dier wraz z Halgiem i Karrym zajęty był wypróbowaniem na morzu świeżo naprawionej szalupy, nagle rozległ się okrzyk:
— Okręt! okręt widać!
Istotnie od strony południowej w promieniach zniżającego się do zachodu słońca widać było na horyzoncie niewielki kilkomasztowy statek, szybko zbliżający się do brzegów wyspy.
— Ocaleni!... Jesteśmy ocaleni!... Okręt... okręt przybywa! — słychać było radosny okrzyk na całem wybrzeżu.
Kto tylko mógł z pośród emigrantów wybiegał nad morze i cieszył się widokiem przybywającego statku.
Nigdy może żaden okrzyk nie sprawił takiej radości, jak ten jeden wyraz «Okręt».
A więc skończą się chwile niepewności i pobytu na nieznanej wyspie!... Wkrótce wychodźcy znowu będą połączeni ze światem. Przybywający okręt zabierze ich na swój pokład i zawiezie, gdzie sobie życzyć będą. Ten okręt to dla nich wybawienie.
P. Rodes i Hartlepool z ciekawością spoglądali w stronę południową horyzontu, gdzie widać było przybywający statek z wywieszoną banderą rzeczypospolitej chilijskiej.
Szukając bezpiecznego do wylądowania miejsca, statek szerokiem półkolem opłynął wyspę Hostę. Wreszcie pod wieczór już było, gdy zbliżył się do brzegu na taką odległość, że można było wylądować i można było mu się dobrze przyjrzeć.
Był mały, bardzo mały.
Niebawem wysiadł z niego kapitan, otoczony kilku ludźmi załogi. Naprzeciw nim poruszył się cały tłum wychodźców.
Rozległy się tysiączne zapytania, dlaczego kapitan przypłynął na tak małym statku, na który nawet dziesiąta część emigrantów zabraćby się nie mogła.
— Czyż rząd chilijski nie chce nas stąd wydobyć?... Czy chce nas na tej wyspie umorzyć głodem?
Kapitan przybyłego statku ze spokojem wysłuchał tego huraganu zapytań, poczem poprosił, aby się uciszono.
— Rząd rzeczypospolitej — zaczął głosem donośnym — przesyła bratnie pozdrowienie rozbitkom «Jonatana». Rząd bardzo ubolewa nad ich losem i pragnie wszelkiemi siłami przyjść nieszczęśliwym z pomocą. W tym celu przysyła przedstawiciela swego z zapytaniem, czy rozbitki nie zgodzą się na propozycję rządu i czyby nie zechcieli pozostać na wyspie Hoste w celu założenia na niej kolonji? Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to rząd chilijski chętnie odda rozbitkom wyspę w posiadanie, zapewni im opiekę swoją i pozwoli urządzić się w nowozałożonych kolonjach według ich woli.
Gdy kapitan skończył swą przemowę, w tłumie zapanowało głuche milczenie. Propozycja była nieoczekiwana, więc nikt z obecnych na nią na razie nie umiał dać odpowiedzi.
Wychodźcy spoglądali na siebie w milczeniu, nie wiedząc, co i jak odpowiedzieć. Jedno tylko wiedzieli, że okręt chilijski nie po to przypłynął, aby ich zabrać z tej bezludnej wyspy.
Instynktownie ten i ów zwracał oczy na morze, gdzie stał przybyły okręt.
— Czyż rzeczywiście na tym statku nie będą się mogli pomieścić wszyscy wychodźcy?.. Czy rzeczywiście przybył po to tylko, aby im oznajmić, że najlepiejby było, gdyby pozostali na tej wyspie?
Odpowiedzi wypadały, że tak. Cóż robić w tym wypadku?...
Urzędnik rzeczypospolitej Chilijskiej, kapitan przybyłego do brzegów wyspy Hoste okrętu, czekał na odpowiedź.
Hartlepool i Rhodes mimowoli szukali wzrokiem Kaw-diera. On da dobrą radę, bez niego nikt nie będzie wiedział, co i jak odpowiedzieć i jak zadecydować.
Ale gdzież się podział ten dobroczyńca rozbitków?... Nigdzie na wybrzeżu, ani wśród tłumu nie było go widać. Może udał się do swego namiotu? Może nie chciał spotkać się z wysłańcem rządu chilijskiego?...
Hartlepool w milczeniu, lecz z niepokojem w sercu szukał wzrokiem tego niezwykłego człowieka, który wydał mu się w obecnem położeniu tak niezbędnym.
Rhodes szybko podążył na wzgórek, skąd widać było zwykle szalupę Kaw-diera, kołyszącą się na falach morskich.
Obecnie morze było puste, szalupa zniknęła. Widocznie Kaw-dier odpłynął na niej, nie chcąc się widzieć z kapitanem statku chilijskiego, albo też może obecność swoją uznał już za zbyteczną wśród wychodźców, w chwili, gdy nadeszła im pomoc?
Cokolwiekbądź jednak spowodowało jego nieobecność, emigranci uczuli się zagrożeni wobec tego niespodziewanego faktu. Nie wiedzieli jak postąpić, nie umieli odpowiedzieć: «tak» lub «nie!»
Wszystko, co tylko dotychczas byli przedsięwzięli wbrew radom Kaw-diera, wyszło im na złe. Czuli dobrze wszyscy, że gdyby nie jego energja, nie jego głos, nie jego zabiegi i rozkazy, niewielu z nich byłoby dotychczas pozostało przy życiu.
Widząc niezdecydowanie się wychodźców, kapitan chilijski zabrał głos znowu i oznajmił, że cofa się na swój okręt, gdzie na wiadomą odpowiedź oczekiwać będzie przez dni piętnaście, to jest do połowy grudnia. Gdy w ciągu tego czasu wychodźcy nie zdecydują się na pozostanie na wyspie, odpłynie do Punta-Arenas i zawiadomi biuro towarzystwa emigracyjnego w San Francisko, aby wysłało nowy okręt transportowy i przewiozło wychodźców do afrykańskiej zatoki de Lagoa.
Upłynęło dni kilka, wreszcie tydzień, termin na danie odpowiedzi zbliżał się, a wychodźcy nie wiedzieli, na co się mają zdecydować. Kwestja ta zaczęła wszystkich przygniatać jak kamień, należało coś postanowić.
Rhodes i Hartlepool, nagleni przez kapitana, postanowili wreszcie zebrać wielką naradę, na którą mieli przybyć wszyscy wychodźcy i przez głosowanie rozstrzygnąć pytanie: zostać, czy nie na wyspie Hoste.
Czemuż w tej chwili nie mieli przy sobie Kaw-diera?... Jakże pragnęliby usłyszeć jego zdanie!...
Niestety, niezwykły ten człowiek właśnie teraz, gdy był najpotrzebniejszy, zniknął bez śladu. Nadaremnie wyczekiwano go z dnia na dzień.
Na dwa dni przed 15 grudnia zebranie odbyło się, wychodźcy większością głosów postanowili pozostać na miejscu. Podróż do brzegów Afryki i założenie koloniji w de Lagoa wydały im się teraz przedsięwzięciem mniej korzystnem i bezpiecznem, niż pozostanie na wyspie Hoste, której warunki klimatyczne i glebę mniej więcej już poznali.
Ferdynand Beauval pierwszy głosował, aby przyjęto warunki, które wychodźcom zaofiarował rząd chilijski.
A więc na jeden dzień przed terminem Hartlepool, Rhodes i Beauval zanieśli na statek chilijski odpowiedź, że na wszystkie warunki postawione przez rzeczpospolitą zgadzają się. Wzamian za tę odpowiedź przedstawiciel rządu chilijskiego ofiarował obywatelom nowej niezależnej kolonji, przyłączającej się do Chili, dwukolorową flagę, w połowie białą, w połowie czerwoną.
W chwili, gdy upoważnieni przez ogólne zebranie przedstawiciele rozbitków «Jonatana» podpisali umowę, że odtąd uważać będą ofiarowaną im przez rząd Chili wyspę Hoste za swą nową ojczyznę, rozległo się z okrętu dwadzieścia jeden wystrzałów działowych.
W ten sposób okręt chilijski witał powstanie nowej kolonji i przyłączenie do posiadłości rzeczypospolitej wyspy, dotychczas do nikogo nienależącej i niezamieszkanej.
Jednocześnie na wybrzeżu wzniesiono i rozwinięto czerwono-białą flagę, godło nowej kolonji.
Tak widok flagi, jak huk wystrzałów armatnich wzbudził wśród wychodźców radosne uczucia. Poczuli się na własnym gruncie, mogli się urządzić wedle własnej woli, od ich energji i rozumu zależała teraz ich przyszłość, ich szczęście, lub nieszczęście.
Nazajutrz około godziny pierwszej w południe okręt chilijski odpłynął z powrotem, zabierając piętnastu majtków z byłej załogi « Jonatana». Ludzie ci nie chcieli zostać na wyspie i ofiarowali swe usługi rzeczypospolitej chilijskiej.
P. Hartlepool nie mógł nic złego powiedzieć o nich, więc kapitan odebrał od nich przysięgę na wierność rzeczypospolitej. Pięciu innych majtków wraz z Kenedym i kucharzem Syrdeyem pozostali na wyspie. Jak Syrdey tak Kennedy spodziewali się, że wygodniejsze będzie ich życie tutaj, gdzie nie obowiązywały żadne prawa, niż w Chili, gdzie musieliby się poddać pod rozkazy zwierzchności.
Gdy okręt chilijski zginął z oczu zebranych na wybrzeżu kolonistów i lekki wiaterek zakołysał dwubarwną flagą nowej kolonji, zapał i radość ogarnęły wszystkich. Niedawne przygnębienie i smutek zniknęły w jednej chwili. Rozbitki uczuli się panami na zdobytej wyspie. Magiczne słowa wolność, swoboda, niepodległość — słychać było wśród zebranych. Ten i ów marzył już o bogactwach, które miał nadzieję zdobyć w nowej ojczyźnie.
Niebawem oddano się ogólnej wesołości; śmiech, żarty, śpiewy i głośne rozmowy zajęły wszystkich. Jak dzieci, tak cieszyli się nowi obywatele wolnej wyspy z otrzymanej ziemi i wolności. Nikomu na myśl nie przyszło, że prawdziwa wolność i pomyślność każdego społeczeństwa polega na usilnej rozumnej pracy, na umiejętnej organizacji, oświacie w jak najszerszem tego słowa znaczeniu i poświęceniu się jednostki dla dobra ogólnego, nie dla swych egoistycznych celów. Nie pomyślał nikt z tych ludzi, że do prawdziwej wolności każdy naród dążyć musi przez czas długi, że musi się długo uczyć, aby ją zrozumieć i aby jej rozumnie i z korzyścią używać. Wszyscy prawie zrozumieli wolność, jako prawo do lenistwa. To też przez trzy dni z rzędu od czasu ogłoszenia niezależności nowej kolonji nikt nie pomyślał o pracy, o nowych obowiązkach, jakie czekały każdego z nowych obywateli wolnej wyspy.
Hartlepool i Rhodes ze smutkiem spoglądali na rozbawionych swych towarzyszów.
— Na czem to się skończy? — pytał Hartlepool.
— Na niczem dobrem! — odrzekł Rhodes, — bo widzę, że Paterson wraz z Włochem Ceronim i kilku innymi, nie cieszącymi się dobrą opinją wychodźcami, podążyli do składów z alkoholem. O, patrz pan, za nimi pociągnęli prawie wszyscy inni...
— Trzeba było nie zdejmować straży, którą tam postawił Kaw-dier.
— Z chwilą ogłoszenia nowego stanu rzeczy na wyspie straż ta przestała działać. Jak panu wiadomo, piętnastu majtków odpłynęło do Chili...
— Ach, gdzież Kaw-dier?... gdzież ten wyjątkowy człowiek, którego energji zawdzięczamy tyle dobrego? Gdyby tu był z nami, nie pozwoliłby z pewnością aby rabowano skład z wódką, piwem, okowitą i arakiem... Pamiętasz, jak tyranizował Włoch Ceroni najbliższych swoich, gdy mógł bezkarnie używać alkoholu, ile mu się spodobało?... Przemieniał się wtedy w rozjuszone dzikie zwierzę...
— Prawda!... drżę na myśl, co teraz będzie, gdy nikt nie zabroni wychodźcom pić alkoholu, ile zechcą...
— Gdyby przybył Kaw-dier!.. Gdzie się podział w chwili tak ważnej dla nas?
— Tak, gdzie się podział ten dziwny człowiek?... Dlaczego zniknął bez śladu wraz ze swą szalupą, Karrym i Halgiem, gdy na horyzoncie ukazał się okręt chilijski, przybywający do lądu wyspy Hoste?
Na to pytanie nie umiał odpowiedzieć ani Hartlepool, ani Rhodes.
— Jest w tem jakaś tajemnica — pomyśleli obaj i cofnęli się do swych domków, nie chcąc być świadkami pijackiej biesiady, jaką wyprawili sobie ich towarzysze, zabrawszy za podszeptem Petersona i Ceroniego wszystkie zapasy z piwem, winem, wódką, arakiem i okowitą, jakie znaleźli w składach.
Pod wpływem tych napojów niebawem dały się słyszeć wśród ucztujących sprzeczki, głośne przekleństwa, krzyki i hałasy.
Przycichłe dotychczas sympatje i antypatje osobiste i narodowe odezwały się z całą siłą. Kłócili się Niemcy z Francuzami, Japończycy, których było pięciu, z Chińczykami, których było trzech, Hiszpanie z Holendrami, Belgijczycy z Włochami, słowem zapanowała iście piekielna wrzawa.
Spłoszone ptaki morskie, jakby dziwiąc się tej nigdy niesłyszanej w tych stronach wrzawie, przelatywały w powietrzu, dążąc w głąb wyspy, zwierz dziki mknął przez gęstwiny, uciekając od tych miejsc, w których niedawno jeszcze panowała uroczysta, niczem, prócz wichru i burzy, niezamącona cisza i spokój.
Nazajutrz po tej nocy przepędzonej na pijatyce, Rhodes i Hartlepool sądzili, że koloniści wezmą się do zajęć i pracy, lecz się omylili.
Spali wszyscy prawie do południa, poczem rozpoczęli nowe zabawy, gry i śpiewy. Kieliszki i szklanki krążyły z rąk do rąk. Co najlepsze zapasy żywności, które uratowane z «Jonatana», pozostały jeszcze, teraz rozpakowano i rozdano wszystkim. Rozpoczęła się znowu uczta, która trwała do późnej nocy, zakończona znowu kłótnią, nawet bijatyką.
I tak było codzień od czasu ogłoszenia wyspy Hoste za ogólną własność rozbitków «Jonatana». Po kilku dniach zapasy napojów alkoholowych w znacznej części się wyczerpały, żywności zaczęło brakować, ten i ów zaczął z niepokojem spoglądać w przyszłość. Lepsi i uczciwsi zaczęli myśleć o pracy, gorsi i nieobawiający się praw, ani kary, które na wyspie jeszcze nie istniały, zaczęli okradać tych, którzy coś więcej od nich posiadali. Anarchja miała niebawem zapanować ogólna. Na myśl o tem Rhodes i Hartlepool drżeli z przerażenia, nie wiedząc, jak złemu zapobiedz.
To też można sobie wyobrazić ich radość, gdy pewnego dnia ujrzeli przypływającą do brzegu wyspy szalupę i wychodzącego z niej na ląd Kaw-diera.
Za nim postępowali Halg i Karry.
Kaw-dier ze zdumieniem spoglądał dokoła, nie mogąc na razie zrozumieć, co było przyczyną ogólnej wesołości i pochopności do ucztowania przygnębionych do niedawna rozbitków.
Harry Rhodes i Hartlepool opowiedzieli mu w krótkich słowach o tem, co się stało na wyspie podczas jego nieobecności.
W miarę ich opowiadania Kaw-dier ze wzruszeniem powtarzał:
— A więc i to się stało!... A więc niema już wolnej ziemi w tej części świata?... Wszystko musi uledz władzy silniejszego...
Na zapytanie Hartlepoola, gdzie przebywał przez dwa blizko tygodnie, Kaw-dier nic nie odpowiedział, zwracając zręcznie rozmowę na inne tory.
Rhodes i Hartlepool tak byli ucieszeni z przybycia Kaw-diera, że zadowolili się jego wymijającą odpowiedzią.
— Nasi emigranci — mówił Rhodes — a właściwie nowi obywatele nowego państewka, nad którem protektorat objęła rzeczpospolita chilijska, w dziwny sposób zużytkowują niespodzianie otrzymaną swobodę i dobrodziejstwa...
— Tak — potwierdził Kaw-dier, — nikt z nich nie myśli o obowiązkach, jakie nowe okoliczności wytworzyły. Uczty i pijatyki, marnowanie czasu na czcze obchody i uroczystości, wszystko to nie na długo starczy człowiekowi rozumnemu... Tymczasem widzę, że ci nowi obywatele wyspy Hoste ani pomyślą o pracy i obowiązku, o prawie i własności, na których jedynie prawdziwa wolność rozwinąć się może.
— Z przerażeniem też patrzymy — rzekł Hartlepool — na to, co się tu dzieje od czasu oddania wyspy na własność niedawnym rozbitkom «Jonatana». Co dalej będzie?
— Trzeba koniecznie, abyś pan znowu tutaj objął rządy! — rzekł Rhodes, zwracając wzrok na Kaw-diera.
— W przeciwnym razie, maluczko, a rozgoszczą się tutaj najwięksi nieprzyjaciele ludzkości: lenistwo i niezgoda, a z nich wynikną wszelkie złe czyny — dodał Hartlepool.
— Tak — obstawał przy swojem zdaniu Rhodes, — tylko człowiek z pańską energją, bezinteresownością i znajomością tutejszych warunków życia może ująć władzę w swe ręce i ustanowić prawa, które zabezpieczyłyby spokój i szczęście jednostki...
— Ależ, moi przyjaciele — przerwał Kaw-dier — nie macie potrzeby namawiać mnie do objęcia władzy i do ustalenia tutaj jakiegokolwiek porządku... Zobaczycie, że konieczność i różne okoliczności życiowe same wysuną na czoło tego, kto będzie umiał władzę utrzymać w ręku.
Hartlepool nie podzielał zdania Kaw-diera.
Według niego należało jak najśpieszniej ująć władzę nad wyspą w silne ręce, gdyż niebezpieczeństwo anarchji było blizkie.
— Oto poprzedniej nocy — mówił — jacyś złoczyńcy dostali się do magazynów z bronią i amunicją, i część strzelb, kul i prochu zrabowali. Bojąc się, aby na drugą noc nie powtórzyła się podobna kradzież, my obaj przy pomocy dwóch oddanych nam ludzi przenieśliśmy co lepszą broń i wszystką prawie amunicję w bezpieczne miejsce...
— Gdzie? — zapytał Kaw-dier.
— Do groty obszernej, ukrytej wśród skał nadbrzeżnych.
— Wybornie, bardzo dobrze zrobiliście! — chwalił ich Kaw-dier.
— Szkoda tylko, że zamiast sześćdziesięciu karabinów i tyluż rewolwerów, znaleźliśmy w magazynie tylko 48 karabinów i tyleż rewolwerów. Pytanie więc, kto zabrał resztę broni, której brakuje? Jeśli ta broń znajduje się w ręku trzeźwych i porządnych ludzi, mniejsza o to... nic złego z tego powodu nam nie grozi. Ale jeśli broń skradziona znajdzie się w ręku takich pijaków, jak naprzykład Włoch Ceroni, to za niczyje bezpieczeństwo nie ręczę.
— Istotnie, broń w ręku pijaka — to rzecz okropna!... Ach, ten niegodziwy Ceroni!...
Na drugi dzień po tej rozmowie Kaw-dier zebrał część emigrantów, wśród których przeważali ludzie trzeźwi i rozumni i radził im, aby natychmiast rozpoczęli pracę na roli i w warsztacie.
— Ziemi i wody — mówił, — zwierzyny, ptactwa i ryb będziecie mieli, ile kto tylko zechce. Trzeba, abyście skorzystali z dobrodziejstwa, jakiem was los obdarzył, i natychmiast zabrali się do pracy usilnej. Niech ranny świt słońca zastaje was w polu i wśród zagrody przy zajęciach gospodarskich.
Pamiętajcie, że jeśli nie skorzystacie z przyjaznych okoliczności i nie zagospodarujecie się na wyspie, nie wymierzycie sobie pól, łąk i lasów, to rządy bądź Stanów Zjednoczonych, bądź Argentyny, skorzystają z waszej opieszałości, nadeślą swoich kolonistów i utracicie nader szybko to wszystko, coście tak niespodzianie uzyskali.
Słuszność tych rad uznali wychodźcy, i co rozumniejsi natychmiast zaczęli zbierać się w gromady i tworzyć oddzielnie kolonje. Jedni wyruszali daleko w głąb wyspy, gdzie ogromne obszary łąk nęciły ich, jako wyborne pastwiska dla różnych gatunków bydła i trzody. Inni udawali się w górę rzek i strumieni, gdzie znajdywali ziemię nadzwyczaj podatną do uprawy pod zboża i warzywa. Inni jeszcze dążyli, aby osiąść na szerokich wybrzeżach wyspy, okrytych nieprzebytemi pierwotnemi lasami, i postanowili zająć się myśliwstwem i rybołówstwem.
Wszystkim tym ludziom Kaw-dier, Rhodes i Hartlepool nie szczędzili rad dobrych, wszystkim wydawali ze składów przyrządy i zapasy żywności, aby mieli czem się zagospodarować i na początek jako tako wygodnie życie sobie urządzić.
Bogactwa naturalne wyspy okazywały się z dniem każdym coraz to większe.
Wychodźcy nie wątpili, że z czasem we wnętrzu gór znajdą djamenty, złoto i srebro, a obok nich i mniej cenne, ale pożyteczne produkty kopalne, jak żelazo, ołów, sól, siarka i t. p.
Nie upłynęło miesiąca czasu, a w miejscu, gdzie dawniej nad niewielką zatoką morską skupiały się setki emigrantów, pozostało ich tylko około osiemdziesięciu.
Wśród nich znajdowali się także Rhodes i Hartlepool, Beauval, Dorick, Ceroni, Kaw-dier oraz jego dwaj nieodstępni towarzysze — Karry i Halg.
Od czasu, gdy na wyspie Hoste zapanowało nowe życie, Kaw-dier rozpoczął ulubione swe wycieczki ze strzelbą na ramieniu. W towarzystwie swego wiernego psa zapuszczał się w niedotknięte jeszcze nogą europejczyka lasy i łąki nad brzegami szerokiej rzeki i burzliwego morza położone. Błądząc wśród tych obszarów, odwiedzał kolonistów, którzy korzystając z nadchodzącego lata, na dobre rozgospodarowali się na wyspie.
Karry i Halg tymczasem z zapałem pomagali mularzom, cieślom, oraz innym, którzy gorączkowo zajęci byli przy budowie domu dla Kaw-diera.
Gdy po trzech tygodniach dom pokryto dachem, Halg i Karry wsiedli w szalupę i przy jej pomocy przewieźli jego rzeczy, które pozostawały w dawnem schronieniu, w skalistej grocie nadmorskiej, do nowego mieszkania.
Dom urządzono wygodnie, z widokiem na morze. Halg od świtu do nocy zajęty był porządkowaniem rzeczy swego dobroczyńcy, Karry zaś polowaniem i rybołówstwem.
Pewnego razu Kaw-dier przybył do osady kolonistów, w której były kupiec francuski, nazwiskiem Germain, zajmował najpiękniejszy dom, zbudowany na wyniosłem wzgórzu.
Francuz, ujrzawszy Kaw-diera, z wielką radością go powitał.
— Dawno pragnąłem pomówić z panem — rzekł, ściskając rękę przybyłego, — chodzi mi bowiem o rzecz bardzo ważną... Mianowicie o to, że tak dalej na wyspie naszej, jak dotychczas, trwać nie może.
— Pod jakim względem, czego pan żąda?
— Tego, drogi panie, że musimy pomyśleć o jakichś prawach, o jakimś porządku, rządzie... Wyobraź pan sobie, że w kolonji naszej nadobre zaczęło grasować złodziejstwo, rozpanoszyło się pijaństwo, a co za niem idzie, awantury, kłótnie, bijatyki i lenistwo... Trzeba tu koniecznie silnej ręki, któraby ujęła w karby burzliwe i zbrodnicze osobniki, zagroziła im, że złe ich czyny spotka kara... W przeciwnym razie możemy się spodziewać, że pewnej nocy co porządniejszych kolonistów napadną pijani sąsiedzi, zrabują, a w razie oporu nawet zamordują... Przyznasz pan, że obawy moje są słuszne i że jakieś prawo i władzę trzeba tutaj ustanowić.
— Pomyśli o tem rząd rzeczypospolitej chilijskiej — rzekł oschle Kaw-dier.
— Nim to jednakże nastąpi, pijacy, próżniacy i łotrzykowie mogą spokojnym i pracowitym ludziom wyrządzić wielkie szkody... Należy wcześniej złemu zaradzić. Umieliśmy zabezpieczyć się od zimna i głodu, zabezpieczmyż się i od złych ludzi...
Kaw-dier westchnął. Na twarzy jego odmalował się smutek.
— Uznaję słuszność słów pańskich — odrzekł, — lecz jednocześnie wyznam panu, że ze wstrętem myślę o wszelkich zarządzeniach, krępujących wolność ludzką...
A później, pochylając głowę, głosem cichym dodał:
— Jam tyle poświęcił, aby nie być krępowanym na starym lądzie tysiącem przeróżnych rygorów, zakazów, ograniczeń, a tu...
— Tak — przerwał mu Germain, — ale co dla pana, człowieka wyjątkowej dobroci i szlachetności serca, wyjątkowej siły charakteru i rozumu, stało się ciężarem, to dla łotrzyków i ludzi o słabej głowie jest koniecznością... Chyba pan nie chciałbyś na to patrzeć, aby dziś, lub jutro zapanowała wśród kolonistów zupełna anarchja, zupełne bezprawie?...
Kaw-dier westchnął smutnie.
— Tak — rzekł — na zbrodnie nie chciałbym patrzeć...
— A więc musisz mi pan być pomocnym i wspólnie musimy dążyć do ustanowienia tutaj jakiejkolwiek władzy, jakiegokolwiek rządu...
— Choć ze smutkiem, ale staję po pańskiej stronie, panie Germain.
Po tej rozmowie, gdy Kaw-dier wracał do domu, spotkali go Karry i Halg, głośno wyrzekając na Sirdey’a i Kennedego.
— Co złego wam zrobili?
— Łowiliśmy ryby... Połów powiódł nam się wybornie... Szalupa nasza uginała się pod ciężarem połowu... Nagle, gdyśmy wyładowywali ryby na brzeg, zbliżają się do nas Sirdey i i Kennedy... Z oczu ich i zachowania się widać było, że nie są trzeźwi. — Hej, ty czerwona małpo! — krzyknął Kennedy, przyskakując do mnie — cóż ty sobie myślisz, że ryby są w morzu tylko dla ciebie?... Dalejże... usuńcie się!... Tych rybek i my musimy skosztować... — Mówiąc to, z groźnemi minami, odpychając mnie i ojca mojego, zaczęli zabierać ryby nasze do worków, które mieli z sobą.
— Dlaczego zabieracie ryby, które do nas należą, gdyż myśmy je złowili?... Dlaczego bez pracy chcecie posiąść to, na cośmy ciężko pracowali?... Czyn to brzydki, bezprawny...
— Milcz, głupcze! — krzyknął Kennedy, — bo gdy nie przestaniesz gadać, to ja ci pokażę pięścią co znaczą twoje prawa...
Halg umilkł, Kaw-dier zaś zamyślił się nad niegodziwością ludzką.
— Pan Germain miał słuszność — pomyślał, — złemu trzeba tamę położyć... zbyt szybko się krzewi i nazbyt rozzuchwala.
— Dorick i Beauval oraz ich stronnicy — mówił dalej Germain — pragnęliby na tej wyspie urządzić rzeczpospolitą na wzór ich ojczystej Francji. Lecz co dobre w społeczeństwie wysoce ucywilizowanem, o starej kulturze, to wydaje się niepraktycznem, a nawet poprostu niewykonalnem tutaj, gdzie trzeba na tej pierwotnej wyspie wszystko dopiero budować i stwarzać od fundamentów, walczyć z tysiącznemi prawie przeszkodami, które na każdym kroku stawia dzika, nieokiełznana dotychczas natura tej wyspy i morza, które ją oblewa.
Tymczasem Dorick usiłował na swoją rękę działać i zaczął szerzyć wśród wychodźców zasady komunistyczne. Nauka jego była bardzo prosta: «Wszystko jest wspólne.» Rzecz jasna, że szybko znalazł zwolenników, ale jedynie wśród tych, którzy nic nie posiadali. Większość emigrantów, która zdążyła już jako tako zagospodarować się na wyspie, naukę tę i jej wyznawców przyjmowała wrogo.
— Na innych nie chcę pracować, gdyż zaledwie na siebie samego sił mi do pracy starczy! — mówili jedni.
— Niech najpierw każdy o sobie myśli i na siebie zapracuje — dodawali inni.
— Ja swojego nikomu nie oddam — mówił otyły Hans Miller, — niema głupich pracować na próżniaków...
— Co ja zrobię w godzinę, tego inny w ciągu dnia nie zrobi! Swojej własności, na którą w pocie czoła musiałem pracować, bronić będę, choćbym miał zginąć! — odgrażał się szewc Migdał, rodem ze Śląska.
Tak więc Dorick, ku wielkiemu swemu strapieniu, niewielu widział około siebie zwolenników swej teorji.
Wkrótce jednak rzeczy inny obrót wzięły, gdy przyłączył się do niego Beauval. Obaj porozumieli się z sobą i postanowili ująć zwierzchnią władzę w swoje ręce.
W tym celu zwołali swoich stronników na naradę i ci po krótkiem głosowaniu uznali Beauvala i Doricka za prezydenta i Vice-prezydenta wyspy. O wyborze tym wiedzieli tylko najbliżsi zwolennicy obu uzurpatorów, gdyż większość nowych mieszkańców wyspy Hoste nie chciałaby słuchać o powierzeniu władzy w ręce dwóch ludzi, nie odznaczających się ani zaletami serca, ani charakteru, ludzi, którzy niczem dodatniem nie zyskali sobie uznania wśród rzeszy emigrantów.
W tydzień po tem mianowaniu się prezydentem wyspy, Beauval zjawił się przed Kaw-dierem, żądając chwili z nim rozmowy.
Kaw-dier, głaszcząc wiernego swego psa Zola, siedział właśnie na ganku.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał głośno i oschle, gdyż nie lubił tego człowieka, którego sprytem i bezczelnością pogardzał.
— Jedno słowo, panie Kaw-dier — rzekł przybyły — przyszedłem zawiadomić pana, że na tej wyspie ja sprawuję rządy w imieniu wszystkich wychodźców...
— Wybornie, ale cóż to mnie może obchodzić?
— Sądzę, bardzo wiele, gdyż większość dotychczas kierowała się pańskiemi wskazówkami i słuchała rad pańskich... Dziś tak już być nie może.
— A więc niech nie będzie — odrzekł obojętnie Kaw-dier.
— Tak, to pana w istocie mało obchodzi... Ale jest inna sprawa... Oto pan masz wyborną szalupę i strzelbę... Według nowych ustaw prawa, które wraz z Dorickiem zaprowadzamy na wyspie, szalupa ta i broń nie może należeć do pana, gdyż wszelka własność znosi się... Szalupę i broń pańską racz nam oddać... Od tej chwili przestają one należeć do pana...
— A więc do kogóż będą należały?
— Do ogółu, a przedewszystkiem do użytku prezydenta i jego zastępcy...
— A cóż ja wzamian otrzymam za rzeczy, które, jako pamiątkowe, są dla mnie wielkiej ceny?...
— Nic!... pan przestałeś być ich właścicielem.
Kaw-dier, słysząc te słowa Beauvala, porwał się z ławki, na której siedział.
— Precz! — krzyknął groźnie — precz z moich oczu!... Rozpoczynaj swoją władzę od czegoś pożytecznego, ale nie od rozboju i rabunku, słyszysz?...
Tyle było siły w głosie Kaw-diera, że Beauval cofnął się, zmieszany i przestraszony.
Zol, słysząc gniewny głos pana, zawarczał groźnie i gotów był rzucić się na Beauvala.
— Precz! — zawołał jeszcze gniewniej Kawdier — wiedz pan, że ja porzuciłem wiele, bardzo wiele i przybyłem tutaj, na kraj świata, po to tylko, ażeby, jak ptak w powietrzu, być wolnym i niezależnym. Wolność jest największym skarbem dla mnie... I ty, panie Beauval, chciałbyś mnie jej pozbawić?... Nigdy!... o, przenigdy!...
Beauval ostatnich słów Kaw-diera już nie słyszał, gdyż będąc z natury tchórzem, umknął pośpiesznie do Doricka, który czekał na niego wraz z innymi za rzeką.
— Nie uląkł się! — rzekł do swych zwolenników — będzie z nim trudna sprawa... Jeśli szalupę i broni nie chce oddać, tembardziej złota nam nie odda. A z pewnością nie należy do biedaków... Dzicy z pewnością naznosili mu srebrnej i złotej rudy co niemiara. Niedarmo się z nimi tak przyjaźni...
Poczem długo wieczorem naradzali się w tajemnicy, jakby najłatwiej było pozbyć się Kawdiera.
— Bo póki on tutaj będzie, plany nasze nie dadzą się przeprowadzić — bełkotał gniewnie Beauval. — Przytem wiedzcie, że ten Kaw-dier, kiedy się do mnie zbliżył i gniewem zapałał, przypomniał mi jedną znakomitość europejską, której portrety w tysiącach egzemplarzy rozrzucano na starym lądzie... Czyżby tylko podobieństwo było tak wielkiem, czy też może to jest ów wybitny człowiek?... Ale nie!... to cud by był chyba?... Tu, na tej wyspie, zdala od świata?... on?... Ależ to szaleństwo!... Gdyby to jednak był on, musielibyśmy go wszyscy słuchać... On byłby tu panem...
Pogodny ranek zajaśniał na niebie, gdy Kaw-dier z bronią na ramieniu i z wiernym Zolem u nogi wyszedł ze swego domu i udał się wgłąb lasu, w celu poszukania zwierzyny.
Idąc, obejmował wzrokiem osady kolonistów i smutnie westchnął, gdy wzrok jego zatrzymał się na jednym z domów, przed którym powiewała flaga wyspy.
— Dom Beauvala — szepnął — dom uzurpatora władzy, człowieka, który w panowaniu nad innymi ma jedynie własne korzyści na celu i zadowolenie uczucia pychy i próżnej czczej wielkości. Karro, gdzie Halg? — zapytał nagle, zwracając się w stronę rzeki, gdzie stał Indjanin, zajęty przygotowaniami do połowu ryb.
Zapytany szybko się zbliżył i odrzekł:
— Halg poszedł do puszczy, aby zanieść lekarstwo i nieco żywności dla rodziny Gracielli.
Kaw-dier uśmiechnął się i szepnął do siebie z zadowoleniem:
— Ziarno rzucone przezemnie w duszę Halga, widzę, że piękny plon wydało... Ten dziki chłopak poczyna sobie już, jak przystało na młodzieńca szlachetnego i rozumnego...
I głośniej dodał:
— Pięknie dzień rozpoczął twój Halg... Wierzaj mi, łatwiej, tak jak Beauval panować, niż dać pomoc głodnym i chorym, jak to właśnie Halg uczynił.
— Ogromna nędza zapanowała wśród kolonistów, którym Beauval przepisał prawa wolności, równości i wspólności majątkowej — rzekł Indjanin.
— Choroby, nędza i zbrodnie — dokończył z goryczą Kaw-dier. — Nikt z tych ludzi nie chciał pracować dla wszystkich, w mniemaniu, że będzie pracował nadaremnie dla cudzej korzyści, bo nie dla siebie samego... Szumne myśli Beauvala smutne wydały rezultaty...
— Głównie winien temu sam Beauval, czyli ten samozwańczy gubernator naszej wyspy — mówił Karro. — Toć słowa bez czynów są martwe, a właśnie Beauval, który głosi wolność, równość i wspólność własności, sam prowadzi życie hulaszcze, próżniacze, sam jest rabusiem cudzej własności... Ot, nie dawniej jak wczoraj, spotkawszy mnie na skraju lasu, gdy wracałem z upolowaną kozą dziką, zastąpił mi drogę i mając za sobą pomoc dwóch pijanych zauszników, odebrał mi moją zdobycz myśliwską.
— Ty nie umiałbyś jeść takiej pieczeni — rzekł szyderczo; a gdym prosił, żeby mi oddał choć połowę zwierzyny, zawołał groźnie: Hej ludzie, wrzućcie mi do rzeki tego dzikiego, który się opiera mojej władzy... Zapomniał widać, że psy jadają pieczeń tylko wtedy, kiedy im ją pan z łaski rzuci... Precz z nim!
Odszedłem spokojnie, choć ręce mnie świerzbiały, żeby przetrzepać skórę takiemu łotrzykowi w skórze wielkorządcy, odszedłem, powtarzam, w milczeniu, pragnąc jedynie uniknąć awantur, które krwawo mogłyby się skończyć...
— I dobrześ zrobił, mój druhu! Taki nędznik sam się ukarze, bo złe czyny, krzywdzące drugich, ściągają karę na głowy tych, którzy je popełniają.
Karro chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem w głębi lasu dało się słyszeć głośne szczekanie Zola. Zaniepokojony Kaw-dier zwrócił oczy w tę stronę, poczem rzekł:
— Zol natrafił na coś niezwykłego. Znam jego głos... Nie szczeka on tak na wytropioną zwierzynę...
Indjanin nasłuchiwał chwilę z uwagą, poczem dokładnie określił miejscowość, gdzie pies mógł się znajdować.
— Karro — mówił Kaw-dier ze wzruszeniem — może Halgowi co złego się przytrafiło?.. Rzuć sieci i pójdź ze mną... Musimy się przekonać, co się tam stało...
Indjanin nie dał sobie dwa razy powtórzyć tego polecenia, natychmiast zebrał sieci, ukrył je w nadbrzeżnej trzcinie i szybko stanął u boku Kaw-diera.
Wkrótce obaj śpiesznie weszli w głąb puszczy, gdzie w oddali wciąż rozlegało się niespokojne naszczekiwanie Zola.
— Tam się stało coś niedobrego! — mówił Kaw-dier, trzymając broń na pogotowiu i śpiesznie dążąc w głąb lasu.
Biegnąc szybko przez zarośla, Kaw-dier nagle zatrzymał się, zdawało mu się, że usłyszał głos Halga.
Czyżby mu się tylko zdawało?
— Nie może być — mówił — aby mnie słuch tak mylił...
A gdy niezadługo krzyk się powtórzył, nie wątpił już, że to był głos Halga.
Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego Zol z taką niecierpliwością i szybkością puścił się w tamtą stronę. Poczciwe i wierne zwierzę instynktownie odgadło, że jakieś niebezpieczeństwo grozi Indjaninowi i pobiegło mu na pomoc.
Kaw-dier podwoił kroku, dążąc za Indjaninem, gdyż wkrótce dały się słyszeć rozpaczliwe wołania Karra.
Przebiegłszy jeszcze kilkanaście kroków, nagle wśród zarośli ujrzał Karra pochylonego nad leżącym, jakby bez życia, Halgiem, przy którym wierny Zol żałośnie naszczekiwał.
— Co się stało?.. On ranny?.. — zapytał Kaw-dier z wielkiem wzruszeniem.
— Ranny... ciężko ranny! — zawołał Karro — ratuj go, panie!..
Kaw-dier ukląkł przy Halgu i widząc, że leży w znak nieruchomie, z oczami zamkniętemi, z krwawą raną w piersi, szybko odsunął Karra, który bezradnie rozpaczał, zasłaniając sobą rannego, poczem go szybko rozebrał i z wprawą doświadczonego lekarza ranę opatrywał, starając się zatamować upływ krwi. Z chustki swej i płóciennej bluzy, którą rozdarł na szmaty, zrobił naprędce bandaże, któremi opasywał rannego.
Nóż jakiegoś złoczyńcy szeroko przeszył pierś i ramię nieszczęsnego Halga. Leżał on teraz bez czucia, bez ruchu.
— Nie mamy czasu rozpaczać, mój Karro — rzekł Kaw-dier z siłą w głosie — teraz obowiązkiem naszym, dać szybką pomoc rannemu...
Mówiąc to, z przerażeniem badał ranę, która należała do niebezpiecznych.
— Biegnij co sił, — rozkazywał, — i sprowadź ludzi, przynieś nosze... Musimy rannego natychmiast przenieść do domu.
Indjanin poskoczył, aby spełnić polecenie swego pana.
Tymczasem Zol gniewnie zaczął warczeć i rzucił się w gęstwinę, widocznie zwietrzył wroga, sprawcę nieszczęścia.
— Kto to mógł uczynić? — zadał sobie pytanie Kaw-dier, poprawiając bandaże.
W tejże chwili dało się słyszeć zajadłe szczekanie Zola, zatrzeszczały w głębi puszczy gałęzie, jakby je ktoś łamał, głos Zola stawał się tak gwałtownym, że Kaw-dier spojrzał w tę stronę, gdzie szamotanie się jakieś, wreszcie rozpaczliwy krzyk ludzki były coraz wyraźniejsze. Nie ulegało już wątpliwości, że olbrzymi Zol schwycił zbrodniarza.
Kaw-dier rad był pośpieszyć za głosem psa, przekonać się, z kim on stoczył taką zajadłą walkę, lecz powstrzymał się, nie chcąc opuścić rannego.
Wtem zaszeleściły zarośla i Zol przypadł do nóg swego pana. Jedną łapę miał zranioną, paszczę podrapaną, nie lada walkę widocznie stoczył z jakimś wrogiem przed chwilą.
Olbrzymie zwierzę ze skomleniem łasiło się, to do Halga, to do Kaw-diera.
— Co za ohydna zbrodnia! — mówił Hartlepool, pochylając się nad rannym.
— Nieszczęsny chłopiec! — zawołał Rodes.
Natychmiast ułożono go na noszach, poczem wszyscy ruszyli szybko do domu.
Kaw-dier w krótkich słowach opowiedział p. Hartlepoolowi o tem, że Zol stoczył z tajemniczym przeciwnikiem śmiertelną walkę, że należy tam śpiesznie podążyć, bo może właśnie ktoś potrzebuje pilnie pomocy.
— Niechaj Rodes i Karro niosą Halga coprędzej do domu, my zaś szybko zobaczymy, co się tam stać mogło.
Tymczasem w gęstwinie leśnej rozegrał się jeden z tych wstrząsających dramatów, które mimowolnie myśl zwracają ku górze i każą wierzyć w palec sprawiedliwości Bożej.
Zaledwie Kaw-dier uszedł kilka kroków po zakrwawionych śladach, które Zol biegnąc, pozostawił na zaroślach i trawach, gdy między gęstemi krzakami ujrzał leżącego bez życia jakiegoś człowieka.
Kaw-dier spojrzał i twarz zasłonił rękami z przerażenia. Na ziemi leżał Sirk z raną szeroką na szyi, już nieżywy.
Nie ulegało wątpliwości, że Zol w obronie Halga stoczył z nim zaciętą walkę, że to Sirk właśnie napadł na Halga.
Miał on z pewnością wspólnika zbrodni, gdyż widać było po śladach, że ktoś jeszcze uciekł z miejsca walki, nie czekając jej końca. Wskazywało to także zachowanie się Zola, który wciąż niespokojnie zwracał się w stronę gąszczów leśnych.
Kaw-dier, przekonawszy się, że Sirkowi żadna już pomoc ludzka życia nie wróci, szybko podążył za rannym Halgiem.
Do głębi duszy wzruszony i przerażony tem, na co przed chwilą patrzył, śpiesznie zbliżył się do noszy, na których nieszczęsny leżał. Chłopiec ten był dlań jakby synem. Kochał go gorąco. Widział w nim rozwijające się zalety i cnoty młodzieńcze, szczerość, odwagę, dzielność, pragnienie nauki i umiłowanie prawdy. I ten Halg, ten wychowanek jego leżał teraz z ciężką raną, leżał, jak bez życia...
Komuż zależało na zgładzeniu ze świata tego dzielnego chłopca?.. Z czyjej namowy Sirk napadł na niego?.. Kto był sprężyną tej zbrodni?.. Komu stał Halg na przeszkodzie?
Na wszystkie te pytania Kaw-dier nie mógł znaleźć w tej chwili odpowiedzi.
Zaraz po przyniesieniu rannego do domu, Kaw-dier opatrzył go znów troskliwie i z radością przekonał się, że jest nadzieja uratowania mu życia.
— Będzie żyć! — zawołał, — potrzeba tylko długiej kuracji... Na szczęście rany nie są śmiertelne.
W tej chwili Halg pod wpływem orzeźwiających środków leczniczych poruszył się, powieki jego drgnęły, z wdzięcznością spojrzał w oczy Kaw-diera i Karra, poczem znowu opadł na siłach i przymknął powieki...
— Więc dzięki Bogu — rzekł pan Hartlepool — życie Halga będzie uratowane?
— Potrzebny mu tylko obecnie bezwarunkowy spokój! Karro — rzekł Kaw-dier, zwracając się do ojca Halga, uszczęśliwionego nadzieją utrzymania syna przy życiu, — ty zostaniesz w domu i czuwać będziesz nad chorym...
— Pilnować będę mojego Halga, jak źrenicy w oku — odrzekł Indjanin i usiadł zaraz przy łóżku rannego syna.
Przez otwarte okno nagle doleciał jakiś pogwar tłumu, jakieś dalekie echa kłótni, krzyków i walki.
— Co to może znaczyć? — zapytał zaniepokojony Kaw-dier.
Szybko pochwycił za strzelbę, włożył kapelusz, i wraz z Hartlepoolem i Rodesem wybiegł na drogę, prowadzącą nad łąki nadrzeczne, skąd właśnie owe krzyki słyszeć się dały.
Nie ulegało wątpliwości, że tam w tłumie wrzała gorąca kłótnia i walka.
Gdy tam szedł, najróżnorodniejsze myśli krzyżowały się w jego głowie, jedna atoli niezmierną goryczą przepełniała jego szlachetne serce.
— Największym skarbem, zupełną wolnością — mówił do Hartlepoola — Opatrzność obdarzyła ludzi na tej wyspie, uposażonej od natury we wszystko, co szczęście człowiekowi zapewnić może... I jakże to człowiek korzysta z tego najdroższego dlań skarbu?.. Zamiast wznosić się przez rozumną pracę, przez dzieła swego geniuszu ku niebu, stworzyć królestwo szczęścia na ziemi, plami swe ręce krwią bratnią, hańbi duszę najnikczemniejszymi czynami... Wolności!.. słońce ludów... promienna przyszłości i nadziejo wszystkich serc szlachetnych, czemuż dotychczas jesteś tak poniewieraną, tak brukaną, tak hańbioną przez tych, którzy cię kochać i cenić winni ponad życie, ponad wszystko..
Gdy się znaleźli na niewielkim wzgórzu, które dotychczas zasłaniało im widok na rzekę i wybrzeże morskie, ujrzeli przed sobą przerażającą scenę. Walczyli z sobą wychodźcy, a właściwie dziś wolni obywatele wyspy, podzieleni na dwie części.
Z jednej strony zachęcał do walki swoich stronników samozwańczy gubernator wyspy, Beauval, z drugiej strony Levis Dorick, który też pragnął zagarnąć władzę w swoje ręce.
Obaj trzymali w ręku topory, krzyczeli głośno i rzucali się jak szaleni, ostrożnie jednak unikając bezpośredniego niebezpieczeństwa walki oko w oko z przeciwnikiem.
— Wszystko, co się na tej wyspie znajduje, jest wspólną własnością! — krzyczał Beauval. — Bracia! walczcie w imię równości posiadania wszystkiego przez wszystkich! Śmierć opornym!
— I zarzynajcie się w imię wszystkiego dla wszystkich! — wolał głośno Rodes, który się w nich wmieszał, — bo tak wam każe wasz przywódca, który sobie wybrał najwspanialsze mieszkanie i każe wam oddawać sobie co najlepsze kąski...
— Bracia! przedtem podział wszystkiego, co się znajduje na wyspie między wszystkich! — wrzeszczał Levis, wymachując toporem — najpierw sprawiedliwość!.. Niech każdy otrzyma, czego obecnie nie ma, a czego innym nie brakuje... Pieniądze, broń, żywność; ziemię należy najpierw podzielić między obywateli nowej rzeczypospolitej na równe części!.. Śmierć przeciwnikom!
— Sprawiedliwości! — zaryczał tłum — niech żyje Levis!.. Śmierć opornym!
— Niech żyje Beauval! — odpowiedziano z drugiej strony.
I znowu zawrzała walka.
Już pięciu, już sześciu, już siedmiu z pośród walczących nożami i toporkami w ręku zwaliło się na ziemię, brocząc krwią, już rozpaczliwy krzyk kobiet i dzieci, które przybiegły na pole walki, zagłuszył jęk rannych, gdy Kaw-dier pochwycił za strzelbę i dał kilka wystrzałów w górę.
Niespodziewany huk broni palnej zmieszał na chwilę walczących. Beauval i Lewis nie wiedząc skąd i kto strzela, pierwsi umknęli z pola walki.
Stronnicy ich przez chwilę jeszcze miotali się i rzucali jedni na drugich, lecz wkrótce, nie widząc między sobą swych wodzów, rozpierzchli się na wszystkie strony.
Na polu walki pozostało kilku zabitych i ranni, których otoczyły kobiety i dzieci. Między zabitymi był Włoch Ceroni.
Kaw-dier natychmiast zszedł w dolinę i troskliwie zaczął udzielać pomocy rannym. Na szczęście nikomu więcej nie groziło niebezpieczeństwo utraty życia.
Przez cały dzień Kaw-dier, z sercem przejętem żalem i oburzeniem, opatrywał chorych.
Przy Halgu zaś siedział Karro, czujny na każde poruszenie się chorego. Kaw-dier obawiał się, aby ranny nie dostał gorączki, lecz na szczęście wieczór zapadł, a Halg nie majaczył, spał spokojnie, puls tylko miał przyśpieszony.
— W pierwszej chwili sądziłem, — mówił Kaw-dier do Karra — że pożegnać się musimy z Halgiem na wieki... Obecnie widzę, że Bóg nie chciał jego zguby...
— Wielki Duch! — zawołał Karro, pochylając się nagle do ziemi i uderzając o nią czołem — Wielki Duch, który dźwiga ziemię, który łąki okrywa trawą, drzewa liśćmi, a w człowieka tchnął życie, ten Duch Indjan nie chciał śmierci Halga, ostatniego z rodu królewskiego plemienia Oronów, które wyginęło w bohaterskiej walce z wrogiem...
Kaw-dier również pochylił głowę, mówiąc:
— Halga ocalił Bóg, który cały świat i nas ludzi stworzył z niczego...
Karro uderzył znowu głową o ziemię.
— Dzięki temu Bogu, dzięki wieczne!.. On to kieruje ręką Kaw-diera i przez jego usta zsyła dla mnie pociechę...
I przypadł do nóg Kaw-diera i objął je z dziękczynieniem.
— Co czynisz?.. Wiedz, że nic takiego nie uczyniłem dla ciebie, czegobym nie był obowiązany uczynić dla innych — mówił Kaw-dier, podnosząc z ziemi Indjanina.
W tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi i głosy p. Hartlepoola i Rodesa.
Kaw-dier wyszedł naprzeciw przybyłym, nie chcąc przyjmować ich w pokoju, w którym leżał chory.
— Panie — rzekł Hartlepool — nadeszła chwila, że musisz znowu stanąć na czele tych, którzy pragną utrzymać równe prawo życia i mienia dla wszystkich na tej wyspie!
— Dla czego ja? — zapytał Kaw-dier, chmurząc czoło.
— Gdyż bez twej pomocy, bez twojej rady nikt dotychczas na tej wyspie nie pozostałby przy życiu...
— Któż wobec tego miałby odwagę ze spokojnem sumieniem wziąć na siebie odpowiedzialność za życie i dalsze losy nieszczęsnych rozbitków? Ci, którzy to uczynili, jak Beauval i Levis Dorick, są pozbawieni ducha ofiarności i potęgi umysłowej, niezbędnej dla zapewnienia szczęścia bliźnim... Rządy ich doprowadziły do jednej z najstraszliwszych plag społecznych: rozlewu krwi bratniej... W ślady za niezgodą przyjdzie głód... Dziś już nikt prawie z wychodźców, pozostających pod wpływem Beauvala i Levisa, nie myśli o pracy, o tym koniecznym, kardynalnym warunku, bez którego nie może mieć szczęścia ani pojedynczy człowiek, ani naród.
— Głód i krew — oto wrogowie, którzy już zaczynają szerzyć zniszczenie wśród naszych rozbitków — mówił Rodes.
— Mamyż czekać, aż pewnego dnia padniemy z ręki skrytobójców, jak padł dziś Halg? — dodał Hartlepool.
— W tych warunkach, kiedy oprócz tego wódka deprawuje tłumy, zbrodnią byłoby pozwolić, aby władza spoczywała dłużej w ręku ludzi tak złych, przewrotnych i nikczemnych...
— Życie naszych żon, dzieci, naszych rodzin, wreszcie obowiązek ludzkości wzywa nas, aby złemu położyć tamę...
Kaw-dier chmurzył czoło, wahał się, wreszcie odrzekł:
— Słowa wasze potwierdzają tylko to, na co patrzę oddawna... Istotnie złe przybiera rozmiary przerażające... Dopóki rząd chilijski, argentyński lub wreszcie jakikolwiek inny nie zaprowadzi na tej wyspie praw i nie ustanowi rządu, któryby ich strzegł, muszę niestety ująć władzę w ręce i ocalić od zguby tę rzeszę nieszczęsnych rozbitków. A tak unikałem władzy... tyle poświęciłem, żeby być zdala od wszelkich nakazów i zakazów... Nikt z ludzi nie poświęciłby tyle, nikt nie ukochał tak jak ja swobody i wolności... Dziś los sprawił, że właśnie muszę ująć silną ręką rządy nad ludźmi, którzy nie umieją korzystać z wolności...
Umilkł, poczem rzekł głosem przyjaznym, zwracając się do przybyłych:
— Macie panowie słuszność... Obowiązkiem jest naszym ratować bliźnich, których w przeciwnym razie czeka zguba...
— Moralna i fizyczna! — dokończył z siłą Hartlepool.
Wtem nagle łuna pożaru krwawo oświetliła horyzont.
Znajomi nasi szybko wybiegli przed ganek.
Palił się za rzeką dom, w którym mieszkał Beauval.
Kaw-dier, nie czekając ani chwili, pobiegł do kolonji, gdzie Hartlepool i Rodes mieli najwięcej oddanych sobie przyjaciół, zebrał kilkunastu ludzi i udał się z nimi na ratunek zagrożonych pożarem poblizkich osad.
Gdy przybiegł na miejsce palące się, ujrzał, że kilku ludzi, jak ciemne duchy, biega z pochodniami w ręku i usiłuje wzniecić ogień w części kolonji, którą zamieszkiwali stronnicy Beauvala.
Ludzi tych Kaw-dier kazał pochwycić, skrępować i zamknąć w jednem z domostw.
Nie stawiali wielkiego oporu, widząc strzelbę w ręku Kaw-diera i karabinki u ludzi, którym on rozkazywał. Przytem podpalający byli pijani, a zapytani, kto im kazał spełnić czyn tak zbrodniczy, odpowiadali, że robią to z własnej woli, pragnąc dobra uciśnionego ogółu...
— Głupi i nikczemni! — szepnął Kaw-dier.
— W dodatku pijani, więc nie wiedzą co robią — rzekł Rodes.
Gdy obezwładniono tych szaleńców i uczyniono ich nieszkodliwymi, naraz wśród ciemności na skraju kolonji rozległy się nowe dzikie krzyki i wrzawa.
To Beauval, opuściwszy podpalone domostwo swoje, rzucił się na przeciwników, dysząc zemstą odwetu. Szaleniec ten i zarozumialec mógł wiele złego uczynić.
— Należy obezwładnić i tego człowieka, gorszego niż wilk i tygrys! — rzekł Kaw-dier.
I głosem silnym kazał pięciu ludziom, aby zajęli się gaszeniem pożaru, sam zaś na czele dziesięciu ludzi szybko podążył na miejsce nowej walki tłumu obałamuconego przez złych przywódców.
— Nieszczęśni! — zawołał głosem silnym — zaprzestańcie walki, w przeciwnym razie każę strzelać!...
Słowa te poparł nagłym rozkazem, aby ludzie jego dali ognia w powietrze.
Huknęło kilkanaście wystrzałów, co tak przeraziło walczącą nawpół pijaną tłuszczę, że pierzchnęła w popłochu na wszystkie strony.
Ugasiwszy pożar i rozstawiwszy straże, Kaw-dier kazał pozbierać rannych i poumieszczać w bezpiecznych miejscach.
Beauval i Lewis ukryli się. Nadaremnie szukano ich wszędzie.
Noc zeszła Kaw-dierowi na czuwaniu i zbieraniu ludzi, którzyby chcieli stanąć przy nim w obronie praw życia i mienia ogółu. Gdy ranek zaświtał na niebie, rozesłał wszędzie swych ludzi z rozkazem, aby nikt z emigrantów nie słuchał Beauvala i Levisa. Najmniejsze nieposłuszeństwo będzie surowo karane.
Zaraz też wszystkich, którzy włóczyli się bez zajęcia lub byli pijani, ludzie Kaw-diera chwytali i umieszczali w zaimprowizowanym areszcie. Straż, zorganizowana pośpiesznie przez Rodesa, dniem i nocą czuwała nad bezpieczeństwem publicznem. Broń odbierano wszystkim, którzy nie należeli do straży zbrojnej, utworzonej przez Kaw-diera i pozostającej pod jego dowództwem.
Upłynęło dni kilka, podczas których dzielny ten mąż nie spoczął ani na chwilę, prawie nie jadł, nie spał, przebiegając wyspę i wszędzie zaprowadzając ład i porządek.
Każdy, kto zdrów, od dziecka do starca, musiał pracować. To też wkrótce na opuszczonych polach, łąkach i ogrodach zawrzała praca, obudziło się życie. Zdawało się, że wszystko i wszyscy dokoła nareszcie odetchnęli i z ufnością spojrzeli w przyszłość.
Przy chorym Halgu czuwała Tulia i Graciella, którym Kaw-dier oddał zarząd swego gospodarstwa domowego. Obie kobiety, matka i córka, błogosławiły tego, który wyrwał je ze szponów nędzy, w jaką wpadły po śmierci pijaka Ceroni.
— Beauval przeznaczył nam chlew na mieszkanie... Kazał nam sypiać wraz z trzodą w zamian za całodzienną pracę w polu i w oborze — mówiła Tulia.
— A niegodziwy opasły Sirk — uskarżała się Graciella — bił nas, zakazując z kimkolwiek rozmawiać i wyrzekać na los opłakany. Właśnie Halg zgromił raz tego niegodziwca, gdy zamierzył się na mnie kijem za to, że dźwigając drzewo z lasu, nie dość szybko ustąpiłam mu ze ścieżki, gdy wracał z pola. Gbur ten i zły człowiek zacisnął wtedy pięści, błysnął złowrogo oczami i poprzysiągł zemstę Halgowi.
Kaw-dier ze smutkiem westchnął.
— I dotrzymał swego zbrodniczego przyrzeczenia.
— Ale Bóg już go ukarał za wszystkie jego złe czyny! — dodała Tulia. — Oby tylko Halg szybko wrócił do zdrowia!..
Kaw-dier z przyjemnością patrzył na tkliwe starania, jakiemi ulubionego przezeń Indjanina otaczały obie kobiety. Graciella z siostrzaną miłością pielęgnowała chorego, gdy matka zmuszona była zająć się gospodarstwem. Obie naprzemian czuwały, aby ranny mógł jaknajprędzej wrócić do zdrowia.
Za tę dobroć Kaw-dier był im wdzięczny i spokojny teraz o los chorego Halga, mógł swobodnie i całkowicie oddać się pracy około zapewnienia szczęścia i dobrobytu mieszkańcom wyspy.
Zdawało się, że coraz to większy zapał do pracy ogarniał wychodźców. Biorąc przykład z Kaw-diera, który od świtu do nocy ani minuty czasu nie zmarnował, który w polu, w domu, w lesie, wszędzie, gdziekolwiek się zwrócił, własnym czynem i słowem dawał przykład poświęcenia się dla innych i nieustannej pracy dla ogólnego dobra i szczęścia, widząc jego zabiegliwość i szlachetność uczuć, wychodźcy poszli za jego przykładem, słuchali jego rad i nabierali odrazy do złego, do warcholstwa, do lenistwa, do niezgody.
Nie znajdując przeszkód ze strony rozbałamuconych towarzyszy, co zdolniejsi rzemieślnicy z pośród wychodźców zajęli się pracą w warsztatach.
I ci błogosławili przezorność Kaw-diera. Gdyby nie on, to różne machiny, przyrządy, naczynia i urządzenia, tak tkackie, ślusarskie, stolarskie, kotlarskie, kowalskie, powroźnicze i inne, byłyby wraz z rozbitym «Jonatanem» poszły na dno morskie. Toć tylko zawdzięczając jego wielkiej energji i stanowczości, oraz zrozumieniu jego szlachetnych zamiarów przez Hartlepoola i Rodesa, przeniesiono na ląd wyspy te przyrządy.
Energji też i przezorności Kaw-diera zawdzięczać należało, że obecnie ożywiły się i zawrzały pracą warsztaty, że cieśle i mularze zaczęli zakładać fundamenty pod nowe budowle, że zaczęto myśleć o wzniesieniu takich gmachów, jak kościół, szpital, szkoła, teatr, ratusz i t. p.
— Wolność naszą i swobodę zwrócimy w kierunku zapewnienia szczęścia ogółowi. Rabunki, napady, rozlew krwi, wszelkie bezprawia — oto najzawziętsi wrogowie prawdziwej wolności — mówił Hartlepool.
— Musimy coś stanowczego przedsięwziąć przeciw Pattersonowi — rzekł Rodes. — Zamknął on się w domu Lewisa i Doricka i zrabowane przez tego nikczemnika prowianty i towary z magazynów «Jonatana» sprzedaje potrzebującym po nader wysokich cenach. Daje też Dorick u siebie schronienie wszystkim próżniakom, pijakom i włóczęgom. Nocą wychodzą oni i szerzą popłoch wśród kolonistów. Przed kilku dniami okradli dom chińczyka Li-o-ku. Ślady wskazywały, że schronili się do domu Lewisa. Skradzione rzeczy nazajutrz Patterson sprzedał włoskim kolonistom...
— Niebawem — rzekł Hartlepool — wszystkie pieniądze, jakie posiadają emigranci, znajdą się w ręku Pattersona. Urządził on w jednem skrzydle obszernego domostwa rodzaj gorzelni. Z żyta, które przy pomocy Levisa i jego popleczników zrabował z magazynów, pędzi swobodnie wódkę. Truciznę tę następnie sprzedaje amatorom, których niestety, nigdy nie brakuje, i z tego źródła ciągnie wielkie zyski. Niektórzy lekkomyślni emigranci, oddani zgubnemu nałogowi pijaństwa, w rodzaju nieszczęsnego Włocha Ceroni, przepijają u niego nietylko pieniądze, lecz wszystko, co posiadają. Patterson urządził też rodzaj szynku w swojem mieszkaniu, a zarazem dom gry. Przedwczoraj w nocy, znaleziono w zaroślach w pobliżu domu Levisa, leżącego bez przytomności, najzupełniej pijanego hiszpana Lenioleza...
Rodes zaś dodał:
— Hiszpan ów wszystko, co miał, przepił i przegrał w tej norze Pattersona i Levisa. Żona i dzieci łzy rozpaczy wylewały, gdy wrócił do domu.
— Trzeba i temu złemu tamę położyć — rzekł, chmurząc czoło Kaw-dier.
W duchu zaś pomyślał z goryczą:
— Oto na co swobodę i wolność obracają, jak z niej korzystają tacy, jak Patterson ludzie!..
Zwracając się zaś do Rodesa, rzekł nagle:
— Musimy pomówić na osobności w pewnej ważnej sprawie, w czem i pan Hartlepool będzie nam pomocnym.
— Z całą gotowością służymy panu.
Zwrócili się w stronę domostwa Kaw-diera, gdzie niespodziewanie ujrzeli ogromny tłum kolonistów, wśród których byli także i starcy, kobiety i dzieci.
Tłum ten na widok zbliżającego się Kaw-diera rozstąpił się, poczem kilku kolonistów wystąpiło naprzód i kłaniając się, najstarszy z nich mówił:
— Przyszliśmy, przezacny panie, którego znamy pod nazwiskiem Kaw-diera, czyli dobroczyńcy, podziękować ci za twą opiekę i pracę, za twe starania i troskę o dobro słabych, uciśnionych przez silniejszych, tyranizowanych przez bandę ludzi, jedynie własne egoistyczne cele mających na widoku.
— Dziękujemy! dziękujemy! — zawołał tłum. — Niech żyje Kaw-dier! Niech żyje nasz dobroczyńca!..
Na twarzy Kaw-diera odbiło się wzruszenie.
— Przyszliśmy ci, panie, oznajmić, że rozporządzać nami możesz dowolnie, gdyż to, co robisz, ma jedynie szczęście nasze, dobro ogółu na celu. Dzięki ci za to, że dłoń twoja ran nie zadaje, lecz je uzdrawia i goi... Ale nie ustaj w pracy, zacny mężu, dostojny nasz panie, prowadź dzieło wyzwolenia nas z objęć nędzy i bezprawia dalej... Nie pozwól, aby Beauval, Levis i Patterson, wraz ze swymi poplecznikami znowu się rozpanoszyli na naszej wolnej wyspie...
— Nie pozwól! — błagał tłum jednogłośnie. — Pomagaj nam!.. nie opuszczaj nas!.. Nędza, rozlew krwi i różne zbrodnie zapanowałyby tutaj, gdyby ciebie brakło. Dopóki rządy Argentyny lub Chili nie zaopiekują się nami, nie ustanowią tutaj praw równych dla wszystkich, nie opuszczaj nas, nie opuszczaj!..
Kaw-dier w krótkich słowach uspokoił zebranych, zapewnił, że będzie z niemi pracował i prosił, aby o tem w jego imieniu oświadczyli innym.
Tegoż dnia długo wieczorem z Rodesem i Hartlepooiem naradzali się w tajemnicy.
Rano zaś o świcie dnia następnego, Rodes wraz z Karrym wsiedli do szalupy Kaw-diera i szybko odpłynęli na pełne morze.
Po odpłynięciu Rodesa, w nieznanym dla ogółu kierunku i w niewiadomym dla nich celu, Kaw-dier gorliwie zajął się dalszym rozwojem kolonji. Przedewszystkiem rozdzielił zajęcia i zobowiązał wszystkich do pracy. Energja ta zadziwiała i budziła cześć dla niego.
Od świtu do nocy, wraz z Hartlepooiem, z budowniczymi, mularzami i cieślami wyznaczał miejsca pod nowe gmachy publiczne. Zakładano fundamenty, wznoszono mury i niebawem kolonja ozdobiła się kilkunastu budynkami, które jej nadały pozór miasta. Wyznaczono w niem i przeprowadzono nowe ulice, rozpoczęto budowę wodociągów, sporządzono plany kanalizacyjne, rozmawiano o potrzebie wybudowania wielkiego gmachu, w którym możnaby było wygłaszać mowy, odczyty, urządzać przedstawienia teatralne i t. p.
Kaw-dier przy pomocy Hartlepoola gorliwie zajął się budową budynków szkolnych. Tymczasem zaś wydał polecenie, ażeby wszystkie dzieci we wszystkich kolonjach zajęte były nauką czytania i pisania. W tych usiłowaniach wielce też pomocnemi były żony i córki poważniejszych emigrantów.
Wszystkie one nie posiadały się z radości, że czasy krwawych zamieszek i zaburzeń minęły, że ustanowiona przez Kaw-diera straż zbrojna czuwała bez ustanku, aby rozkazy, mające na względzie dobro ogólne, jak najściślej były wykonywane.
Jak w mrowisku pracowite mrówki, jak w ulu skrzętne i zabiegliwe pszczoły robotnice, tak w głównej osadzie kolonistów zawrzała praca. To też wszędzie zwijano się i krzątano w pocie czoła. Każda chwila, każda godzina, każdy dzień przynosił coraz to nowe owoce tej dobroczynnej, w celu zapewnienia szczęścia i dobrobytu wszystkich przedsięwziętej pracy.
Gród Kaw-diera, jak zaczęto nazywać nowopowstające miasto, rósł jak na drożdżach.
Pewnego popołudnia po miesiącu nieobecności, szalupa Kaw-diera z siedzącym u jej steru Karrym, powróciła z dalekiej wycieczki na morze.
Indjanin wracał sam, pozostawiwszy Rodesa w Punta Arenas.
Na zapytanie pani Rodes, niespokojnej o męża, gdzie tenże pozostał i w jakim interesie, odpowiedział tylko, że zostawił go w dobrem zdrowiu.
Kaw-dier zaś dodał, że nieobecność pana Rodesa potrwa jeszcze czas dłuższy.
Karro po dłuższej nieobecności swojej zastał takie zmiany w kolonji, że nie mógł wyjść z podziwu. Zdawało mu się, że śni, że patrzy na złudę, a nie rzeczywistość.
W kilka dni po przybyciu Karra, który był uszczęśliwiony, że zdrowie Halga z dniem każdym się poprawia, przypłynęły dwa okręty z Buenos-Ayres, przywożąc najrozmaitsze towary, wiktuały, nasiona zbóż, jarzyn i różnych ogrodowizn, oprócz tego bydło, owce, konie, a nawet psy owczarskie.
Prócz tego dwustu ludzi, przeważnie rzemieślników, wysiadło na ląd wraz ze wszystkiemi narzędziami rzemieślniczemi, powiększając pożytecznie ludność wyspy i stronników Kaw-diera.
Byli to wychodźcy, których za staraniem Rodesa rząd argentyński skierował w te strony.
Na widok bogactw, które z sobą przywieźli, radość wyspiarzy nie miała granic.
Około 30 stycznia przybył drugi okręt z Argentyny, przywożąc wielkie zapasy towarów, począwszy od piór do pisania, zapałek, do łóżek żelaznych, pościeli, ubiorów i t. p. Przytem nowy zastęp wychodźców wysiadł na ląd wyspy i zajął się budową nowej dzielnicy miejskiej w pobliżu ujścia rzeki do morza.
Ludzie ci, ulegając widocznie z góry danym sobie wskazówkom, posłuszni byli najzupełniej rozkazom Kaw-diera. Praca zawrzała teraz na całej wyspie.
Przy ujściu rzeki, Kaw-dier z kilku oznajmionymi z robotami ziemnemi ludźmi zakreślał granice i snuł plan budowy przyszłego portu, do którego bezpiecznie mogłyby przypływać i znajdować schronienie okręty z najdalszych stron.
I tak pod jego okiem, dzięki rozumnej, twórczej pracy, powstawał gród obszerny, piękny, położony w miejscowości zdrowej, nadmorskiej, gród, który w niedalekiej przyszłości mógł zapewnić szczęście i dobrobyt licznej ludności i stać się chlubą wyspy, przed niedawnym jeszcze czasem nieznanej i dzikiej.
Głód i rozlew krwi, które groziły wychodźcom, teraz przestały ich trwożyć. Z ufnością patrzyli w przyszłość.
— Tak dalej być nie może! — rzekł z gniewem Levis do swych towarzyszy.
Słowa powyższe poparł energicznym ruchem ręki, skierowanym z pogróżką w stronę nowopowstającego miasta i rozpoczętych prac około budowy portu i mostu przez rzekę, nazwaną przez Kaw-diera Liberją.
— Nie możemy pozwolić na to — powtórzył z siłą i wzrastającym gniewem — aby rządy w dalszym ciągu spoczywały w ręku nawpół dzikich włóczęgów!.. Ten Kaw-dier, człowiek, którego nazwiska ani narodowości nikt nie zna; ten Karro, ten Halg, toż to ludzie dzicy, których słuchać i którym ulegać dłużej nie podobna... Kres temu stanowczo położyć trzeba!..
Towarzysze Levisa, dwaj bracia Moor i Sirdey, słuchali tych słów, zaciskając pięści. Lubili się oni upijać, próżnować i o byle co kłótnie i bójki wszczynać. Kaw-diera nienawidzili, gdyż nie pozwolił im na prowadzenie życia hulaszczego i próżniaczego, o co już nieraz napomniał ich surowo.
— Dlaczego jakiś Kaw-dier ma tutaj panować? — mówił Sirdey. — Jeśli komu, to tylko Lewisowi, jako prezydentowi wyspy, rządy się należą.
— A Beauval? — zapytał jeden z braci Moor.
— Beauval — to nikczemnik, który zginął już z pewnością gdzieś w głębi wyspy...
— Niewiadomo, — odrzekł z powątpiewaniem Moor — to człowiek bardzo zręczny i przebiegły...
— Ale co nam do niego w tej chwili? — krzyknął Lewis. — Nam chodzi o Kaw-diera... Ten nikczemny bandyta ośmiela się rozkazywać wolnym obywatelom naszej wyspy, jak stadu baranów... Od rana do nocy rozlega się jego głos rozkazujący:
— «Ty zrób to!» — «Ty buduj to!» — «Ty ucz dzieci!» — «Ty idź uprawiać rolę, siać zboże!» Do pioruna! co to jest?.. Jakiem prawem ma on tu rozkazywać? Jakiem prawem zabijać naszą wolność?..
— Nędznik! — zawołał groźnie Sirdey — nędznik, który siłą brutalną zawładnął większością tchórzliwych wychodźców i rządzi nimi, jak bydłem roboczem...
Dokoła Lewisa zgromadziło się więcej jeszcze niezadowolonych z rządów Kaw-diera próżniaków i wtórowało mu, żądając, ażeby przemocą usunąć Kaw-diera z wyspy.
— Dość słów i pogróżek, które w niczem nie szkodzą życiu tego uzurpatora! — rzekł Lewis. — Trzeba działać!
— A więc cóż robić mamy? — zapytali obecni prawie jednogłośnie.
— Choćby wraz z życiem pozbawić władzy tego przybłędę!
Straszliwe te słowa wyrzekł Lewis z taką wściekłością, że towarzysze jego mimowolnie odsunęli się od niego.
— Nie tak to łatwo! — szepnął Sirdey. — Kaw-dier silniejszym jest nietylko od każdego z nas pojedynczo, lecz od wszystkich razem...
— Dopóki tu rządzi, dopóty go słuchają... Niech jednak władza przejdzie do rąk innych, a natychmiast wszyscy odwrócą się od niego... Nic nie pomogą mu nawet jego dwaj dzicy towarzysze... Ach, z jaką rozkoszą zobaczę go powalonego u nóg moich!.. Z jaką rozkoszą każę go, jak psa rozstrzelać...
Wykrzykując to, aż dyszał z gniewu. Wyjął z kieszeni butelkę z wódką, odkorkował, przyłożył do ust i pić zaczął.
— Dosyć! — zawołał Sirdey — daj i nam!..
— Daj i nam się napić! — wołali dwaj bracia Moor, a wraz z nimi Johan Rame, niemiec, chłop rosły jak dąb, o złośliwym wyrazie czerwono-brunatnej twarzy.
— Macie, pijcie! — zawołał Lewis, oddając im butelkę.
Zaczęli pić kolejno, poczem Lewis mówił zniżonym chrapliwym głosem:
— Słuchajcie... z nim trzeba skończyć... On, albo my!.. rozumiecie?.. Dotychczas jest nas pięciu, gotowych do walki na śmierć i życie...
— Pięciu to mało! — rzekł Sirdey.
— Ale znajdą się i inni... Możemy liczyć na to, że w chwili napadu na Kaw-diera pójdzie z nami Jakson, pójdzie Miroff, Blimfeldman, Reed, pójdzie Chińczyk olbrzym...
— Sun?
— Tak, Sun, który drzewa łamie!...
— Będzie więc już dziesięciu...
— I to nielada zuchów...
— Ale wierzcie, znajdzie się przy nas dwa razy, trzy razy tyle, niech tylko zbraknie tego przeklętego włóczęgi... Do pioruna! czas działać!... Nie słowa teraz, lecz czyny dadzą znać światu, żeśmy nie stado baranów, nad którem taki Kaw-dier przewodzić może!... Precz z nim!
— Niech ginie! — powtórzyli z wściekłością wszyscy jednogłośnie.
Ucichli na chwilę, spojrzeli uważnie dookoła, a Widząc, że sami są na skraju lasu, dalej zaczęli się naradzać i snuć plany zguby dla Kaw-diera i nowopowstającego grodu.
Przed oczami spiskujących rozszerzała się wspaniała panorama nadmorska. Ale oni nie zwracali uwagi na otaczające ich pola uprawne, łąki z pasącemi się na nich trzodami, na wznoszące się coraz nowe liczne gmachy powstającego miasta, miejsca pracy i pomyślności tysiąca wychodźców. Na to wszystko w chwili tej nie patrzyli ci ludzie, nie podziwiali, co może w krótkim czasie zdziałać rozumna praca i silna wola.
Ludzi tych w tej chwili ogarnęło całkowicie jedno z najstraszliwszych uczuć — nienawiść. Jeżeli teraz nie przetną nici dobroczynnej działalności Kaw-diera, to z dniem każdym będzie to trudniej uczynić.
Już teraz prawie wszyscy szanowali i kochali tego wyjątkowego człowieka, który więcej dbał o ich szczęście i dobro, niż o własne.
Postanowili więc działać niezwłocznie.
W czasie tym wrócił Henry Rodes, przywożąc na pokładzie statku argentyńskiego kilkanaście rodzin kupieckich z Buenos Ayres. Kupcy ci natychmiast założyli w kilku punktach nowego grodu okazałe sklepy i przyczynili się wielce do jego ożywienia. W jednym z tych sklepów Tulia i Graciella Ceroni znalazły zajęcie, jako sklepowe, z czego niezmiernie były ucieszone. Halg zwolna przychodził do zdrowia. Już teraz nie było wątpliwości, że dzięki umiejętności lekarskiej Kaw-diera, niebawem odzyska je całkowicie.
Stała komunikacja między miastami Chili, Argentyny a wyspą Hoste, staraniem p. Hartlepoola, została zaprowadzona. Pierwszy okręt, który przybył do grodu Kaw-diera z Valparaiso, przywiózł lekarza i aptekarza. Było to wielkiem dobrodziejstwem dla wychodźców, wśród których nie brakowało chorych i cierpiących.
Pewnego wieczoru, może tydzień po pierwszej rozmowie ze spiskowcami, rzekł Lewis do Sirdey’a:
— Ilu już mamy ludzi, na których możemy liczyć?...
— Mniej więcej około stu dziesięciu...
— Stu przeciw tysiąca... to zbyt mało!.. Czy nie udało ci się więcej niechętnych dzisiejszym rządom przeciągnąć na naszą stronę?..
— Szło bardzo opornie i z tymi, którzy ostatecznie zgodzili się iść z nami przeciw tyranowi... Dopiero przeważyła obietnica, że każdy otrzyma sutą nagrodę w złocie i towarach, obficie teraz w mieście nagromadzonych.
— Przytem nie zapominajmy — rzekł starszy z braci Moor — że przeciw stu naszym zuchom Kaw-dier wśród swoich tysiąca baranów, bo tak nazwać muszę jego ludzi, nie znajdzie nawet połowy zdolnych do walki na śmierć i życie...
— Słuszna uwaga! — rzekł Lewis. — Ludzi zdolnych i gotowych do krwawej rozprawy po stronie Kaw-diera na palcach by policzyć można...
— Tak — mruknął Sirdey, — ale zechcijcie nie zapominać o tem, że sam Kaw-dier za stu starczy...
— O ile nóż nie obezwładni go nazawsze — mruknął groźnie drugi z braci Moor.
— Ach, gdybyśmy mieli broń palną! — westchnął Moor starszy.
— Gdyby choć jedną strzelbę!... jeden pistolet!... — dokończył Sirdey.
— I nóż jest dobry!... Nóż nie zawiedzie nigdy!... — rzekł szczerząc zęby olbrzymi Sun.
— Wierzaj mi — przerwał mu Lewis, — nożem niewiele zrobisz Kaw-dierowi... Człowiek to tak silny i zręczny, że podejść go i ugodzić znienacka będzie rzeczą prawie niepodobną!...
Nastąpiła chwila milczenia, które przerwał Sirdey:
— Nie sztylet przetnie pasmo dni tyrana Kaw-diera, lecz proch...
— Proch? — zapytali naraz wszyscy spiskujący.
— Tak!... Dom jego podminujemy!...
— Ale w jaki sposób?
— I kto tego dokona? — dały się słyszeć szybkie pytania.
— Ja! — odrzekł na pozór spokojnie Lewis Dorick. — Ja podłożę bombę pod dom Kawdiera, a uczynię to wtedy, kiedy odbywać będzie swe zwykłe z zaufanymi tylko przyjaciółmi narady... W ten sposób nietylko Kaw-dier, ale i jego główni doradcy pójdą w powietrze... Tak, w powietrze! — dodał z mocą, — ani z domu, ani z Kaw-diera, ani z jego przyjaciół śladu nie zostanie!
Wszyscy z podziwem patrzyli na straszliwego przywódcę.
— Do licha! — oburknął z gorzkim uśmiechem Sirdey, — tak mówimy o tem, jakbyśmy choć szczyptę prochu posiadali...
Zapanowało znowu głuche milczenie. Wśród krzewów poblizkich przeleciał ptak jakiś, zaszeleścił liśćmi i trawami powiew wiatru.
— To prawda, że dziś nie posiadamy — rzekł Lewis, — ale jutro możemy go mieć, ile będzie potrzeba.
— A skąd?...
— Z magazynów, których strzeże straż Kaw-diera.
— Będzie to trudno... To sprawa niełatwa!...
— Ale się powiedzie — odrzekł tajemniczo Lewis. — Wśród tych, którzy pilnują magazynu z bronią i prochem, znalazł się ktoś, kto nam sprzyja.. Za dobrą zapłatę wyda nam prochu tyle, ile go będzie potrzeba do wysadzenia na księżyc Kaw-diera i jego druhów...
— Któż to taki?
— Nazwiska jego nie pozwolił wymieniać Kennedy, który tą sprawą kieruje — odparł Lewis.
— A więc wybornie się wszystko składa!... — zawołał Sirdey.
— Zatem do widzenia!... Czas się rozejść!... Jutro o tej samej porze czekam na was tutaj. Niechaj wszyscy będą w pogotowiu do walki!.. — nakazywał Lewis.
W kwandrans potem spiskowcy, jeden za drugim, skradali się do miasta i rozchodzili pojedynczo w różne strony, aby, nie budząc podejrzenia, przygotować wszystko do nieuniknionej zguby Kaw-diera.
Wieczorem na drugi dzień pięciu spiskowych z Lewisem Dorickiem na czele skradało się wśród ciemności do miasta. Postanowili działać stanowczo i jak najszybciej. Wśród zarośli nadrzecznych czas jakiś się zatrzymali, pragnąc, aby noc ciemna zupełnie ukryła ich przed oczami mieszkańców miasta.
Gdy wreszcie przekonali się, że w mieście zapanowała cisza, że wszyscy udali się na spoczynek, szybko opuścili swoją kryjówkę, i ostrożnie skradając się, weszli niepostrzeżeni do miasta.
Najpierw zatrzymali się przed nowowzniesionym gmachem zarządu miejskiego, czyli ratuszem. Na placu i na sąsiadujących z nim ulicach nie było nikogo.
Kennedy dał znak i znanemi sobie dobrze bocznemi drzwiami, przy których stał tej nocy na straży jeden z przekupionych marynarzy, wszedł z towarzyszami na niewielki dziedziniec, skąd łatwo się było dostać do magazynów z bronią i prochem. Stojący na straży marynarz dał mu klucz, mówiąc:
— Bierzcie czemprędzej... A śpieszcie się, bo ten zły duch Kaw-dier lubi niespodziewanie sprawdzać wśród nocy, czy straże czuwają nad magazynami...
— Nie bój się! — szepnął złowrogo Lewis, — gdyby się tu zjawił, zginie!
Mówiąc to, wyjął nóż z za pasa, mocno ściskając rękojeść jego.
Tymczasem bracia Moorowie i chińczyk Sun już pochwycili jedną baryłkę z prochem i wynieśli na zewnątrz.
— Wybornie! — rzekł Lewis — to jedna... Teraz przynieście drugą...
— A to poco? — zapytał Sirdey, — toć i tej wystarczy, ażeby całe miasto wysadzić w powietrze?
— Tak, tej jednej wystarczy, ale ta druga potrzebna nam będzie na przyszłość... Już mam bezpieczne miejsce, w którem ją ukryjemy.
W milczeniu spełniono żądanie Lewisa i wytoczono drugą beczułkę.
Nagle wszyscy obejrzeli się trwożnie, gdyż wiatr powiał i poruszył otwartemi dzwiami, przy których stał strażnik.
— To wiatr... nie bójcie się! — uspokoił towarzyszów Lewis, spoglądając na niebo, które zasnuło się ciemnemi mglistemi chmurami.
— Wybornie! — szepnął z radością — los nam sprzyja, noc dzisiejsza jest wyjątkowo ciemna.
I na dany znak rozpoczęli wszyscy pracę, która polegała na zabraniu jednej beczki z sobą, a na zatoczeniu drugiej do sali posiedzeń w gmachu ratusza i ukryciu jej pod jednym ze stołów, gdzie zwykle odbywały się narady starszyzny miejskiej z Kaw-dierem na czele. Pod tę beczkę, do otworu w niej zrobionego, Lewis położył lont, który przekupiony strażnik miał zapalić przed samem rozpoczęciem posiedzenia i uciec. Lont był tak urządzony, że potrzeba było kilkunastu minut czasu od chwili zapalenia go, aby proch w baryłce zapalił się i aby nastąpił straszliwy wybuch, od którego gmach do fundamentów miał być zburzony, a wszyscy, którzyby się wtedy w nim znajdowali, zabici.
Pouczywszy strażnika, aby wiedział jak ma wszystko wypełnić, Lewis rzekł mu:
— Otrzymasz tak sowite wynagrodzenie, że nie będziesz potrzebował pracować, choćbyś żył dwieście lat... Postaramy się, abyś miał dowoli, czego tylko zapragniesz... Nikt się nie domyśli, że pod stołem, przykrytym ciężkiem do ziemi spływającem suknem, znajduje się proch. Kiedy nastąpi wybuch, ty będziesz już za miastem wśród nas... i zdala będziesz mógł podziwiać, jak Kaw-dier i jego ludzie bez pomocy balonów zaczną fruwać w powietrzu.
Zaśmiał się złowrogo i nachylając się do ucha strażnika, dodał:
— A gdybyś tego nie uczynił, o czem ci mówię, to wiedz, że czeka cię zguba, bo klucze od magazynu z bronią i prochem ja zabieram z sobą... Wydałaby się więc twoja zdrada i zostałbyś ukarany śmiercią...
— Wszystko to zbyteczne, co mówisz — rzekł do Lewisa Kennedy, — on zrobi, czego się podjął... Uciekajmy, bo czas nagli... korzystajmy z ciemności nocy i zbliżającej się burzy.
Jakoż istotnie dał się słyszeć daleki grzmot, wicher wzmógł się i deszcz ulewny zaczął padać.
Spiskowcy zawinęli się w swoje płaszcze i pojedynczo, mając przed sobą olbrzymiego Suna, który dźwigał zabraną beczułkę z prochem, wymknęli się uchodząc jak złe duchy, z gmachu ratusza, a następnie z miasta.
Plan ich obmyślony z szatańską przebiegłością i śmiałością niebawem miał pozbawić życia tego, kto wielekroć narażał życie swoje w obronie słabszych i uciśnionych.
Dopiero nad ranem ucichła burza i deszcz przestał padać. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zbudziły Kaw-diera, który wstał, i jak to było jego zwyczajem, natychmiast wyszedł na miasto, aby zobaczyć, czy nic złego nie zagraża jego mieszkańcom, i czy roboty przy budowie gmachów szkolnych i portu postępują naprzód.
Najsampierw jednak dnia tego skierował swe kroki do gmachu ratuszowego, aby się przekonać, czy burza nocna nie wyrządziła tam szkód jakich.
Wchodząc do przedsionka, Kaw-dier zauważył, że stojący na straży marynarz drgnął i cofnął się przed nim o kilka kroków, jak przed widmem.
— Co mu się stało? — pomyślał, przechodząc zwolna przez korytarz do jednej z sal, gdzie złożone były plany budowy nowego kościoła.
Kaw-dier przejrzał te plany, gdyż pragnął, aby świątynia wyglądała okazale i była ozdobą nowego miasta, aby zdaleka wieżycami swemi wskazywała, że ci, którzy ją wznieśli, nie zapomnieli o Bogu.
Przez chwilę przeglądał plany, dając pierwszeństwo stylowi gotyckiemu.
W wyobraźni swej widział już pośrodku nowego grodu, na głównym placu, wspaniały dom Boży, a wokoło rzesze ludu, śpieszącego na modlitwę, dla oddania hołdu Stwórcy świata.
Naraz z zadumy wyrwał go odgłos z szybkich kroków. Odwrócił się i spostrzegł, że człowiek przeznaczony do trzymania straży, śpiesznie uchodził z gmachu. Biegł on, jakby go kto gonił, trzymając broń przy sobie.
Kaw-diera zdziwiło to bardzo.
— Co się stało temu człowiekowi? — pomyślał. — Gdym wchodził, zmieszał się na mój widok, a teraz wraz z bronią ucieka co sił, zamiast czekać, aż przyjdzie zmienić go inny wartownik. Chyba oszalał?
Naraz przyszła mu inna myśl do głowy.
— Ten człowiek uciekł, jakby coś złego zrobił. Trzeba się przekonać dokąd on pobiegł.
I zbliżył się do okna, ażeby lepiej mógł widzieć uciekającego.
Miasto złociło się w promieniach porannego słońca, krople rosy po burzliwej nocy błyszczały, jak brylanty na gałązkach drzew i krzewach ogrodowych. Przepiękny poranek napełniał wszystko, co żywe, radością i weselem.
W ulicy, która prowadziła za miasto do podnóża skalistych wzgórz, okrytych lasami, wartownik biegł co sił, jakby go kto gonił. Niebawem zniknął w zaroślach zamiejskich.
— To dziwna rzecz! — myślał Kaw-dier... — Dlaczego uciekł?...
I odwróciwszy się od okna, zwolna skierował się do wyjścia z gmachu.
Właśnie przechodził przez główną salę, gdzie stał duży sesyjny stół, pokryty ciężkiem suknem zielonem, gdy powonienie jego uderzył jakiś swąd niemiły.
Coś się tliło. Ale co i gdzie?...
Uważnie obejrzał się na wszystkie strony, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł.
A jednak niemiły swąd coraz mocniej drażnił jego powonienie, przywykłe do czystego, wonnego powietrza stepów i lasów.
Nagle wzrok jego padł na podłogę przy stole, gdzie spostrzegł koniec leżącego, zwęglonego sznura.
Straszliwa myśl zabłysła w głowie Kaw-diera.
— Lont!... sznur zapalony!... — wyszeptał, podnosząc błyskawicznym ruchem sukno ze stołu.
Wzrok jego ujrzał tam beczkę, a przy niej w połowie sznur spalony.
— Co za szatański zamach! — zawołał. — Gdyby lont nie zagasł, cały gmach leżałby teraz w gruzach...
O sobie nic nie mówił, lecz jasnem było, że cudem ocalał.
Po chwili odzyskał zimną krew i zaczął badać przyczynę, dla której lont nie spalił się w całości.
Oto na podłodze w tem miejscu, gdzie leżała druga połowa sznura, widać było rozlaną wodę.
Skąd się wzięła w tem miejscu?... Kto ją rozlał?...
Jeden rzut oka rozjaśnił tajemnicę. Jedno z górnych okien sali nie było na noc szczelnie zamknięte. Woda deszczowa, uderzając w szyby, łatwo przez otwór dostawała się do wnętrza sali i ściekając spływała po ścianie na podłogę, a z podłogi pod stół.
Widocznie zbrodniarze, ustawiając beczkę z prochem i rzucając lont, nie zwrócili na to uwagi, a może wtedy jeszcze, gdy to robili, nie było wody na podłodze.
— Opatrzność czuwa! — rzekł Kaw-dier. — Gdyby nie burza i ulewa wśród nocy, nie żyłbym już, a wraz ze mną najpiękniejsza część miasta byłaby w gruzach wraz z nieszczęsnymi mieszkańcami...
Upewniwszy się, że sznur zupełnie został zgaszony i wysunąwszy beczkę z prochem z pod stołu, Kaw-dier niezwłocznie udał się do p. Hartlepoola, który mieszkał w pobliżu ratusza.
Hartlepool spał jeszcze, więc Kaw-dier chwilę czekał, aż wstał i ubrał się.
— Dłużej wczoraj, niż zwykle — rzekł, witając rannego gościa — siedzieliśmy z dziećmi, więc zaspałem nieco...
— Jest jeszcze bardzo wcześnie, — rzekł, hamując swe wzburzenie Kaw-dier, przyszło mu bowiem na myśl, co były winne zbrodniarzom te małe dzieci państwa Hartlepool, które w razie udania się zamachu, teraz leżałyby bez życia wśród gruzów zburzonego domostwa.
— To, co panu opowiem, niech będzie wspólną naszą tajemnicą — rzekł do Hartlepooia, — bo poco trwożyć i przerażać Bogu ducha winnych mieszkańców naszego miasta...
Hartlepool przyrzekł, że do nikogo nie wspomni o tem, co usłyszy.
— O szlachetności serca pańskiego — rzekł tenże — i o zdrowym, trzeźwym rozumie jestem przekonany.
I zniżając głos, aby w przyległym pokoju żona i dzieci Hartlepoola nie usłyszały słów jego, opowiedział, co za straszliwe niebezpieczeństwo groziło przed chwilą miastu.
— Co najsmutniejsza — zakończył, — to wiarołomstwo i nikczemność wartownika... Człowiek ten dał się użyć nędznikom za narzędzie zbrodni!...
— Nędznikom — powtórzył przerażony opowieścią przyjaciela Hartlepool, — lecz na Boga, któż oni są?...
— Nie wiem — odrzekł głucho Kaw-dier, — w każdym razie obowiązkiem naszym podwoić teraz czujność i dozór nad bezpieczeństwem miasta i jego mieszkańców...
— A zarazem schwytać zbrodniarzy i uczynić ich nieszkodliwymi na przyszłość.
Pan Hartlepool i Kaw-dier własnemi rękami zanieśli beczułkę z prochem z powrotem do magazynu, przyczem spostrzegli brak jeszcze jednej.
— Niebezpieczeństwo więc nie zostało usunięte, kiedy skradziono tyle prochu. Bez wątpienia uczynili to ci sami zbrodniarze, którzy chcieli wysadzić ratusz w powietrze — mówił Kaw-dier. — Prochu, który skradli, zapewne użyją na nowy jakiś zbrodniczy zamach... Rzeczy przybierają charakter bardzo poważny... Należałoby zaprowadzić czujną i sprawną policję, któraby czuwała nad udaremnieniem podobnych zachcianek ludzi, bezwarunkowo zasługujących na nazwę wyrzutków społeczeństwa...
Na razie nie można było nic innego przedsięwziąć nad podwojenie straży przy magazynie z prochem i bronią, oraz przy niektórych gmachach publicznych.
Poszukiwania przedsięwzięte w celu pochwycenia wartownika, który zapalił lont i chciał spowodować wybuch prochu, nie odniosły żadnego skutku. Tak samo na nic się nie zdało najskrupulatniejsze śledztwo w celu wykrycia miejsca przechowywania skradzionej baryłki prochu.
Lewis Dorrick i jego towarzysze zaraz nazajutrz spostrzegli, że ich zbrodnicze zamiary nie udały się, bo gmach ratusza stał nienaruszony. Udawali zatem obojętnych i niby wzięli się do swych zwykłych zajęć.
Ponieważ Kaw-dier i Hartlepool zachowali milczenie tak, że nikt się o tem nie dowiedział, więc rzeczy szły dalej swoim trybem.
Lecz Kaw-dier nieustannie dniem i nocą sam wglądał we wszystko i interesował się wszystkiem. Teraz zajął się obmyślaniem planu budowy wielkiej elektrowni, aby można było zużytkować jej siłę dla oświetlenia miasta, dla urządzenia latarni morskiej, zaprowadzenia kolejki miejskiej i podmiejskiej.
Te plany całkowicie pochłaniały mu każdą wolną chwilę.
— Cóżby to za szczęście było — mówił sam do siebie — gdyby mi się udało na skałach przylądku Horn zbudować olbrzymią latarnię morską, której światło zdala już oświetlałoby drogę morską, tak niebezpieczną w tych miejscach, tak pełną zdradliwych skał podwodnych i licznych wysepek... Czyż w ową burzliwą noc, gdy rozbił się «Jonatan», nie uratowało reszty załogi tego okrętu jedynie to, żem rozpalił wtedy ogień na najwyższym wierzchołku przylądka Horn?...
Latarnia morska w tem miejscu byłaby prawdziwem dobrodziejstwem dla żeglarzy.
Oprócz Halga Kaw-dier polubił serdecznie Pawełka i Piotrusia, ośmioletnich chłopców, zupełnych sierotek, którymi po rozbiciu się «Jonatana» zaopiekował się i polecił ich dobroci serca żony pana Rodesa.
Chłopcy, którzy stracili rodziców tak wcześnie, poprostu ubóstwiali swego szlachetnego opiekuna.
Najulubieńszą dla nich rozrywką, po zajęciach w szkole, były wycieczki nad morze. Towarzyszył im wtedy nieodstępnie olbrzymi Zol, wierny pies Kaw-diera, przepadający za zabawami z obu chłopcami.
Zol zdawał się być najszczęśliwszym, gdy ze swymi małymi przyjaciółmi mógł się wyrwać w góry lub na wybrzeże.
Pewnego przedwieczora Piotruś i Pawełek wybiegli jak zwykle za miasto. Zol biegł za nimi, radośnie skomląc, chłopcy zaś wołali:
— Zol, dobry piesek!... Szukaj, szukaj!
Zwierzę nie posiadało się z radości i co chwila ogromny swój łeb z radością zwracało w stronę chłopców.
Ci zaś biegli u stóp skalistych wzgórzy, wśród których, tuż nad brzegiem morza czerniły się wejścia do grot, gdzie niedawno jeszcze złożona była i przechowywana broń z «Jonatana» i pewna część ekwipażu.
Groty te stanowiły dla Pawełka i Piotrusia pełne tajemnic podziemia, które z pewną obawą, ale i z ciekawością zwiedzali. W nich też rozniecali sobie ogień i piekli kartofle bawiąc się w kucharzy, restauratorów i gości.
Zol zwykle biegł pierwszy do wnętrza groty i węsząc na wszystkie strony, zaglądał do wszystkich jej zakątków.
Tym razem jednak pies stanął nagle jak wryty, najeżył szerść i do groty się nie kwapił, warcząc groźnie.
— Ktoś tam jest — rzekł szeptem Pawełek.
— Może słoń — odrzekł Piotruś, któremu w dziecinnej jego wyobraźni roiło się, że koniecznie na wyspie muszą być dzikie słonie, tylko się przed ludźmi ukrywają.
— Może zbójcy? — rzekł Pawełek.
— Uciekajmy! — radził Piotruś, obejmując rękami za szyję wciąż warczącego Zola.
Chłopcy przez chwilę stali w milczeniu, nie wiedząc, co z sobą robić. Wnet atoli odważniejszy od Piotrusia Pawełek rzekł:
— Ty trzymaj Zola, a ja podejdę pocichu i przekonam się, kto tam w grocie siedzi...
I dzielny chłopczyk żwawo poskoczył i wkrótce zniknął w głębi groty.
Olbrzymia grota, podzielona na kilka pięter, dobrze była znana obu chłopcom. Pawełek nieraz po kilka godzin przebywał w niej z Piotrusiem, poszukując urojonych słoni, lwów i tygrysów.
Teraz najwyraźniej słyszał, jak w dolnej pieczarze rozmawiało kilku ludzi.
Kto oni?... Czego tu chcieli?...
Pawełek z przerażeniem pomyślał, że może to istotnie są zbójcy.
— Towarzysze! — mówił ktoś w pieczarze — godzina czynu wybiła!...
Był to głos Doricka Lewisa.
— Zamach nasz nie udał się!... Kaw-dier żyje!... gmach ratusza stoi nienaruszony... Trzeba działać w inny, bardziej stanowczy sposób...
— W jaki? Mów!
— Mamy proch w tej grocie ukryty... Dwie bomby mam już z niego przygotowane...
— Tak — mruknął Fred Moor, — bomby są, ale kto je w Kaw-diera rzuci?...
— Ja! — odrzekł z zawziętością Dorick.
— Kiedy?
— Dziś w nocy, gdy będzie obchodził straże, głowa jego spadnie do moich nóg.
Nastała cisza. Rozmowę dalszą prowadzono już szeptem.
Pawełek zdrętwiał z przerażenia, serce jego ścisnął ból i gniew.
— Jakto, więc jego ukochany opiekun ma zginąć tego wieczoru?... Mają go zabić złoczyńcy?...
Chłopiec uczuł gwałtowne pragnienie ratowania Kaw-diera, uprzedzenia go o grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Zol — zawołał na psa, — biegnij do pana, sprowadź tu ludzi!
Zmyślne zwierzę, jakby go zrozumiało, pędem pobiegło w kierunku domu, sam zaś Pawełek chciał za nim szybko opuścić grotę. W tej chwili atoli zawadził nogą o kamień, który z hałasem potoczył się do dolnej groty. Chłopiec potknął się i upadł na ziemię.
Dał się słyszeć wtedy głos Freda Moora:
— Niebezpieczeństwo!.... Ktoś tu jest, jesteśmy zdradzeni!...
I nim chłopiec zdążył się podnieść, już Moor pochwycił go w swe ręce.
— Co tu robisz? — zapytał groźnie.
— Bawię się — odrzekł Pawełek.
— Kłamiesz! — krzyknął zbrodniarz. — Powiedz prawdę!
Mówiąc to, uderzył chłopca z całej siły. Lecz Pawełek zaciął się i pomimo razów spadających na niego, nic nie odpowiedział.
Moor pochwycił go i przyprowadził przed Doricka i jego towarzyszy.
— Co z nim zrobić? — zapytał. — Najlepiej byłoby o tak!...
Nie dokończył, tylko ręką ścisnął za gardło chłopczynę.
— Nie!... nie trzeba!... Nie duś go!... — rzekł Dorick. — On o niczem nie wie... Rozmowy naszej nie słyszał...
— A jeśli słyszał?
— W takim razie, dla bezpieczeństwa naszego i spokoju, zwiąż go i zaknebluj mu usta... Do jutra może tak przeleżeć w tej grocie... A jeśli nikt mu nie da pomocy, to mniejsza o niego...
Moor uczynił zaraz, co Dorick kazał, i w chwilę później Pawełek leżał już na skalistem dnie groty z rękami związanemi i ustami zakneblowanemi.
Złoczyńcy natychmiast potem rozpoczęli swą niecną robotę, umawiając się, co który z nich ma robić, gdy napadną Kaw-diera.
Piotruś, zdziwiony długą nieobecnością Pawełka, nie wiedział, co to znaczy, że towarzysz jego tak długo nie wraca.
Ale myśląc, że Pawełek chce mu jakąś niespodziankę zrobić, stał jeszcze i czekał.
Po chwili, w obawie, że Pawełka coś złego spotkało w grocie, szybko tam podążył.
Przezorny chłopiec ostrożnie przesunął się między skalistemi ścianami parowu, który prowadził do groty. Znany mu był ten ukryty parów dobrze, często bowiem przechodził nim z Pawełkiem dążąc do grot podług niego, zaczarowanych.
Zaniepokojony o los towarzysza, przebiegł szybko wnętrze pierwszej groty i zatrzymał się przed niewielkim otworem, przez który było widać drugą podziemną komorę; w niej właśnie złoczyńcy odbywali swoją tajemną naradę.
Piotruś spojrzał w głąb tej groty i zadrżał. Mimowolny cichy okrzyk przerażenia wyrwał się z ust jego.
Przy jaskrawem świetle płonącej pochodni kilka postaci zajętych było jakąś czynnością, która całkowicie pochłaniała ich uwagę. Chłopiec spostrzegł, że kolejno brali z beczki proch i sypali go w blaszane pudełka.
— Jedna!... dwie!... trzy! — dał się słyszeć głos Doricka — to jeszcze mało!... Musimy mieć bomb zapas znaczny... Niech ginie Kaw-dier!... ten tyran... Wkrótce się go pozbędziemy, gdy go ta wielka bomba rozszarpie.
Piotruś przeraził się. Musi zaraz rozmówić się z Pawełkiem, ale gdzie on jest? Naraz usłyszał kogoś mówiącego:
— Ale czy związałeś dobrze tego smarkacza, bo jeżeli słyszał cokolwiek, to ucieknie i da znać.
— Nie obawiajcie się — rzekł Moor, — leży tam w trzeciej grocie, a stamtąd niema wyjścia.
Piotruś zastanowił się. Więc złoczyńcy chwycili jego towarzysza i gotowi go zabić. On musi zaraz dostać się do Pawełka i uratować go. Ucieszyła go wiadomość, że leży w trzeciej grocie, tam jest wejście i wyjście, ale tylko im znane; nieraz tamtędy przechodzili, bawiąc się w chowanego. Wybiegł jak można najciszej, okrążył pagórek i w kilkanaście minut potem wślizgnął się przez wązki otwór między zaroślami w szczelinę skały. Po chwili był już w niewielkiej grocie. Posuwał się w niej, macając rękami i nogami ostrożnie. Leżący Pawełek widział go wchodzącego i szepnął:
— Piotruś, ja tu jestem. Masz nóż?
— Mam, zaraz cię uwolnię.
Schyliwszy się, porozcinał sznury krępujące Pawełka.
Chłopiec powstał i obadwaj pocichu dążyli do ukrytego wyjścia. I byłaby się ucieczka udała, gdyby na nieszczęście w tej chwili Moor nie wszedł do groty, aby jeszcze raz spojrzeć, czy chłopiec nie rozwiązał sznurów. Jakże się ździwił, gdy rzuciwszy okiem, ujrzał niepewne światło przenikające przez szczelinę i Pawełka wolnego, dążącego ku temu światłu.
— Więc tam jednak jest wyjście! — zawołał.
Wściekły z gniewu, zaklął okropnie, rzucił się za chłopcem i zaczął wciskać się za nim w szczelinę, chcąc go pochwycić. Wśród zupełnej ciemności, gdyż uciekający chłopcy zasłonili światło z zewnątrz, — macając rękami naokoło siebie i uderzając coraz głową o sklepienie skały, Fred kierował się tylko odgłosem kamyków, które się zsuwały z pod nóg uciekających.. Nie wiedział wcale, że ich ma przed sobą dwóch, a chłopcy zachowywali się cichutko. Wysilali się tylko, aby jaknajprędzej wydostać się ze szczeliny na zewnątrz pagórka. Wyjście to prowadziło pod wystającą skałę, ale tak zwieszającą się nad otworem, szczeliny i tak popękaną, że za najmniejszem uderzeniem mogła spaść i zatamować wejście.
Szczelina ku wyjściu była coraz węższą i niższą, i dzieciaki mogli przez nie prześlizgnąć się, lecz Moor musiał zginać się i przeciskać w pozycji prawie leżącej.
Już Piotruś przepełznął szczęśliwie, gdy Pawełek czołgał się za nim na rękach i nogach. Naraz ten ostatni poczuł, że go coś schwyciło za piętę i przytrzymało. Jednocześnie usłyszał grzmiący głos:
— Mam cię, mały bandyto, teraz mi nie ujdziesz!
Fred Moor był wściekły, na nic nie zważał, byle tylko pochwycić zbiega. Uderzył już głową o skałę, aż krew z czoła pociekła, ale czołgał się szybko, wyciągając instynktowo ręce przed siebie. Wtedy właśnie chwycił nogę chłopca.
Pawełek krzyknął. Przez myśl mu przeszło niebezpieczeństwo nie jego, ale uciekającego przed nim Piotrusia. Wiedział, że sam jest zgubiony, ale szło mu o to, aby tamten mógł ujść. Trzymany przez Freda i ciągniony w tył, wyrywając się mu, chwycił się z ogromnym wysiłkiem obiema rękami wystającej bryły skalnej. Nagle ta się zachwiała i runęła z łoskotem, zamykając wyjście ze szczeliny.
Na ten hałas Piotruś, który był już zewnątrz, zatrzymał się. Zbliżył się ku wyjściu i zaczął wołać Pawełka, najpierw cicho, potem coraz głośniej. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, cisza była zupełna. Zaczął macać rękami i spostrzegł zawaloną skałę. Domyślił się, że spadła na Pawełka.
Przerażony, w pierwszej chwili nie ruszył się z miejsca, lecz zaraz puścił się szybko z pagórka na dół, biegnąc co sił po pomoc.
Wpadł na idącego właśnie w tamtą stronę z Hartlepoolem Kaw-diera. Szli za psem, którego zachowaniem się byli zaniepokojeni. Zobaczywszy Kaw-diera Pawełek chwycił go za rękę i upadł przed nim wymawiając w najwyższem przerażeniu tylko pojedyńcze niezrozumiałe wyrazy: Panie! Zbójcy... Pawełek... w grocie... Sirdey... bomba... zabity... ratunku... Pawełek...
Kaw-dier podniósł go i chwiejącego się przytrzymał, dopytując się, co się stało. Lecz dzieciak tak był przerażony, że nic prócz nowych wyrazów bez związku nie można było z niego wydobyć. Jakby stracił rozum.
Mocno zaniepokojony zwrócił się Kaw-dier do p. Hartlepoola, mówiąc:
— Tam istotnie musiało się stać coś nadzwyczajnego... Weź pan kilku ludzi i podążaj za mną do groty. Ja idę przodem... Ale niech wezmą z sobą pochodnie.
Zwracając się zaś do zrozpaczonego chłopca, rzekł uspokajająco:
— Ucisz się, mały, i opowiedz, co się stało. Zaraz pójdziemy do Pawełka. Prowadź nas tam!
— Ach Pawełek... — powtarzał ciągle chłopiec nieprzytomny — zabity — Moor Sirdey — zbójcy...
Kaw-dier wziął chłopca za rękę:
— Chodźmy prędko — rzekł ciągnąc chwiejącego się chłopca.
Skierowali się ku pagórkom. W dwie minuty po nich, Hartlepool na czele pięciu ludzi zbrojnych również wyruszył.
Na nieszczęście, wśród nadciągających ciemności nocnych, zbrojny orszak nie widział śpieszącego Kaw-diera. Ponieważ powiedział: «Do groty», Hartlepool szedł ku tej grocie, którą znał i gdzie niegdyś ukrył strzelby, gdy Kawdier, prowadzony przez Piotrusia, kierował się ku stronie jaskini, gdzie Dorick wraz z towarzyszami swemi urządził sobie zbrodniczą kwaterę.
Usłyszawszy wykrzyk Moora, gdy ten schwycił Pawełka, Dorick w pierwszej chwili ruszył na pomoc, ale pomyślawszy, że Moor da sobie sam radę z dzieciakiem, gdy się stamtąd nic nie odzywało, wrócił do swej niecnej roboty.
Jednak Moor nie wracał. Zdziwieni długą nieobecnością towarzysza i zaniepokojeni, zajrzeli do drugiej groty. Naprzód szedł Moor młodszy, za nim Dorick, potem Kenedy, a na końcu Sirdey. Lecz ten się cofnął, ostrożnie wyszedł z podziemia i śpiesznie się oddalił. Zniknięcie Freda Moora nie wróżyło mu nic dobrego, dlatego uważał za stosowne chwilowo wycofać się z afery, mogącej pociągnąć za sobą przykre następstwa. Wolał czekać w ukryciu na to, coby się stać mogło i wówczas korzystać z okoliczności.
Idąc dalej Dorick i jego towarzysze, weszli do galerji, którą Fred Moor udał się do Pawełka. Grota ta nie miała wyjścia, gdzie zatem podział się Moor? Po kilkunastu krokach, przy świetle pochodni zobaczyli kupę gruzów i spiętrzonych kamieni, tak że trzeba było zatrzymać się. Stanęli niepewni, nie przypuszczając, aby pod temi gruzami mógł leżeć ich towarzysz.
Przerażeni tym wypadkiem niewytłómaczonym, wrócili w milczeniu do pierwszej groty. Lecz tu czekała ich niespodzianka: Nagle spostrzegli dwie postacie: dorosłego mężczyzny i dziecka, stojące u wejścia. Wesoły ogień, który rozpalili, rozpraszał ciemności. Nędznicy poznali obie postacie.
— Chłopiec! — zawołali wszyscy trzej, zdumieni, że widzą tego samego dzieciaka, którego przed półgodziną tak mocno związali i zakneblowali. — Kaw-dier! — szepnęli inni, przejęci strachem i gniewem.
Przez chwilę się zawahali, lecz zaraz wściekłość ich ogarnęła i młodszy Moor oraz Kennedy rzucili się naprzód.
Nieruchomy, stojąc na progu, oświetlony przez ogień Kaw-dier czekał na swych przeciwników. Oni w mgnieniu oka wyciągnęli noże, chcąc się rzucić na przybyłego, lecz ten nie dał im czasu na wymierzenie mu ciosu, i chwyciwszy jedną ręką za gardło jednego, a drugą drugiego, uderzył ich tak silnie głowami o siebie, że padli obydwa.
Moore miał dosyć, lecz Kennedy powoli podnosił się trzymając się za głowę.
Nie troszcząc się już o niego, Kaw-dier posunął się ku Dorickowi.
Ten, oszołomiony błyskawicznym przebiegiem całego wypadku, był dotąd niemym widzem tej walki, nie biorąc w niej udziału. Stał w tyle trzymając w ręku bombę, z której zwieszał się knot. W chwili, gdy Kaw-dier zwrócił się ku niemu, krew uderzyła zbrodniarzowi do głowy, zrobiło mu się czerwono przed oczami.
— Teraz zobaczymy, kto zwycięży — pomyślał, — zobaczymy, kto z nas zginie!
Skoczył do ognia, chwycił głownię, przyłożył ją do knota i cofając rękę z bombą, zamierzył rzucić nią w Kaw-diera.
Na wybuch ten odpowiedział z zewnątrz krzyk przerażenia. To Hartlepool i jego ludzie znaleźli wreszcie właściwy kierunek i biegli pędem do groty. Przybyli w chwili, gdy tam rozgrywała się okropna tragedja. Widzieli płomień obejmujący ognistemi językami Kaw-diera, który stał wpośród tego ognia nieruchomy jak posąg z marmuru. Mały Piotruś trzymał się go silnie, patrząc na wszystko przerażonym wzrokiem. Rzucili się na pomoc wodzowi.
Lecz ten nie potrzebował pomocy. Wybuch ocalił go cudownie: powietrze, poruszone gwałtownie, rozdzieliło się na dwa prądy, które przebiegły obok niego, nie obaliwszy go. Spostrzegłszy przybywających, rzekł im tylko głosem spokojnym:
— Pilnujcie wejścia!
Zdumieni tą zimną krwią, Hartlepool i jego ludzie cofnęli się i stanęli przed grotą. Ponieważ ogień wskutek wybuchu zgasł, ciemność była zupełna.
— Zapalcie pochodnie! — rozkazał Kaw-dier.
Wtedy jakiś cień u wejścia poruszył się i zanim zapalono pochodnie, zsunął się z pagórka i znikł w ciemnościach. To Sirdey czatował i śledził przebieg okropnej sceny, a widząc, co się stało, czemprędzej się oddalił.
Kaw-dier z kilkoma ludźmi wszedł teraz do wnętrza groty. Widok był okropny. Na ziemi zakrwawionej leżały strasznie poszarpane szczątki ludzkie. Zaledwie można było poznać ciało Doricka bez głowy i rąk, które wybuch oderwał. O kilka kroków dalej leżał Moore młodszy z rozszarpanym brzuchem. Dalej leżał Kenedy, ale nie ranny, tylko jakby uśpiony.
— Ten żyje — rzekł Kaw-dier — przyłożywszy ucho do jego piersi.
Rzeczywiście dawny marynarz na pół zduszony przez Kaw-diera, upadł i temu upadkowi winien był swoje ocalenie.
— Ale nie widzę tu Sirdeya — zauważył Kaw-dier, — a jednak musiał tu być.
Przeszukano grotę i nigdzie nie znaleziono śladu kucharza z «Jonatana». Lecz wśród stosu gruzów i gałęzi Hartlepool spostrzegł baryłkę z prochem, z której Dorick część ujął.
— Oto nasza druga baryłka skradziona — zawołał tryumfująco. — To są więc ci sami ludzie, co podłożyli pierwszą w ratuszu.
Nagle Piotruś, dotychczas milczący, ujął za rękę Kaw-diera i cienki głosik odezwał się prosząco:
— Panie gubernatorze, a Pawełek, czy go nie poszukamy?
Piotruś miał słuszność. Jeszcze się wszystko nie skończyło. Należało znaleźć Pawełka, który, podług Piotrusia, należał do tego całego zdarzenia.
— Prowadź nas, chłopcze, tam, gdzie go zostawiłeś — rzekł Kaw-dier.
Piotruś wszedł do drugiej groty i wszyscy posunęli się za nim. Przy wejściu pozostał tylko jeden zbrojny na straży. Potem zbliżyli się do szczeliny, aż do miejsca, gdzie skała się zapadła.
— Oto tam — rzekł Piotruś — pokazując wielką kupę odłamów skalnych.
Okropna boleść wyryła się na twarzy chłopca, a jego błędne spojrzenie wzbudzało litość w towarzyszących mu. Już nie płakał, lecz oczy błyszczały gorączkowo, a usta zaledwie wymawiały wyrazy.
— Tam? — zapytał Kaw-dier — ależ tam nie można iść dalej.
— Tam leży Pawełek — powtarzał chłopiec uporczywie, wskazując fatalne miejsce drżącą ręką.
— Co to ma znaczyć? Przecież nie przypuszczasz, aby Pawełek leżał pod tą kupą gruzów i kamieni.
— Ależ tak — wyjąkał Piotruś. — Tu było przejście. Dzisiaj tu przyszliśmy... Dorick mnie złapał... Ja uciekłem... Pawełek biegł za mną... Fred Moor nas gonił... Pawełek... obalił skałę... i wszystko się zapadło... a zrobił to... abym ja mógł uciec!... O panie, ratuj Pawełka!
Nie mógł mówić, z ust jego wychodziły bez ładu wyrazy.
Kaw-dier wzruszony uspokajał dziecko.
— Poczekaj, kochanie — mówił — bądź cierpliwy. Wydobędziemy twego przyjaciela, zaraz zabierzemy się do tego. Panowie, do roboty!
Wzięto się gorliwie do usuwania odłamów i grubszych bloków. Wspólnemi siłami kruszono je i odwalano na bok. Piotruś patrzał na to niecierpliwie. Pokazało się, że to nie było jego urojenie, bo niezadługo z pod gruzów ujrzano jakąś nogę; ale nie była to stopa dziecka, zatem nie mogła być nogą Pawełka, przeciwnie, musiała należeć do człowieka dorosłego, a nawet wielkiego.
Śpieszono się z odkopywaniem i wkrótce zobaczono drugą nogę, a potem całego człowieka, leżącego na piersiach. Gdy go chciano stamtąd wyciągnąć, coś się opierało. Widoczne było, że jedną rękę wyciągniętą coś przytrzymywało. Odsunięto znów kamienie i pokazało się, że ręka trzyma palcami stopę dziecka w kostce. Uwolniono rękę i odwrócono człowieka do światła. Poznano w nim Freda Moore. Głowa zmiażdżona, piersi zgniecione, nie żył.
Wzięto się jeszcze gorliwiej do pracy. Ta noga, którą trzymał w swej ręce, musiała być więc nogą Pawełka. Istotnie przy wspólnych a śpiesznych wysiłkach, odwalono wielki kamień przyciskający i pokazały się golenie chłopca.
Czy Kaw-dier dotrzymał obietnicy danej Piotrusiowi, że uratuje jego przyjaciela? Sądząc po tem, w jakim stanie zobaczono nieszczęśliwego chłopca, było to wątpliwem. Nogi zmiażdżone i połamane na drobne kostki, wyglądały jak nieforemne strzępy, można więc było spodziewać się, jak wygląda reszta ciała.
Jakkolwiek odkopujący naglili się wzajemnie o pośpiech, trzeba było jednak zatrzymać się i zastanowić, jak odwalić ogromne bryły, które swym ciężarem gniotły kolana biednego Pawełka; należało usuwać je bardzo ostrożnie, bo podtrzymywały jednocześnie całe sklepienie, które mogło się zawalić i wszystkich pogrzebać. Wreszcie po ogromnej pracy usunięto powoli wielki blok i ratujący wydali jednocześnie jeden okrzyk ździwienia. Poza tym blokiem pokazało się miejsce próżne, w którem Pawełek leżał jak w grobie. Bloki tak się spiętrzyły nad nim, że górna połowa ciała dzieciaka była nietknięta, i gdyby nie nieszczęśliwe poszarpane nogi, chłopiec byłby wyszedł cało z tego wypadku.
Podniesiono go bardzo ostrożnie i przysunięto pod światło pochodni. Oczy miał zamknięte, wargi białe i zaciśnięte, na twarzy bladość trupia. Kaw-dier schylił się i przyłożył ucho do piersi chłopca.
Słuchał długą chwilę. Jeżeli oddech był to zaledwie można było go wyczuć.
— No, dzieciak oddycha — rzekł wreszcie.
Dwóch ludzi wzięło ten lekki ciężar i wniosło do przylegającej groty. Jakiż to smutny był pochód wśród tych podziemi, rozjaśnionych tylko gasnącem już światłem pochodni: zwieszona głowa dzieciaka kołysała się w miarę kroków, nogi poszarpane, z których spływały duże krople krwi.
Piotruś, który pobiegł naprzód, czekał u wejścia do głównej groty; teraz dopiero zobaczył przyjaciela. Widząc go w tym okropnym stanie, pewny, że patrzy na umarłego, wydał okrzyk chrapliwy i padł jak nieżywy na ziemię.
Wszyscy wyszli nareszcie z tej groty, miejsca tak okropnych zdarzeń, kilku ludzi prowadziło związanego Kennedego, który szedł z nimi jak skazaniec.
Smutny był powrót całego orszaku. Na zaimprowizowanych noszach, które przyrządzono na poczekaniu z gałęzi, niesiono obydwóch chłopców, niedających znaku życia. Na czele pochodu szedł Kaw-dier mocno wzruszony i w myślach zagłębiony.
Gdy przybyli do osady, Kaw-dier poszedł natychmiast do pani Rodes, prosząc ją, aby się zajęła nieszczęśliwemi dziećmi. Córki miały czuwać przy nich w dzień, a sama pani w nocy; poczem wrócił i zajął się opatrzeniem i przewiązaniem zmiażdżonych nóg Pawełka. Przekonał się, że chłopiec, jeśli będzie żył, już nigdy ich nie będzie mógł użyć, że zostanie na całe życie kaleką, przykutym do krzesła. Bo i amputacja miałaby ten sam skutek.
Pod wpływem ożywiających kropli, które wpuścił przemocą w otwarte usta Pawełka, chłopiec zaczął silniej oddychać, poczem wydał głęboki jęk. Kaw-dier powziął trochę nadziei.
Ale gorzej było z Piotrusiem, który wciąż leżał nieprzytomny. Badając go bliżej, Kaw-dier przekonał się, że grozi mu zapalenie mózgu. Straszne przejścia ostatnich chwil wywołały tę niebezpieczną chorobę.
Poleciwszy chłopców troskliwej opiece kobiet, sam udał się na spoczynek. Lecz po tylu wzruszeniach sen nie zamknął jego powiek.
Ranek 31 marca zastał Kaw-diera wcześnie na nogach. Nawet się nie rozbierał, tylko na chwilę się zdrzemnął, tak wzruszyły go okropne zdarzenia wczorajsze. Bo ileż dotkliwych wrażeń przeszedł, ile nowego nabył doświadczenia! Dotknął się głębi duszy ludzkiej, zdolnej jednocześnie do uczuć najlepszych i najgorszych, do instynktów najdzikszych i do najczystszego zaparcia się.
Z pięciu zbrodniarzy trzech nie żyło. Lecz dwóch pozostało. Trzeba było zabezpieczyć się od nich. Sirdey wprawdzie zniknął i wałęsa się gdzieś po wyspie; należy go schwytać, aby dalej nie szkodził, ale w tym celu trzeba ten wypadek podać do wiadomości ogółu. Zresztą rzecz ta i takby nie mogła długo pozostać w ukryciu. Trzech zabitych i dwoje dzieci prawie umierających, kilku ludzi, którzy brali udział w ratunku, to wszystko stanie się rozgłośnem. Nie można tego zataić...
Przejęty temi myślami Kaw-dier, wszedł na dziedziniec gmachu, w którym Kennedy był tymczasowo zamknięty.
Na widok wchodzącego zbrodniarz zerwał się i zadrżał.
— Za chwilę usłyszę wyrok śmierci na siebie — pomyślał.
Brzęcząc kajdanami, opuścił głowę na piersi i zdawało się, że upadnie na ziemię, tak się chwiał na nogach:
Milczał, bo cóż mógł powiedzieć na swą obronę? Przecież należał do zbrodni.
— Rany twoje — rzekł Kaw-dier — to zaledwie małe skaleczenie skóry... Szczęśliwie uniknąłeś śmierci...
— Pastwi się nade mną — pomyślał Kennedy, — drwi, mówiąc, że uniknąłem śmierci w podziemiu... I cóż z tego?... Toć teraz zawisnę na szubienicy...
Jakież było jednak jego ździwienie, gdy Kaw-dier wskazując nań oczami pełnemj smutku, rzekł do p. Hartlepoola:
— Każ pan zdjąć kajdany z rąk tego więźnia.
A zwracając się do Kennedego i wskazując drzwi, rzekł tylko jedno słowo:
— Precz!
P. Hartlepool chciał zatrzymać zbrodniarza chciał coś tłómaczyć Kaw-dierowi, lecz ten głosem stanowczym raz jeszcze powtórzył swoją wolę, aby więźnia uwolnić.
Stało się więc jak rozkazał.
Kennedy, nie dowierzając swoim uszom, do ostatniej chwili z trwogą wielką spoglądał w spokojne, jakby z marmuru wykute lica Kaw-diera, wreszcie przekonawszy się, że istotnie jest wolnym, pochylił się jakby chciał do samej ziemi pokłonić się swemu wybawcy, poczem odwrócił się szybko i jak szalony wybiegł z więzienia.
∗ ∗
∗ |
Nadeszła zima, w tym roku niezwykle surowa, a tak obfita w śnieg, że niższe domki kolonistów były jakby zagrzebane, a drogi tak zasypane, że trzeba było ogromnych wysiłków, aby utrzymać konieczną komunikację. Z powodu wielkich mrozów mnóstwo ludzi chorowało i Kaw-dier musiał ciągle pomagać jedynemu lekarzowi kolonji. O swoich chorych chłopców był już spokojniejszy. Rany Pawełka goiły się powoli, reszty dokonały młode siły. Po dwóch miesiącach dzieciak mógł opuścić łóżko.
Opuścić?... Biedak już go nie porzuci, nie poruszy się bez obcej pomocy, połamane nogi nie dźwigną już ciała jego, skazanego na wieczną nieruchomość!...
Zresztą chłopiec, zdawszy sobie sprawę ze swego stanu, oswoił się z nim i nie płakał na swą niedolą, dowiadywał się tylko ciągle, jak się ma Piotruś. Zapewniano go, że jest zdrowszy, lecz że domaga się koniecznie zobaczenia przyjaciela.
Długo nie można było zadosyć uczynić jego żądaniu. Przeszło miesiąc Piotruś był nieprzytomny. Nareszcie przesilenie choroby sprowadziło pewne polepszenie. Pierwsze jego pytanie było o Pawełka; gdy się dowiedział, że jego przyjaciel żyje, uradował się niezmiernie i pierwszy raz od miesiąca zasnął snem zdrowszym. W parę dni potem poprosił już o swoje ulubione skrzypce, a gdy obydwóch chłopców umieszczono razem, szczęście ich nie miało granic. To Pawełek czytał głośno książkę z przygodami podróżników, to Piotruś grał na skrzypcach, i tak czas im upływał bardzo przyjemnie. Ciężka ta choroba miała jednak ten wpływ na nich, że obadwaj widocznie spoważnieli i nie myśleli o dziecinnych fraszkach.
Był początek lipca, to jest pora najsurowszej zimy, a wielkie śniegi nie dozwalały prawie opuszczać mieszkań. Rzeka zamarzła i nie można było myśleć o odtajaniu lodów przed wiosną. Chcąc kolonistom sprawić jaką rozrywkę, Kaw-dier kazał porobić saneczki i mieszkańcy Liberji zaczęli uprawiać sport saneczkowy i łyżwiarski z całą rozkoszą. Porobiono mnóstwo sky i pagórki zaroiły się od używających tej zabawy. Miało to także dobry wpływ na stan zdrowotny całej kolonji.
Nadszedł październik, a z nim i tajanie lodów i śniegów; lecz nagłe ciepło sprawiło, że woda potokami spływała z okolicznych gór i zalewała drogi, nawet miasto; rzeka zaś poczęła gwałtownie wzbierać. Kaw-dier obawiał się, że powódź zniszczy pracę całego roku, zorganizował też czemprędzej możliwą pomoc. Porobiono tamy i wały, przekopano rowy, kierowano wody ku morzu. Pozostała tylko mała liczba domków nad samą rzeką, których nie można było ocalić. Między niemi był dom Pattersona i Longa. Biedni, nie zdążywszy uciec w porę, zostali porwani przez falę. Cała ludność pracowała bez ustanku 48 godzin dniem i nocą i sprawiono tylko tyle, że miasto nie zostało zalane, ale wyglądało jak wyspa na wyspie. Naokoło nie było nic widać prócz ogromnej wody pełnej mętnych fal.
Powódź ta trwała prawie cały miesiąc, niszcząc wszystko co pochłonęła, i zaledwie około 8 listopada rzeka wróciła do właściwego łożyska. Wkrótce i wody zalewające miejsca niższe spłynęły do niej. Ale jakież straszne zniszczenie pokazało się po ustąpieniu wód! Z pięknych ulic i budowli na nich pozostały zaledwie ślady, a drogi pokryte były lepkim mułem. Kilku tygodni trzeba było dla doprowadzenia ich do możliwego użycia.
Skoro tylko woda opadła, zjawił się i Patterson, a miano go już za zgubionego! Pokazało się, że w ostatniej chwili, gdy się już schronił na dach domu, który woda zalewała, rybacy podpłynęli łódką i prawie przemocą go zabrali. Lecz nieszczęśliwy Long zginął bez śladu, pomimo najstaranniejszych poszukiwań nigdzie go nie znaleziono.
Rozpacz Pattersona, gdy zobaczył całe swoje mienie zniszczone, nie miała granic. To mienie, które zbierał tak skrzętnie, z taką surowością względem innych i z odmawianiem sobie prawie wszystkiego, to mienie zupełnie znikło z ziemi. On, dla którego złoto było jedynym celem życia, który się już uważał za bogatego, był teraz najbiedniejszym z biednych. Nagi i pozbawiony wszystkiego, musiał teraz zacząć życie nanowo. Lecz pomimo przygnębienia nie skarżył się, nie jęczał. Z oczami utkwionemi w rzekę, która mu zabrała to, co z takim mozołem wypracował, stał i rozważał. Potem udał się wprost do Kaw-diera. Stanąwszy przed nim z pokorną grzecznością, opowiedział, że powódź ta, z której zaledwie uniósł życie, zrobiła go jednocześnie nędzarzem.
Kaw-dier, który za jego bezwzględne postępowanie z ludźmi i tak czuł pewien wstręt do niego, rzekł dość chłodno:
— Bardzo pana żałuję, ale co jestem temu winien? Żądasz pan jakiej pomocy?
Pomimo strasznej chciwości, Patterson był dumny: nigdy nikogo o nic nie prosił. Jeżeli nie przebierał w środkach zdobycia majątku, to wszystko był winien swej zabiegliwości i chytrości.
— Nie proszę o jałmużnę — odpowiedział prostując się — żądam tylko sprawiedliwości.
— Sprawiedliwości! — odparł Kaw-dier zdziwiony, — któż panu zawinił?
— Zawiniło miasto Liberja, zawiniło całe państwo kolonjalne.
— W czem ono zawiniło? przecież pan widzisz, żeśmy wszyscy ponieśli straty.
Z pokorną uniżonością zaczął Patterson usprawiedliwiać swoje żądanie. Podług niego, odpowiedzialną jest cała kolonja, ponieważ tu idzie o nieszczęście ogólne, wszelkie więc szkody powinny być wynagrodzone stosunkowo; następnie cała kolonja jest winną, że nie zabezpieczyła miasta od zalewu, nie porobiła bowiem ze strony gór tam, oraz grobli i wałów od strony rzeki, wstrzymujących wody od wystąpienia.
Nadaremnie tłómaczył mu Kaw-dier, że gdyby grobla była usypana i tamy pobudowane, to wszystko nie wytrzymałoby gwałtownego naporu wód spływających raptownie z gór sąsiednich, że przedewszystkiem należało ocalić miasto, a na ratowanie nadbrzeżnych ulic nawet czasu nie było.
Patterson obstawał przy swojem.
Wtedy Kaw-dier zniecierpliwiony prosił nalegającego, aby go opuścił.
Patterson odszedł i nic nie mówiąc przyłączył się do pracujących przy budowie portu. Nie mając już nic i nie tracąc napróżno ani chwili, zabrał się nanowo do pracy.
Kaw-dier uważał to zajście z Pattersonem za skończone i przestał o tem myśleć. Ale się mylił. Nazajutrz otrzymał piśmienne oskarżenie od Beauvala, który jako prezes sądu, wystąpił w obronie Pattersona. Wytoczono sprawę przed trybunał, którą skarżący naturalnie przegrał.
Nie okazując o to gniewu, głuchy na szyderstwa, jakich mu z tego powodu nie szczędzili wszyscy, którzy go i tak nie cierpieli za jego poprzednie z nimi postępowanie i zdzierstwa, których się dopuszczał, z wyrokiem w kieszeni, milcząc, zajął znów Patterson swe miejsce między robotnikami. Lecz wszystko w nim wrzało. On uważał społeczeństwo, które dotychczas wyzyskiwał, jako jemu winne, że przez nieopatrzność i niezabezpieczenie naraziło go na stratę mienia. Znienawidził więc to społeczeństwo, znienawidził Kaw-diera, chwilowo stojącego na czele rządu i czekał tylko sposobności do zemsty. Teraz jest bezsilny, ale chwila nadejdzie!...
Tymczasem ludność kolonji zabrała się energicznie do naprawienia szkód spowodowanych przez powódź. Wkrótce też doprowadzono wszystko do porządku, tak że już w lutym nie było i śladów zniszczenia.
W tym czasie Kaw-dier przebiegał wyspę w różnych kierunkach, wszędzie doglądając robót i zachęcając do pracy. Wycieczki te odbywał konno, postarał się bowiem o sprowadzenie setki koni. W tych wycieczkach dowiadywał się o Sirdeya. Ale wiadomości o nim były skąpe. Niektórzy tylko utrzymywali, że go widzieli w jesieni, dążącego na północ.
Przy końcu roku 1884, po napadzie Doricka, Kaw-dier sprowadził około dwustu strzelb, tym sposobem kolonja posiadała teraz przeszło 250 sztuk broni palnej — potrzebne to było dla ewentualnej obrony mieszkańców.
W miesiąc potem na początku roku 1885 wyspę Hoste odwiedziło kilka rodzin Patagończyków. Przybywali oni tu corocznie do swego «dobroczyńcy», aby go zobaczyć i zasięgnąć jego rad. Kaw-dier starał się oddawna zachęcić ich do osiedlenia się na wyspie, ale oni zanadto byli przyzwyczajeni do swej niezależności i wolności, aby, pomimo biedy, jaką znosili, poddać się jakim prawom. Dopiero w tym roku Kaw-dier zdołał skłonić parę rodzin, co prawda najinteligentniejszych, do sprowadzenia się na wyspę. Rozpięli oni swe namioty na lewym brzegu rzeki.
Szczególną swą uwagę zwrócił Kaw-dier na Piotrusia i Pawełka. Podczas ich choroby widywał ich często i obserwował. Polubił ich za ich tkliwą przyjaźń i przywiązanie, jakie sobie wciąż okazywali, nie mogli bowiem żyć bez siebie, a Piotruś taką troskliwością otaczał Pawełka, że najtkliwsza matka nie zdołałaby więcej uczynić. Posługiwał mu i uprzedzał wszelkie jego życzenia.
Kaw-dier poznał w Piotrusiu duszę szczerą, naturę otwartą i umysł zdolny do rozwinięcia się w inteligencję. Spodziewał się nawet, że chłopiec daleko łatwiej przyjmie wpływ wychowania, aniżeli Halg, dziedziczność bowiem cywilizacji musiała się w nim bardziej odezwać, aniżeli w dzikim Indjaninie. Kaw-dier postanowił przeto zająć się osobiście wychowaniem dzieciaka i oznajmić go z różnemi gałęziami działalności ludzkiej, aby go potem zrobić niejako spadkobiercą swoich czynów i ideałów.
Pewnego dnia przywołał go do siebie i rozpoczął z nim rozmowę.
— Pawełek już wyzdrowiał, lecz biedny zostanie kaleką. Nie zapominaj nigdy, mój chłopcze, że stracił nogi, chcąc ocalić ciebie.
Piotruś spojrzał na mówiącego oczami pełnemi łez.
W jakim celu Kaw-dier mu to przypominał? On nigdy nie zapomni o ofierze Pawełka.
— Otóż najlepszą wdzięczność za jego poświęcenie okażesz — mówił dalej Kaw-dier, — jeżeli będziesz się starał, abyś był użyteczny sobie i innym. Dotychczas żyłeś jak dzieciak, trzeba teraz przygotować się zostać mężczyzną.
Piotruś zrozumiał tę mowę. Oczy jego błyszczały.
— Co mam robić, panie gubernatorze? — zapytał. — Wszystko zrobię, co mi pan każe.
— Potrzeba pracować. Jeżeli mi przyrzekniesz pracować chętnie, będę cię sam uczył. Nauka to cały świat, który razem zwiedzimy.
— Ach, panie, jaki pan dobry! — wyjąkał Piotruś.
Rzeczywiście lekcje zaraz się rozpoczęły. Kaw-dier poświęcał codziennie swemu uczniowi godzinę, lekcje zaś odrabiał Piotruś przy fotelu Pawełka i ku wielkiemu zadowoleniu swego nauczyciela, zaczął robić zadziwiające postępy. On znowu udzielał swych wiadomości Pawełkowi.
Wielką też radością dla Kaw-diera był ślub Halga z Gracjelą Ceroni. Syn Indjanina Karro ze łzami wdzięczności dziękował swemu dobroczyńcy za staranne wychowanie, które otrzymał dzięki jego wspaniałomyślności. Wydobyło go ono z pośród tłumu nawpół dzikich współbraci, pozwoliło starać się o rękę Gracjeli i otrzymać za żonę tę dobrą, szlachetną dziewczynę. Halg z młodą swoją żoną postanowił pracować gorliwie dla dobra swych rodaków, budząc wśród nich zamiłowanie do oświaty. Nawpół dzikich Indjan postanowił nauczyć pracy na roli, w warsztacie i w sklepie.
— Powinni i oni iść z postępem czasu — mówił do swej młodej żony, szczerze odczuwającej niedolę koczowniczego, napoły zwierzęcego życia Indjan.
Tymczasem praca na wyspie szła już w porządku ustalonym i zdawałoby się, przez wszystkich chętnie prowadzonym. Kaw-dier czuwał nad każdym działem organizacji i z zadowoleniem widział wzrastający dobrobyt kolonistów. Pragnąc, aby wszyscy obywatele brali szczery udział we wszystkich pracach społecznych i nie chcąc być posądzonym o jakiś despotyzm lub samowolę w rządach, Kaw-dier, porozumiawszy się z poważniejszymi kolonistami, ogłosił, że w dalszym ciągu obywatele mają wybrać z pomiędzy siebie radę zarządzającą. W tym celu rozpisał wezwanie do wszystkich mieszkańców wyspy, aby się stawili dla dokonania wyborów. Wyspa Hoste liczyła wtedy około 2000 mieszkańców, z tych wzięło udział w wyborach 1275 osób pełnoletnich; wielu nie przybyło z powodu, że dalej mieszkali. Rezultat był taki, że wybrani zostali do zarządu: Kaw-dier, Rodes, Hartlepool i Rivière.
Pomimo to, jak wszędzie tak i tutaj byli niezadowoleni, którzy niepomni starań, jakie Kaw-dier tak bezinteresownie im oddawał, poświęcając im całą swą osobę i wszystek swój czas, burzyli i innych. Do nich należał i Kennedy, który zamiast być wdzięcznym Kaw-dierowi za obdarzenie go wolnością, zamiast być ukaranym, jak na to zasłużył, spiskował przeciw niemu.
Korzystając z tego, że go w Radzie zarządzającej miał kto zastąpić, Kaw-dier postanowił odbyć oddawna zamierzaną podróż do Chili, aby z tamtejszą prezydenturą porozumieć się o objęcie przez nią zarządu wyspą. Wkrótce też wyjechał.
Powróciwszy po kilkutygodniowej nieobecności w listopadzie 1885 roku, to jest w porze, gdy na wyspie zapanowały cieplejsze dni wiosenne, Kaw-dier, oglądający na wybrzeżu morskiem kilka nowych łodzi, zbudowanych pod jego kierunkiem w nowych warsztatach okrętowych, nagle spostrzegł na północnym skraju horyzontu w pełnym galopie pędzącego jeźdźca.
Koń jego pokryty był pianą, leciał, kierując się wprost ku miejscu, gdzie stał Kaw-dier.
Tknięty jakiemś złem przeczuciem, Kaw-dier postąpił kilka kroków naprzód, gdy tymczasem jeździec osadził konia i zawołał:
— Niebezpieczeństwo grozi Liberji. Chmary dzikich Indjan napadły wyspę!
Co rzekłszy, szybko zeskoczył z konia, zbliżył się do Kaw-diera i coś szeptem doń mówił, gestykulując żywo i wskazując na północ, w stronę gór i stepów.
W miarę, jak przybyły udzielał swych wieści Kaw-dierowi, ten z niepokojem spoglądał na miasto, poczem natychmiast udał się do gmachu zarządu miejskiego, wydał rozkaz, aby trzydziestu kawalerzystów dosiadło koni i sam objąwszy dowództwo nad tym oddziałem, dał znak i w pełnym galopie popędził na północ, w stronę wskazaną przez gońca.
Przedewszystkiem chciał się przekonać, co to za plemię Indjan mogło napaść na wyspę, rzadko bowiem wyruszali oni tak daleko ze swych siedlisk. Oprócz tego musieliby przebyć Ziemię Ognistą i kanał oddzielający ich siedziby od wyspy Hoste, co w ich wątłych łodziach przy obciążeniu końmi, byłoby rzeczą niebezpieczną.
W każdym razie należało tam pośpieszyć, zobaczyć tego nieprzyjaciela, obmyślić jak należy działać, a przedewszystkiem dowiedzieć się, co jest powodem ich napadu, i o ile można będzie, napad odeprzeć.
Ale w jakiej sile ci Indjanie przybyli?
Jednocześnie i w mieście zaczęto głośno mówić, że na wyspę Hoste napadły w ogromnej sile hordy dzikich patagończyków, że nieprzyjaciel wylądował niespodziewanie, widocznie prowadzony przez jakiegoś zdrajcę, który im wskazał miejsca najmniej strzeżone.
Natychmiast też garstka kolonistów posiadających konie, osiodłała je i pośpieszyła przyłączyć się do oddziału Kaw-diera.
Innym, których spotykał po drodze dawał on instrukcję, co mają robić i polecił im dać znać p. Rodesowi, aby uformował posiłki i przybywał na pomoc.
Pędząc na czele swego oddziału, Kaw-dier dosięgnął wyniosłego wzgórza i po prawej stronie rzeki ujrzał w oddali, na skraju widnokręgu liczne grupy jeźdźców, wywijających włóczniami i wydających wojenne okrzyki.
Byli to istotnie nawpół dzicy Indjanie patagończycy. Na niewielkich, lecz zwinnych koniach harcowali po równinie, tworząc coraz to większe oddziały.
Olbrzymi, gęsty las zasłaniał wybornie miejsce, w którem wylądowali.
Kaw-dier podziwiał zręczny wybór przez Indjan tego miejsca do napadu na wyspę. Wśród skalistego wybrzeża, osłonionego puszczą leśną z jednej strony, a górami z drugiej mogli oni z łatwością wylądować, niepostrzeżeni przez nikogo.
Z każdą chwilą przybywało ich coraz to więcej, coraz wyraźniej słyszeć się dawały groźne okrzyki zapowiadające śmierć mieszkańcom nowo powstałego grodu.
Orlim swym wzrokiem Kaw-dier objął i policzył wrogów. Mogło ich być w tej chwili na równinie około pięciuset. Niektórzy uzbrojeni byli w karabiny starego systemu, jakie do niedawna były w użyciu w armji argentyńskiej.
Siła to była poważna, wobec której należało natychmiast zarządzić odpowiednie środki obrony.
Noc się zbliżała burzliwa. Indjanie łatwo mogli skorzystać z ciemności i napaść na miasto. Najwidoczniej bowiem to było celem ich wylądowania na wyspie, wolnej dotychczas od wszelkich napadów z zewnątrz.
Sądząc po piórach kogucich i sępich, któremi przyozdobione były głowy indyjskich wojowników, należeli oni do plemion, które nader licznie zamieszkują archipelag sąsiedni i stepy Patagonji.
Skąd im jednak przyszła ochota do wyprawy na wyspę Hoste i jej gród stołeczny?.. Kto ich do tego podburzył?... Nadaremnie w tej chwili Kaw-dier usiłował na to pytanie znaleźć odpowiedź.
— Przedewszystkiem — pomyślał — należy dzikich powstrzymać w ich krwawych zamiarach... Wpadłszy do miasta, rozpoczną rzeź i rabunek, zniszczą wszystko, co z tak wielkim wysiłkiem i pracą powstało dla dobra ogólnego.
Działać należy szybko i bez najmniejszego wahania się. Oto już pierwszy, czołowy oddział Indjan wypuścił konie galopem i z włóczniami nastawionemi z dzikiem wyciem i gwizdem, popędził w stronę miasta, trzymając się prawego brzegu rzeki.
Kaw-dier, który rozumiał narzecza plemion indyjskich, słyszał, jak przywódca oddziału zachęcał swych wojowników, aby wpadłszy do miasta, natychmiast wzniecili w niem pożar, wszystkich zaś, którzyby chcieli bronić swego mienia, zabijali, innych zaś brali do niewoli.
Niewola u dzikich gorsza od śmierci — to wiedział Kaw-dier i natychmiast zabrał się do czynu.
Z właściwą sobie stanowczością i bystrością umysłu, dał rozkaz, aby oddział jego zsiadł z koni, naszykował broń i gotów był do walki.
Uformowawszy następnie ze swych ludzi czworobok, najeżony ze wszystkich stron bagnetami nabitych karabinów, wychylił się z za wzgórza i śmiało zastąpił drogę pędzącym napastnikom.
— Pamiętajcie, — mówił do swoich — celować przedewszystkiem w konie, patagończyk bez konia jest jak kaleka.
W pierwszej chwili Indjanie zmieszali się, widać nie spodziewając się ujrzeć tak nagle jakby z pod ziemi wyrosłego przeciwnika. Trwało to atoli zaledwie chwilę, poczem z ogłuszającym wrzaskiem rzucili się naoślep, w szalonym pędzie na czworobok Kaw-diera.
Było ich około pięćdziesięciu. Stepowe ich silne konie, choć niewielkiego wzrostu, jak wicher wpadły na oddział kolonistów.
Jednocześnie wśród nich dała się słyszeć głośna komenda, aby dano ognia, poczem czworobok Kaw-diera nagle cofnął się w tył, pozostawiając przed sobą kilkunastu zabitych Indjan i ich konie, kilku zaś dzikich rannych czołgało się w pobliżu; konie ich pobiegły z powrotem, szerząc popłoch i przerażenie w szeregach napastników.
Czworobok Kaw-diera wykonał ruch udany i nowa salwa celnych strzałów powstrzymała dzikich ostudzając zapał wojenny. Przywódca ich pierwszy zawrócił i popędził do głównych sił, które w coraz to większej liczbie, opuszczając swe łodzie, zajmowały skraj lasu i wybrzeże morskie.
Kaw-dier nie ścigał uciekających, przeciwnie, zabrawszy jeńców, cofnął się pod samo miasto.
Tu już p. Hartlepool i przybyły właśnie p. Rodes szykowali ze zwołanych naprędce mieszkańców miasta zbrojny zastęp obrońców i szli naprzeciw.
— Niebezpieczeństwo wielkie zagraża miastu — rzekł Kaw-dier, witając tych ludzi — należy natychmiast, korzystając z zapadających ciemności nocy, zacząć robić palisady, sypać szańce i kopać fosy. Kto żyje, niech do tej pracy pośpieszy... Starzy i dzieci, mężczyźni i kobiety, wszyscy niech chwycą za rydle i motyki!... Musimy się zabezpieczyć, ile możności, przed napadem dzikich.
Rozkaz ten objął wnet całe miasto. Wszyscy śpieszyli do sypania szańców i kopania rowów, gdy tymczasem Kaw-dier, na czele co najdzielniejszych ludzi, z bronią gotową do strzału, czuwał, aby odeprzeć natychmiast każdy nowy atak.
Przez całą jednak noc, która była wietrzna i słotna, Indjanie, paląc ognie w swym obozie, rozbitym pod lasem, ani razu nie zbliżyli się pod miasto. Widocznie wypoczywali, sposobiąc się do walnej w biały dzień bitwy, a może oczekiwali na nowe siły lub na głównego wodza.
Dało to możność, że w ciągu tej nocy miasto ogrodziło się od strony lądu palisadami i szańcami, a mieszkańcy zdołali poopuszczać swoje siedziby za miastem, unosząc z sobą odzienie i żywność.
O świcie, Kaw-dier, pełniący wciąż straż na zewnątrz tak naprędce zaimprowizowanych fortyfikacji, cofnął się po za nie i tutaj objął główne dowództwo nad wszystkiemi zebranemi zbrojnemi siłami Liberji.
Jeszcze słońce nie weszło na niebo, gdy dzikie okrzyki Indjan dały znać, że szykują oni szturm do pozycji oszańcowanych, w celu zdobycia ich i wtargnięcia do miasta.
Atak hordy najeźdźców był tak gwałtowny, zastępy jej tak liczne, że tylko dzięki doskonałej broni szybko strzelnej oblężonych, ci zawdzięczali, że pomimo niewielkich strat w zabitych i rannych, atak został odparty.
Przerzedzona kulami dzicz patagońska cofnęła się na razie do swego obozu, na skraju puszczy szeroko rozłożonego.
Zaledwie jednak oblężeni zdążyli zebrać z pobojowiska poległych i rannych, gdy nowa horda rzuciła się z większą jeszcze niż pierwsza zaciekłością na szańce oblężonych. Trzeba było nadzwyczajnych wysiłków Kaw-diera, aby odeprzeć ten atak z szaloną furją przez dzikich wykonany.
Dopiero noc burzliwa położyła kres walce. Indjanie rozpalili ognie na skraju puszczy i przy nich gotowali sobie strawę. Liczne zaś ich oddziały bez wytchnienia harcowały wzdłuż i wszerz szerokiego stepu przed ufortyfikowaniami Liberji.
Nocy tej dzicy zachowywali się spokojnie, widocznie odpoczywali. Pozwoliło to Kaw-dierowi i panu Hartlepoolowi pozakładać miny i przekopać nowe rowy przed głównym szańcem, oraz wznieść nowe palisady.
— Zguba nasza wobec liczebnej przewagi nieprzyjaciół jest pewna — rzekł Kaw-dier ze smutkiem do swych przyjaciół — tylko umiejętna obrona, prowadzona z odwagą i poświęceniem się każdego z nas, może nam zapewnić zwycięstwo, a przynajmniej skuteczną obronę naszych kolonji i miasta. Przeszkody, które przygotowaliśmy, powinny jutro skutecznie pomódz nam i powstrzymać dzikich w ich atakach do naszych pozycji.
Jakoż o świcie, dnia trzeciego od czasu napadu patagończyków, podczas nowego ich szturmu, Kaw-dier kazał podpalić miny. Nastąpił ogłuszający wybuch; bryły ziemi i oderwanych skał ze świstem i szumem rozpruły powietrze i dziesiątki Indjan legło pokotem wraz z końmi na miejscu podminowanem.
Poniósłszy tak wielką stratę, dzicy dnia tego nie przypuszczali już nowego szturmu.
Korzystając z tego, Kaw-dier wydał niezbędne zarządzenia, co do zorganizowania służby szpitalnej i opieki nad rannymi. Otoczył też opieką dość znaczną liczbę pochwyconych jeńców nieprzyjacielskich, których kazał zamknąć w jednej ze stodół.
Teraz Kaw-dier wypuścił ich, a ustanowiwszy nad nimi dozór, kazał pomagać im przy sypaniu nowych szańców od strony morza.
Wypuściwszy ich, zbliżył się do nich.
— Który z was rozumie po hiszpańsku? — zapytał ich.
— Ja — odpowiedział jeden z dzikich, podnosząc się z ziemi i prostując swą silną, posągową postać.
— Jak się nazywasz? — zapytał Kaw-dier.
— Athinata, wódz potężnego niegdyś plemienia «Synów puszczy».
— Dlaczego z bronią w ręku uderzyłeś na nas?... Nie byliśmy przecież twoimi nieprzyjaciółmi? — pytał dalej Kaw-dier, mierząc dzikiego swym smutnym, lecz poważnym i silnym wzrokiem.
— Bo tak kazał potężny nasz władca... Słuchać jego rozkazów jest naszym obowiązkiem.
— W jakim więc celu napadliście na nas i nasze miasto?
— Aby zdobyć złoto i srebro, które w niem się znajduje, zabrać do niewoli zdrową ludność i zrównać z ziemią miasto, które stało się przyczyną śmierci tylu naszych wojowników.
— Miasta nie zdobędziecie, bo ma ono sposoby obrony, wobec których w niwecz się obrócą wszelkie wasze wysiłki...
— Wojownicy patagońscy są tak liczni, jak gwiazdy na niebie — odrzekł Athinata. — Na miejsce dziesięciu poległych, bracia ich sprowadzą stu nowych, i miasto uledz musi...
Kaw-dier z niecierpliwością wzruszył ramionami.
— Będzie to tylko niepotrzebny rozlew krwi, gdyż miasta nigdy wam nie poddam...
Dziki pochylił głowę, poczem spojrzał bystro w twarz Kaw-diera i rzekł głosem pewnym:
— Biały człowiek mówi, że miasto nie będzie nasze, a drugi biały człowiek zapewnił naszego wielkiego wodza, że miasto musi być nasze, wraz z wszystkiem złotem i wszystką ludnością... Biały człowiek nam to obiecał...
— Biały człowiek? — zapytał Kaw-dier zdziwiony. — Co za biały człowiek?
Ale Indjanin nic już więcej nie umiał, czy też nie chciał odpowiedzieć. Milczał, głuchy na wszelkie pytania.
Najrozmaitsze przypuszczenia i podejrzenia powstały w myśli szlachetnego obrońcy Liberji.
— Czy to czasami nie Kennedy?... Czy nie Sirdey? — zadawał sobie pytania. — Nikczemnicy ci zdolni byli i do tej zbrodni. Tak, nikt tylko oni sprowadzili hordy dziczy pod mury Liberji, obiecując im obfite łupy w bogactwach i ludziach.
W kilka dni od chwili wylądowania dzikich najeźdźców, miasto Liberja napełniło się szukającymi w niem schronienia kolonistami, mieszkającymi w głębi wyspy, i uciekającymi pod obronę zbrojnych szańców i fos.
Niektórzy z nich przynosili okropne wiadomości o okrucieństwach, których się dopuścili Patagończycy na tych z pośród kolonistów, którzy nie zdołali schronić się do miasta. Mienie ich rabowali, domy niszczyli lub palili, jeńców pochwyconych zabijali, lub poddawali okrutnym torturom. Biada temu, kto się dostał w ręce najeźdźców.
Ufni w swe siły i zgodnie z odwiecznym swym zwyczajem wojennym, mordowali bez litości starców i dzieci, małych i dużych. Przebaczenia nie znali i nie darzyli niem nikogo.
Mieszkańcy Liberji widząc, jaki los ich czeka w razie zwycięstwa dzikich, z wielką gotowością i męstwem, od najmłodszego do najstarszego, pełnili służbę wojenną na szańcach i okopach, słuchali rozkazów Kaw-diera bez szemrania.
Dzięki temu miasto z każdą chwilą stawało się bezpieczniejszem, mniej narażonem na łup. Umiejętnie pozakładane miny na przednich posterunkach oszańcowań i ognie wśród nocy utrzymywane, oraz huk broni palnej, nieciły przestrach i popłoch wśród oblegającej hordy.
Gdyby jeszcze można było położyć tamę przybywaniu dzikich na wyspę od strony morza, ciągłemu napływowi do ich obozu coraz nowych oddziałów z głębi archipelagu, to z tymi, którzy oblegali Liberję, Kaw-dier dałby sobie radę.
Niestety, przeszkodzić temu nie można było. Kolonja nie posiadała zbrojnych okrętów. A tylko przy ich pomocy mogłaby przeszkodzić wysiadaniu na ląd dzikich.
Czego jednak niemożna było zrobić w tej chwili, należało uczynić w przyszłości.
Niestrudzony Kaw-dier wysłał Karra wraz z Halgiem do Buenos Ayres, aby stamtąd wezwali na pomoc kilka okrętów wojennych. Wszelkie stąd wynikłe koszty Liberja gotowa zapłacić rządowi argentyńskiemu lub chilijskiemu.
— Może uda nam się utrzymać miasto do nadejścia tej pomocy. Ty Karro i ty Halg — najlepiej i najszybciej spełnicie to poselstwo. Nikt też tak, jak wy nie będzie umiał przepłynąć na czółnie wśród skał i raf nadbrzeżnych...
Tak mówił Kaw-dier, żegnając się ze swymi przyjaciółmi, którzy ochoczo natychmiast udali się w niebezpieczną podróż morską.
Tejże nocy Kaw-dier prawie że nie zmrużył oczu, czuwając, czy straże pełnią należycie swe obowiązki. A noc to była wietrzna i pochmurna.
Na jednym z najdalej ku północy wysuniętym szańcu, owinięty w płaszcz ciepły, z bronią w ręku pełnił straż Patterson, żywiący jak wiemy w głębi serca nienawiść do Kaw-diera.
— Gdyby nie on — mruczał, osłaniając twarz swą kapturem — majątek mój wynosiłby dziś trzy razy tyle, ile posiadam..
— Baczność! — dał się słyszeć głos Kaw-diera. — Czy straż czuwa?...
— Czuwa! — odrzekł niechętnie były lichwiarz.
— To dobrze, bo odpowiedzialność za utratę tego posterunku wielka... Gdyby przez opieszałość lub niedbalstwo twoje, panie Patterson, wróg tędy znalazł sobie drogę do następnego szańca, odpowiadałbyś za to głową... Uwaga więc i czujność do rana!..
Patterson odrzekł coś, że czuwać będzie niezmordowanie, że na najmniejszy ruch podejrzany ze strony nieprzyjaciół, nie omieszka natychmiast zaalarmować załogi.
— To twoim obowiązkiem — odrzekł Kaw-dier, oddalając się. — Biada temu, któryby go nie spełnił.
— Jedno słowo prośby — rzekł lichwiarz.
— Jakie?
— Dam trzy sztuki złota temu, kto za mnie pełnić będzie tę służbę na szańcach. Dam nawet więcej... Uwolnij mnie pan...
— To niemożliwe — odrzekł surowo Kaw-dier. — Każdy z obywateli Liberji w chwili niebezpieczeństwa winien stawać w jej obronie z narażeniem życia. Okupywać się złotem byłoby czynem wielce brzydkim...
Patterson zaklął z cicha.
Gdy kroki odchodzącego Kaw-diera ucichły w oddaleniu, lichwiarz zazgrzytał zębami.
— Ach, nienawidzę tego człowieka!
Przez kilka godzin przeznaczonych na pełnienie straży, wyrzekał na los swój, przeklinał Kaw-diera, miotał obelgi na świat cały.
Nad ranem, gdy za godzinę miał się skończyć czas jego służby na okopach, Patterson usłyszał w głębi fosy jakiś podejrzany szelest.
Tak się przestraszył, że zaczął się trząść jak w febrze i z wielkiej bojaźni stał cichutko, zamiast natychmiast dać strzał na alarm.
— Patterson! — usłyszał nagle stłumione wołanie.
Zdumiony nachylił się i spojrzał w głąb fosy.
— Nie poznajesz mnie? — dał się słyszeć szept tajemniczy.
— Sirdey! — mimowolnie odrzekł Patterson — poznaję cię po głosie, gdzież jesteś?
— Tutaj, w fosie, rad jestem, że cię widzę, mam z tobą do pomówienia.
— Uciekaj stąd, nieszczęsny, — szepnął Patterson — Kaw-dier podejrzewa cię, że to ty sprowadziłeś dzikich pod mury Liberji.
— Uspokój się, kochany przyjacielu!... Kaw-dier nic złego uczynić mi nie może... Bodaj go piekło pochłonęło, nim przybył w te strony... Nie o tem chcę z tobą, drogi Pattersonie, pomówić... Ale powiedz, czy sam tu jesteś?.. Nie słucha nas kto w pobliżu?..
— Nikogo niema, mów śmiało, czego chcesz?...
— Zaraz ci powiem, ale nie zbliżaj się do mnie, stój tam, gdzie stoisz obecnie i nie patrz w moją stronę.
Patterson zastosował się do żądania przyjaciela, i po chwili z głębi fosy wychyliła się głowa Sirdey’a, a następnie cała jego postać, która jednak nie stanęła, lecz leżała przy brzegu wzdłuż fosy.
Wyglądał dziwnie. Od stóp do głowy był okryty skórą zwierzęcą, na głowie miał kilka piór kogucich, jak to jest we zwyczaju u wojowników indyjskich, i cały był mokry i błotem zwalany.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapytał Patterson.
— Z obozu Patagończyków — odrzekł głucho Sirdey.
— Z obozu wrogów?
— Od czasu opuszczenia wyspy Hoste jestem wśród nich. Pragnąłem uciec do Punta-Arenas, tymczasem zaraz w drugim dniu ucieczki mojej wpadłem w ich ręce.
— I co u nich robisz?
— Jestem ich jeńcem... niewolnikiem... — Patrz!
Mówiąc to, podniósł obie ręce do góry. Były okute w żelazne kajdanki, od których zwieszały się ku ziemi dwa długie mocne rzemienie.
— Oto widzisz, jakiem jest moje życie obecnie. I teraz, gdy tu z tobą rozmawiam, za końce tych dwóch do głębi fosy zwieszonych rzemieni, trzyma mnie dwóch dzikich... Jestem jak pies na smyczy... Oto moja wolność!..
Patterson cofnął się, słysząc, że napastnicy są tak blizko niego.
Na tłustej jego twarzy odmalował się przestrach, zaczął coś niezrozumiale bełkotać.
— Czego się tak boisz? — pytał Sirdey.
— Tych twoich dzikich.
— Nie masz się czego lękać.. Nic ci złego nie zrobią... Oni mnie tu do ciebie wysłali. Powiedziałem im, że możesz im być bardzo użyteczny.
— Ja im mam być użyteczny?
— Tak, ty!.. Słuchaj tylko!.. Dla mnie jest to kwestją życia lub śmierci... Jednem słowem możesz mnie zgubić, lub wrócić mi wolność.
Od chwili napadu tych Patagończyków na Liberję, posługują się oni mną i obiecują mi uwolnienie, jeśli miasto łatwo wpadnie w ich ręce. Tymczasem, jak wiesz, przeklęty Kaw-dier broni miasta zapamiętale, dzicy giną, nadaremnie przypuszczając szturm po szturmie. Straty ich są wielkie... Reszty się domyślasz... Zagrozili mi śmiercią, jeśli nie spełnię obietnicy, którą nieopatrznie im dałem, że dopomogę im do zdobycia miasta... Wiesz, kiedy spostrzegłem cię na szańcu, zadrżałem z radości... «Druh!... — pomyślałem — ten mnie ocali!»
— W jaki sposób?
— Wpuszczając nas wśród nocy bez wystrzału przez fosę za ten twój szaniec...
Patterson uczuł w piersi dziką radość.
— Byłaby to godna mojej nienawiści zemsta nad tym pyszałkiem Kaw-dierem — pomyślał — nad wszystkimi, którzy mną poniewierali, pogardzali... I za co?.. Za to, że im wypożyczałem pieniędzy, gdy byli w biedzie.
O lichwie i zdzierstwie nie wspomniał.
— Więc wpuścisz nas bez alarmu?
— To jest kogo?
— Mnie i pięciuset Indjan.
— Pięciuset?
— Ci utorują drogę innym.
— Cicho! — zawołał Patterson, gdyż nagle usłyszał czyjeś kroki.
Sirdey zniknął w głębi fosy, jakby się w niej zapadł.
— Co słychać? — dał się słyszeć w tej chwili głos p. Hartlepoola, który na czele kilku żołnierzy odbywał ranny przegląd straży nocnej przed zmianą jej na dzienną.
— Nic nowego! — odrzekł niedbale Patterson.
— Wszystko w porządku?.. W pobliżu nie zauważyłeś pan czegoś podejrzanego?...
— Bynajmniej...
— Chwała Bogu! — odrzekł Hartlepool i oddalił się, idąc sprawdzać następne straże.
— Sirdey! — zawołał z cicha Patterson — jesteśmy znów sami.
— To dobrze!.. Pomówmy więc otwarcie. Czy nie wpuściłbyś nas dziś w nocy?...
— Ja? — odrzekł z udanem zdziwieniem Patterson. — Skąd ci przychodzą do głowy podobne myśli? — Jakto, ja miałbym ci pomagać wpuścić dzikich do miasta, aby w niem rzeź okrutną sprawili?... Chybaś oszalał!...
— A gdy dzicy i bez twojej pomocy, mój przyjacielu, zdobędą miasto?... Z każdym dniem przybywa ich coraz więcej... Miasto wkrótce musi uledz... Na nic się nie zda wszelka obrona... Pomyśl wtedy, mój miły Pattersonie, co się stanie z tobą?... Kto zaręczy, czy to nie twoja szanowna głowa zostanie najpierw oskalpowana?... Czy dzicy nie ciebie najpierw, jak zająca słoninką, naszpikują zatrutemi strzałami?... Zastanów się i dopiero decyduj!..
— Hm!.. — mruknął Patterson — co ty wygadujesz!
— Ostrzegam cię tylko!.. Pamiętaj, że miasto tak czy owak, wcześniej czy później, zdobyte będzie.. Czy nie lepiej, że los ci sprzyja?.. Zgódź się i daj słowo, że nas dziś w nocy wpuścisz za szańce...
— To być nie może! — rzekł Patterson.
— To będzie bardzo łatwo! — upierał się Sirdey. — Wiedz, że pierwszy oddział, złożony z pięćdziesięciu dzikich, gdy zajmie ten szaniec, będą cię bronić, a ty będziesz wśród nich jak u siebie w domu...
— Nie... nie mogę tego zrobić!.. Nawet, nawet za zapłatę.
Sirdey z radością podchwycił te ostatnie słowa.
— Patagończycy zapłacą ci dobrze, a nawet hojnie za tę przysługę...
Lichwiarzowi przemknęła przez głowę radosna myśl, że może znów dojść szybko do pieniędzy i majątku, który mu rzeka zabrała.
— Czy tylko mówisz prawdę szczerą? A ileżby naprzykład dali? — zapytał.
— Tysiąc piastrów![1]
— Tylko tyle?.. To za mało, niech dadzą dwa tysiące.
— Nie, za dużo chcesz.
— Taniej nie zrobię. To rzecz niebezpieczna. Mogę się narazić; niech przynajmniej dobrze zapłacą.
— Więcej nie dadzą.
W oczach skąpca zabłysnął złowrogi ogień oburzenia.
— Za tak ważną rzecz tak mało? przecież to wielkie ryzyko! Dodajcie jeszcze pięćset piastrów...
— To niemożliwe... Zresztą damy tysiąc sto — odrzekł Sirdey.
— To chociaż tysiąc dwieście.
— Tysiąc sto... ani grosza więcej...
— To cała sprawa na nic!.. Szukajcie sobie kogo innego! — upierał się lichwiarz, pragnąc koniecznie coś jeszcze wytargować za swą haniebną przysługę.
Sirdey zniecierpliwił się.
— Zgoda więc.. dostaniesz tysiąc dwieście piastrów, tylko skończmy jaknajprędzej tę sprawę...
— Przystaję na to — odrzekł Patterson. — Wiedz tylko, że jeśli to robię za tak śmiesznie drobną sumę, to tylko dla ciebie... tylko przez przyjaźń dla ciebie...
— Dziękuję ci!.. — odparł szyderczo Sirdey. — Mam jednak pewne wątpliwości, czybyś ty, nietylko mnie, ale i samego siebie za złoto nie sprzedał.
— Nie żartuj!... To do rzeczy nie należy... Przytem czas nie po temu... Lepiej mów, kto i gdzie mi pieniądze wypłaci...
— Ja sam ci wypłacę... jutro o północy... Bądź w dawnej swojej posesji i czekaj mnie za palisadą. Ja tam przybędę.
— Wybornie... Sprawa więc umówiona... Od ciebie Sirdey zależy teraz, no, i od twoich dzikich, abym całą sumę w całości otrzymał.
— W całości nie — odparł Sirdey — otrzymasz przed wpuszczeniem nas do miasta osiemset piastrów, a po zdobyciu go resztę...
Patterson namyślał się chwilę, potem odrzekł:
— Niech i tak będzie...
— A więc układ skończony?
— Skończony — odrzekł zdrajca głosem stłumionym.
— A kiedyż nas wpuścisz do miasta?
— Piątej nocy po dzisiejszej. Księżyc będzie w nowiu, będzie więc noc ciemna. Ale pamiętaj o pieniądzach!
— Dobrze, bądź spokojny.
Po chwili woda w fosie zachlupotała i Sirdey zniknął z oczu Pattersona.
Na drugi dzień zdziwiono się ogólnie, że gdy nieprzyjaciel tak blizko i wszyscy byli zajęci obroną miasta, jeden Patterson wziął się do roboty u siebie. P. Hartlepool obchodząc posterunki rozstawione około miasta, spostrzegł tę pracę Pattersona i zdziwiony również zapytał go, dlaczego właśnie teraz wziął się do stawiania parkanu w swojej dawnej siedzibie.
— Nie mam teraz roboty zarobkowej — odpowiedział Patterson, — wolę więc popracować u siebie i powoli dawną siedzibę swoją doprowadzić do użytku.
Ponieważ Patterson był robotnikiem spokojnym i pilnym, p. Hartlepool uważał tę odpowiedź za naturalną i nawet nie wspomniał o tem Kaw-dierowi.
Tak też było i następnego dnia. Nawet dla uniknięcia wszelkich podejrzeń, Patterson prosił p. Hartepoola, ażeby go nie wysyłał gdzieindziej dla trzymania straży, bo przecież będzie to zupełnie naturalnem, jeżeli on będzie pilnować swojej własnej zagrody i tam mieć swoją placówkę obserwacyjną.
Ale na szczęście dla całej kolonji znalazł się ktoś inny, który w tej samej chwili zawiadomił Kaw-diera o niecnych knowaniach Pattersona.
To mały Piotruś, widząc wszystkich zajętych przygotowaniem do obrony, robiących palisady, kopiących fosy itd., powiedział sobie, że i on, jakkolwiek nie przeznaczono mu żadnej czynności, powinien również należeć do obrońców. Biegał zatem od szańca do szańca, niby również pełniąc straż wojskową i przypatrując się wszystkiemu. Wieczorem znalazł się też koło parkanu Pattersona.
Tu się zatrzymał nad rzeką między otaczającemi osadę gęstemi zaroślami. Leżąc w trawie przypatrywał się robocie Pattersona, myśląc jednocześnie o widniejącym zdala obozie Patagończyków, któremi się ogromnie zajmował.
Rozglądając się naokoło, utkwił wzrok w jedno przejście. Cóż tam spostrzegł? Oto wśród wysokich łopianów zobaczył jakby twarz, a właściwie tylko czoło i oczy człowieka. Czyby to była twarz Patagończyka? Wpatrując się uważnie, Piotruś z przerażeniem rozpoznał głowę Sirdey’a; poznał by go wśród tysiąca ludzi, tak mu utkwiła w pamięci tego dnia, gdy biedny Pawełek tylko co nie zginął w owej strasznej grocie.
Piotruś wiedział, że od owego czasu Sirdey się nie pokazał. Co on tu zatem teraz robi? Dlaczego się tak kryje? Zaniepokojony chłopiec schował się jeszcze głębiej w trawę i położywszy się na piersiach, nasłuchiwał i patrzał uważnie.
Już i noc zapadła, a on wciąż leżał, tylko teraz nic nie widział. Sen zaczął go morzyć, ale odpędzał go od siebie. Lecz wciąż było cicho. Nareszcie po północy zdawało mu się, że poruszył się jakiś cień, wynurzający się jakby z rzeki, do którego zbliżył się po chwili inny cień z lądu; potem usłyszał jakiś szelest, a następnie szepty i jednocześnie jakby brzęk liczonych pieniędzy, których widocznie było dużo, bo brzęk ten trwał przez długą chwilę; poczem jeden cień znowu znikł w fosie, a drugi wrócił do ogrodzenia.
Piotruś leżał cichutko, ciągle nasłuchując, ale nic się już więcej nie ruszyło. Przeczekał aż do wschodu słońca, poczem wstał, ostrożnie, prześlizgnął się między trawami i czemprędzej pobiegł do Kaw-diera.
Ten już nie spał. Zobaczywszy Piotrusia tak wcześnie wchodzącego, ździwił się, ale chłopiec zaraz zaczął:
— Proszę pana gubernatora, mam coś ważnego do zameldowania, ale pan nie będzie się na mnie gniewał?
— Jeżeli zrobiłeś co złego, to naturalnie że się będę gniewać, ale cóż to takiego? gdzieżeś ty był?... cały jesteś mokry!
— Widzi pan, ja nie nocowałem w domu, przepędziłem całą noc na dworze, leżąc w trawie.
— Co to ma znaczyć?
— Pilnowałem Patagończyków.
— Ty pilnowałeś? Przecież od tego są straże; one obchodzą ciągle całe miasto.
— Bo zobaczyłem między niemi pewnego pana, którego znam.
— Kogoż to zobaczyłeś?
— Sirdeya, panie!
Sirdeya? Pomyślał Kaw-dier, a zatem to jest ów biały człowiek między Patagończykami, o którym mówił jeniec Athinata, że ich prowadzi na miasto, obiecując łup obfity.
— Czy jesteś tego pewny, chłopcze?
— Co do Sirdeya jestem pewny, ale reszta nie jest wyraźna.
— Jaka reszta? Mów wszystko, coś widział i słyszał.
— Otóż to, panie, że nie jestem pewny. Widziałem tylko dwa cienie, jeden szedł od rzeki, a drugi od lądu; ludzie ci, bo to byli ludzie, zbliżyli się do siebie, coś szeptali, potem słyszałem jakby brzęk liczonych dolarów, potem te cienie rozeszły się.
— Kto trzymał straż w tem miejscu?
— Patterson, panie.
Imię to zawsze źle brzmiało w uszach Kaw-diera. Zaczął go podejrzewać.
Może dla tego rozpoczął robotę parkanu u siebie, aby zasłonić się od oczu ludzkich i przez swoje ogrodzenie wpuścić nieprzyjaciół! Kaw-dier rozmyślał. Teraz jasno przedstawiła mu się kilkudniowa bezczynność oblegających nieprzyjaciół, która wszystkich dziwiła. Widocznie Patagończycy liczyli na inny sposób zdobycia miasta, niż siłą i atakiem wojennym. Wszystkie te kwestje były jednak ciemne, należy czekać i uważać. Przedewszystkiem trzeba obserwować Pattersona, może podejrzywa go niesłusznie?
— Nie gniewam się na ciebie, mój chłopcze — rzekł Kaw-dier po chwili. — Dobrze zrobiłeś i dziękuję ci za to, ale daj mi słowo, że nikomu o tem nie wspomnisz.
Piotruś podał rękę.
— Przysięgam ci, panie, że nikomu nic nie powiem.
Kaw-dier się uśmiechnął.
— Dobrze, kochanku, a teraz idź spać. Ale pamiętaj nikomu nic nie mówić, ani p. Hartlepoolowi, ani p. Rodesowi, nikomu!
— Przecież przysiągłem! — odparł Piotruś tonem poważnym.
Zupełnie spokojny, jakby się o niczem nie dowiedział, Kaw-dier poszedł do p. Hartlepoola.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał — czy obchodzisz pan straże i posterunki, czy ludzie nie skarżą się na służbę wojskową?
— Wszystko w porządku, nikt się nie skarży, a posterunki ja sam sprawdzam.
— Cóż Kennedy?
— Jestto jeden z najlepszych, pilny, uważny, zawsze jest tam, gdzie powinien być.
— A Patterson?
— Bez zarzutu, odbywa teraz straż w swojej zagrodzie i stamtąd pilnuje rzeki.
— To dobrze! Miejże pan oko na wszystko; zdaje mi się jednak, że skoro Patagończycy sami do nas nie przybywają, to my ich będziemy musieli poszukać. Stan taki nie może długo trwać, bo wszystkich zmęczy.
Kaw-dier miał już plan gotowy. Konszachty Pattersona z Sirdeyem i zjawienie się tego ostatniego tak blizko, nie dowodziły wprawdzie niebezpieczeństwa i winy pierwszego, ale należy na wszystko zwrócić jeszcze baczniejszą uwagę i działać bezwłocznie, aby nie być zaskoczonym.
Tymczasem Patterson wykończał swoje ogrodzenie, przystawiał koły jedne do drugich i w dniu oznaczonym Sirdeyowi, robota była skończona, cały podwórzec posesji Pattersona był zakryty. Teraz oczekiwał on tylko godziny umówionej i Sirdeya z pieniędzmi, a właśnie noc była bezksiężycowa i niejako dopomagała mu w zamierzonej zbrodni.
Ale w zapale zbrodniczych przygotowań nie pomyślał o tem, co jemu może grozić; gdy z powodu gęstości desek parkanu, nie można było widzieć z zewnątrz co się po za nim dzieje, również z po za niego nie można było zobaczyć, co się działo przed parkanem i wkoło niego.
Zajęty obserwowaniem przeciwnego brzegu rzeki, Patterson nie widział, że korzystając również z ciemnej nocy, liczny oddział wojska otoczył pocichu jego ogrodzenie i że zbrojni ludzie zajęli pozycje na dwóch krańcach jego siedziby.
To Kaw-dier widząc jak starannie Patterson w tem miejscu rzekę zasłonił, przypuszczał tutaj zdradę i w milczeniu a szybko urządził zasadzkę. Kazał ludziom zachować się cicho i być gotowymi do walki. Sam zaś obserwował. Około północy spostrzegł, że dziesięciu Patagończyków przepłynęło rzekę i weszło w ogrodzenie Pattersona.
Za niemi dostało się wkrótce czterdziestu wojowników, a po chwili jeszcze czterdziestu. Szli partjami, widocznie w przewidywaniu, że mogą być napadnięci, a wtedy następni ocaleją, lub podadzą im pomoc.
Jeden z najpierw przybyłych podał Pattersonowi worek z pieniędzmi; ale zdrajca zauważył, że worek jest jakoś lekki. Chcąc się przekonać, czy go nie oszukano, zaczął liczyć jego zawartość.
— Niema tyle o ile się ułożyłem! — zawołał gniewnie.
W tej samej chwili otrzymał od jednego z Patagończyków, tak silny cios w głowę, że padł jak nieżywy. Natychmiast go związano i usta zakneblowano, poczem został zawleczony w jakiś kąt i tam porzucony. Nie troszczono się o niego, czy żyje i co się z nim stanie.
Tymczasem od strony rzeki przybywało coraz więcej nieprzyjaciół, tak że było ich już około dwustu.
Nagle z obydwóch końców parkanu zagrzmiała gwałtowna palba. To koloniści okrążyli parkan i wszedłszy do połowy w wodę, wzięli dzikich we dwa ognie. Zaskoczeni i zdumieni Patagończycy w pierwszej chwili stanęli nieruchomi, lecz gdy kule nieprzyjacielskie porobiły w ich szeregach krwawe brózdy, pobiegli ku palisadzie, aby się za nią schronić. Lecz i tu ze szczytu parkanu i przez wyrąbane naprędce otwory spotkał ich morderczy ogień. Wtedy przerażeni, oszaleli z niespodziewanego napadu, zaczęli biegać wśród ogrodzenia, brani tem lepiej na cel przez kolonistów; wreszcie widząc, że ich połowa już wyginęła, rzucili się jak nieprzytomni w rzekę, starając się dosięgnąć brzegu przeciwnego.
Wtem jednocześnie z walką około ogrodzenia Pattersona, usłyszano silną kanonadę dalej na drodze ku górom.
To Hartlepool wysłany przez Kaw-diera z licznym oddziałem, wśród którego było kilkudziesięciu kawalerzystów, napadł na obozujących pod górą Patagończyków.
Kaw-dier przypuszczał, że nieprzyjaciel mając ułatwione wejście do miasta przez posesję Pattersona, skoncentruje główne swe siły na ten punkt od strony rzeki. I nie omylił się.
Istotnie Patagończycy zatrzymawszy pewną część kawalerji w głównym obozie o kilkanaście kilometrów od Liberji, wysłali swe konie z małą liczbą pilnujących, pod miasto, dla zabrania swoich wojowników z powrotem, po złupieniu przez nich kolonji.
Szybkim i niespodzianym napadem, oddział Hartlepoola po krótkiej walce rozproszył dzikich, a owocem tej walki było zdobycie około trzysta koni nieprzyjacielskich. Z temi trofeami wracał Hartlepool, gdy spotkał Kaw-diera śpieszącego mu z pomocą.
Zatem tak zasadzka Kaw-diera jak i wyprawa Hartlepoola w zupełności się udały.
Jeszcze gwiazdy świeciły na niebie, gdy Kaw-dier powrócił do zagrody Pattersona, tak dla przekonania się, czy tam niema jeszcze nieprzyjaciół, jak dla podania pomocy rannym, których jęki dochodziły do oblegających.
Mnóstwo trupów i rannych zaścielało ziemię. Kaw-dier wziął się zaraz do opatrzenia ich. Przeszukując cały podwórzec znaleziono i Pattersona pod kupą kilkunastu trupów, widocznie wszyscy tą stronę się cisnęli i padli ofiarą pierwszych kul kolonistów. Leżał związany, ale jak się przekonano, tylko zemdlony. Widząc go między rannymi, Kaw-dier wyrzucał już sobie, że go podejrzewał o zdradę, gdy naraz, przy podnoszeniu go, wypadło mu z za pasa mnóstwo pieniędzy złotych i srebrnych. Zdrada była zatem oczywista.
Kaw-dier ze wstrętem odwrócił się od tego widoku. Byłby wolał, żeby zdrajca był zginął, a tak trzeba będzie go sądzić i naturalnie, skazać. O pobłażaniu, jak niegdyś względem Kennedyego, wobec jawności zdrady, niema mowy.
Noc upłynęła bez nowych wypadków, lecz w Liberji nikt nie zmrużył oka. Opowiadano sobie gorączkowo o przebytej walce, ciesząc się ze szczęśliwego wyniku. Całą jednak zasługę przypisywano Kaw-dierowi, jemu miasto zawdzięczało ocalenie.
O wschodzie słońca, po krótkiej nocy letniej, koloniści spostrzegli jakiś wielce niepokojący ruch w obozie Patagończyków pod górą; sądzono, że się gotują do nowego napadu. Lecz jakaż była radość, gdy się przekonano, że to nie napad, lecz odwrót. Bo istotnie cóż napastnicy mieli dalej robić na wyspie? Utracili przeszło czterysta koni i ze trzystu wojowników w zabitych, rannych i pojmanych. Straty ich były zatem ogromne. Tych trzystu, którzy pozostali, nie mogło się już odważyć na nową walkę, tembardziej, że musieliby stoczyć ją pieszo, co ich czyniło niedołężnymi.
Około godziny ósmej wielki ruch powstał wśród hordy, tak że krzyki dzikich słyszano aż w Liberji. Widziano, jak wszyscy wojownicy patagońscy skupili się w jednem miejscu jakby na jakie widowisko. Odległość nie pozwalała widzieć, co się tam działo, usłyszano tylko jakiś wielki szum głosów i okrzyków, jakby coś postanawiano i zatwierdzano. Głośne te narady trwały długo, może godzinę, wreszcie powstał jeden okrzyk ogólny i wszystko ucichło. Potem cała horda uporządkowała się, piechota w środku, jeźdźcy po bokach i na froncie, i wszyscy ruszyli.
Jeden z jadących na przodzie trzymał wysoką tykę, a na niej tkwiło coś okrągłego, jakby kula; wszyscy szli W milczeniu, kierując się w stronę rzeki.
Wtedy Kaw-dier rozkazał swoim, aby umiejący jeździć konno, natychmiast się stawili, i ku wielkiemu jego ździwieniu, trzystu w jednej chwili dosiadło koni. On sam stanął na ich czele i zaraz ruszył za Patagończykami. Zatrzymali się z tej strony palisad, spoglądając na okrążających je nieprzyjaciół. Ci mieli miny tak pokorne, tak zgnębione, że widok ich wzbudzał litość. Nie byli to już odważni i dzicy wojownicy, lecz ludzie nieszczęśliwi; to też nikomu z żołnierzy Kaw-diera nie przyszło na myśl zaczepić ich, szukając zemsty za napad.
Gdy ostatnie szeregi nieprzyjaciół przeszły rzekę, Kaw-dier z częścią swego oddziału udał się do budynku, gdzie byli uwięzieni schwytani jeńcy. Wszedłszy, kazał zostawić bramę otwartą i pozdejmować jeńcom pęty. Indjanie się nie ruszyli, nie spodziewali się uwolnienia, a bali się jakiejś zasadzki.
Kaw-dier podszedł do Athlinaty.
— Możecie wyjść! — powiedział.
Ale ten nie dowierzał i namyślał się.
— Wodzu — zapytał — chciałbym wiedzieć, co nas czeka?
— Nie obawiajcie się, jesteście wolni! Wasi współbracia, wojownicy patagońscy przegrali bitwę i zwyciężeni wracają do swego kraju. Idźcie z nimi i powiedzcie wszystkim swoim, że biali nie chcą gnębić nieprzyjaciela i że niewola dla nich jest wstrętną.
Athinata patrzył przez chwilę osłupiały na Kaw-diera, poczem wyszedł, jakby wahając się jeszcze, za bramę, a za nim ruszyła powoli cała gromada jeńców, ciągle się oglądając. Kaw-dier skierował ich zaraz na północ, eskortując ich w pewnej odległości ze swymi trzystu kawalerzystami.
Pod wieczór widziano, jak Patagończycy zdaleka rozpalili ognie, a nad ranem, stojący na straży koloniści donieśli, że tak poprzedni wojownicy indyjscy, jak i śpieszący za nimi jeńcy zniknęli im z oczu. Ździwiono się jednak, że Kaw-dier zamiast odpocząć, udał się ze swymi jeźdźcami w głąb wyspy i długi czas nie było go widać. On zaś przezornie poszedł przekonać się, czy istotnie wszystek nieprzyjaciel opuścił wyspę, aby w danym razie zmusić go do tego. Widział też jak Indjanie wyciągali z zarośli nadbrzeżnych ukryte w nich łodzie, jak wprowadzali do nich pozostałe konie i zwinięte namioty. Gdy ostatni ich wojownik zbliżał się do brzegu, Kaw-dier spostrzegł, że pozostawił ową tykę ze sterczącą na wierzchu owiniętą kulą, którą przedtem niósł jakby sztandar przed oddziałem. Jeden z wyspiarzy przewrócił tykę i kula owa potoczyła się. Gdy zdjęto owijającą ją szmatę, zobaczono z przerażeniem, że to głowa... Sirdeja. Teraz dopiero zrozumiano, że ten zbój i zdrajca uciekł do Patagończyków i że to on ich skłonił do najazdu na wyspę, obiecując im bogatą zdobycz. On też widocznie im tutaj przewodził. Niespodziewana klęska, której doznali, wprowadziła ich w mniemanie, że on i ich zdradził, dlatego też na owej głośnej naradzie skazali go na śmierć haniebną. Taką straszną zapłatę otrzymał ten zdrajca za swe niecne czyny. Kaw-dier ze wstrętem kazał zakopać tę głowę, poczem ruszył napowrót ku Liberji.
Wrócił dopiero nazajutrz, z wiadomością, że ostatnie oddziały Indjan przeprawiły się przez kanał i że wyspa jest już zupełnie wolna od nieprzyjaciela. Radosny okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi, wszyscy teraz odetchnęli, jakby po jakiej przygniatającej zmorze i z wdzięcznością zwracali swe oczy ku temu, który tak mądrze urządził całą obronę i tak dzielnie doprowadził do zwycięstwa.
Lecz pozostał jeszcze jeden obowiązek do spełnienia i to obowiązek bardzo przykry, mianowicie ukaranie Pattersona. Ten, gdy po owym ciosie w głowę oprzytomniał, spostrzegł z przerażeniem, że jest uwięziony. Więc widocznie Patagończycy zostali zwyciężeni, a on, jako podejrzany o zdradę, pochwycony i zakuty w kajdany. Patterson zadrżał, ale po chwili tłómaczył sobie, że to tylko niepewne podejrzenie, bo gdzież dowód jego zdrady? Że go znaleziono między nieprzyjaciółmi, to jeszcze nie dowód, on był u siebie w swojej zagrodzie, którą Patagończycy napadli. Ale pieniądze, gdzież one są? Miał je przecież przy sobie, wprawdzie nie całą umówioną sumę, ale co najmniej tysiąc dolarów. Któż mu je zabrał, czy Patagończycy? Prawdopodobnie ci, co go uwięzili. Patterson był wściekły na wszystkich. Czy go okradli Patagończycy, czy swoi, wszyscy byli w jego oczach złodzieje, wszystkich nienawidził. Co teraz zrobić, jak te pieniądze odzyskać, skoro jest uwięziony i nikt do niego nie zagląda, jakby o nim zapomniano. Zgorączkowany tem wszystkiem, czekał niecierpliwie, dopytując się przynoszącego mu pożywienie, ale ten nic nie odpowiadał.
Nareszcie w tydzień po uwięzieniu, czterech zbrojnych zaprowadziło go na plac przed gmach gubernatora. Widok był imponujący, Kaw-dier bowiem chcąc napiętnować tak okropną zbrodnię, jaką jest zdrada ojczyzny, umyślił winowajcę przedstawić w całej jego ohydzie i w tym celu zwołał wszystką ludność Liberji, aby ona była przytomną uroczystemu sądowi. Niech gromada osądzi, tak jak gromada zwyciężyła, bo gdyby nie było jedności i wspólności dążeń do celu, gdyby nie było ogólnego poświęcenia, czyby nieprzyjaciel został tak prędko i tak skutecznie odparty. Niech wszyscy teraz osądzą zdradę popełnioną względem wszystkich.
Przed gmachem rządowym wzniesiono estradę, na której zasiedli oprócz Kaw-diera, trzej członkowie Rady narodowej i prezes sądu Beauval. Przed nią stanął oskarżony, a dalej tłoczyła się cała ludność Liberji, która ujrzawszy winowajcę, wydała okrzyk zgrozy. Kaw-dier nakazał milczenie i sąd się zaczął.
Patterson zuchwale wszystkiemu zaprzeczał, lecz nietrudno było dowieść mu kłamstwa, które Kaw-dier jedno po drugiem mu wykazywał. Obecność Sirdeya między Patagończykami, zmowa tego zdrajcy z Pattersonem, widoczna z tego, iż on tak się domagał, aby mu dozwolono osobiście trzymać straż w swojej zagrodzie, tak staranne zasłanianie jej świeżym parkanem, żeby nikt nie mógł zobaczyć, co się po za nim dzieje, aby właśnie tędy wpuścić nieprzyjaciela, zresztą pieniądze znalezione przy nim, wszystko to dowodzi szatańskiego zamiaru! Przecież Patagończycy istotnie wtargnęli przez posesję Pattersona, przecież on, który stracił w powodzi całe swoje mienie, nie mógł posiadać tak znacznej sumy; skądże więc ją miał?
Na to wszystko Patterson nie dał żadnej odpowiedzi, a gdy wreszcie usłyszał, jak Patagończycy ukarali Sirdeya, spuścił głowę i oczekiwał smutnego sądu.
Sąd naradzał się przez długą chwilę, poczem Kaw-dier ogłosił wyrok. Majątek winowajcy zostaje skonfiskowany na rzecz kolonji, pieniądze przeznaczone na szpital, sam zaś Paterson zostaje skazany na wieczne wygnanie z wyspy i niewolno mu nigdy do niej powrócić. Wyrok ma być natychmiast wykonany.
Zaraz też skazany został odprowadzony na osobny statek, który miał wkrótce odpłynąć; na ręce nałożono mu kajdany, z których ma być uwolniony, gdy już opuści wody okalające wyspę Hoste.
Gdy tłum się rozchodził, Kaw-dier udał się do swego mieszkania, chciał pozostać sam, aby uspokoić duszę poruszoną do głębi. Czy kiedykolwiek pomyślał, że on, który tak cenił równość braterską między ludźmi, swobodę, wolność, dojdzie kiedy do tego, że będzie musiał uznać nierówny podział mienia, stanowisk, że będzie rozkazywać innym, prowadzić wojnę, sądzić ludzi i skazywać ich. A przecież wszystko to uczynił! Jednak pomimo że to głęboko czuł, nie żałował tego, był pewny, że co się stało, stało się dobrze. Świeże niebezpieczeństwo utworzyło ściślejszy związek między wychodźcami. Przed temi wypadkami wyspa Hoste była kolonją złożoną z dwudziestu rozmaitych narodowości; teraz mieszkańcy poczuli się obywatelami kraju, związanymi jednem dążeniem, wspólną pracą i jednym celem wzajemnego szczęścia, kultury i dobrobytu nowej wspólnej ojczyzny.
Zaledwie pięć lat upłynęło od opowiedzianych w poprzednich rozdziałach wypadków, a ileż zmian! W tym czasie powierzchowność wyspy zmieniła się do niepoznania.
Na jednej ze skał nadbrzeżnych zbudowano wielką latarnię morską, której światło rozlewało się daleko na morze, służąc jako drogowskaz dla wszelkiego rodzaju statków.
Wprawdzie na drugą latarnię, którą Kaw-dier proponował zbudować na przylądku Horn, nie nadeszła dotychczas urzędowa odpowiedź, w każdym razie latarnia na wybrzeżu Hoste nie była już jedynem światłem, które rozjaśniało ciemnie tutejszych brzegów. W sąsiedniem Burg-New co noc również gorzało światło, które wskazywało drogę do wygodnego i zacisznego portu, często nawiedzanego teraz przez okręty nietylko nowego ale i starego świata.
Liberja na prawym brzegu rzeki również ogromnie się rozwinęła. Było to teraz miasto, mające przed sobą świetną przyszłość. Po obu stronach prostych, szerokich ulic, przecinających się na sposób amerykański pod kątami prostemi, wznosiły się liczne kamienne i drewniane domy z ogródkami od frontu. Na kilku placach urządzono skwery z wiecznie zielonych drzew iglastych, które nadawały miastu pewien wdzięk i urok.
Z koniecznych gmachów publicznych posiadała już Liberja pocztę, kościół, dwie szkoły i ratusz o wiele piękniejszy, niż owa sala, którą niegdyś Lewis Dorick chciał wysadzić w powietrze.
Ze wszystkich jednak gmachów najpiękniejszym był dom gubernatora. Kaw-dier rezydował w nim w dalszym ciągu, zajmując dwa pokoje skromnie umeblowane; oprócz tego mieściły się tam i wszystkie urzędy publiczne.
Nieopodal wznosił się arsenał, który zawierał już przeszło tysiąc sztuk broni palnej i trzy armaty. Tutaj także znajdowała się strzelnica, w której wszyscy dorośli mieszkańcy kolonji ćwiczyli się w strzelaniu. Nauczka, jaką im dali Patagończycy, zrobiła swoje: każdy z kolonistów w razie potrzeby stawał się żołnierzem, gotowym bronić swojej nowej ojczyzny aż do ostatniego tchu. Oprócz tych instytucji koniecznych, Liberja posiadała również teatr, niewielki wprawdzie, ale oświetlony elektrycznością.
Marzenie Kaw-diera urzeczywistniło się wreszcie. Jego miasto założyło stację elektryczną, z której kilka wielkich dynamomaszyn wysyłało potoki światła we wszystkie zakątki do wszystkich gmachów, fabryk i warsztatów.
Sala teatralna służyła nietylko do przedstawień; częściej odbywały się w niej odczyty, a niekiedy i koncerty pod dyrekcją specjalnego kapelmistrza.
Kapelmistrzem tym był znajomy nam Pawełek, dziś już dorastający prawie młodzieniec. Od chwili owego strasznego wypadku, W którym postradał obie nogi, chłopiec całą duszą oddał się muzyce. Kaw-dier dostrzegł w nim niezwykłe zdolności w tym kierunku, postarał się więc, aby się nie zmarnowały. Zachęcał go do poważnych studjów, sprowadzał mu nuty i dzieła teoretyczne, wyrabiał smak, nie zaniedbując nieustannych ćwiczeń, rozwijających tak konieczną technikę. Pawełek wywdzięczył się za te starania, zebrał bowiem koło siebie kilkunastu zdolniejszych i bardziej muzykalnych kolonistów i wytworzył z nich wcale niezłą orkiestrę, która pod jego batutą sprawiała się jakby jaka orkiestra europejska.
Takim był rezultat pracy, energji, inteligencji i praktycznego rozumu człowieka, który na swoje barki wziął przyszłość tysiąca bezradnych i zrozpaczonych ludzi.
Co do Kaw-diera, twórcy tej szczęśliwej kolonji, to po dawnemu nikt go nie znał; nikomu nie przyszło nawet na myśl, aby zażądać od niego jakiegoś rachunku z dawnej jego przeszłości. Tak naturalna początkowa ciekawość ucichła i zamieniła się w przyzwyczajenie; nie pytano już, kim on być może, lecz odczuwano, że był on duszą, faktycznym dobroczyńcą całej kolonji.
Rada zarządzająca całem państwem kolonjalnem z gotowością zatwierdzała wszystkie jego projekty i postanowienia, wiedząc z góry, że co tylko proponuje, lub postanawia, jest głęboko obmyślone i wszechstronnie zbadane.
Dzięki jego staraniom, państwo Chili uznało port Liberji, Burg-New, za port wolny, co niezmiernie podniosło przemysł i handel, wieści zaś o bogactwach nowej kolonji ściągnęły na nią uwagę całego świata przemysłowego i handlowego.
Jedną z najbogatszych gałęzi handlu był handel rybami i mięczakami, który Kaw-dier doprowadził do wysokiego stopnia rozwoju. Niedaleko wybrzeża założono fabrykę wszelkiego rodzaju konserw rybnych, które w wielkich ilościach wysyłano do wszystkich punktów handlowych Ameryki południowej. Dyrektorem tej fabryki został Halg, dzielny, energiczny i inteligentny jej naczelnik, a przytem doskonale znający się na tej gałęzi przemysłu. W domu, pomimo swoich lat dwudziestu ośmiu, pozostał on dawnym wesołym chłopcem, zawsze jednakowo uwielbiającym Kaw-diera, któremu zawdzięczał szczęście całego życia.
Stary Karro nie mógł się pogodzić z zamkniętem fabrycznem życiem i pozostał jak dawniej, rybakiem. Tylko dzisiaj miał do swego użytku barkę, wynoszącą przeszło 50 tonn pojemności i zbudowaną w ten sposób, że mogła się opierać najburzliwszym nawet nawałnicom morskim.
Najsilniejszą jednak podporą i pomocą dla Kaw-diera był Piotruś. Chłopiec wyrósł na dzielnego młodzieńca o szlachetnem sercu, o charakterze silnym i energicznym i jasnym trzeźwym umyśle. Jeżeli Kaw-dier liczył na to, że z małego wesołego chłopięcia, marzącego o słoniach i dzikich zwierzętach, wychowa sobie godnego następcę swych dzieł i planów, to chłopię nie zawiodło pokładanych w nim nadziei. Dzięki nauce i wpływowi Kaw-diera, Piotruś posiadał już obecnie wiele warunków idealnego administratora i naczelnika. Oprócz serca i charakteru, objawiała się w nim jeszcze niezwykła w tak młodym wieku stanowczość i wrodzony zmysł orjentacyjny. Kaw-dier nietylko kochał, ale i cenił swego wychowańca; wpajał też w niego swoje ideały i poglądy na szczęście ludzkości, a Piotruś nietylko przejmował się niemi, ale i odpłacał swemu dobroczyńcy serdecznem uczuciem, graniczącem z uwielbieniem.
I znowu minęło lat pięć, podczas których kolonja rozrosła się jeszcze bardziej. Teraz do rywalizacji z Liberją stanęły jeszcze trzy miasta, zbudowane na trzech krańcach wyspy, — jedno na wybrzeżu Dumasa, drugie na wybrzeżu Pasteura, trzecie na wysuniętym na zachód cyplu, naprzeciwko wyspy Gordon. Prócz tego liczne rodziny rybaków pobudowały nad samym brzegiem morza większe lub mniejsze osady, przeważnie w sąsiedztwie Burg-New, które niejako rozciągało nad nimi opiekę.
W tym mniej więcej czasie po raz pierwszy odwiedził kolonję gubernator Punta-Arenas, pan Aguire. Z prawdziwem zdumieniem przypatrywał się temu szybkiemu wzrostowi dobrobytu, tej pracy tak rozumnie pokierowanej, temu porządkowi, jakie zapanowały pod rozumnemi rządami Kaw-diera. Z pod oka też obserwował wyniosłą postać i spokojne oblicze gubernatora tej szczęśliwej kolonji, który nie szukał sławy ani potęgi i zadawalał się skromnem imieniem Kaw-diera.
— To pańskie dzieło, ta kolonja — rzekł wreszcie — i Chili nie omieszka złożyć panu podziękowania za tak wspaniałe rezultaty jego pracy.
— To dla nas szczęście — odrzekł poważnie Kaw-dier, — że przyjęliśmy protektorat Chili, które umiało uszanować niezależność wyspy.
— Przypuszczam, że koloniści nie żałują, iż pozostali tutaj, zamiast piec się na afrykańskiem słońcu w Lagoa — zmienił temat pan Aguire, który widocznie lękał się jakich niebezpiecznych żądań w rozmowie.
— Zapewne — potwierdził Kaw-dier. — Kolonje afrykańskie znajdują się w zupełnej zależności od swej metropolji, podczas gdy my nie zależymy od nikogo i nie możemy zależeć.
— Tem lepiej — rzucił krótko pan Aguire.
— Tak, tem lepiej — powtórzył z naciskiem Kaw-dier — i tak musi pozostać.
— Przypuszczam jednak — ciągnął dalej gubernator Punta Arenas, — że nie zmieni to w niczem przyjaznych stosunków pomiędzy Chili i tutejszą kolonją?
— Jestem tego pewien — odrzekł Kaw-dier. — Co więcej, sądzę nawet, że przekonawszy się o dodatniej wartości systemu samorządu, wprowadzonego tutaj, republika Chili wprowadzi podobny samorząd i do innych swoich kolonji na archipelagu magielańskim.
Pan Aguire uśmiechnął się tylko.
— W porównaniu z posiadłościami argentyńskiemi wyspa nasza przedstawia się bardzo dodatnio — wtrącił się do rozmowy Rhodes. — Tam władze rządzące skupiają się w odległem Buenos-Ayres, wszelkie zatem zmiany, ulepszenia, wogóle wszelkie kroki w celu wprowadzenia najnowszych zdobyczy na polu przemysłu czy handlu, muszą czekać na aprobatę z metropolji, podczas kiedy my, obdarzeni samorządem, dążymy, o ile można, równo z postępem. To też Ziemia Ognista w tych warunkach nieprędko będzie mogła dojść do należytego rozwoju.
— Panie gubernatorze — przerwał wywody przyjaciela Kaw-dier — jest tutaj naga i bezużyteczna skała, prosiłbym rządu o oddanie jej naszej kolonji.
— Jaka skała? — zapytał ździwiony gubernator.
— Przylądek Horn — odrzekł Kaw-dier. — Jest to wyspa, a właściwie skalisty cypel lądu, oddzielony od niego wązką cieśniną.
— I na cóż panom potrzebna ta skała? — dopytywał zaciekawiony pan Aguire.
— Chcemy tam zbudować latarnię morską.
— Jakto, własnym kosztem?
— Tak jest. Latarnia w tem miejscu będzie prawdziwem dobrodziejstwem dla marynarzy. Miejsce to nadzwyczaj ruchliwe, a jednocześnie niezmiernie niebezpieczne. Zwracałem się już z tem do prezydentury, ale nie otrzymałem dotychczas odpowiedzi. Jeżeli tak dalej pójdzie, to i za sto lat nie będziemy mieli latarni, a tymczasem w tem strasznem miejscu giną ludzkie życia i mienie setkami, dlatego tylko, że brak im ostrzegawczego światła.
Gubernator obiecał zająć się tą sprawą. Rzeczywiście w kilka tygodni po jego powrocie do Punta-Arenas, przyszła koncesja od rządu chilijskiego, oddająca wyspę Horn nowej kolonji dla postawienia tam latarni morskiej.
Kaw-dier natychmiast zabrał się do pracy. Plany miał już dawno przygotowane, to też robota poszła względnie szybko i po dwóch latach wspaniała latarnia rozjaśniała ciemności tego niebezpiecznego punktu, w którym stykały się dwa największe oceany świata.
Kaw-dier stał w dalszym ciągu na czele rządu kolonji, lecz nauczony doświadczeniem, dla przeprowadzenia swych planów musiał wywymagać ślepego posłuszeństwa od tej rzeszy zebranej z najrozmaitszych natur i usposobień, którą los rzucił na jego drogę.
Rządził, lecz nie czuł się szczęśliwym. Na pozór pozostał tym samym chłodnym, spokojnym i smutnym człowiekiem, jakiego poznaliśmy w początkach naszego opowiadania i jakim był w chwili, kiedy ratował rozbitków z «Jonatana»; dusza jego jednak utraciła pierwotny spokój i zadowolenie.
Dopóki te setki rzuconych na los szczęścia bezradnych i nieumiejętnych ludzi trzeba było bronić i ochraniać przed grożącemi im niebezpieczeństwami, nietylko zewnętrznemi, ale i wewnętrznemi, dotąd Kaw-dier nie czuł tej swojej roli despoty. Dziś jednak, kiedy doszedł do celu, kiedy stworzył dla nich nieledwie idealne warunki bytu, rola ta poczęła mu ciężyć coraz bardziej. On, wyznawca swobody, nie chciał ani szerzyć ucisku, ani też jakiemubądź ulegać, i męczył się na tem stanowisku swojem, na którem z konieczności panem być musiał. Z radością też myślał, że wkrótce nadchodzą nowe wybory, które pozwolą mu zrzucić z siebie odpowiedzialność za dalsze losy kolonji, byt jej bowiem zdawał mu się być już zapewnionym.
Szóstego marca kilka osób, pomiędzy któremi znajdował się i Edward Rodes, wybrało się na polowanie o jakieś dwadzieścia kilometrów od Liberji do stóp gór Sentry Boxes. Rosły tutaj jeszcze olbrzymie, nietknięte ręką ludzką lasy, w których gnieździły się pumy i jaguary, będące prawdziwą plagą dla stad okolicznych.
Myśliwi rozstawili się łańcuchem i z niecierpliwością oczekiwali grubszego zwierza. Już dwie pumy padły ofiarą celności ich strzałów, gdy nagle ukazał się wspaniały i olbrzymi jaguar.
Edward Rodes natychmiast wziął go na cel i wystrzelił; kula uwięzła jaguarowi w lewej łopatce. Olbrzymi zwierz ryknął więcej z wściekłości niż z bólu i cofnął się instynktownie do lasu. Rodes wystrzelił po raz drugi, lecz tym razem kula trafiła w jakiś odłamek skały, z którego kamienie posypały się z hukiem.
Rodes spostrzegł, że spudłował, lecz jako ciekawy naturalista zbliżył się do owej skały i podniósł jeden z kamieni, aby przekonać się o naturze tych gór, prawie zupełnie nagich.
Jakież było jego zdumienie, kiedy się przekonał, że był to kawałek kwarcu, zawierający charakterystyczne i łatwe do odróżnienia ziarnka złota. Rodes zrozumiał odrazu całą doniosłość tego odkrycia i postanowił zatrzymać je w tajemnicy, dopóki przynajmniej nie rozmówi się z Kaw-dierem. Niestety jednak, nie był sam; towarzysze wyprawy, zaciekawieni jego mimowolnym wykrzyknikiem, poczęli również zbierać oderwane kamienie, z których każdy, jak się okazało, zawierał złoto. W takich warunkach o dochowaniu tajemnicy nie mogło być mowy i tegoż samego dnia cała wyspa wiedziała, że na jej terytorjum znajduje się złoto.
Zasępiło się czoło Kaw-diera. On jeden rozumiał niebezpieczeństwo tego odkrycia i na pierwszem posiedzeniu Rady nie omieszkał wypowiedzieć szczerze swoich obaw.
— A więc — rzekł poważnie, — w chwili, kiedy jesteśmy prawie u celu naszej pracy, naszych wysiłków, naszych poświęceń, przypadek ślepy i przeklęty zarazem sprowadza na nas niedolę, klęski, a może i ruinę wszystkiego...
— Och, och! zdaje mi się, że przesadzasz cokolwiek, drogi przyjacielu — przerwał Harry Rodes, który zawsze chętniej przewidywał dobre niż złe.
— Nie — odrzekł z mocą Kaw-dier. — Sami wiecie, że znalezienie złota doprowadzało zawsze daną miejscowość do ruiny.
— Nie bierzmy rzeczy tak tragicznie — wtrącił Hartlepool, — złoto jest takim samym przedmiotem handlu, jak wiele innych artykułów.
— Tylko najzupełniej bezużytecznym.
— Przeciwnie, najużyteczniejszym, gdyż na nim opiera się cały handel.
— Zapewne — dorzucił z goryczą Kaw-dier, — nie zapominajcie jednak, że złoto jest wymagającym panem i oddaje się temu tylko, kto mu poświęci wszystko — duszę i ciało. Och, to przeklęte złoto, ileż to ono już istnień pożarło, ileż najstraszniejszych namiętności wyhodowało w sercach ludzkich!
Z nastaniem wiosny obawy Kaw-diera poczęły się sprawdzać co do joty.
W Liberji i osadach okolicznych poczęli się zjawiać różni ludzie z pozabrzeżnych okolic, którzy gromadami ciągnęli ku Golden-Creek w celu poszukiwania złota. Za tym przykładem poszli i inni miejscowi. Rolnicy porzucali swoje pola, rzemieślnicy i robotnicy swoje warsztaty, i Liberja poczęła się wprost wyludniać. Na dobitkę wieść o bogatych kopalniach wkrótce wyleciała w świat i poruszyła wszystkich awanturników, którzy zaczęli napływać gromadnie, wnosząc z sobą w to ciche i pracowite środowisko całą nikczemność swoich natur nieokiełznanych i nie szanujących nic oprócz złota.
Kaw-dier postanowił powstrzymać ten niepożądany napływ i po naradzie z przyjaciółmi wydał następujące rozporządzenie: Przedewszystkiem kopalnie zostały uznane za urzędową własność całej kolonji i podzielone na działki. Działki te były wypuszczane w dzierżawę z ramienia zarządu kolonji, a pieniądze otrzymywane tą drogą szły na podniesienie dobrobytu wyspy. Dzierżawcami mogli być w pierwszej linji sami tylko koloniści, a dopiero w braku takowych wolno było wydzierżawiać tereny obcym. Kontrakty dzierżawne podpisywane były przez obie strony i miały moc obowiązującą.
Koloniści przyjęli te prawa, ograniczające wyzysk pojedynczych jednostek, bez entuzjazmu wprawdzie, lecz spokojnie i ulegle, a nawet z pewnem zrozumieniem płynących stąd powszechnych korzyści; nowi jednak przybysze, których przypędziły tutaj tylko względy na osobiste korzyści, z niechęcią przyjęli owe prawa i postanowili postarać się o ich zniesienie.
Jednak aby zwyciężyć i dopiąć swego, musieli poczekać jeszcze na wzmocnienie swoich szeregów, gdyż Kaw-diera otaczało grono wiernych i oddanych mu ludzi, z którymi walka byłaby może zbyt niebezpieczną. Lecz w przewidywaniu przyszłości nie zasypiali sprawy i gorliwie werbowali sobie stronników.
Kaw-dier wiedział o wszystkich tych machinacjach, odczuwał je tem silniej, że z dniem każdym zmniejszały się szeregi wiernych kolonistów, aż wreszcie oprócz gronka przyjaciół, składających się z Halga, Karra, Hartlepoola, Henryka i Edwarda Rodesów, Germiana Riviera, Pawełka i Piotrusia, pozostało mu zaledwie trzydziestu wiernych żołnierzy.
Cóż taka garstka mogła zrobić przeciw tysiącom zrewoltowanych? Nic. Trzeba było czekać i z góry być przygotowanym na najsmutniejsze okoliczności.
Takim był pierwszy akt dramatu, po którym miały nastąpić dwa inne stokroć może smutniejsze.
Dobrobyt powszechny, którego twórcą był niewątpliwie geniusz Kaw-diera, począł niknąć powoli, lecz stale. Nic jeszcze nie brakowało kolonistom, lecz już poczęła się wkradać drożyzna, przedmioty codziennego użytku podskoczyły w cenie w czwórnasób.
Za drożyzną szła w jej ślady nędza. Napróżno Kaw-dier starał się wszelkiemi siłami wytworzyć jaknajszersze tereny pracy, wszystkie jego wysiłki rozbijały się o brak środków. Skarb był pusty, chociaż ziemia pełną była złota.
Dawno minęły te chwile, kiedy koloniści wydzierżawiali od swego rządu działki ziemi, na których mieli prawo czynić poszukiwania. Zaledwie kilku uczciwszych obywateli płaciło swoje raty dzierżawne; większość, zbuntowana przez awanturników, których jedynem bogactwem byt kilof i płuczka, nie myślała o niczem więcej prócz własnych zysków godziwych, czy niegodziwych, lecz zawsze dających możność korzystania z przyjemności życia.
Kaw-dier widział zbliżającą się szybkiemi krokami nędzę, nie mógł jednak bronić przed nią tych nieszczęśliwych szaleńców, gdyż i jego fundusze były najzupełniej wyczerpane.
Pomiędzy kilkoma najbogatszymi w złoto poszukiwaczami znajdował się i Kennedy, dawny marynarz z «Jonatana».
Nikt nie wiedział, ile on właściwie posiadał, — prawdopodobnie i on sam doliczyćby się nie mógł, gdyż słabym był wogóie w rachunkach, lecz szastał złotem na prawo i lewo, płacąc nietylko monetą, lecz piaskiem złotym i ziarnkami, których zdawał się posiadać ilość niewyczerpaną.
Kennedy nie robił sobie nic z nikogo i niczego, a wszelkie prawa i rozporządzenia ignorował, szerząc tem większą anarchję, bezład i nieposłuszeństwo.
Kaw-dier znosił to długo, aż wreszcie zniecierpliwiony jął się energiczniejszych środków.
Pewnego rana policja pod dowództwem Hartlepoola wtargnęła do miejscowych właścicieli kopalń, które przywłaszczyli sobie prawem kaduka i zażądała pokazania dowodów na opłacenie działek, które eksploatowali, w razie zaś nieposiadania takowych, zwrócenia nieprawnie posiadanego złota.
Pomiędzy przywłaszczycielami znajdował się i Kennedy. Rzecz prosta, że bandyta nie posiadał żadnego dokumentu, pomimo zatem krzyków i wymyślań musiał oddać owo złoto, dla którego tyle już popełnił podłości, a które przedstawiało wartość około stu dwudziestu tysięcy franków.
Po ukończeniu owych rewizji, Kaw-dier przelał wszystkie zdobyte sumy do kasy kolonji i ogłosił drukiem otrzymane rezultaty.
Zima przeszła we względnym spokoju. Na wiosnę jednak emigracja w głąb kraju rozpoczęła się nanowo. Pierwszym naturalnie był Kennedy, który zabrawszy resztę pozostałego mu, a dobrze ukrytego złota, wyniósł się w góry, gdzie, nie pytając o pozwolenie, począł eksploatować jeden z najbogatszych działków.
Sprawa poczęła się przedstawiać coraz gorzej, gdyż nawet wierne dotychczas wojsko poczęło opuszczać szeregi.
Nagle położenie zdawało się nieco poprawiać. Kilku obywateli miejskich powróciło niespodziewanie, za nimi nadeszła jeszcze gromada; fabryki i warsztaty poczęły być czynne, szeregi wojska wzmocniły się nanowo.
Okazało się, że miejscowi poszukiwacze natknęli się na nieprzewidziane przez nikogo okoliczności. Zeszłoroczne ich posiadłości zostały zajęte przez nowych przybyszów, którzy z nikim i z niczem liczyć się nie chcieli i nie umieli. Były to bowiem wyrzutki wszystkich krajów i społeczeństw, ludzie bez czci i wiary, gotowi na wszystko dla zyskania choćby odrobińy tego upragnionego złota. Wszyscy oni trzymali się zwartą ławą i przypuszczali do zysków tylko tych, którzy tak jak oni wyzbyli się sumienia. Była to siła, z którą liczyć się należało, tem więcej, że szeregi ich poczęły się zwiększać z chwilą otwarcia żeglugi, nie było bowiem statku, któryby nie zostawiał po sobie żywego balastu w postaci gromadki zwabionych rozgłosem bogactw kopalni awanturników. Około 15-go grudnia połowa kolonistów wróciła do swoich zajęć, ochłodzona znacznie w swej chciwości wobec prawdziwego piekła, jakie panowało w wewnętrznych stosunkach wyspy.
W tym czasie Kaw-dier otrzymał niespodziewaną wizytę, której skutki okazały się z czasem wprost błogosławionemi.
Byli to dwaj młodzi ludzie, czynni i energiczni, którzy przybyli wprost do prezydenta, prosząc go o sprzedanie im możliwie największych działek w kopalniach i poddając się z góry wszelkiemu obowiązującemu regulaminowi.
— Powiedzcie mi panowie — rzekł z gorzkim uśmiechem Kaw-dier, — czy jesteście wtajemniczeni w obecny stan rzeczy na wyspie?
— Tak jest — odrzekł Francuz Maurycy Reynaud.
— Pomimo to jednak pragniemy być w porządku z władzą — dorzucił Anglik, Aleksander Smith.
— Dlaczego więc zwracacie się panowie do mnie, kiedy możecie brać, nie pytając nikogo o pozwolenie? — ciągnął z poprzednią goryczą Kaw-dier.
— Dlatego, że nie jesteśmy awanturnikami, lecz uczciwymi pracownikami — odrzekli młodzi ludzie. — Byliśmy tu już w zeszłym roku a teraz przeglądaliśmy pańskie rozporządzenia, zapoznaliśmy się z warunkami i postanowiliśmy udać się do pana, aby otrzymać teren właściwy do eksploatacji.
— Przykro mi niezmiernie — odrzekł ze szczerym żalem Kaw-dier, któremu obaj młodzi ludzie podobali się niezmiernie, — ale skoro znacie panowie obowiązujące prawa, to wiecie, że niewolno mi sprzedawać działek obcym, gdyż wszystkie one powinny stanowić wspólne dobro kolonistów.
— Tak — odrzekł Reynaud, — ale stosuje się to tylko do działek nad rzeką i jej dopływami, gdzie złoto znajduje się w piasku i gdzie właśnie należy urządzać płuczkarnie, o jakich jest właśnie mowa w prospektach. My jednak nie myślimy o tem. My pragniemy stworzyć prawdziwą kopalnię, chcemy eksploatować góry, gdzie spodziewamy się znaleźć miny złote.
— Ależ tego rodzaju eksploatacja wymaga olbrzymich kapitałów! — zawołał zdumiony Kaw-dier.
— Mamy je — odrzekli młodzi poszukiwacze, — jesteśmy reprezentantami Towarzystwa franko-angielskiego eksploatacji kopalń. Pan Smith jest głównym inżynierem, a ja jestem dyrektorem.
Kaw-dier namyślał się. Wpuścić na wyspę reprezentantów przemysłu Francji i Anglji z ich kapitałami? A może potem te państwa, pod pozorem obrony swych poddanych, zechcą mieszać się do rządów wyspy. Jednak się zdecydował.
— Muszę jeszcze zwrócić panom uwagę, że dziś nie mam już możności zapewnienia panom bezpieczeństwa.
— Potrafimy zabezpieczyć się sami — brzmiała energiczna odpowiedź.
Wobec tego nie pozostawało nic innego, jak podpisać kontrakt, co też obie strony uczyniły chętnie.
Na jakiś czas wisząca w powietrzu burza zdawała się rozpraszać, lecz po to tylko, aby w jesieni wybuchnąć z nową siłą.
Kaw-dier użył ostatniego środka. Sam osobiście zjawił się w głębi wyspy otoczony sztabem wiernych przyjaciół. Lecz i to nie zdało się na nic. Przyjęto go złowróżbnem milczeniem lub najhaniebniejszemi klątwami i groźbami.
I człowiek ten, zrodzony u stopni tronu potężnego mocarstwa, syn cezarów, którego wielka dusza, przepełniona ofiarną miłością dla ludzi, przygnała aż tutaj do cichej i pustej wyspy, aby stworzył na niej drobne gniazdko szczęścia, wracał teraz smutny, oplwany i znienawidzony przez tych nawet, dla których poświęcił całą resztę swego szlachetnego życia.
Przyjaciele namawiali go, aby wezwał na pomoc wojsko z Chili, ale on odrzucił tę propozycję, spodziewając się może, że ci szaleńcy opamiętają się wreszcie, że uznają za swoje te ideały, któremi żyło jego zacne serce.
Nastały wreszcie silne mrozy zimowe, które ochłodziły wprawdzie wzburzone namiętności, lecz sprowadziły zarazem niezwykłą dotychczas nędzę.
Dzięki nadludzkim prawie wysiłkom Kaw-diera, liberyjczycy i ich osady znosiły ją jako tako; co jednak dziać się musiało w głębi wyspy, gdzie nikt nie myślał o jutrze, gdzie jedyną troską było wydobycie jaknajwiększej ilości złotego kruszcu?
W Liberji opowiadano głośno, że olbrzymia banda opryszków napadła na kopalnie Reyneaud’a i Smitha, lecz ci młodzi ludzie zebrali swoich robotników i stawili tak dzielny opór, że na długo odebrali złoczyńcom ochotę do zaczepiania spokojnych pracowników.
Dalej opowiadano jeszcze, że w północnej części wyspy ludzie padają na ulicach z głodu i zimna, że rozpasanie doszło do takiego stopnia, iż niema dnia, w którymby nie popełniono jakiej zbrodni.
Wreszcie zaczęły chodzić głuche i jakby trwożne wieści, że zbuntowane tłumy ciągną do miasta. Niewolno było wahać się dłużej, należało przejść do czynu. Wszak Liberja posiadała wojsko sprawne i wyćwiczone, które mogło nie lękać się nawet dwadzieścia razy liczniejszego nieprzyjaciela.
Pomimo to, a może właśnie czując swoją siłę, Kaw-dier zwlekał jeszcze; poczynił tylko pewne przygotowania; ustawił warty i wysyłał podjazdy, które musiały mu zdawać sprawę z tego, co się w okolicy dzieje. Wreszcie 3-go listopada doniesiono mu, że liczna gromada ludzi ukazała się od północy i maszeruje wprost na Liberję.
Kaw-dier wydał odpowiednie rozkazy. Wojsko otoczyło ratusz i zajęło wszystkie ulice prowadzące na plac prezydentury. Przed wieczorem ukazały się pierwsze szeregi buntowników i na widok wojska zatrzymały się niezdecydowane. Zdawało im się, że przerażeni liberyjczycy nie będą stawiali oporu i zgodzą się na wszystkie warunki, jakie im podyktują zwycięzcy; tymczasem widok stanowczych min żołnierzy powiedział im, że się tutaj bez parlamentowania nie obejdzie.
Po długich debatach, przerywanych krzykami i groźbami, zwrócono się wreszcie do Hartlepoola z żądaniem, aby delegaci mogli pomówić z prezydentem.
Kaw-dier zgodził się przyjąć dziesięciu delegowanych. Powtórzono to oświadczenie przybyłym, którzy po pewnem wahaniu wybrali ze swego grona dziesięciu najśmielszych.
Ci ostatni stanęli cokolwiek onieśmieleni przed szeregami wojska, które rozstąpiły się, aby ich przepuścić i wraz zamknęły się za nimi.
Kaw-dier przyjął ich na środku placu, otoczonego ze wszystkich stron żołnierzami o groźnych marsowych minach. Delegaci nie wyglądali wcale zachęcająco. W długich butach, w brudnych i obdartych bluzach, z włosami i brodami rozwichrzonemi; patrzyli z pode łba i zaciskali pięści.
Kaw-dier wyniosły i spokojny czekał na nich, nie ruszając się z miejsca, mierząc tylko wzrokiem te dzikie postacie, które pod jego chłodnem spojrzeniem poczęły się mieszać i przestępować z nogi na nogę.
Zapanowało długie kłopotliwe milczenie. Buntownicy podziwiali mimowolnie prawdziwie królewski chłód i spokój tego człowieka, którego nienawidzili ze wszystkich sił swoich, a od którego niczego prócz opieki i troskliwości nie doznali. Wreszcie jeden z nich zdobył się na odwagę i wystąpiwszy naprzód, rzekł dość energicznie:
— Prezydencie, nasi towarzysze polecili nam... — tutaj mówca zająknął się nieco i dla dodania sobie odwagi powtórzył:
— Nasi towarzysze przysłali nas...
Wena stanowczo nie dopisywała oratorowi, gdyż zatrzymał się znowu, onieśmielony kamiennym spokojem Kaw-diera.
— Co tu długo gadać — zawołał zniecierpliwiony drugi bandyta, — jesteśmy delegowani do pana!
— Wiem — rzucił krótko prezydent. — Więc?...
Buntownicy stanęli zdumieni. Jakto, oni przyszli tutaj, mając za sobą tłum kilkutysięczny, z którym liczyć się należało, a ten kamienny człowiek pyta ich — więc? Milczenie zapanowało znowu przykre i krępujące dla sławetnych delegatów.
— Więc?... Więc przyszliśmy ze skargą! — wybuchnął wreszcie jakiś rudobrody poszukiwacz.
— Na co? — rzucił chłodno Kaw-dier.
— Na co? Na wszystko — odrzekł rudobrody. — Wszyscy my spotykamy się tutaj na każdym kroku z wyraźną złą wolą.
— I to wszystko?
— Nie, nie wszystko! — zawołał teraz trzeci bandyta o typowym wyglądzie zbója. — Chcemy, aby kopalnie należały prawnie zarówno do nas, jak i do tutejszych kolonistów. Jesteśmy takimi samymi ludźmi, jak i oni, chcemy więc mieć takie same prawa!
— I to wszystko? — powtórzył, nie zmieniając intonacji Kaw-dier.
— Tak — odrzekł rudobrody. — Chcemy wyraźnego potwierdzenia naszych praw do kopalni.
— Nie — rzekł krótko prezydent.
— Nie?... Dlaczego? — zapytał groźnie bandyta.
— Wszak słyszałeś? powiedziałem: nie! — powtórzył z kamiennym spokojem Kaw-dier.
— Ale dlaczego?! Ach, zasłaniacie się prawem, tem prawem, którego sami nie szanujecie, — szydził bandyta, widocznie bardzo pewny siebie. — Wszak wasze mandaty ukończyły się na pierwszego, dlaczegóż więc dotychczas nie przystąpiono do wyborów?
Uderzenie było trafne; był ktoś dobrze poinformowany o stosunkach w Liberji, który dostarczał tych wiadomości buntownikom.
Kaw-dier wysłuchał tego zarzutu z niezmąconym spokojem, ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy i ani na chwilę nie spuścił swego stalowego wzroku z fizjonomji niefortunnego mówcy, który, podniecony do najwyższego stopnia, wybuchnął znowu:
— Panowie, którzy nas przysłali, wymagają, aby na równi z mieszkańcami Liberji mieli prawo głosu. Nie chcą i nie godzą się na to, aby pięć tysięcy miało stanowić prawa dla dwudziestu tysięcy ludzi. Wszyscy mamy być równi!
— I to wszystko? — zapytał po raz trzeci Kaw-dier.
— Tak, tymczasem to wszystko — odrzekł delegat.
— A więc posłuchajcie odpowiedzi mojej — ciągnął dalej Kaw-dier. — Przybyliście tutaj wbrew naszej woli, zabraliście bez pytania tę ziemię, która podług wszystkich praw boskich i ludzkich należała do nas. Wnieśliście pomiędzy lud spokojny i pracowity niesnaski, lenistwo, mordy i pożogi; przeto daję wam 24 godziny do namysłu: albo poddacie się bez zastrzeżeń moim rozporządzeniom, albo ja przystąpię do czynu.
Na dany przez naczelnika znak zbliżył się Hartlepool z dwudziestoma żołnierzami i w milczeniu otoczył gromadkę delegatów.
— Kochany Hertlepoole, wyprowadź tych «panów» po za szeregi! — rozkazał spokojnie Kaw-dier.
«Panowie» byli tak tem wszystkiem oszołomieni, że spokojnie poddali się temu wyrokowi i dopiero znalazłszy się pomiędzy swoimi, puścili w ruch języki.
Do stojących na placu poczęły coraz częściej dobiegać okrzyki, groźby i przekleństwa. Nadeszła noc i uspokoiła cokolwiek wzburzone namiętności. Przyczynił się do tego także widok straży, przeciągających przez miasto. Następnego dnia około południa zbuntowane tłumy poczęły się nanowo skupiać, radząc widocznie nad czemś strasznem, bo wszystkie twarze przybrały wyraz prawdziwie zwierzęcy. Nareszcie cały ten tłum rzucił się ku stojącemu spokojnie wojsku i grad kamieni posypał się na głowy obrońców sprawiedliwości.
Jeden z kamieni trafił w czoło Kaw-diera, ten jednak otarł tylko krew, zalewającą mu oczy, i nie cofnąwszy się ze swego podniesionego miejsca na stopniach szerokich schodów, wiodących do gmachu prezydentury, przyglądał się dalej rozjuszonemu tłumowi, który, złudzony spokojną i wyczekującą postawą wojska, począł wydawać okrzyki zwycięstwa i coraz śmielej nacierał. Na czele ich szedł Kennedy, który widocznie ich podburzał i ze wszystkiem obznajmiał. Omylił się jednak sądząc, że rzecz cała łatwo mu pójdzie. Wkrótce już nie kamienie, a kule rewolwerowe zaczęły przecinać powietrze — trzech żołnierzy padło na miejscu, a kilku innych zostało ranionych. Dłuższe wahanie mogłoby zgubić wszystko.
Kaw-dier pobladł cokolwiek, lecz na pytający wzrok Hartlepoola rzucił krótki rozkaz:
— Cel!
Szczęknęły fuzje i skierowały się na tłum. Znowu z niego świsnęły kule; w odpowiedzi na nie rozległ się donośny głos Kaw-diera:
— Pal!
Nastała sekunda głuchego milczenia, poczem ogłuszający huk tysiąca strzałów wstrząsnął powietrzem.
Kiedy dym opadł, ulica zasłana była ciałami zabitych i rannych, lecz napastnicy rozproszyli się, uciekając w rozmaite strony.
Kaw-dier nie ruszył się ze swego miejsca, a po jego pobladłem i postarzałem nagle obliczu wielkie łzy toczyły się jedna za drugą.
Kaw-dier płakał...
Przyjaciele jego stali w milczeniu i ze ściśniętemi sercami patrzyli na te łzy, rozumiejąc dobrze, ile niewypowiedzianego bólu zawierały w sobie. Wszak oni znali jego wielkie serce, tak wierne, tak głęboko kochające ludzkość, tak pełne przebaczenia dla wszystkich wad i ułomności człowieczych.
I ten sam człowiek musiał wołać: — Ognia! — Ognia do braci... — musiał patrzeć, jak na ten rozkaz padały i ginęły istnienia ludzkie i niewolno mu było ani słowem powstrzymać tego strasznego czynu, bo obowiązek nie pozwalał mu na to.
Tenże sam twardy i surowy obowiązek nakazywał mu nie poprzestawać na tem jednem zwycięstwie, lecz ścigać w dalszym ciągu przestępców, aby zapewnić spokój tym, których przyszłość sam dobrowolnie przyjął na siebie.
I Kaw-dier skamieniały od bólu, nie ugiął się i nie uchylił od tego obowiązku.
Oddziały jego przebiegały całą okolicę, tropiąc rabusiów i awanturników, niby dzikie a szkodliwe zwierzęta, schwytanych zaś wsadzano gromadnie na stojący w pobliżu duży statek parowy, który miał ich wkrótce odwieźć w odległe strony Brazylji lub Argentyny.
W całej tej walce wielce pomocnymi byli Kaw-dierowi pp. Smith i Reynaud, którzy ze swym tysiącem robotników, ludzi silnych i odważnych, pragnęli jaknajprędzej oczyścić wyspę ze szkodliwych ludzi i zaprowadzić w kopalniach spokój i porządek. Z wydalonych wybrali jednak pilniejszych i uczciwszych.
Z końcem wiosny ład i porządek zapanowały znowu w Liberji. Mieszkańcy zabrali się nanowo do pracy i życie wróciło do swego normalnego trybu, temwięcej, że pracy było dużo, bo niedawne wypadki pozostawiły swoje ślady na zaniedbanych fermach, leżących odłogiem polach i zdziczałych z braku opieki zwierzętach.
Dzięki energicznym rozporządzeniom Kawdiera, nietylko smutne te resztki, ale i widmo głodu, które w takich warunkach musiało grozić mieszkańcom wyspy, zostało usunięte, okręty przywoziły coraz nowe zapasy.
Lato do reszty wygładziło wszelkie braki, było bowiem nadzwyczaj urodzajne, a przytem połów wielorybów okazał się niezwykle obfitym, tak, że i z tego źródła osiągnięto wielkie korzyści. Nauczeni smutnem doświadczeniem mieszkańcy Hosty, nie opuszczali już rąk, lecz owszem, pracowali z podwójną nieledwie gorliwością.
To też w końcu roku 1893 Kaw-dier z zadowoleniem mógł sobie powiedzieć, że wszystkie przedsięwzięte przez niego prace zostały ukończone: szkoły, szpitale, koszary, magazyny zapasowe, porty wygodne, elewatory i dynamomaszyny, do poruszania których Piotruś, gorliwy pomocnik swego dobroczyńcy, użył siły fal morskich. Latarnia morska wskazywała drogę i chroniła liczne statki od rozbicia.
Uszczęśliwiony Kaw-dier postanowił uroczyście obchodzić dzień urzeczywistnienia wszystkich tych projektów, które tylko dzięki niewyczerpanej energji, doprowadzić potrafił do końca.
Uroczystość inauguracyjna naznaczona była na 15 stycznia 1894 r., gdy nagie 10-go zaszedł fakt, który na zbolałą duszę Kaw-diera wpłynął decydująco.
Tego dnia prezydent stał w jednem z okien swego mieszkania i patrzył na ruch panujący w porcie. Nagle wzrok jego uderzył statek większych rozmiarów, wpływający majestatycznie do portu. Kaw-dier spojrzał zaciekawiony, lecz było zbyt daleko, aby jakiekolwiek szczegóły rozpoznać się dały, odsunął się przeto od okna, pewny, że w razie potrzeby wierny Karro zawiadomi go o przybyszu. Jakoż w godzinę od strony portu zjawił się posłaniec, domagający się natychmiastowego posłuchania u prezydenta.
— Co się stało? — zapytał Kaw-dier.
— Okręt chilijski zawinął do Bourg-Neuf — odrzekł zdyszany od szybkiego biegu wysłaniec.
— Wiem, widziałem.
— Jest to okręt wojenny.
— I to wiem.
— Stanął na środku portu na dwu kotwicach i na łodziach wylądowuje żołnierzy.
— Żołnierzy!... — krzyknął zdumiony Kaw-dier.
— Tak jest żołnierzy w pełnem uzbrojeniu... Jakichś dwustu lub trzystu... Karro nie liczył, lecz wysłał mnie, aby uprzedzić pana prezydenta. O, już nawet idą!... — dodał posłaniec, wskazując przez otwarte okno w kierunku portu.
Rzeczywiście na drodze od Bourg-Neuf ukazała się rota żołnierzy, maszerująca w najzupełniejszym porządku.
Zadziwiony Kaw-dier wydał szybko odpowiednie rozkazy, które w tej chwili rozniesiono na wszystkie strony, czekał na wyjaśnienie tej niespodzianki. Jakoż w kwandrans może cały oddział zajął plac przed prezydenturą, dowodzący zaś nim oficer w pełnym uniformie poprosił o posłuchanie.
Wprowadzono go natychmiast do sali, gdzie czekał na niego poważny i spokojny Kaw-dier.
— Powiedz mi pan, co znaczy to zbrojne najście na wyspę? — zapytał, odpowiadając na uprzejmy ukłon oficera. — Wszak, o ile wiem, stosunki nasze z Chili są najzupełniej pokojowe?
— Zechciej pan przyjąć wyjaśnienie, które mieści się w tym oto liście od mego rządu — rzekł oficer, podając Kaw-dierowi wielką zapieczętowaną kopertę.
Ani jeden muskuł nie drgnął w twarzy czytającego, choć w duszy grały mu uczucia silnego oburzenia.
— Ach — rzekł wreszcie, składając papier — rząd chilijski jest tak uprzejmy, że przysyła pana do mego rozporządzenia, aby wzmocnić ład i porządek na wyspie. Rząd jest mylnie poinformowany. Ład i porządek wprowadziliśmy już sami i obecnie nic nam z tej strony nie grozi. Możesz pan więc przyjąć moje podziękowania i uważać swoją misję za spełnioną.
Oficer zdawał się być cokolwiek zaambarasowanym.
— Proszę mi darować, panie prezydencie, ale ja muszę literalnie spełnić polecenia mojego rządu.
— A te brzmią?...
— Aby zainstalować na wyspie garnizon chilijskich żołnierzy, dla utrzymania tutaj porządku.
— Bardzo dobrze — uśmiechnął się Kaw-dier. — A gdybym próbował się opierać? Czy rząd przewidział taką możliwość?
— Tak jest.
— I...
— Kazano mi utrzymać się choćby siłą — rzekł oficer, — chociaż przypuszczam, że nie dojdzie do takiej ostateczności.
— Tak, to jasne — szepnął Kaw-dier, — chociaż przyznać muszę, że spodziewałem się czegoś podobnego... W każdym razie muszę prosić pana o chwilkę cierpliwości, zanim namyślę się i będę w stanie dać panu ostateczną odpowiedź.
— Będę czekał na tę odpowiedź, jak długo pan każe, panie prezydencie — rzekł oficer uprzejmie, i złożywszy ukłon wojskowy, zbliżył się ku drzwiom, które jednak stawiły mu niespodziewany opór.
— Co to ma znaczyć? Czyżbym został pańskim więźniem tutaj? — zawołał Chilijczyk podnieconym głosem.
— Na chwilę, tak! — odrzekł spokojnie Kaw-dier.
— Zapominasz pan, że dość mi będzie krzyknąć przez okno, aby moi żołnierze wydobyli mnie z tej pułapki.
— Tylko, że pan tego nie uczynisz.
— A któż mi zabroni?
— Ja.
We wzroku Kaw-diera była taka moc i potęga, że oficer spuścił oczy i rzekł napoły niechętnie:
— Dobrze, poczekam zatem na pańską decyzję.
Z temi słowy zasiadł wygodnie w fotelu i począł oglądać rozwieszone na ścianach mapy i obrazy.
Kaw-dier zapadł w głębokie milczenie, a przed oczyma jego duszy poczęły się przesuwać obrazy tych lat trzynastu od chwili wyratowania rozbitków z «Jonatana». Przez ten czas przeżył tyle walk, tyle cierpień i bólów po to tylko, aby teraz przyszło to najstraszniejsze z nieszczęść ziemi — niewola. Wiedział, że nie było co marzyć o oporze, że mieszkańcy wyspy pogodzą się łatwo z utratą samodzielności, którą im z takim trudem wywalczył, dla niego jednak był to cios, który go dobił ostatecznie. Z chwilą kiedy Chili utwierdzi na wyspie swoje panowanie, osoba jego tutaj stanie się nietylko bezużyteczną, ale nawet szkodliwą, gdyż on nie przestanie dążyć do tych ukochanych ideałów, którym całe poświęcił życie, — do wolności i swobody.
Wszystkie te myśli, niby tuman olbrzymi kłębiły się w mózgu Kaw-diera, aż wreszcie wyłoniło się z nich postanowienie trwałe i niezłomne i jedynie możliwe dla jego nieugiętej duszy.
— Powiedz mi pan — zwrócił się wreszcie do oficera, który niecierpliwił się widocznie, — czy grożąc mi przed chwilą użyciem siły, zdałeś pan sobie sprawę z naszej siły?
— Jakto — zapytał oficer — co pan przez to rozumiesz?
— Spójrz pan, jeżeli łaska.
Oficer zbliżył się do okna i zobaczył pięciuset żołnierzy kolonistów stojących w szeregach z bronią u nogi pod dowództwem swych oficerów.
— Armia nasza ma dzisiaj pięciuset żołnierzy — rzekł obojętnie Kaw-dier, — jutro będzie miała ich tysiąc, a pojutrze tysiąc pięćset.
Oficer chilijski zbladł. W jaką pułapkę wlazł! Jego misja przepadła; jednak jeszcze odparł poważnie.
— Nasz krzyżowiec ma armaty.
— Nie boimy się ich wcale, i my je mamy.
— Ale rząd nasz ma więcej żołnierzy i więcej okrętów.
— Tak jest, ale to nas nic nie obchodzi; nas jest tutaj sześć tysięcy i trzeba będzie długich walk dla zgnębienia nas, a będziemy się bronić do ostatniego tchu. Jednak możebyśmy mogli ułożyć się z sobą.
Oficer odetchnął. Więc sprawa, której się podjął, może jeszcze się udać.
— I owszem — odrzekł — co pan rozkaże, panie gubernatorze? — zapytał.
— Jakie pan masz pełnomocnictwo w razie zgody z naszej strony? — rzekł Kaw-dier.
— Jaknajszersze — pośpieszył z odpowiedzią oficer, wyjmując z portfelu papier i kładąc go przed Kaw-dierem, który przeczytał go uważnie.
— Dobrze, w takim razie jesteśmy gotowi przyjąć protektorat Chili pod następującemi warunkami: wyspa otrzyma zupełną autonomję i zatrzyma swoją chorągiew narodową. Rząd chilijski nie nałoży na wyspę żadnych podatków, prócz za eksploatację kopalń. Rezydent rządowy będzie zasiadał w radzie z prawem głosu doradczego, prezydentem będzie tymczasem człowiek...
— Zapewne pan sam?
— Nie — zaprzeczył Kaw-dier, — będzie ten, którego ja sam wskażę, później zaś prezydent będzie obieralnym przez głosowanie. Dla siebie wymagam bezwzględnej swobody osobistej. Moim następcą będzie młody człowiek imieniem Piotr X. Ja go do tego przysposobiłem i zupełnie odpowiadam za niego. Niech to pana nie dziwi, że ten młodzieniec ma dopiero dwadzieścia dwa lata, ale on będzie najstosowniejszy na mego następcę. Jemu tylko zdam moją władzę. Te są moje warunki. Czy zgadzasz się pan na nie? Jestem zmęczony i nie chcę już ani wydawać rozkazów, ani ich otrzymywać.
— Zgadzam się — rzekł oficer, jakby jeszcze nie dowierzając, czy to było szczere, co Kaw-dier mówił, czy nie zażąda jeszcze czego dla siebie.
Ale Kaw-dier rzekł krótko:
— W takim razie podpiszemy oficjalnie. Co się zaś tyczy moich spraw osobistych, to zechciej pan przejrzeć ten dokumencik, o podpisanie którego również będę pana prosił.
Oficer rzucił okiem na podawany mu papier, lecz zaledwie wczytał się w treść jego, gdy twarz mu się zmieniła i zawołał zdumiony:
— Jakto, czyż pan tego na serjo pragniesz?
— Nietylko pragnę, lecz uważam to za warunek nieodzowny, pod jakim wogóle godzę się na tę tranzakcję. Ten jednak warunek musi zostać w głębokiej tajemnicy, pamiętaj pan o tem! Jutro zaś zacznie funkcjonować nowy rząd na wyspie.
— Bądź pan spokojny, licz na dyskrecję moją — odrzekł oficer, podpisując podawany mu dokument. Poczem skłonił się głęboko przed starcem i opuścił gmach prezydentury. Natychmiast też, stosownie do umowy, kazał żołnierzom swoim udać się na okręt.
Pozostawszy sam, Kaw-dier posłał po wiernego Karro; korzystając zaś z wolnej chwili, napisał kilka dokumentów, które jeszcze przejrzał starannie.
— Zgromadzisz na pokładzie mojej starej szalupy wszystkie te przedmioty, których spis ci daję — rzekł kiedy stary Indjanin stanął przed nim. — Nie zapominaj o niczem, gdyż wszystko są to rzeczy ważne.
— Dobrze, panie — odrzekł Karro, przyzwyczajony do bezwarunkowego posłuszeństwa.
Na kartce były wymienione różne prowianty, trochę narzędzi, rozmaite nasiona, proch, kule, broń i t. p. rzeczy.
Po nim Kaw-dier wezwał Piotrusia i rzekł do niego serdecznie:
— Moje dziecko, masz tutaj dwa dokumenty. Ten list zapieczętowany otworzysz dopiero jutro rano, ten drugi zaś zawiera wskazówki, które wypełnij dokładnie. A teraz idź, dziecię moje, potrzebuję samotności, aby przygotować się do zmian, które jutrzejszy poranek przyniesie w naszem życiu.
Z nastaniem nocy Kaw-dier wymknął się z gmachu prezydentury i niezauważony przez nikogo udał się do portu. Tutaj odczepił starą swoją szalupę, przygotowaną do drogi przez Karra. Zamyślony, poważny, lecz niesmutny puścił się sam na morze. Ani jednem spojrzeniem nie pożegnał tej wyspy, której ofiarował przecież tyle lat życia. Dla duszy jego była to przeszłość, z którą w chwili obecnej nie miał już nic wspólnego.
Nikt jeszcze nie wiedział o zniknięciu Kaw-diera, kiedy Piotruś, wierny obietnicy danej opiekunowi, otwierał otrzymaną wczoraj kopertę. Zawierała ona tylko parę wierszy, które młody człowiek odczytał z niewypowiedzianem wzruszeniem:
«Drogi mój synu! — pisał niezwykły ten człowiek — jestem zmęczony życiem, które nie urzeczywistniło ideałów moich, i pragnę za wszelką cenę wypoczynku. Niema mnie i nie będzie już nigdy pomiędzy wami; a jednak pragnę, aby te wielkie ideały ludzkości, które zawsze przyświecały mi w życiu i które starałem się wpoić w młodą duszę twoją, nie zniknęły razem z osobą moją. Pamiętaj, że masz przed sobą trzy wielkie zadania: poszanowanie dla sprawiedliwości, nienawidzenie niewoli i ukochanie wolności.
Żegnam cię, dziecko moje. Zobaczymy się kiedyś w lepszym świecie.»
W chwili, kiedy Piotruś odczytywał te słowa, ten, który je pisał, przybijał właśnie do jednej ze skał otaczających przylądek Horn. Samotny przeniósł na brzeg cały ładunek starej szalupy, poczem jednem cięciem topora zadał jej ranę śmiertelną i ze skrzyżowanemi na piersiach rękami patrzał, jak ta wierna towarzyszka długich jego podróży powoli pogrążała się w zielonkawych falach morza.
Teraz był sam, sam zupełnie, z Bogiem tylko i naturą, wolny i swobodny jak ptak. Nie przerażała go śmierć, lecz niewola, i od tej ostatniej uciekł aż tutaj na te puste, samotne skały, których nie dotknęła dotąd żadna stopa ludzka. Z ich szczytów patrzył na ten daleki świat ludzki z jego drobnemi walkami i zabiegami, on, który znalazł w sobie dość siły, aby wzbić się ponad wszystkie małostki życia i osiągnąć bezwzględny spokój na pustej i samotnej skale.