Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozbitki |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Ilustrator | George Roux |
Tytuł orygin. | Les naufragés du Jonathan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz Kaw-dier wezwał wiernego Karra i zapytał go, czy szalupę naprawiono, aby mogła odbyć dłuższą podróż, a otrzymawszy odpowiedź, że już ją przygotował, wydał mu następujące polecenie:
— Natychmiast popłyniesz do Punta-Arenas i zażądasz od gubernatora tamtejszego pomocy dla rozbitków. Opowiesz, co się stało, jak «Jonatan» uległ rozbiciu na skałach tutejszych. Niechaj rząd chilijski przyśle jaknajśpieszniej jaki okręt, aby się mogli nań zabrać ci ludzie.
Karro, wezwawszy na pokład szalupy jednego z emigrantów, natychmiast wyruszył w podróż, ażeby spełnić polecenie Kaw-diera.
Po tygodniu nieobecności, dzielny Indjanin, powrócił z Punta-Arenas.
Karro lekko wyskoczył na brzeg i rzucił się w stronę, gdzie stał Kaw-dier i Halg, już go oczekujący.
Indjanin z szczerą radością witał obydwóch, tak syna, jak swego dobroczyńcę.
— Jakie przywozisz wiadomości?
— Gdzie okręt?.. Dlaczego nie przysyłają z Punta-Arenas okrętu? — ozwały się liczne głosy wśród zebranego na wybrzeżu tłumu.
Odpowiedział na to Karro i jego towarzysz:
— Gubernator z Punta-Arenas przyjął nas bardzo przychylnie. Na razie nie ma on żadnego większego statku, któregoby mógł wysłać po rozbitków, lecz ma nadzieję, że po złożeniu raportu do władz stołecznych, te wyślą jakiś większy statek w te strony. Ponieważ obecnie nastaje czas zimowy, nader niebezpieczny dla żeglugi, więc wcześniej, jak z nastaniem dogodnej po temu pory, na pomoc liczyć nie można.
— To jest wcześniej jak na wiosnę nie wydostaniemy się stąd — rzekł Kaw-dier — wiedzieć bowiem należy, że już obecnie żegluga przez ocean jest wielce niebezpieczna.
— A kiedyż na tej wyspie doczekamy się wiosny? — zapytał pan Hartlepool.
— Wcześniej niż za pół roku nikomu nie radzę puszczać się w tych stronach na morze.
— Aż za pół roku?..
— Tak, jeśli nie chcemy, aby nas spotkał los taki, jak «Jonatana.» Straszliwe burze i huragany, powstające w jednej chwili i szalejące z siłą tytaniczną, właśnie o tej porze nawiedzają wody archipelagu tutejszego, czyniąc je niebezpiecznemi, prawie niemożliwemi do przebycia.
— A więc jesteśmy na tej nieznanej wyspie uwięzieni na czas sześciu miesięcy? — pytał pan Hartlepool.
— Niestety — odparł Kaw-dier — doświadczenie moje i sumienie nie pozwalają mi zaprzeczyć temu. Musimy przezimować na tej wyspie. Innego wyjścia niema. Każdego, ktoby się w obecnej porze roku puścił na morze, czeka niechybna zguba. Lecz zima na wyspach tutejszych trwa krócej, niż w Islandji lub Kanadzie, jest też mniej surowa. Nawet o próbowaniu opuszczenia tej wyspy teraz, mowy być nie może. Musimy się do tego zastosować.
Słowa te, wypowiedziane głosem pewnym, podziałały na tłum zebranych rozbitków wielce przygnębiająco.
— A więc niema sposobu? — pytał ten i ów — więc chcemy, czy nie chcemy, musimy pozostać na tej wyspie?
Po odbytej naradzie, wszyscy zgodzili się, aby słuchać doświadczonego głosu Kaw-diera. Nikt jak on nie znał tego zakątka kuli ziemskiej. Postanowiono we wszystkiem wypełniać jego rozkazy.
Ponieważ nastały nagle dni chłodne i mgliste, wychodźcy skwapliwie zabrali się do przygotowania sobie mieszkań zimowych. Materjały gotowe, dzięki przezorności Kaw-diera, przeniesiono zawczasu na ląd z «Jonatana,» nim ten nieszczęsny statek zginął w odmętach morskich.
Cieśle, mularze, ślusarze i inni rzemieślnicy, których było mnóstwo wśród wychodźców, od świtu do nocy zajęci byli składaniem i budową domków. Pomagali im wszyscy pozostali, tak, że po dwóch tygodniach pracy stanęła obszerna kolonja u podnóża wzgórz skalistych, które zasłoniły ją od morza, zabezpieczając od wichrów i nawałnic.
— Co to za szczęście dla nas — mówił p. Hartlepool — że na «Jonatanie» znajdowało się wszystko, co do założenia kolonji jest niezbędne. Towarzystwo emigracyjne w San-Francisko wybornie wyekwipowało wychodźców. Nic nie brakuje, aby mogli sobie życie uczynić nietylko znośnem, ale nawet wygodnem. Nie brakuje i kuchni, pieców, nawet trochę mebli, o wszystkiem pomyślano, wszystkie potrzeby wychodźców, mających zakładać osadę wśród obszarów bezludnych przewidziano i postarano się naprzód brakom zapobiedz, a czego nam brak, to wykonają nasi rzemieślnicy, przecież drzewa mamy poddostatkiem.
— Tak — potwierdził Kaw-dier — jestto bez zaprzeczenia wielkie szczęście dla rozbitków, że prawie cały ekwipaż «Jonatana» udało nam się ocalić.
Niektórzy wśród wychodźców, a na ich czele kucharz nazwiskiem Sirdey, majtek Kenedy i dwaj krawcy Furster i Jackson, niechętnem okiem spoglądali na Kaw-diera i jego zarządzenia. Sirdey utrzymywał, że można było część rozbitków przewieźć do Punta Arenas, gdzie znaleźć mogli większe wygody, lepszy klimat i opiekę rządu chilijskiego.
Nie bacząc na przestrogi Kaw-diera, Sirdey, podburzywszy i namówiwszy kilkunastu ludzi, dostał się pewnego ranka potajemnie do miejsca, gdzie wśród skał nadmorskich stała szalupa, wsiadł do niej i oddając ster Kennedemu, niezwłocznie odpłynął na wątłym stateczku na morze.
— Jeśli ten głupi Indjanin mógł się dostać na tej szalupie do Puntu-Arenas i wrócić do nas — mówił Sirdey do Kennedego — to dlaczegóż my nie mielibyśmy tego dokonać? Odwagi tylko... Czyż wszystko mamy robić, co rozkaże ten nieznajomy?...
Kennedy sterował wprawnie, ale nie znał wód, po których żeglował, nie dziw więc, że nie upłynęła godzina czasu, jak nagle szalupa uderzyła o skały podwodne, przechyliła się na bok i zaczęła nabierać wody.
— Dno przebite! — krzyknął Kennedy.
— Woda zalewa szalupę! — zawołał z rozpaczą Sirdey.
— Uciekajmy! ratujmy się! — rozległy się głosy Furstera i Jacksona.
Przerażeni tym nagłym wypadkiem, wykrzykiwali nieopatrzni żeglarze bezradnie, nie widząc dla siebie znikąd żadnego ratunku. Zguba zdawała się być nieuchronną.
I gdy przez przedziurawione dno woda zaczęła gwałtownie napełniać wnętrze szalupy, niefortunni żeglarze rzucili się do ucieczki na poblizkie skały. Sirdey i Kennedy byli wybornymi pływakami, więc szczęśliwie, choć z ogromnemi wysiłkami dopłynęli do skał sterczących nad powierzchnią wzburzonego morza; towarzysze ich nie umieli tak pływać i nie mieli dość sił do walki z morzem, wkrótce więc, po rozpaczliwej walce z zalewającemi ich co chwila falami, poszli na dno.
Sirdey i Kennedy, nawpół żywi z przerażenia, przez noc całą przebyli na urwisku skalistem, mając dokoła siebie jedynie wzburzone, gniewne morze.
Dopiero nad ranem Karro i Halg, zaniepokojeni o szalupę, która w tak tajemniczy sposób zniknęła, udali się na lekkiej pirodze na poszukiwania dokoła brzegów wyspy i usłyszeli rozpaczliwe wołania o pomoc.
Okrążyli kilka razy skały, na których trzymali się jeszcze ostatkiem sił Sirdey i Kennedy, poczem widząc, co się stało, pośpieszyli na ratunek rozbitkom.
Kaw-dier i p. Hartlepool surowo zganili postępek Sirdeya.
— Jesteście przyczyną śmierci kilku ludzi i pozbawiliście mnie szalupy, za której pomocą mogliśmy porozumiewać się z Punta-Arenas. Teraz jesteśmy zupełnie odcięci od świata — mówił Kaw-dier, i czoło jego chmurzyło się, a głos brzmiał wyrzutem. — Oto do czego prowadzi brak doświadczenia i samowola!
Strata towarzyszy uczyniła na wszystkich przykre wrażenie. Od tej chwili ogół wychodźców baczniej zwracał uwagę na każde słowo i radę Kaw-diera, tembardziej, że rozpoczął się czas gwałtownych zamieci i burz śnieżnych.