Rycerze mroku/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rycerze mroku |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia „Siła” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pół godziny później, Den wprowadził Bilukiewicza do gabinetu Drohojowskiego. Po drodze usiłował się rozpytywać kasjer, co oznaczał posłyszany tajemniczy wystrzał — ale detektyw zbył go milczeniem.
W gabinecie zauważył, że Drohojowski nie jest sam. Obok biurka stało dwóch mężczyzn. Jednym z nich — ku niepomiernemu jego zdziwieniu był Welski, drugim zaś — jakiś osobnik o niewzbudzającej zaufania powierzchowności — czerwony i dość tęgi.
— Czy znał pan Leszczyca? — zapytał obcesowo Drohojowski.
— Hm... hm... hm...
Bilukiewicz mruczał, nie mogąc ochłonąć z wrażenia. Pomijając niespodziane spotkanie się z Welskim, które nie wróżyło nic dobrego, obcesowe zapytanie, wytrąciło go ostatecznie z równowagi. Leszczyca wszak znał świetnie — znajomość ta, wynikła początkowo z tytułu lichwiarskich pożyczek, udzielanych, po cichu, hrabiemu przez kasjera, przeszła później w wspólnie „załatwiane interesy“ i zażyłą przyjaźń — ale fakt tej zażyłej znajomości dla względów wiadomych — był przez obu zatajany. Mruczał tedy, nie wiedząc jaką dać odpowiedź.
— Leszczyc, przed chwilą, odebrał sobie życie! — dodał Drohojowski.
— Odebrał... sobie... życie... — powtórzył, czując, jak cała krew mu zbiegła do serca... — ach... ten... wystrzał...
— Znaleziono przy nim skradzione trzysta kilkadziesiąt tysięcy!
— Znal...
Tyle rozpaczy, zmięszanej z gniewem, przemknęło po twarzy kasjera, iż trudno doprawdy, było rzec, co więcej go przejęło — czy wieść o śmierci wspólnika, czy też złość, że tak świetnie obmyślony plan spełzł na niczem i odebrano mu łup bogaty.
Drohojowski postanowił nie przedłużać zbytecznie przykrej sceny.
— Panie Bilukiewicz — rzekł — nie będę tu powtarzał, co myślę o całej sprawie i co myślę o panu... Choć skradziona suma odzyskaną została, zbyt wiele mnie to kosztuje i zbyt wiele doznałem rozczarowań... Z pewnych względów nie chcę wywoływać rozgłosu i jeszcze nie powiadomiłem odnośnych władz, lecz postąpię tak, pod warunkiem...
Z przemowy dyrektora kasjer zrozumiał jedno — Drohojowski nie życzył sobie nadawać skandalowi rozgłosu i pragnął go zatuszować. Może Leszczyc, przed śmiercią, nie poczynił żadnych zeznań? Odetchnął. Bał się jeno fizycznej przemocy i pozbawienia wolności — skoro te nie groziły, mógł stawić czoło niebezpieczeństwu.
— Nie rozumiem... — bąknął nieco pewniej.
— Czyż mam powtarzać — zawołał Drohojowski, oburzony jego bezczelnością — że skradł pan pieniądze wspólnie z Leszczycem? Czy mam wezwać policję i pana oddać w jej ręce? Nie uczynię tego, jeśli...
— Jeśli?
— Jeśli pan zezna szczerze, jak przedstawiała się sprawa kradzieży w banku, za którą skazany został na dwuletnie więzienie, tu obecny pan Welski...
Nikt lepiej od Bilukiewicza nie mógł opowiedzieć, jak się owa tajemnicza kradzież przedstawiała. Było to takie proste, iż nieraz sam z tego uśmiechał się w duchu. Powziąwszy wraz z Leszczycem zamiar „utrącenia“ Welskiego — z góry dorobił sobie drugi klucz do kasy — a po godzinach biurowych, gdy wyszli urzędnicy — już po przekazaniu swych czynności następcy — powrócił do biura — oświadczył woźnemu, iż czegoś zapomniał — pozostał sam — i paczki z pieniędzmi podmienił... Podrzucenie, następnie, owych kompromitujących pięćsetek było dziecinną zabawką... I nikomu do głowy nie przyszło, że w ten to sposób mogła się odbyć kradzież, że Bilukiewicz, za drugim do banku powrotem, mógł majstrować koło kasy — tak nieskazitelną cieszył się reputacją a tak krótką miał pamięć woźny — iż w czasie śledztwa, wogóle o tej wizycie nie wspominał.
Lecz, w jakim celu miał to opowiadać i w jakim celu żądał od niego tej wiadomości Drohojowski? Może, nie mając dostatecznych poszlak, — starał się wyciągnąć go na słówka, aby z przyznania się do kradzieży poprzedniej, wyciągnąć dowód nowej winy? Z jakiej racji miał ratować Welskiego?
To też, gdy Welski z niepokojem, przez tę dłuższa chwilę, jaką namyślał się Bilukiewicz, oczekiwał na odpowiedź, mogącą rozjaśnić lat tyle dręczącą go zagadkę — ten, zreflektowawszy się całkowicie, jął mówić:
— Doprawdy nie rozumiem, co pan dyrektor chce przez to powiedzieć? Leszczyc skradł pieniądze i sobie życie odebrał? Znałem go mało... i pierwszy się cieszę, że pieniądze odzyskane zostały! Co zaś się tyczy pana Welskiego...
Drohojowski nie wytrzymał i porwał się ze swego miejsca.
— Proszę przestać grać komedję! — zawołał.
— Ja gram komedję?
Bilukiewicz zachowywał się coraz rezolutniej. Domyślali się tylko jego spółki z Leszczycem i były to domysły tego szpicla Dena, lecz nie mieli pewności. Wszak mógł wszystko zepchnąć na porozumienie się hrabiego z kasiarzami — jemu zaś trudno było cokolwiek udowodnić. Czuł, że nadal w firmie Drohojowskiego nie pozostanie. Lecz, jeśli tracił i posadę i część ze spadku, przez śmierć Leszczyca i wreszcie pieniądze, które w niepojęty dlań dotychczas sposób, odebrano hrabiemu — postanowił grać rolę niewinnej ofiary do końca. Zresztą, chciał sprowokować swych prześladowców i wybadać, co wiedzieli o nim naprawdę.
— Dziwię się — oświadczył prawie arogancko — że pan dyrektor mnie tak lekkomyślnie obraża! Ucieknę się pod opiekę prawa! Gdzież są przeciw mnie dowody?
— Są! — odparł Drohojowski.
— Jakie?
— Wątek całej sprawy wyjaśni nam... Balas! — wskazał dyrektor na stojącego obok Welskiego mężczyznę, którym był Wawrzon w samej rzeczy („Malowany”, wnet po śmierci Leszczyca, został zwolniony przez Dena) — on nam wyjaśni...
— Kto? — przerwał zapalczywie Bilukiewicz — Balas? O ile słyszałem... to złodziej!
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana.
Wawrzon, przysłuchujący się dotychczas w milczeniu, choć z zaciekawieniem, rozmowie — niespodzianie ruszył z miejsca, podszedł blisko do Bilukiewicza i mruknął:
— Ja tam nie najgorszy złodziej!
Co oświadczywszy, zanim ktokolwiek z obecnych zdążył się zorjentować, uderzył kasjera z całej siły w twarz, że ten, aż zatoczył się na ścianę a okulary mu zleciały z nosa.
— Żebyś, psia twoja mać... nie zapuszczał na wode... — dodał, z nienawiścią spozierając na Bilukiewicza.
Zarówno w fachowym języku wypowiedziane słowa, jakoteż i czyn Balasa, świadczyć mogły, iż jest on oburzony krętactwami kasjera. Oburzenie to jednak miało znacznie głębszą przyczynę. Ten ci — gmyrek, pieski syn — tak podprowadził Mańkę, przez niego „naciął” się Wawrzon na „robotę”, z której cudem jeno ujść mu się udało, za przyczyną — „kaprawego drania” — stracił ukochane „statki”, przedstawiające wartość znaczną a zabrane przez policję. Zdawna marzył, aby się dobrać „szmyndzie” do skóry i teraz, wcale niedwuznacznie się szykował — „zrobić mu mordę na kotleta”.
— Za mojom krzywde... za Mańkie... — i znów pięść, wielkości małej poduszki zawisła nad głową kasjera.
Kasjer, który oszołomiony niespodziewanym ciosem, stał pod ścianą, trzymając się ręką za obolały policzek — zamigał bezradnie oczkami.
— Nie... nie... zawołał płaczliwie.
Jak wiadomo, obawiał się on bardzo bólu i fizycznej przemocy. Obecnie widząc, że to nie przelewki i groźna pięść zanosi się nad nim ponownie, a nikt z obecnych nie spieszy mu na ratunek, przerażonym głosem powtórzył:
— Nie... bić... Panowie! Wy tak pozwolicie, żeby ten drab znęcał się nademną! Odpowiecie za to przed prawem!
Detektyw przytrzymał Balasa za rękę. Postanowił jednak dać nauczkę Bilukiewiczowi.
— Skoro pan wciąż wypomina prawo, panie kasjerze — rzekł — i ja kwestję prawnie postawię! O ile zrozumieć mogłem... wyrządził pan Balasowi jakąś krzywdę... czy też jego znajomej... owej pannie Mańce... i za tą krzywdę znieważył on pana czynnie... Czy to przypadkiem, nie o ową damę chodzi, którą kiedyś zastałem w mieszkaniu szanownego kasjera?... Hm... hm... Są to bardzo osobiste sprawy i nie powinniśmy się do nich wtrącać, więc...
Balas raźno się posunął, sądząc, że detektyw zwolni jego rękę z uścisku i da mu możność lepszego jeszcze rozprawienia się z wrogiem. Ale Bilukiewicz zrozumiał, że Den nie dopuści do bójki — i odzyskał cały swój rezon.
— Cóż to — oświadczył zuchwale — chce pan nastraszyć, że o ile się nie przyznam do niepopełnionego przestępstwa, zezwoli pan na to, by ten bandyta znów na mnie się rzucił? Ładne sposoby! Średniowieczne tortury! Toć w podobnych warunkach wydobyte zeznanie...
— Niema żadnego znaczenia! — przerwał Den — Tylko...
— Tylko...
— Jest ono mi zbyteczne... Wystarczy ta oto karteczka!
Uniósł jakiś arkusik papieru do góry. Bilukiewicz spojrzał — i zagryzł wargi.
Na karteczce tej, przed wyjazdem Leszczyca, na nieszczęście, własnoręcznie wypisał i szczegółowy adres banku w Gdańsku i w jaki sposób zdeponowane mają tam zostać pieniądze... Czyż mógł kiedy przypuścić, że zdradziecka kartka trafi do rąk detektywa?
— Nadal pan twierdzi, iż jest pan niewinien?
— Bm...m... — stęknął niewyraźnie.
— A ja — mówił dalej detektyw — proponuję, w porozumieniu z dyrektorem Drohojowskim, — takie rozwiązanie! Zechce nam pan opowiedzieć, jak to wtedy było z panem Welskim, odda dwadzieścia tysięcy, grzecznie mówiąc, ukradzionych w banku...
— Nigdy! — wrzasnął Bilukiewicz — Chcecie mi zagrabić ostatnie grosze!
— Hm... zagrabić? Więc, nie zgadza się pan?
Kasjer ciężko walczył ze sobą.
— W takim razie nie pozostaje nic innego, jak wezwać policję! Sprawdzi ona tajemnicze gdańskie konto...
Bilukiewicz poczuł się ostatecznie zwyciężonym. Wszak na owym koncie, miał blisko pięćdziesiąt tysięcy. Dwadzieścia... pochodziło z tej historji w banku... resztę „uciułał” ze szwindli i lichwiarskich procentów... Jeśli władze bezpieczeństwa...
— No, jak będzie? — niemiłosiernie naciskał go dalej detektyw.
— Zgadzam się! — wykrztusił z trudem — Oddam!... Co zechcecie napiszę... A czy potem będę wolny?
Drohojowski skinął głową.
Po chwili, kasjer pisał, pod dyktando detektywa:
„Niniejszem, ja niżej podpisany, Dezydery Bilukiewicz, powodowany wyrzutami sumienia...
— Piękne wyrzuty sumienia! — zauważył w duchu Welski, zajrzawszy piszącemu przez ramię.
„....powodowany wyrzutami sumienia, oświadczam, iż przywłaszczyłem sobie dwadzieścia tysięcy, — znajdujących się w kasie banku X (połowę zawartości opieczętowanego depozytu) — o które to przywłaszczenie niewinnie posądzony i ukarany dwuletniem więzieniem został, mój ówczesny kolega — pan Alfred Welski. Kradzieży tej dokonałem w taki sposób — że mając dorobiony do kasy klucz, powróciłem po godzinach biurowych do banku i niepostrzeżenie zamieniłem depozytową paczkę na inną, z góry przez siebie, przygotowaną.
Następnie, aby zepchnąć na pana Welskiego podejrzenia, podrzuciłem w czasie rewizji, do jego teczki, dwa pięćsetzłotowe banknoty, jakoby pochodzące z kradzieży. Niniejsze zeznanie własnoręcznie napisałem, jednocześnie zaś przesyłam do banku X, przywłaszczone dwadzieścia tysięcy...
Dalej widniał podpis i data.
— Wystarczy! — rzekł Drohojowski, odczytawszy tą spowiedź — Wyjedzie pan z panem Denem do Gdańska, doręczy mu... te... pieniądze... a potem może robić, co mu się żywnie podoba! Nie radziłbym tylko pozostać w Polsce! Za trzy dni, papier ten znajdzie się u prokuratora!
W chwilę później, Welski odezwał się do Dena:
— Rzecz dziwna, iż zawsze łotr prawdziwy potrafi wykręcić się sprawiedliwości bezkarnie!
— Hm... — odparł detektyw, uśmiechając się lekko — Uwięzić Bilukiewicza bardzo łatwo, ale...
— Ale?
— Proszę nie zapominać, że wraz z nim i pan zająłby znowu miejsce na ławie oskarżonych! A choć ja, osobiście, pańskie postępowanie i obecność przy włamaniu, należycie sobie tłomaczę... nie wiem, czy sąd byłby tego samego zdania...