Rozstajne drogi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozstajne drogi |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po dniu, w którym Helena, pomimo chmur zakrywających niebo, widziała słońce, dzień rzeczywiście już jasny i pogodny zstąpił na świat. Lekki przymrozek osuszył ulice miasta; słoneczne promienie łamały się w szybach magazynów i złotemi nićmi błyszczały na śniegu, który lekką warstwą przykrył ziemię. O południu, mnóztwo przechodniów zapełniało szeroką ulicę Krakowskiego-Przedmieścia; a między nimi; otulona małém futerkiem, w swoim czarnym kapelusiku z popielatém piórkiem, szła wolno chodnikiem Helena. Twarz miała pogodną, i niekiedy po ustach jéj przebiegał uśmiech, jakby się śmiała do jakiéjś myśli swojéj. Szła powoli, pewnym i lekkim krokiem; patrzała wkoło jasném spojrzeniem, ale znać było, że nie zajmowała się tém, co ją otaczało, a wzrokiem duszy biegła gdzieindziéj.
Z jednego z najbogatszych magazynów wyszły dwie strojne panie. Starsza z nich wsiadła do pięknéj karety, młodsza stała jeszcze przez chwilę na schodkach, wydając jakieś rozporządzenia słuchającemu jéj z uszanowaniem subjektowi handlowemu. Helena, która w téj chwili przechodziła obok magazynu, spojrzała na młodą i śliczną kobiétę w sobolowéj szubce i fijoletowym aksamitnym kapeluszu, i jakby zdziwiona a zarazem uradowana, zatrzymała się i patrzyła. Strojna pani ukłoniła się lekko i z wysoka kupcowi, i miała wsiąść do karety, ale mimowolnie téż spojrzała na Helenę; stanęła, popatrzyła w nią, poczém podbiegła szybko kilka kroków i zawołała:
— Helena!
— Lola! — zawołała także Helena i obie podały sobie ręce ze szczerym uściskiem.
Przed kilku, laty panna Bogacka była na pensyi z Heleną. Koleżeństwo zaciera różnicę majątków i rodu; bogata panna lubiła dobrą i rozumną towarzyszkę, która pomagała jéj nieraz w naukach. Helena uwielbiała piękność Loli, i ze zwyczajną sobie słodyczą stała się najlepszą przyjaciółką téj, któréj inne koleżanki zazdrościły strojnych sukien, częstych przysmaczków i bogato oprawnych książek. Niedługo wprawdzie były one razem; bo państwo Bogaccy, znalazłszy niedostatecznie świetném wychowanie córki na pensyi, w któréj ją z razu umieścili, wzięli ją do siebie i otoczyli cudzoziemskiemi guwernantkami i metrami. Odtąd nie spotykały się ze sobą dwie towarzyszki; ale Helena zachowała o Loli miłe wspomnienie, a panna Bogacka, ujrzawszy przyjaciółkę dziecinnych lat, zapomniała o swojém kłopotliwém zajęciu około wyprawy, nie spojrzała nawet na strój téj, z którą się witała, i wiedziona dobrym instynktem młodości, podała jéj obie ręce.
— Poznałaś mię, Heleno! — mówiła Lola; — tak dawnośmy się nie widziały.
— Zawsze śliczna jesteś, Lolciu, — odpowiedziała Helena, ze szczerym zachwytem patrząc na jaśniejącą świeżością twarz pięknéj panny.
— Ah, ma chérie, zmizerniałam w tych dniach strasznie! ale tyle mam zajęcia, tyle kłopotów, że sobie nie wystawisz — szczebiotała Lola. — Robię sobie wyprawę, a to nie mała rzecz; figurez-vous, o niczém nie zapomniéć, wszystko dobrze wybrać, zastosować każdą rzecz i do mody, i do twarzy...
— Więc idziesz za mąż? — spytała Helena.
— Mais ovi, ma chérie, i to prędko, Ósmego Stycznia będzie mój ślub, musisz być na nim. O, już téż będziemy się często widywały z sobą, nie prawdaż? pojedziemy kiedy razem do teatru, na spacer. Pojutrze będzie prześliczny koncert, tout le monde y sera, może i ty będziesz?
— Nie, Lolciu, — odpowiedziała z uśmiechem Helena, — ja nie bywam ani w teatrze, ani na koncertach. Ale powiédz mi co o swoim narzeczonym. Cóż? piękny, rozumny? dobry?
— Oh, beau comme un Apollon, śliczną ma manierę, niezmiernie grzeczny i miły w towarzystwie; możesz się domyślić, że jest zupełnie comme il faut.
— A kocha cię bardzo? — pytała Helena.
— Je crois que oui, — odpowiedziała piękna panna, spuszczając oczy, bo ostatnia jéj guwernantka Mlle Zélie, nauczyła ją, że trzeba zawsze spuszczać oczy, gdy mowa o miłości. To tak urocze w młodéj osobie!
— A więc z serca życzę ci szczęścia, — rzekła Helena, podając dłoń dawnéj towarzyszce.
W téj chwili dał się słyszéć głos z karety:
— Lola, Lola, viens donc, j'ai froid, czekając na ciebie!
— Adieu, ma chérie, Mama czeka! — zawołała Lola i zwróciła się ku karecie.
Helena ją zatrzymała. — Powiédz-że mi, moja droga, jak się nazywa twój narzeczony, — rzekła, — abym wiedziała, jak się ty nazywać będziesz? Słysząc twe nazwisko, będę wiedziała, że o tobie mowa.
— Mój narzeczony jest pan Leon X., doktor, — odpowiedziała szybko, ścisnęła raz jeszcze rękę dziewczyny i wskoczyła do karety, która potoczyła się po śniegu z głuchym turkotem. Ale turkotu tego nie słyszała już Helena. W oczach jéj zrobiło się ciemno, nogi zadrżały pod nią; wkoło niéj wszystkie przedmioty zaczęły się kręcić wirem. O uszy jéj obijał się gwar i szum przepływających falami ludzi i powozów, ale nie rozróżniła w nim żadnych osobnych dźwięków, bo wszystko zlało się dla niéj w nierozwikłany zamęt. Oparła się o mur domu, przy którym rozmawiała z Lolą i tak stała przez długą chwilę, śmiertelnie blada, z półzamkniętemi oczyma, ze ściętemi i zbladłemi usty. Zdawało się, że cała krew z twarzy zbiegła jéj do serca, które uderzało gwałtownie, jakby się miało wnet rozerwać w piersi.
Zwolna wracała do przytomności, do świadomości miejsca i położenia, w jakiém się znalazła.
Na niebie słońce świeciło jasno śród pogodnego błękitu, ale ona go już nie widziała i dla niéj wszystko już było teraz ciemne, pochmurne.
— Ach, pęknie mi serce! — wyszeptała z cicha, przyciskając rękę do piersi, i myślała: — On! jéj narzeczony! — I myśląc o tém, nie miała łez w oczach; i owszem, na usta jéj wybiegł uśmiech, prawda, że gorzki, taki, jakim się śmieje głęboka rozpacz, ale zawsze to uśmiech. Można płakać z radości, czemuż-by się nie śmiać z rozpaczy?
Przechodnie, szybko sunący po chodniku, potrącali niemyślącą o świecie Helenę. Powolnym, automatycznym ruchem, z oczyma w jeden punkt utkwionemi, podniosła z ziemi zarękawek, który jéj przed chwilą z ręki wypadł, i powolnym także, automatycznym krokiem poszła w stronę swojego mieszkania.
— A więc on mnie nie kocha, nigdy mnie nie kochał, kiedy jest jéj narzeczonym — myślała idąc; — pocóż więc kłamał spojrzeniem, uśmiechem, wszystkiém? — I przez chwilę zaćmiła się przed nią postać człowieka, którego w swych myślach oblała jasnością ideału.
— Nie, — myślała potém — dziwna jestem, szalona! Alboż kiedy powiedział mi, że mię kocha? Przyjaźń, szacunek jego dla mnie, brałam za miłość, a teraz go obwiniam. On szlachetny taki i dobry! nie mógł kłamać! jam się sama łudziła, kochając go. I cóż dziwnego, że on kocha Lolę? Ona piękniejsza sto razy ode mnie, świetna, strojna, bogata! — I szła tak, myśląc; wzrok miała szklany, jakby w jeden, niewidomy nikomu i sunący przed nią, punkt utkwiony. I czego nikt nie widział, dostrzegło jéj oko w owym punkcie. To on — dobry, szlachetny, czuły, wysypywał skarby swéj pięknéj duszy przed Lolą, która po nich deptała, nie poznając się na nich. A oto idzie para dorodna: kobieta ładna i z wdziękiem ubrana, wspiera się na ramieniu mężczyzny, o szlachetném, myślącém obliczu; rozmawiają z sobą żywo, a z twarzy ich radość bije promienna. To on i ona.! — Helena odwróciła spojrzenie, w głowie jéj zawirowało. Chciała uciec przedtém zjawiskiem, a ono wyprzedzało jéj oczy, gdziekolwiek je zwróciła — zawisło na promieniu jéj wzroku i w mózg się jéj wżarło; zamknęła oczy, a niemniéj jasno widziała prześladowcze widmo. Uciekała myślą, a ciałem posuwała się, jak automat, poruszany sprężynami. Jak długo szła i którędy — nie wiedziała; straciła pojęcie miejsca, a czas nietylko dla szczęśliwych prędko biegnie — rozpaczający go także nie mierzą. Ale doszła nakoniec do domu, w którym mieszkała; machinalnie, powoli wstąpiła po wschodach na górę, machinalnie otworzyła drzwi swego pokoiku, i również bezwiednie zdjęła futro, kapelusz — i stanęła u okna. Promień słońca ozłacał szyby i wił się po posadzce. Ta smuga światła, przeszywająca cień, izdebkę napełniający, niosła znów na sobie ścigające ją na ulicy widmo pary szczęśliwéj.
— Ach! i tutaj jeszcze! — szepnęła z cicha i opuściła sztorę. Spadając, sztora wytrąciła ze szklanki, stojącéj na oknie, wpółzwiędły już bukiet białych kamelii; kwiaty upadły do stóp Heleny. Pochyliła się zwolna i podjęła je. — Kwiaty! — rzekła znowu cicho — to kwiaty od niego! — I, patrząc na nie, myślała: — zwiędłyście, i ja tak zwiędnę! — Wyjęła z bukietu jednę kamelią, zbliżyła się do źwierciadła i włożyła ją we włosy; chwilę stała przed lustrem, patrząc nie na siebie, ale na kwiat, który wpółzżółkłą białością jaśniał w jéj czarnych warkoczach. I zaśmiała się głośnym, spazmatycznym śmiechem; gwałtownie wyrwała z włosów kamelią, rzuciła ja daleko od siebie i, opuszczając ręce, rzekła: Wszystko skończone!
Nagle wzrok jéj spotkał się z portretem matki. Malowane oczy kobiéty zdawały się patrzéć na nią ze słodyczą i miłością; promień słońca, przekradając się bokiem sztory, tworzył w górze obrazu jasną aureolę. Helena długo patrzała na portret, usta jéj roztworzyły się westchnieniem piérwszém, głębokiém; wzrok stawał się coraz mniéj suchym, mniéj szklanym — aż postąpiła szybko kilka kroków, a stanąwszy przed portretem, złożyła ręce jak do modlitwy i mówiła cicho: Matko moja, czemuż teraz nie jesteś ze mną! Potém osunęła się na kolana, czołem uderzyła o zimną posadzkę, i głośne łkania wydobyły się z jéj piersi a potoki łez z oczu. Tém łkaniem, tym potokiem łez zestraszone widmo promiennéj pary uciekło — a słodki obraz matki zastąpił jego miejsce.
Zmrok zaczął zapadać, kiedy Helena powstała, otarła łzy, westchnęła za ojcem, za Natalią potém — i usiadła przy oknie, a podnosząc nieco ręką spuszczoną sztorę, wpatrzyła się w czerwony blask zapalających się na ulicy latarni; może tamtędy nadejdzie który z przyzywanych myślą przyjaciół.
Tegoż dnia przed zmrokiem Leon przyszedł do państwa Bogackich, chmurny i dziwny, tak jak zwykle tam bywał. Przez pół godziny rozmowa wlokła się bez znaczenia i z przymusem, aż Lola zawołała:
— A propos! muszę téż panu powiedzieć, że miałam dziś miłą niespodziankę.
— Czy nowy transport materyi przybył z Paryża do Kwiatkowskiego? — zapytał Leon z powagą, z pod któréj tryskał sarkazm.
— Mais non — odrzekła piękna panna, nie dostrzegając sarkazmu; — spotkałam dziś dawną moję znajomą, une amie d'enfance, vous savez, ça tient toujours au coeur — dodała sentymentalnie.
— A i któż to taki? — spytał znów młody człowiek, rad, że znalazł się przedmiot rozmowy, która mu zawsze trudno jakoś szła z narzeczoną.
— Córka jakiegoś urzędnika, je ne sais, biedne snadź stworzenie; byłam z nią parę lat na pensyi. Ach! pytałeś się mnie pan niedawno, czy nie znam jakiéj Heleny? zapomniałam wówczas, że ta moja znajomość zwie się: Helena. Je vous le dis, i nazwisko pardessus le marché, quoique je n'avais rien d'interessant. Nazywa się Helena B.
Leon drgnął widocznie; szkiełko, którém się machinalnie bawił, wypadło mu z ręki.
— Helena B.! — zawołał z ożywieniem twarzy, jakiego dotąd Lola w nim nie widziała — to pani ją znasz?
— I cóż w tém dziwnego? — rzekła; — a pan znasz ją także?
— Tak... trochę — odrzekł, miarkując się Leon; — czyś pani mówiła jéj o wszystkiém — dodał z coraz wzrastającém wzruszeniem.
— O czém? — spytała Lola nieco obrażona i zaniepokojona.
— O tém, żeśmy narzeczeni.
— Dlaczegoż bym nie miała powiedziéć? — odrzekła; — mówiłam i prosiłam ją na nasz ślub.
Leon czuł, że zbladł; usta mu drżały; zwyciężył się jednak, mówił coś jeszcze obojętnego, ale niezadługo powstał, by się pożegnać z paniami.
— Myślałam, że pan z nami wieczór przepędzi? — rzekła z wymówką pani Bogacka.
— Nie mogę pani, — odpowiedział stłumionym głosem doktor — mam ważne sprawy na mieście.
Lola nic nie mówiła, obrażona; końcem paluszków ledwie raczyła dotknąć dłoni narzeczonego, a gdy wyszedł, cała zarumieniona, rzekła do matki:
— Maman, pan Leon jest bardzo dziwny; zdaje mi się, że nie tak powinien postępować ze mną.
— I mnie się tak zdaje — odpowiedziała matka. Chciała coś jeszcze mówić, ale lokaj oznajmił, że posłańcy z magazynów czekają w jadalnéj sali.
— Niech tu przyjdą, — rzekła żywo pani Bogacka — musieli przynieść i twój fioletowy aksamit, Lolciu.
— Ciekawam téż — zawołała rozpromieniona już narzeczona — czy Lesser przysłał mi wachlarz bois de senteur, który obiecał mi na dziś sprowadzić.
I wszystkie chmury dwóch dam pierzchnęły przed urokiem fioletowego aksamitu, i powiewem wachlarza bois de senteur.
— A Leon? — Leon nie szedł, ale biegł przez ulicę; głowę paliła mu myśl, że Helena wié o tém, iż on jest narzeczonym innéj, i myśli pewnie, że on inną kocha.
Wprawnemu jego oku nie mogło ujść spostrzeżenie, że biedna dziewczyna go kochała; był tego pewnym. Ale dotychczas nie myślał nigdy o tém, na jakie cierpienia uczucie to narazić ją może; nie nawykł myśleć, czy kto cierpi z jego powodu, bo mu się téż zdawało, że nikogo na cierpienia nie narażał. Tak i teraz: używał miłych chwil, spędzanych przy Helenie; a choć rozkosz tę mącił obraz niedalekiéj, czekającéj go przyszłości, to usuwał go z myśli, ile mógł. Ale teraz się opatrzył; straszném mu było przypuszczenie, że ona cierpi przez niego, że go pewnie posądza o kłamstwo, o udawanie; że pogardza nim może! Chciałby był miéć skrzydła, aby prędzéj stanąć przy niéj, spojrzéć na nią — i w twarzy jéj zobaczyć ten sam spokój, tę samą miłość, jakie widział dotąd. Zmrok zaczynał szarzeć, gdy, szybko przybiegłszy przed dobrze znajomą bramę na Szkólnéj ulicy, miał ją już otworzyć. Nagle zatrzymał się. Demon próżności i słabości raz jeszcze szepnął mu: co robisz? pomyśl, że jeśli w téj chwili tam wejdziesz — musisz wyjść ztamtąd związanym na zawsze z Heleną. Istotnie Leon czuł, że się już nie powstrzyma, i powié Helenie, że ją kocha; a gdy to powié — to byłby najnikczemniejszym z ludzi, gdyby, nieodepchnięty, nie został jednak jéj mężem. Może-by lepiej nigdy tam już nie wchodzić! — szeptał demon. — Ożenić się z taką biedną dziewczyną! śmieszność! co ludzie powiedzą!
Ale na ten raz walka krótko już trwała; dobre natchnienie, poczciwe i silne uczucie — zwyciężyły. Szybko wszedł w bramę, i w parę sekund był przed drzwiami pokoju Heleny.
Zapukał lekko do drzwi. — Proszę wejść — odezwał się czysty i srebrny głosik dziewczyny.
Młody człowiek wszedł i znalazł się w zupełnie prawie ciemnym pokoju. Spuszczona sztora nie dopuszczała nawet skąpych światełek z latarni ulicznych. Z razu, nic nie widząc, zatrzymał się przez chwilę u drzwi; potém zobaczył przy oknie postać kobiety.
Helena postąpiła kilka kroków. — Dobry wieczór panu — rzekła, podając mu rękę, jakby z nawyknienia, jakby nic w jéj sercu nie zaszło. Głos jéj nie był wcale zmieniony, ale ręka bardzo zimna.
— Jak tu ciemno, mówiła — jakby dopiéro w téj chwili spostrzegła zmrok — zaraz zapalę lampę.
Leon czekał w milczeniu; Helena, odwrócona od niego, zapalała lampę, a po chwili, już ze światłem w ręku, zwróciła się twarzą ku niemu i postawiła je na stole.
Piękna była wtedy, pięknością wielkiéj — wiecznéj boleści. Twarz miała bardzo bladą i blade, w półrozwarte, usta; na oczach jéj nie było już śladu łez, ale zapadły one, sine koła je otoczyły, i palił się w nich jakiś smutny blask. W bolesném jéj przed chwilą przejściu, kilka drobnych zwojów czarnych włosów osunęło się na jéj czoło, i tak zostały, nieusunięte ręką, rzucając cień na blade skronie. Leon obrzucił ją jedném spojrzeniem, dojrzał bolesną zmianę w jéj twarzy. Wszystkie dobre instynkta natury drgnęły w jego piersi, uczucie ozwało się z całą siłą. Żywo się ku niéj zwrócił.
— Pani widziałaś dziś pannę Bogacką — rzekł stłumionym głosem, zbliżając się do dziewczyny.
— Tak, spotkałyśmy się dzisiaj, — odpowiedziała spokojnie — to dawna towarzyszka moja z pensyi.
— I ona mówiła pani....
— Mówiła mi, — przerwała Helena — że jesteście państwo zaręczeni z sobą, i że ślub wasz będzie za miesiąc. Niech pan przyjmie najszczersze życzenia szczęścia — dodała, podając rękę Leonowi.
Gdy mówiła ostatnie wyrazy, usta jéj drżały, ale głos i twarz cała były spokojne; patrzała na Leona śmiało i poważnie. Siła woli, poczucie godności kobiecéj, zwyciężały jęk, co się wyrywał z jéj piersi, i nie dawały wyjść na jaw boleści.
Leon pochwycił ją za rękę.
— I pani myślisz, że ja ją kocham! — zawołał.
Powoli wysunęła rękę z jego dłoni, oparła ją o poręcz krzesła i rzekła poważnie:
— Ja myślę, panie Leonie, że człowiek zacny i rozumny nie może być narzeczonym kobiety, nie kochając jéj.
— A jednak ja jéj nie kocham! — wymówił stanowczo.
— Więc żenisz się pan z nią dla posagu — zawsze spokojnie odrzekła kobieta — albo dla innych nie wiem jakich tam, powodów; w takim razie nie wart pan jesteś szacunku.
— Heleno! nie wymawiaj tych słów — zawołał Leon, cały drżący, biorąc znowu jéj rękę; — nie odmawiaj mi swego szacunku, nie pogardzaj mną! Kiedym się z nią zaręczał, byłem słaby, zepsuty, bezrozumny; teraz przejrzałem, rozum twój mię podniósł, miłość dla ciebie mię ochrzciła. Ja ciebie i tylko ciebie jednę, ciebie piérwszą, i ciebie ostatnią prawdziwie kocham.
Dziewczyna znowu wyrwała dłoń swoję z palącego uścisku młodego doktora, cofnęła się parę kroków, ręce założyła na piersi, i z dumnym wyrzutem na niego spojrzała. Przez chwilę trwało milczenie, rumieniec coraz silniejszy wstępował na bladą twarz Heleny, aż odezwała się powoli, spokojnym ale stanowczym głosem:
— Panie X., jestem sama jedna na świecie, nie mam nikogo, ktoby mię osłaniał, i ktoby się ujął za mną; ale sama mam poczucie własnéj godności i wyrobioną cierpieniem moc, która umié stłumić choćby najsilniejsze uczucie, jeśli tego zacność moja wymaga. Dla każdego człowieka, mającego w sobie choć iskrę szlachetności, kobieta w mojém położeniu jest świętością, z któréj żartować się nie godzi. Kto i co dało panu prawo mówienia do mnie w ten sposób wtedy, gdy słowem i postanowieniem własném związany jesteś z inną kobietą?
— Co mi dało to prawo? — zawołał Leon — miłość moja dla ciebie, która zrobiła mię innym, niż byłem, człowiekiem, dla któréj wyrzeknę się z radością próżności, pociągających mię dotąd. Nie jestem związany z tamtą węzłami, których rozwiązać nie można; nie za późno cię spotkałem. Jesteś moim zbawczym aniołem, i musisz uwierzyć, że cię kocham. Ale może ty mnie nie kochasz? — dodał, biorąc obie ręce Heleny i patrząc w jéj twarz.
Dziewczyna spojrzała na niego spojrzeniem przeciągłém, badawczém, które zimném pragnęła uczynić; ale powoli łzawa obsłona wzrok jéj zasuwała, pierś się wzniosła i dwie łzy popłynęły po twarzy.
— A! kochasz mię!, — zawołał Leon — ale nie wierzysz w moję miłość! A więc chodź przed ten twój ołtarz, który i moim niech w téj chwili będzie.
I pociągnął ją ku portretowi matki.
— Wobec Boga i wobec cienia twojéj matki — mówił, trzymając silnie ręce jéj w swoich dłoniach; — wobec wszystkiego, co jest najświętszém na niebie na ziemi, od téj chwili jestem twoim mężem, Heleno!
Zgiął kolano i pociągnął za sobą Helenę; uklękła prawie mimowolnie, cała drżąca, zalana łzami nagłego, niespodziewanego już, nieopisanego, choć nie bezwątpliwości, szczęścia; pochyliła czoło; Leon chciał złożyć na niém pocałunek, dotykał go już prawie ustami, ale się nagle powściągnął.
— Dopóki nie odejdziemy od ołtarza, — rzekł, powstając — nie pocałuję nawet twojéj ręki; abyś wierzyła, że cześć, jaką mam dla ciebie, wyższą jest jeszcze od mojéj miłości.
W téj chwili otworzyły się drzwi i weszła Natalia. Spojrzała na dwoje młodych ludzi, wzruszonych i trzymających się za ręce; a twarz jéj, zwykle surowa, bardziéj jeszcze się zachmurzyła.
Chciała coś mówić, ale Leon szybko postąpił ku niéj, trzymając za rękę Helenę, i rzekł:
— Jako najlepszą przyjaciółkę Heleny, proszę panią, abyś nam podała rękę z serdeczném życzeniem. Od téj chwili jesteśmy zaręczeni.
Słysząc te słowa, Natalia cofnęła się o parę kroków; gniewny wyraz zalał jéj twarz i rzekła z ironią:
— Ileż pan X. myśli miéć narzeczonych naraz? bo właśnie dziś się dowiedziałam, że za miesiąc ma się ożenić z panną Bogacką.
— Pani, — odpowiedział Leon, biorąc rękę Natali — nie obraża mię twój sarkazm, bom nań zasłużył. Byłem narzeczonym panny Bogackiéj przez próżność, przez interes, słabość, namowy ludzi; ale Helenę kocham i będę jéj mężem.
Rozjaśniła się twarz Natali wielką radością, obie dłonie podała młodemu człowiekowi, i całując w czoło Helenę, rzekła z rozrzewnieniem: bądź szczęśliwa!
Jak Helena była szczęśliwą w owéj chwili, któż opowié, albo opisze?
Owego wieczora, w oknie na facyatce domu Szkolnéj ulicy, długo drżało światełko. Dopiéro około północy wyszedł Leon. Niebo miał w sercu. Walka się skończyła i czuł się zwycięzcą; odzyskał szacunek dla siebie, a przed sobą widział jasną przyszłość z rozumną, dobrą, kochającą i ukochaną kobietą.