W Maryj-grodzie błyszczą światła mnogie
I tłumnie słychać odgłosy godowe,
I liczne poczty, strojne w szaty drogie,
Z wszech stron zaległy dziedzińce zamkowe
Krzyżacy, w sukni biesiadnéj, bez broni,
Krążą po zamku, spełniając kielichy,
A Zmudź i Litwa stojąc na ustroni,
Wzrok rzuca skryty na niewierne Mnichy,
Jakby się bała ażeby z ich dłoni,
W uścisku nawet cios niewypadł cichy,
Bo chociaż Witold znów się brata z niemi,
Choć Zmudź i Litwa losy jego dzieli, —
Krzyżak i Litwin wrogami wiecznemi,
Nic ich niezmieni nigdy w przyjacieli!
W Maryj-grodzie na zamku wesele,
Wasil Moskiewski córkę Witołdową bierze,
A silne z teściem na przyszłość przymierze, Może na Witolda czele Położy koronę Litwy.
Puhary dzwonią, a pieśń się rozlewa Wesela razem, zwycięstwa i bitwy; Przeszłość i przyszłość gniewa.
Nagle wśród gwaru, wesołości, wrzawy,
U mostu słychać; róg zajęczał silno —
— Któż śmie tak późno, w godzinę zabawy
Przybywać tutaj? I co mu tak pilno?
Czemu téj nocy nieprzespał na dworze?
Po co? od kogo? i kto to być może?
Tak się odźwierny, rozstając z puharem.
Odzywał mrucząc, przez ciasną strzelnicę,
I snów pijanych okutą ciężarem,
Próżno wytrzyszczał po za wał rzenicę —
Bo wśród ciemności nic widać nie było, Tylko coś jakby odbłyski pancerzy, Jak gdyby orszak czarniawy rycerzy, Przed oczyma mu się sniło. — Hola! zawoła, — kto tam w rogi dzwoni?
MoglibyśćieMoglibyście spać gdzie w mieście;
W zamku wesele, dość ludzi i koni,
I północ bliska nareście!
Któż tam i czego w nocy się dobywa?
Henryk Mazowieckie książę
Kiedy na godowéj sali
O przyjeździe Henryka wieść przechodząc głucha,
Z ust do ust, z ucha podana do ucha,
Doszła do siostry Witolda Ryngali,
Nagle jéj lica różane pobladły.
Rumieńsze potém, zsiniały na chwilę —
Usta zadrżały i ręce opadły,
I jakby swojéj nieufając sile,
Sparła się trwożna o kolumnę sali,
Nieśmiała spojrzeć, ani wyrzec słowa, —
Wtém cichość padła grobowa,
Ci śpiewać, tamci kłócić się przestali;
Książę Henryk wszedł do sali.
Witold poszedł ku niemu — cicho się witali,
I siedli i znowu szumna jak wprzódy biesiada,
I puhar krąży i pieśń się rozlega,
A Witold, cicho coś z Henrykiem gada;
A tłum Krzyżaków coraz to zabiega
Coraz to jaki z braci na podsłuchy
Wybiéży, przyjdzie i za niemi stanie
Lecz w wielkim gwarze tonie ich szeptanie
A twarzy zmiana, a ich ciała ruchy,
Tajnéj rozmowy nie zdradzą.
Czasem się śmieją, znów ręce podadzą,
To szepcą jeszcze, to patrzą po sali
A wzrok Henryka około przebieży
Po stropach sklepień, po twarzach rycerzy, I upada u stóp, Ryngali.
I zawsze, ciągle, ognistą powieką Krąży i znowu tam pada
Jak ptak w stronę obleci daleką A w gniaździe swojém usiada.
Nareście Witold za rękę go ściska,
Coś jeszcze sobie wzrokiem powiedzieli;
Henryk przez tłum się przeciska,
A coraz okiem na stronę ustrzeli.
I błądząc niby po sali,
Zbliża się, zbliża, stanął przy Ryngali.
(W mieszkaniu Ryngali).
— Ryngalo! — Książę, odejdź precz odemnie!
— Ryngalo! słowo! — — Niechcę ani słowa.
Po tylu słowach zdradziłeś nikczemnie,
I myślisz jeszcze żem wierzyć gotowa,
Gdy znów będziesz szydził ze mnie?
Precz! pomnij, jestem siostra Witoldowa,
A choć mi nieba niedały być mężem —
Mogę choć bratnim pomscić się orężem. MyślizMyślisz że słodząc zdradą i niewiarą,
Nowemi kłamstwy, zatrzesz kłamstwa stare?
Raz jeden pióra zostawiwszy w sieci,
Ptak już w nie więcéj niewleci.
— Czekaj i osądź — niechcę się tłumaczyć
Pójdę i więcéj przed Ciebie nie wrócę. —
Lecz czyż żalowi niezechcesz przebaczyć?
Czyż jakąm został taką ci porzucę?
A w twojém sercu zemsta co tak pała Jedna już dla mnie została?
Nie? księżno, otom twój, jak niegdyś byłem;
Poszedłem wierny i wierny wróciłem.
Ubiegł czas długi i mnie ciągnął z sobą
Ludzie mną, losy rzucały
Lecz wszędzie, zawsze, tęskniłem za tobą,
Twój byłem zawsze i twój byłem cały.
— Kłamco! milcz, zna się dawno serce moje!
Wróciłeś, prawda — lecz jakżeś powrócił?
Co ten krzyż znaczy? co znaczą te stroje?
Tyś Bogu przysiągł, a świat już porzucił!
Ty jeśliś Mnichem! myśliszże skwapliwa,
Nie ujrzę w sercu ni w sukniach odmiany —
— Tak jestem Mnichem, Henryk się odzywa, Jestem jako Mnich odziany,
Lecz Rzym za złoto zdejmie suknie moje, I sam je zrzucę i zdepcę pod nogi! Wyprę się mego, wezwę inne Rogi, Byleby mieć rękę twoję!
Tak — król mnie, bracia w te suknie ubrali,
Lecz z królem z Rzymem ze wszystkiém na ziemi, Będę walczył dla Ryngali.
Ach! powiedz usty i sercem swojemi
Że mi przebaczysz! Jutro, dziś, w téj chwili —
Zaraz nas kapłan połączy na wieki —
Potém ucieczem z tobą, w kraj daleki Gdzieby Rzym, króle, bracia, nie gonili! I tam żyć będziem ach! gdyby godzinę! Choćby mi potém sto śmierci zadali, Dziś szczęśliwy, jutro zginę — I słodko będzie umrzeć dla Ryngali.
— Na co umierać — książę — prawdziweż to słowa? Powiedz może ty znowu ucieczesz daleko A z tobą moje nadzieje ucieką?
Tam znowu królów twych braci wymowa Na długo ciebie odemnie oddalą; Może na wieki rozerwą z Ryngalą?
— O! nigdy luba — dziś w nocy — w kościele — Tyś moja — Witold — i Witold się zgadza
— Dziś, dziś — ach! powtórz czy mnie znów niezdradza, Sen, marzenie, nadzieja i Dziś???
Gdy po długiéj rozmowie z Ryngali komnaty
Wyszedł Henryk. Zaledwie za próg rzucił nogę,
Rycerz jakby nań u drzwi zasiadał na czaty,
Stanął naprzeciw niemu i zastąpił drogę.
Rycerz, czarną miał zbroję, płaszcz na zbroi czarny
I w czarnych pochwach oręż zwieszony u boku,
A twarz, czarna przyłbica jak całun smętarny
Natrętnemu patrzących zakrywała oku.
Tylko czarnych oczów dwoje, Świeciły przez jej szczeliny. Jak oczy wilka, jak oczy gadziny Gdy na pastwę patrzą swoję.
— Książę — rzekł z cicha rycerz do Henryka —
Jesteś kapłanem, który nim zostanie,
Jest nim na zawsze — świat dla niego znika
Miłość i przyjaźń i ziemskie staranie,
I ziemskie związki i boleści ziemi.
Z wszystkiém się żegna, z wszystkiém i wszystkiemi,
Kto przez próg świata stąpił przed ołtarze,
Kto przysiągł Bogu niech przysiąg dotrzyma.
Krzywoprzysiężcy przebaczenia niema.
Ludzie nim wzgardzą, a Bóg go ukarze,
Kto przez próg świata stąpił przed ołtarze —
Za sobą wszystkie rzucił związki świata.
Niema już matki, kochanki ni brata.
Bo przysiągł Bogu — A zdrajców Bóg karze —
Bóg — który swojéj nieda kalać wiary —
Ludzie — na swych ręku Boskie kary.
Pomnij! Zapłata czy mu niedaleka.
Dziś zrzucisz suknią — jutro śmierć cię czeka.
O! ciche było Henryka wesele —
Świadków niewielu i gwaru niewiele,
W nocy jak pogrzeb — przy świetle pochodni,
W nocy jak tajne dopełnienie zbrodni. Ślub się przy skromnym ołtarzu odprawił A ksiądz co ich błogosławił.
Pytał się trzykroć nowożeńców pary —
— Czyście innemi nie ślubili wiary?
Henryk się zmieszał od zgryzot i sromu —
I czuł jak krzywoprzysięgał zuchwale,
Lecz kiedy spojrzał na piękną Ryngalę —
Zawołał śmiało — nigdy — i nikomu.
Lecz lica jego zsiniały i zbladły
A sercem jego zgryzoty owładły,
I wśród uścisków nieczuł ich słodyczy —
I w pocałunku usta jego drżały,
Strach niepojęty, wielki, tajemniczy —
Przeczucia jakieś serce mu ściskały.
Usnął, a jeszcze na zmarszczonej skroni,
Strach siedział blady i sen jego kłócił,
We śnie uciekał od zbójców pogoni,
Szukając miecza ze snu się ocucił!
Spojrzał drżąc jeszcze — a u swego boku Ujrzał na wspólnéj pościeli
Ryngalę śpiącą — tak jak śpią w obłoku Spokojni niebios anieli.
I łza roskoszy jeszcze na jéj oku —
Błyszczała jasno — na ustach różowych —
Uśmiech przyszłości z nadziei wykwitał,
Jako fijołek na łąkach majowych.
Spojrzał i zadrżał, spojrzał i zazgrzytał
Chwycił za serce mocno biło. Pragnienie usta paliło.
W głowie się różne kręciły obrazy
Przysiąg i śmierci, roskoszy, cierpienia,
I głos szyderski szeptał mu sto razy —
— Krzywoprzysiężcom nie ma przebaczenia!
Powstał i przetarł powieki strudzone
Powstał i spojrzał na żonę —
Jakby swéj zbrodni chciał umniejszyć winę
Jakby chciał sobie powiedzieć i niebu.
— Nie żal mi ginąć, jeśli dla niéj ginę —
A chwilę ślubu, od chwili pogrzebu
Takiego szczęścia trzecia chwila dzieli —
Lecz ledwie powstał, ogień co go palił
Zalał mu piersi, rozpłomienił głowę
I bezsilnego przykuł do pościeli.
A w dali jakby odgłosy grobowe,
Wołały z głębi nocnego milczenia —
— Krzywoprzysięzcom nie ma przebaczenia!
I postać jakaś w czarnéj szacie blada
Przeszła wołając — biada! biada! biada!
Oczy Ryngali zwolna się otwarły,
— Henryku rzekła sen miałemmiałam tak miły,
Długie mi lata roskoszy się śniły —
Chciała uścisnąć — on leżał — umarły —
A głosy z głębi nocnego milczenia,
Wołały, — zdrajcom nie ma przebaczenia!
A postać jakaś w czarnéj szacie blada,
Przeszła wołając — Biada! biada! biada!