Rycerze mroku/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rycerze mroku |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panna Drohojowska, choć trochę trzpiot i rozkapryszona — była w gruncie bardzo dobrą osóbką... i nieco romantyczną. W czasach naszych, kiedy czytanie książek poczytywane jest za stratę czasu a nawet grzech wielki, książki pochłaniała dosłownie i to ze szczególnem zamiłowaniem, opisujące przygody i powikłania niezwykłe. Jak już spostrzedz było można, z jej rozmowy z Welskim, stale marzyła o jakim bohaterze, któryby ją porwał — lub, co lepiej jeszcze, o kimś nieprzeciętnym, któryby się w niej zakochał, nic nie wiedząc o Drohojowskiej i nie polując na jej majątek. Ów wymarzony musiał, wedle niej, być koniecznie bardzo niezwykły, przechodzić różne koleje losu, mieć naturę bohaterską, lub artystyczną — bo artystów panna Rena uwielbiała wielce, nie mając z niemi bliższej styczności — i może właśnie dla tego.
Najbliższe otoczenie panny Drohojowskiej nie dostarczało podobnego ideału. Kręciła się wprawdzie dokoła niej cała moc młodzieńców, cała plejada wykwintnych młodszych i starszych panów, lecz ci byli tak banalni, poznała ich w okolicznościach zwykłych, i z góry przewidzieć było można, że z niemi życie ułoży się w ramy dobrobytu, częstszych, lub rzadszych wyjazdów za granicę, przyjęć w Warszawie i szablonowej nudy. Nie o takim małżonku marzyła ekscentryczna panna. Przez jakiś czas istotnie, jej wyobraźnię zaprzątnął Leszczyc — zaprzątnął wyobraźnię — lecz dziwnie odpychał, mimo pozornej kultury — nie miał z nią łącznych artystycznych upodobań i było w nim coś, coś nieokreślonego, z czego nie umiała sobie zdać sprawy, co napawało lękiem, jak lękiem napawa i zmusza do ucieczki najmniejsze zwierzątko nawet, obecność uśpionego drapieżnika.
Spotkanie z Welskim bezwzględnie uderzyło pannę. Nie, aby zakochała się odrazu, bo podobne coup de foudre zdarzają się w powieściach jedynie i trudno zakochać się w kimś od pierwszego wejrzenia, zamieniwszy słów zaledwie parę. Ale podziałał on na jej wyobraźnię.
Ten był naprawdę niezwykły. Okazał jej na wyścigach wielką przysługę a później nie chciał, ani przyjąć podziękowania, ani się z nią zapoznać. Dalej, przy powtórnem spotkaniu w Alejach, ledwie dał się nakłonić do rozmowy — a iluż tyle dałoby za rozmowę z nią, sam na sam, z urodziwą panną... Potem ciekawie opowiadał...
Fantazja Drohojowskiej rozigrała się na dobre. Sama jeszcze nie widziała, czy rzekomy Orwid odegra w jej życiu poważniejszą rolę, ale ciągnęło ją do niego... A wtedy przypominała sobie spotkanie, które wyznaczyła.
— Et, nie wypada, nie pójdę!
Lecz, jeśli kobieta mówi, że nie wypada i nie pójdzie, myśląc o człowieku do którego coś ją pociąga, napewno postąpi odwrotnie. To też im bardziej zbliżał się czwartkowy wieczór i godzina szósta, tembardziej zawzinała się Rena, tłomaczyła sobie, że to nieznajomy, że w rzeczy samej nic o nim nie wie — a już o piątej pospiesznie kładła kapelusz i w domu nie zatrzymałaby jej żadna siła. Ponieważ jednak każda kobieta, która popełnia jakiś czyn, poczytując go sama za niewłaściwy, czemś usprawiedliwić się nawet przed sobą musi — pocieszyła się w duchu:
— Zaproszę go do nas i przedstawię papie!. To bardzo zacny człowiek... i napewno sława w przyszłości!
O wpół do szóstej była już Rena w umówionem miejscu. Siadła jednak, nieco opodal, aby zaznaczyć, że przyszła przypadkowo, ot tak, nieomal zapomniawszy o tem spotkaniu. Poczęła czytać książkę, raz po raz spoglądając na zegarek i ze zdziwieniem zauważyła, że wskazówka znaczy szóstą, później biegnie dalej — a jego wciąż niema. Znów poczęła czytać, lecz wnet spostrzegła, że odwraca kartki machinalnie, ledwie okiem rzuca na stronice a myśl jej błądzi zgoła gdzieindziej. Zegarek wykazywał już kwadrans po szóstej, później dwadzieścia minut po szóstej, wreszcie wpół do siódmej.
— Pójdę chyba — zadecydowała z rozdraźnieniem — nie przyjdzie! Wraz z nerwowym niepokojem i tym pragnieniem właśnie ujrzenia go choć na chwilę, łączył się i gniew — a gdy złośliwa wskazówka zegarka, umieszczonego na ręku, jęła równać się z siódmą, porwała się z miejsca tak nagle, że aż zerknął na nią ze zdziwieniem najbliższy jej sąsiad, jakiś emeryt.
— Bałwan, dureń! — określiła niewdzięcznika, który podobnie śmiał ją zawieść. — Już ja go rozumu nauczę!
Szła teraz spiesznie w kierunku domu. Choć i tak prędzej, czy później wsiąść musiała w tramwaj, czy samochód, bo na Wolską było zbyt daleko — uprzednio krótką przechadzką pragnęła uspokoić ogarniające rozdraźnienie. Wyładowywało się ono stopniowo zarówno w ruchach zamaszystych i szybko stawianych krokach, jako też gradzie myślowych epitetów, rzucanych na głowę Welskiego-Orwida. I długoby mu zapewne życzyła wszelkich nieszczęść za jego przeniewierstwo, gdyby nagle z zadumy nie obudził jej męski głos.
— Witam panią!
Drgnęła, sądząc, iż zapóźniony ją dogania — lecz poznała wnet, iż głos to inny — przed nią stał Leszczyc.
— Ach, to pan... — powitała go niezbyt zachęcająco.
— Czy pozwoli pani sobie towarzyszyć?
— Proszę! Choć niezadługo zamierzam wsiąść w samochód!
— A może przeszkadzam?
— Nie!
Leszczyc był dobrym psychologiem, tak jednak przywykł przez dni ostatnie do różnych kaprysów panny, że nie zraziły go oziębłe odpowiedzi. Zresztą, zamierzał wyświetlić raczej sytuację, w związku z planowaną „wyprawą” i wywnioskować, czy dalsze konkury wogóle są celowe. Gdyby dziś spotkała go odmowna odpowiedź, nie zmartwiłby się zbytnio, mając znakomity pretekst do wyjazdu zagranicę ze zrabowanemi pieniędzmi — wyjeżdżałby, jako człowiek zbolały, odtrącony przez ukochaną, słowem cierpiętnik miłosny.
Przyłapawszy tedy Drohojowską, której nigdy przyłapać nie mógł w domu, odrazu poruszył drażliwy temat:
— Unika mnie pani w ostatnich czasach?
— Nie ja unikam, tylko on mnie unika! — mimowolnie wyrwało się Renie, która wciąż myślała o tym drugim.
Leszczyc, ze zdziwienia, aż przystanął.
— Nie rozumiem!
— I nie trzeba! — odparła Rena, która najchętniej byłaby teraz Leszczyca wrzuciła pod tramwaj.
— Pani tak dziwnie odpowiada!
— Odpowiadam, jak umiem! Et, nudzi mnie pan!
Właściwie po tym wstępie nie pozostawało nic innego, jak zdjąć kapelusz, skłonić się i odejść. Leszczyc, jednak, może mimowolnie, może chcąc sprawę doprowadzić do końca, wypowiedział zdanie, które pociągnęło za sobą niespodziane skutki:
— Doprawdy, po tem, com usłyszał, nie pozostaje mnie nic innego, jak raz na zawsze zrezygnować z moich zamiarów!
— Jakich zamiarów?
— Zostania mężem pani!
— Ha... ha... ha...
Panna zanosiła się od śmiechu, a Leszczyc przeklinał samego siebie, że nie odszedł wcześniej, naraziwszy się na to upokorzenie, gdy stała się rzecz, której najmniej oczekiwał. Bo oto, nagle spoważniała Rena, zastanowiła się chwilę, a po jej twarzyczce przebiegł cień ni to zawziętości, ni to gniewu.
— Właśnie myli się pan — zawołała — będę pańską żoną... będę... będę!...
— Pani się zgadza? — wybełkotał zdumiony.
— Tak... tak... tak... Proszę przyjść jutro, pojutrze... tak... tak... A teraz do widzenia, bo wsiadam do taksówki!
I nim szczęśliwy narzeczony zdołał się obejrzeć, odjeżdżała nie rzuciwszy okiem na niego. Leszczyc stał przez chwilę z otwartemi ustami i dopiero, po upływie dobrych paru minut, powrócił do zwykłego, pełnego pewności siebie wyglądu.
— Dobrze mu tak, dobrze — cieszyła się panna, choć w oku połyskiwała łezka — będę żoną Leszczyca!.. A temu Orwidowi poszlę zaproszenie!.. Niech się wścieknie!.. Jutro zaraz w biurze adresowem wynajdą, gdzie mieszka...
W taki sposób Welski pchnął Drohojowską w ramiona Leszczyca... niestety, tegoż dnia, drugiemu jeszcze człowiekowi sprawił duże rozczarowanie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Detektyw napróżno oczekiwał na Welskiego. Wreszcie, przypuszczając, iż ten może więcej ucierpiał w czasie wczorajszej napaści, niźli na pierwszy rzut oka wydawaćby się mogło i z tego powodu zmuszony jest pozostać w łóżku — postanowił go odwiedzić.
Około piątej wybrał się na Bednarską.
Gdy przybył na miejsce, przystanął przed kamienicą i dłuższą chwilę rozmyślał, jak zręczniej wypadnie — czy przódy dokonać wywiadu u dozorcy, czy też wprost udać się do mieszkania Balasa? Zdecydował się na to ostatnie i szybko przeszedłszy bramę, już miał wstąpić na schody, kiedy tuż przed sobą ujrzał Wawrzona.
— Pan wychodzi? — zaczepił go, nie zamierzając ze swej wizyty czynić tajemnicy. — A ja do pana!
— A bo, co? — niezbyt uprzejmie odparł Balas, wcale nie zdziwiony odwiedzinami detektywa.
— Wszak u pana mieszka Welski?
Złodziej spojrzał na niego jakoś koso, spodełba.
— Ano mieszkał — oświadczył powoli — ale go nima!
— Jakto niema?
— Jak ci poszedł rankiem, tak nie wrócił!
— Wyszedł rano?
— A tak! Za wiele on za dziewuchami lata i sam idę na miasto popatrzeć, czy chłopa, gdzie nie pocharatali! Choć on mnie i nie kolega, aleć zawsze pod opieką...
Balas patrzył teraz detektywowi prosto w oczy a w głosie jego przebijało tyle szczerości, że trudno było nadal wątpić.
— Naprawdę go niema? — powtórzył raz jeszcze Den, ale tym razem bez wielkiego przekonania.
— Co mam kłamać? Jak pan nie wierzy, idziem na górę!
Detektyw przystanął w zadumie.
— Dlaczego miałbym nie wierzyć? — rzekł — Wcale nie mam zamiaru sprawdzać! Tylko o jedno poproszę! Skoro nadejdzie Welski, zechce mu pan powiedzieć, aby bezzwłocznie stawił się u mnie! Sprawa, którą mam do niego, w żadnym razie nie narazi pana na przykrości! — dodał pojaśniająco, aby rozproszyć obawy, mogące powstać w podejrzliwym umyśle złodzieja.
Lecz Balas zaprzeczył żywo:
— Pan Den, swój chłop, wiadoma rzecz, nikomu po próżnicy, krzywdy nie zrobi!
— Więc powtórzy mu pan?
— To sie wi!
Chcąc całkowicie zjednać sobie Wawrzona, detektyw wyciągnął na pożegnanie rękę, którą ten uściskał z niezwykłym szacunkiem, snać do głębi poruszony zaszczytem, jaki go spotkał. Lecz skoro tylko odwrócił się do niego plecami Den — szybko wykonał ulicznikowski gest — tym razem wcale nie świadczący o szacunku a świadczący, że sprytnie wykierował detektywa... na dudka...
— Co raz mniej zaczyna mi się podobać ten Welski — rozmyślał powracając do domu — wtedy siedział z tą dziewczyną w „Mordowni“ i widać było, że gustuje w jej towarzystwie... Później podał fałszywe nazwisko... Dziś wyszedł rano i wcale u mnie się nie pojawił, jakby unikał... Zaiste dziwne! Czyżby w więzieniu zdeprawował ostatecznie i śród przestępców czuł się najlepiej?
Gdy tak szedł, nie wiedząc, co o tem wszystkiem sądzić, jedna jeszcze tego dnia spotkała go niespodzianka. Oto ujrzał idącego naprzeciwko Leszczyca, lecz hrabia wcale go nie usiłował wyminąć, kiwał przyjaźnie głową i pierwszy zaczepił detektywa.
— Doprawdy — oświadczył — cieszę się, panie Den, że pana spotykam i pragnę go przeprosić za moje wczorajsze odezwanie się... Tak mnie pan oszołomił swemi wywodami...
Milczał, nie rozumiejąc, czego właściwie chce hrabia.
— Ale, żeby pana przekonać — mówił tamten dalej — jak najlepszy nawet detektyw mylić się może, umyślnie pozwoliłem sobie zatrzymać pana, aby mu podać do wiadomości, iż przed chwilą zaręczyłem się z panną Drohojowską...
— Z panną Drohojowską? — powtórzył.
— Tak! Wobec tego, sam pan rozumie, jak śmieszne są pańskie przypuszczenia, żem polował na... ów spadeczek... przypadający Welskiemu.
Den ukrył grymas niezadowolenia. W rzeczy samej małżeństwo Leszczyca z jedną z bogatszych panien w Warszawie, rozbijało jego mozolnie zawiązaną sieć poszlak, a zważywszy dziwne postępowanie Welskiego — może rozbijało ostatecznie.
Skłonił się tedy głęboko:
— Nie pozostaje mi nic innego, jak powinszować panu hrabiemu!
— Dziękuję! I zapewniam, że za ową rozmowę nie żywię żadnej urazy! Każdy omylić się może! Kto wie, jeszcze i ja kiedy do pana z jaką sprawą przyjdę...
Den, choć bez wielkiego zachwytu, skinął głową.
— Tylko — dodał z uśmiechem Leszczyc — szczerze radzę, z tym moim biednym kuzynem być bardzo ostrożnym!
— Ostrożnym?
— Lepiej ja go znam, niźli pan! Sprawi on panu wielkie rozczarowanie!
Niestety, poczynał dochodzić, Den do tego samego przekonania.