Rozstajne drogi/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozstajne drogi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nareszcie, do domu państwa Bogackich wstąpiła wielka radość, do serca panny Loli wielki tryumf — pan Leon oświadczył się i został przyjęty. Rodzice z przyjemnością myśleli, że wydają córkę za człowieka niebogatego wprawdzie, tylko... doktora, ale stojącego na drodze do świetnego położenia, ale młodego i umiejącego sobie wyrobić piękne towarzyskie stanowisko. Wreszcie brak młodzieży był wielki, a oni mieli jeszcze kilka córek. Panny Loli serduszko rozpływało się na myśl, że ów lew, niezwyciężony dotąd, ów Don Juan sławny i okrutny, przed którym tyle piękności upadło w uwielbieniu, który tylu sercami wzgardził... przed nią, przed nią piérwszą, przed nią jedną zgiął harde czoło, do jéj stóp schylił się, błagając o jéj białą rączkę. A przytém Lola była młodą, i jakkolwiek ci, którzy ją wychowywali, robili wszystko, co mogli, aby z niéj uczynić lalkę, uderzyło przecież w jéj piersi tętno człowiecze. Główka zamarzyła; i jeśli takie lekkie westchnienie i takie zamarzenie może się nazwać miłością... Lola kochała młodego doktora, który był już jéj narzeczonym.
Oświadczyny odbyły się rano; o zmroku zaś u drzwi panny Loli pojawił się posłaniec, przynoszący jéj od narzeczonego ogromny bukiet białych kamelij i olbrzymie pudło Loursowskich cukrów. Pan Leon był światowym człowiekiem, i strzegł pilnie konwenansów... a wiedział, iż konwenans nakazuje ofiarować ukochanéj, czy niby ukochanéj, podarki z kwiatów, cukrów i etc. Dar, pochodzący z ręki miłego człowieka, ma w istocie cenę nieskończoną. Szczęśliwi ci, którzy zamiast cukrowych pomadek Lourse'a, mają do oddania młodéj narzeczonéj słodycz prawdziwéj miłości; zamiast kwiatów, wzrosłych w sztucznéj atmosferze cieplarni, śliczne kwiaty jasnéj myśli i świeżego serca! Niejedna biedna dziewczyna jest stokroć szczęśliwszą, biorąc z rąk kochanka drobny biały kwiatek, zerwany gdzieś na łące lub polu i ogrzany tchnieniem jego gorącém, niż bogata i świetna panna salonów, trzymająca bukiet cennych kamelii, owiany chłodem wyziębłéj piersi i konwenansów.
Wieczór ów postanowił młody doktor spędzić w salonie tych, których miał wkrótce nazwać rodzicami. Jak zwykle, tak i tego wieczora, wiele tam znalazł zebranych gości. Lola powitała go z rumieńcem na białéj twarzy, i z kamelją, wyjętą z jego bukietu, w ciemnych włosach. Wszyscy wiedzieli już o zaszłych zaręczynach; młodzi ludzie zazdrościli Leonowi, młode panny zazdrościły Loli. Szczęśliwi! szeptano ogólniej patrząc na piękną parę. I w istocie, wszystkie pozory szczęścia tam były: piękność, młodość, bogactwo, znaczenie, niby miłość.
Ale w twarzy narzeczonego nie znać było szczęścia. Częściéj niż kiedy, sarkatyczny uśmiech osiadał na jego ustach, a zmarszczka, co tak pięknie zdobiła jego miałe i gładkie zresztą czoło, głębszą jakoś była dnia tego... surowszą.
Żenił się on tak, jak się żeni wielu, dlatego, że przecie trzeba było ożenić się kiedykolwiek, dla rozrywki w nudach, dla ułatwienia sobie drogi życia posagiem i stosunkami kobiety.
Żenił się, myśląc, że narzeczona jego, to lalka salonów, piękna ale próżna, nie czując szacunku dla niéj, ani pociągu do niéj.
Żenił się, poziewając...
W głębi jego piersi, w saméj najskrytszéj głębi
drgała z cicha, ale ciągle, owa struna, nie rozstrojona
jeszcze życiem; owa struna, co wewnętrzną pieśnią
swoją przywodziła mu przed wyobraźnią młodzieńczą przeszłość jego, i wysoko bladém światełkiem błyskające okienko.
Przyjaciele i koledzy zbliżali się do niego z uściskiem dłoni, z powinszowaniem.
— O! szczęśliwy synu Eskulapa, — wołał pan Henryk, — bierzesz jak swoję śliczną Lolę, a ja, nieszczęśliwy, ledwiem nie zwaryował z miłości dla niéj.
— Zuch jesteś, chłopcze, — mówił pan Józef, zadowolony z kuzynka.
— Mnie podziękuj, — rzekł Ksawerek, — jam ci piérwszą myśl podał.
Jeden tylko ze wszystkich, pan Wiktor H. poważnie ujął ramię doktora, i wyszli razem do innego, pustego w téj chwili, salonu.
Pan Wiktor miał lat 40, twarz myślącą i poważną, ale razem i rozświeconą wewnętrzném ciepłem; znać było, że życie serca tego człowieka nie ostudziło.
— Słuchaj, kochany Leonie, — rzekł, gdy znaleźli się, sami, — mam prawo do twojéj ufności, bo byłem przyjacielem twego ojca i twoim jestem serdecznie. Powiedz mi prawdę: co cię powoduje do żenienia się z tą panną Lolą, którą ja-bym nazwał panną Lalą.
— Mój drogi i szanowny przyjacielu, — odpowiedział, ze swoim sarkatycznym uśmiechem, Leon, — mówiąc tak, zapominasz, że prawa honoru każą mi za te słowa wyzwać cię na pojedynek.
— Daj pokój żartom, — rzekł znów pan Wiktor, — pytam cię o to, bo źle ci coś z oczu patrzy. Nie podoba mi się narzeczony z takim Bajronowskim uśmiechem na ustach, jak twój, i z takim, wybacz że powiem, wyrazem znudzenia w oczach. Ty jéj nie kochasz, Leonie.
Doktor wybuchnął głośnym śmiechem.
— A! szanowny, nieoceniony jesteś! — zawołał, — nie lubisz mego Bajronowskiego uśmiechu, a zadajesz mi Werterowskie pytanie. Gdybym nie patrzał na ciebie, myślał-bym, że obok mnie stoi jaki Filon albo Medor ze złotych pasterskich wieków. O! jeśli trzeba cię co do mego losu zaspokoić, to powiem ci słowami Adama: kocham, ach kocham, po sto razy wołam!
Mówiąc to, z nieopisanym wyrazem ironii w twarzy, stanął przed przyjacielem w tragicznéj postawie. Pan Wiktor ujął go za rękę z łagodnością i powagą, i rzekł:
— Źle jest z tobą, Leonie. Życie i powodzenie zepsuło cię. Gdybyś był zły albo głupi, albo gdybyś miał naturę biedną i ślimaczą, jaką ma wielu, nie bał-bym się o ciebie, bo wiedział-bym, że popełzniesz sobie po cichu przez życie, i nic ci się złego nie stanie. Ale ja znam cię od dzieciństwa, przypatrywałem ci się ciągle i wiem, że naturę masz bogatszą od innych i piękną, tylko nieco oziębioną i zepsutą. Sam ten nawet Bajronowski uśmiech twój mówi, że nie lekko i bezmyślnie patrzysz na świat. I dlatego właśnie, że cię tak dobrze znam, powtórzę: źle jest z tobą, Leonie. Z całym zapasem myśli i poczciwych poczuć nie stworzyłeś sobie nic, coby celem twojego życia się stało; nic nie umiłowałeś i nic nie oszacowałeś wysoko. Próżnia stała się w twojéj piersi, i ożenieniem się próżnią tę chcesz zapełnić. Ale nie każdy kocha, kto chce kochać, mój drogi; i ty twojéj narzeczonéj nie kochasz, bierzesz ją dla rozrywki i dla posagu. Pobierzecie się i okażecie światu widok jeszcze jednéj pary roztrojonéj, znudzonéj, zniechęconéj ku sobie, i nie pomogą ani bogactwa, ani wpływy; teraz się nudzisz, a potém zaśniesz na wieki; umrzesz dla wszystkiego, co świat ma dobrego i pięknego. Żona twoja będzie stroić się, kokietować i jeździć za granicę, a ty będziesz spać na aksamitnéj kanapie. Nie takie życie, mój drogi, godne jest twego szlachetnego serca i światłéj myśli.
— Więc cóż mam robić? — zapytał Leon wpółpoważnie, wpół z ironią, patrząc na przyjaciela.
— Nie żenić się z kobietą, któréj nie kochasz, a czekać, dopóki prawdziwe uczucie nie zstąpi ci do serca; prawdziwe tylko uczucie rozpędzi ten obłok znudzenia, który zaćmił przed tobą świat, rozgrzeje cię, ożywi i wróci ci siły do życia, czynu, energii i pracy. Oto życie, któregoś wart, i do którego jesteś zdolny.
— Ale czy-m ja zdolny do prawdziwego uczucia? — rzekł Leon, — ty nie wiész, jak życie uczyniło mię zimnym.
— Przebiegnij myślą wszystkie znajome ci kobiety: czyż żadna z nich nie wzbudza w tobie jakiéjś serdeczniejszéj sympatyi, jakiegoś żywszego uczucia?
Leon chciał odpowiedziéć: żadna, ale przypomniał sobie bladą nieznajomą, i na chwilę zamyślił się, a ironiczny jego uśmiech posmutniał.
— Nie mówmy o tém, — rzekł wreszcie, ściskając rękę Wiktora, — stało się! jestem już zaręczony i obowiązany kochać moję narzeczoną. Dziękuję ci, zacny mój przyjacielu, za poczciwe twoje słowa, ale los mój już postanowiony. Kilka lat się bawiłem, a resztę życia przyjdzie mi poziewać i spać; dobrze więc przynajmniéj, że spocznę sobie na aksamitnéj kanapie i u stóp pięknéj Omfalii.
Pan Wiktor ścisnął mu rękę jakby z politowaniem i odszedł, a Leon, wróciwszy do salonu, gdzie towarzystwo było zebrane, oparł się o konsolę, skrzyżował ręce na piersi i zamyślił się głęboko.
Wkoło niego grano, śpiewano, śmiano się i rozmawiano, a jemu ruch ten cały i gwar wydawał się brzęczeniem roju owadów, w którym nie rozróżniał ani głosów, ani słów.
Myślał o słowach, pana Wiktora, czuł ich słuszność; zląkł się przyszłości, zły był na siebie, na świat, na wszystko, i gniewnie zsunął brwi i schyli wzrok ku ziemi.
— Jaki on zakochany! — mówiła uszczęśliwiona pani Bogacka do swojego brata.
— Don Juan zamienił się w Wertera! — szepnął jeden z młodych ludzi.
— Co to mogą 500,000, — zachychotał drugi.
— I wujaszek hrabia, i ciocia księżna, i kuzynek bogaty jak Rotszyld, — dodał trzeci.
— O czém pan tak myśli? — zabrzmiał obok Leona głosik panny Loli, i zarazem młody człowiek poczuł na ręku dotknięcie jéj miękkiego, ze śnieżnych piórek, wachlarza.
Podniósł na nią zimne, ironiczne, prawie wyzywające spojrzenie; w téj chwili uczuł wstręt do swojéj narzeczonéj.
— Myślałem o tém, — rzekł zwolna, — że nie wszystko złoto, co się świéci; nie każdy błyszczący meteor jest gwiazdą, nie zawsze jest szczęściem to, co się niém wydaje.
Lola nie zrozumiała znaczenia słów; zdziwiło ją tylko spojrzenie i dźwięk mowy narzeczonego, ostry sarkastyczny, a zimny.
— Nie rozumiem pana, — odrzekła, strojąc usta w najpiękniejszy uśmiéch.
— Przebacz pani, że nie będę jéj tłómaczył słów moich. Wszak nie jest to bynajmniéj konieczném, abyśmy się rozumieli, nie prawdaż? — A gdy coraz bardziéj zdziwiona Lola patrzała na niego, nie znajdując odpowiedzi, skłonił się przed nią i rzekł:
— Dobranoc pani.
— Pan już wychodzi... tak wcześnie! — zawołała dziewczyna.
— Tak pani, wychodzę, choć jest tak wcześnie, — odpowiedział młody człowiek.
Dziwne, kapryśne jakieś znalezienie się narzeczonego rozdraźniło nerwy pięknéj panny; zarumieniła się mocno, łzy jéj nabiegły do oczu. Szybkim ruchem wyjęła z włosów białą, nieco już zżółkłą kamelią i podała ją Leonowi. W téj chwili była poetyczną! Doktor wziął kwiat, skłonił się raz jeszcze i wychodził. Lola patrzała za nim. Na progu salonu żegnał się z przyjaciołmi, i piękna panna ujrzała, jak biała kamelia wypadła mu z ręki. Sądziła, że ją podejmie, do ust poniesie i przy sercu schowa; ale doktor nie spojrzał nawet na kwiat, leżący na posadzce, i zdeptał go, wychodząc.
Lola podbiegła, podjęła kwiat i konwulsyjnie poszarpała jego listki.
Leon, wróciwszy do siebie, długo chodził po pokoju zły i gniewny; myśli plątały mu się jakoś bezładnie, różne obrazy przesuwały się przed oczyma... czuł, że cierpiał. Lola usypiała ze spłakanemi oczyma, z rozdrażnioném serduszkiem; długo w noc widziała przez sen swoję białą kamelją rzuconą i zdeptaną.
Goście, wychodząc od państwa Bogackich, szeptali między sobą, że dziwnie jakoś wygląda para narzeczonych. On jakby się gniewał i ciągle śmiał ze wszystkiego, ona w końcu wieczora miała łzy w oczach i, może dla rozrywki, zaczęła kokietować ze swym adoratorem, panem Henrykiem.
— Widziałaś historyą kamelii? — spytała ze śmiechem panna R. panią W.
— Jakże nie miałam widzieć? obserwowałam ich ciągle; widziałam i wiem teraz najpewniéj, że on żeni się z nią tylko dla posagu.
— Ach, — mówiła panna R., — ja-bym tego nie zniosła! ja-bym zrekuzowała.
Tak więc dwoje młodych i pięknych ludzi piérwszy dzień swojego, nieuświęconego jeszcze nawet ślubami kościoła, związku, kończyli jedno w złości, drugie we łzach. A wkoło nich brzęczącym rojem, unosiły się już plotki, niezbędnie towarzyszące przez życie całe każdemu małżeństwu, połączonemu tylko konwenansem lub interesem.