Rycerze mroku/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rycerze mroku |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeśli twierdził na początku Alfred Welski, że z twardej ulepiony jest gliny, przekonał się rychło, że w niektórych okolicznościach życiowych nie tylko glina najtwardsza, lecz i stal połamać i pogiąć się może.
Po szeregu dni spędzonych na bezowocnych poszukiwaniach i wysiłkach siedział na ławce w Alejach, nie dlatego, aby się miał rozkoszować pełnem woni bzów majowem powietrzem, lub korzystać z dobrze zasłużonego odpoczynku — wprost dlatego tam zajął miejsce, iż pieniędzy nie starczyło na nocleg, drobna sumka wyniesiona z więzienia dawno się rozeszła, jak również rozeszły się grosze, uzyskane ze sprzedaży nielicznych rzeczy, jakie jeszcze posiadał.
Dziś od rana nic nie jadł i nie miał co sprzedać. Nie miał na sobie nawet kamizelki — ta starczyła na zakup paru bułek na śniadanie; wczoraj wyrwał zdrowy prawie ząb ze złotą plombą — ten opłacił koszta obiadu.
— Choćby papierosa! — myślał z utęsknieniem o narkotyku, mogącym na chwilę omanić kurcze żołądka.
Była godzina blizka północy. Liczni przechodnie, zwabieni ciepłem i tym nieokreślonym czarem, jaki wywiera letni wieczór, pełen tęsknot, miłosnych uniesień i marzeń niezwykłych, snuli się powoli, leniwie, rzekłbyś z żalem opuszczając przechadzkę, aby jaknajpóźniej powrócić do domów. Wesołe, roześmiane, przytulone pary, migały raz po raz i zda się, zamieniła się Warszawa w tym zakątku, w przybytek radości i wesela.
Przeskok od nastroju tłumu do nastroju ducha, w jakim się znajdował Welski był tak wielki, iż nie mógł on na przechodniów spozierać bez rozgoryczenia. Określał ich, jako złe i bezduszne stado, dziwił się pustocie i bezmyślności, nie wzruszały go nawet rozkochane pary, dumał wreszcie, czy wielu jest takich, tu na ławkach rozsiadłych, jak on, którzy przybyli szukać nie rozrywki a noclegu.
Potem jął wspominać swe daremne próby ucieczki od głodu, wynalezienia jakiego zajęcia. Gdziekolwiek się zwrócił spotykał oziębłe przyjęcie. Snać dziwiono się, iż człowiek karany sądownie, śmie jeszcze się narzucać, przypominać o swej obecności. W najlepszym razie, zbywano go nieokreśloną obietnicą zgłoszenia się za dni parę, wraz z zapewne, pocichu, wydanym służącej rozkazem nie wpuszczania więcej intruza. Przyjaciele... Przekonał się teraz, czem są przyjaciele — toć jeden z nich, w odpowiedzi na gorącą prośbę o pomoc, zaofiarował jałmużnę, parozłotowy datek... A jednak ilu było ludzi napiętnowanych istotnie, tem nie mniej zajmujących w społeczeństwie stanowiska — ci jednak ukradli naprawdę, ukradli i potrafili zachować pieniądze, więc kłaniano się im, przyjmowano wszędzie — nie, kłaniano się ich pieniądzom!
Coraz większa ogarniała Welskiego nienawiść do tej bandy samolubów, coraz większe rozgoryczenie — lecz również i świadomość, że jednak coś postanowić musi, że po krótkiej letniej nocy nastąpi poranek a wraz z nim — troska o kromkę suchego chleba.
— Cóż dalej? — myślał — jeszcze błagać, prosić, żebrać? Czy warto? A może...
W umęczonym wyczerpaniem i głodem mózgu leniwie snuły się obrazy. Ongi, zdało się tak dawno, czytał w jakiejś książce, o takim samym biedaku, który wypuszczony z więzienia, nie wiedząc co z sobą począć, ani gdzie się podziać, popełnił umyślnie drobne jakieś wykroczenie, byle nie umrzeć z nędzy i się znaleźć za kratą... Czy i on miał pójść tym śladem? Piękną w tym razie byłaby ta wymarzona rehabilitacja i z wielkiem zadziwieniem powitałby go naczelnik — i nie ulitowałby się nad nim nikt, niktby nie zrozumiał prawdziwej pobudki czynu, lecz pospieszonoby zapewne ogłosić go za niepoprawnego przestępcę... Lepszem było już to drugie rozwiązanie... i tu przed oczyma wyobraźni Welskiego jęła się snuć długą wstęgą Wisła i jej szare fale.
— Brr... wzdrygnął się... takbym pragnął żyć jeszcze...choć, zapewne, innego wyjścia nie znajdę...
Przymknął oczy i teraz starał się nie myśleć o niczem; chciał usnąć choć na chwilę, aby wyzbyć się smutnych a dręczących obrazów i dzięki krótkiemu wypoczynkowi odzyskać jaki taki spokój ducha. Daremne były te wysiłki a sen, odpędzany natrętnemi wizjami, uciekał daleko.
Nagle, po przez zamknięte powieki, uderzył go jakiś blask. Spojrzał i zauważył, że nie siedzi na ławce sam. Na przeciwległym jej krańcu zajął miejsce jakiś mężczyzna i zapalał właśnie papierosa. Ubrany był dostatnio a na palcach połyskiwały kosztowne pierścienie.
— Burżuj!.. — mruknął z nienawiścią w kierunku przygodnego sąsiada — a czy domyślisz ty się kiedy spasiony i ubrylantowany człowieku, iż obok ciebie takiż człowiek z głodu zdycha?
Jął rozmyślać, co rzekłby nieznajomy, którego określił jako rzeźnika, gdyby on teraz wszczął rozmowę i szczerze wszystko wyznał o sobie — napewno zawołałby policjanta...
Lecz siedzącego na drugim krańcu ławki mężczyznę, również zdawała się zaciekawiać osoba Welskiego. Przysunąwszy się nieco bliżej, znów potarł zapałkę i w jej świetle przyglądał mu się niemal natarczywie.
— Zeks! — ozwał się nagle.
— Zeks! — wyrwało się Welskiemu odruchowo, tym okrzykiem bowiem w więzieniu zwykli się byli nawoływać aresztanci.
— Kogo widzę — mówił nieznajomy szczerze uradowanym głosem — a tośwa się spotkali!
— Pan Wawrzon?
— A któżby miał być?
Rozpoznał teraz towarzysza — był nim pan Wawrzon Balas, śród sfer złodziejskich istna powaga i znakomitość. Łączył ich, w rzeczy samej, dawniej niby zażyły stosunek, spędzili bowiem wspólnie pół roku w jednej celi, świadcząc sobie wzajemne usługi. Choć w innych okolicznościach nie rad byłby może Welski podobnemu spotkaniu, teraz gorąco uścisnął wyciągniętą dłoń Balasa, zadowolony, iż może z nim choć słów parę zamienić. Ten poufale zapytywał.
— Jak się tam na wolności powodzi? Mnie to wcale niczego... Ale pan?... obrzucił wytarte ubranie sąsiada badawczym wzrokiem.
— At, tak... odparł z wahaniem w głosie, namyślając się, czy powiedzieć złodziejowi prawdę, czy lepiej nie mówić nic, bowiem powiedzenie prawdy mogło się równać prośbie o pomoc. Z tej strony jednak Welski sobie tej pomocy nie życzył.
— Ja tam nie nalegam — mówił pan Balas, jakby odgadując istotny stan rzeczy — ino tak zawszeć się pytam, bez sympatję... Razem się siedziało, to i o dawnego kolegę serce boli... Choć pan Welski jenteligent, ale swój chłop! I proszenie napisał, jak było potrza i oberom się nie lizusował i nie był kapuś!... Skryty tylko taki, że... ale to nie nasz jenteres...
Welski milczał a w jego duszy toczyła się ciężka walka. Czuł, że niech słówko napomknie, dawny towarzysz z celi okaże mu wszelką pomoc. Wszak, ile razy w więzieniu, dzielił się z nim zapasami, nadsyłanemi z miasta... Lecz teraz, na wolności, to było co innego... I mimo całego zgnębienia, mimo, że skurcze głodu stawały się coraz dokuczliwsze, słówko to, wstrzymywane potęgą ambicji, z ust jego nie mogło wyjść na zewnątrz.
Tymczasem Balas, niby to nie zwracając nań uwagi, perorował dalej.
— Skrytość dobra rzecz, tylko zależy z kim... Rozumi się, po próżnicy gadać nie wypada. Ot, i nasze chłopaki głównie bez to siedzą, że tym jęzorem machają, niczem, przymierzając, pies ogonem po podłodze... No, co tam, papierosika?
Wyciągnął z kieszeni dużą srebrną papierośnicę, pokrytą wszelakiemi napisami i uprzejmie częstował.
— Dziękuję! — rzekł Welski i z lubością zaciągnął się tytuniowym dymem. Lecz wnet, po paru pociągnięciach, poczuł dziwne oszołomienie i osłabienie takie, że perliste krople potu wystąpiły mu na czoło. Kręciło mu się w głowie a przed oczami wirowały jakieś koła.
— Grunt jest, jak się wpadnie, nie wpadać drugi raz — monologował Balas, nie spostrzegając jeszcze zmiany, jaka zaszła w jego towarzyszu — o, mnie tera policaje nie prędko złowią... Ale, ale... co panu?
Zerwał się z ławki i pochylił nad Welskim.
— O, oczy zamknięte... cały mokry... znam to, znam... No, gadaj zaraz — zawołał potrząsając go za ramię — nic nie jadłeś od rana?...
— Tak! — wyszeptał cicho.
— I nie trza to było powiedzieć... oburzył się szczerze... wszystko bez te cholerne jenteligenctwo! Zdycha, a jeszcze fason napuszcza... Co tu gadać, jazda do mnie... migiem hrabiego na nogi postawim! Hej, panie siofer!...
Skinął na przejeżdżającą taksówkę i ująwszy silnie pod ramię słaniającego się na nogach Welskiego, wsadził do samochodu, rzucając kierowcy nazwę ulicy, na której zamieszkiwał.