Poezye J. I. Kraszewskiego/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poezye
Wydawca S. Orgelbrand
Wydanie drugie
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

POEZYE
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WYDANIE DRUGIE
POPRAWIONE I ZNACZNIE POMNOŻONE.
WARSZAWA.
Nakładem S. ORGELBRANDA Księgarza,
przy Ulicy Miodowéj Nr. 496.
1843.




ZA POZWOLENIEM CENZURY RZĄDOWÉJ.




W DRUKARNI POD FIRMĄ M. CHMIELEWSKIEGO.






SŁÓWKO AUTORA.



Nie będziemy się składać ani usilnemi prośbami naszych przyjaciół, ani żądaniami publiczności kilkakroć wyrażonemi, ani niczém podobném. Tak otwarcie — (bo teraz z czytelnikami przestaliśmy być na ukłonach, komplementach i fałszach) — chcieliśmy aby wyszły poprawniéj wydane, z dodatkiem kilkunastu urywków, poźniejszych. Nie będziemy tu przypominać, co naówczas gdy się okazały, mówiono o nich i pisano; bo dobrego powtarzać, niepozwala nasza skromność autorska (dowiedziona rzecz żeśmy wszyscy niezmiernie skromni), a złego wcale nie mamy ochoty. I złe też tak się doskonale pamięta! jestem pewny, że ci nawet, co tych poezyj nie czytali, wiedzą co o nich złego napisano.
Cóż więc jeszcze?
Prosimy was, abyście byli łaskawi na te młodzieńcze próby, wszystko co się teraz wydaje pisane było między 1834 a 1838 rokiem; wątpię czy ważniejsza od téj znajdzie się tu data — są to więc, jak wam powiadam, młodzieńcze próby — młodzieńczych uczuć wyraz. Dziś byśmy nic może podobnego utworzyć niepotrafili, w tym duchu z temi myślami; a jednak tłumaczym sobie doskonale ten peryod naszego pisarskiego zawodu, te myśli i te uczucia; tłumaczym sobie i uniewinniamy się ze wszystkiego, niczego się nie wstydząc. — Pisma są jak owoce, na każdą porę, inne dojrzewają. Powidźcie mi może, że owoc który wam dziś podaję, niedojrzały właśnie?? Jak chcecie — skosztujcie jednak jaki jest.

Gródek, d. 18 Czerwca 1842.
J. I. Kraszewski.





I.
ŻAL PRZESZŁOŚCI
Do J. K.



I.

Smiéj się panie Józefie, dzisiaj u mnie święto,
Jakiegoś jeszcze w życiu nie obchodził swojém,
Po raz pierwszy siać zaczęto,
Na polu, pierwszy raz mojém.
A ja w obliczu ludzi i w obliczu nieba,
Rzucając pierwszą ziarna garść na rolę,
Westchnąłem, pomyślałem — odtąd, odtąd trzeba
W pocie czoła jak Kain, obrabiać to pole,
I wygnanemu z Raju młodości i marzeń,
Strąconemu bez skrzydeł zapału poëcie,
Wieść życie uplecione z drobnych losu zdarzeń
Życie mierzwy i znoju na przenudnym świecie.

O! uczuć co się wówczas w sercu mojém działo,
Gdym rozbrat biorąc z przeszłością nadziemną,
Rzekł w sercu — stało się — stało!
Inny teraz świat przedemną.
Uczuć tego niemożesz, co się ze mną działo,
Boś nigdy swéj przeszłości nie żegnał ze łzami,
Bo ci serce nie pękało,
Za poëty marzeniami.
Za słodkiém życiem sennego dumania,
Jak mnie dziś — kiedy gwałtem porwany z téj drogi,
Wchodzę w świat, co mi przeszłość na wieki zasłania
W obce, zdeptane i skalane progi,
Stoję, patrzę i płaczę, jak to biedne dziecię,
Co swe zabawki przez dumę pokruszy,
Które na tę ofiarę znalazło moc duszy,
Lecz żalu niestłumi przecie.
Mój Boże! wszystko teraz człek za sobą rzuci —
Część swojéj duszy, część samego siebie —
Wszystko na progu u tych wrót pogrzebie —
I nic nie wróci! ach, nic już nie wróci.
O! biada ludziom, co z skrwawioną duszą,
Kiedykolwiek z kimkolwiek pożegnać się muszą,
Lecz ludzi człek pożegna i znowu powita —
Lecz miejsca lube sercu nie na zawsze rzuci —
A przeszłość nigdy nie wróci —
Druga młodość nie zaświta! —



II.

I ja byłem w Arkadyi i mnie w życia wrotach,
Zabłysły niebios siedmiobarwne tęcze,
I mnie złudzenia, jak sieci pajęcze,
Objęły, kołysały, w zdradliwych uplotach.
I ja marzyłem sławę, wieńce i oklaski,
I ja leciałem za próżném widziadłem; —
Lecz smutna ciemność pochłonęła blaski —
I ja — na ziemię upadłem.
A! oddajcie mi moje ułudzenie stare:
Miłość, nadzieję i wiarę.
Wiarę w ludzi i w siebie — nadzieję przyszłości —
I drogą i najdroższą — tę iskrę miłości,
Która ledwie w sercu tleje!
Ach! oddajcie mi miłość, wiarę i nadzieję!



III.

O! życie moje, jakżeś ty utkane,
Co w tobie dziwów, co cudów jest w tobie —-
Wszystko leci, przemija i pędzi zziajane —
Przedemną czekać, w mym grobie.
Na dnie jego ileż to pamiątek się zwali,
Ile drugie te piersi przysypie, przykryje —

Ile trzecie, porwane w wielkiéj czasu fali,
Niczyja, swoja nawet łza już nie obmyje.
O życie moje, życie, jak dziwne twe sploty,
W nich i kwiaty wesela i ciernie boleści.
I długie, długie chwasty nudy i tęsknoty
Ręka losu zmięszała, uplata i mieści.
I w nich jak w Kleopatry koszu się ukrywa,
Ten wąż co kiedyś do piersi poskoczy,
I nim go ręka odepchnie życzliwa,
Jad w krwi ostatki wytoczy.



IV.

Śmiéj się z marzeń Józefie — na rolę niewdzięczną,
Sypiąc ziarno, które mnie przywiąże do ziemi;
Czułem jakbym obrączkę dawał jéj zaręczną
Jakbym brał ślub i z życiem i z troski nowemi,
I byłem — śmiéj się jeszcze — jak wenecki doża
Co pierścieniem ślubuje adryatyku morza.
A wracajm myślałem — Żegnajcie mi nieba,
Poco marzenia, księgi i nadzieje!
Ucięto Skrzydła, pracować potrzeba
I bogdajby mi lepiéj zeszło co zasieję,
Nad przeszłe moje, jakie miałem ziarno,
Które wiatr poroznosił i zginęło marno.

Nad przeszły zasiew, z którego schodziły,
Niepokój, troski — za prace i znoje; —
O bogdaj na téj ziemi nie rodziły,
Chwasty, które zatruły przeszłe życie moje!
Zatruły?? prawda — Iednak, żal przeszłości,
Wytłumacz proszę — Skarżę się i płaczę,
A serce dawnych cierpieli swych zazdrości,
Czemu? bo ich już więcéj nie zobaczę —
Tak nieraz nawet twarz dawnego wroga,
Straszna nam gdy ją widzim, gdy nie widzim droga.


Omelno, Września 1837 r.



II.
LIST,
Do J. K.



O mój Józefie kochany!
Smutek o serca, wiatr o domu bije ściany,
Zasnąć nie mogę i do ciebie piszę,
Może wspomnienie przyjaźni,
Odpędzi niespokojność, rozproszy bojaźni.
I do snu mnie ukołysze.
A snu tak mi potrzeba! pociechy, spoczynku,
Tylem się już zmordował w tak krótkiéj podróży,

Że chciałbym stary, usiąść przy kominku,
Zrzec się serca roskoszy, zrzec się serca burzy,
I długo odpoczywać i oddychać i siedzieć,
Spać duszą, ciałem, rękoma, oczami!
I o niczém nie myśleć, o niczém nie wiedzieć.
Tak jak mieszkańcy mogiły; —
Póki spoczynek nie dodałby siły,
Do nowéj walki z nowemi wrogami,
A wrogi moje — te nerwy przeklęte,
Ni ich opjum uśpić może,
Ani z laurocerazu krople wyciśnięte,
Ani wszystkie te leki któremi im grożę.
Drżą mi w głowie, drżą w sercu, w piersiach w całém ciele,
Ogień w nich płynie.
Ale w głowie, aj w głowie jakże tam ich wiele
A gdy się rozigrają w wieczornéj godzinie
Próżno im na dobranoc nudne książki czytam,
Gram w karty, lub gazetę bibulastą chwytam
By z niéj usypiając silnie wysiać soki —
Próżno — jak owa młodzież gdy rozpocznie skoki
A skrzypce grać przestaną i świece pogasną,
Jéj bez skrzypców wesoło, i bez świécy jasno.
Z temi nerwami, jestem wątpliwości nie ma
Tak jako koń na młynie, co sam ruszył koło,
Ale koła nie zatrzyma.

O! być koniem na młynie, wcale nie wesoło.
Gdybym tą pracą ruszył choć młynek maleńki
Gdyby się trochę mąki dla ludzi ścierało,
Tym bym się cieszył, że się na coś zdało,
Dręczyć się mimowoli i ponosić męki.
Ale te przeklęte nerwy
Tak pracujące bez przerwy,
Kiedy najszybciéj kręcą się i drgają,
Do niczego niezdatne, darmo się ruszają.
Dajmy im pokój — może też zadrzemią.
Nowin ci żadnych ze wsi nie poślę do miasta
Tu wiemy tylko zboże jak ciężko podrasta.
Wieśniacy siedzim w ziemi, a co jest nad ziemią
Co kto zrobił, napisał, wymyślił, ogłosił,
Nic nie wiemy, nic nie wiemy —
Świat dla nas pusty i niemy.
Lecz za to o nowiny ciebie będę prosił.
Któż tam u was co pisze? nad czém prasa stęka
Przed jakiém nowém głupstwem świat wasz mądry klęka
Czy Kalendarz Zymela, czyli Słownik nowy,
Wyszedł jak promień z waszych literatów głowy.
I świeci tłumom zdziwionym,
Którym ukazać się raczył?
Kto na Rok nowy, piórem w wodzie umoczoném
Co nowego przetłumaczył?

Kto teraz, panowie moi,
U was na świeczniku stoi?
Twoja B.... biedna, już też chwała Bogu,
Rodzi się po kosztownym i ciężkim połogu,
A choć popularniéjszy Kalendarz Zymela
O Józefie ty nie płacz —
Szytler przedał tysiące swych sławnych kucharzy,
I któż niezna Szytlera, kto go niezna w domu?
Lecz biada, kto im pokarm dla duszy uwarzy
Nie ma w nich duszy — i nie ma jeść komu.
Tak tak Józefie, lżéj jest na tym świecie,
Lżéj kucharzom niż poëcie,
I bodajbyśmy za młodych lat byli,
Zamiast Estetyk — sosów się uczyli!
Ale dość téj gawędy, puste wzywa łóżko,
Kto wie, może spokojność znajdę pod poduszką.
Więc dobranoc, przepraszam za gawędę długą,
I jestem przyjacielem i najniższym sługą.


Dołhe, 5 Stycznia 1837 r.



III.
DO MOICH PRZYJACIOŁ
IMPROWIZACYA.



Dajcie mi pokój z przyjaźni imieniem,
Dawno ja w przyjaźń niewierzę.
Nie jednąm kupił gorzkich łez strumieniem
Zwodzony podle, kochany nieszczerze.
Dajcie mi pokój moi przyjaciele,
Bo przyjaźń wasza jest pruchnem świecącém,
Zdaleka tylko obiecuje wiele —
Zbliska jest — śmieciem błyszczącém.

Dajcie mi pokój — nie mówcie już o niéj
Człek idąc w lata ułudzenia traci —
I ile włosów upadnie mu z skroni,
Tylą zawodów doświadczenie płaci.
Niechcę przyjacioł, bo na cóż się zdali?
Aby szydzili kiedy skorzystali,
I jak zdobywca, co odkrył świat nowy,
Jego mieszkańcom pościnali głowy,
Biada tym, których dusza się otwiera,
Jak kwiat gdy słońce na niego spoziera,
Bo kwiat uwiędnie i dusza zboleje,
Gdy słońce zajdzie — zawiodą nadzieje.
Na cóż się zwodzić, na co łzy wylewać —
Lepiéj nie wierzyć, o lepiéj nie wierzyć,
Lepiéj nie kochać, lepiéj nie spodziewać.
I lepiéj może swych złudzeń nieprzeżyć.
Bo z młodu tylko, dopóki świat nowy
W swych zasłon jeszcze uroku,
Młodemu stawi się oku,
Bo z młodu tylko świat wasz jest różowy.
Lecz idźcie w lata, będziecie powoli
Tracić coraz wiarę młodą,
Im dłużéj zwodzon, tém gorzéj zaboli
Kiedy nadzieje zawiodą.
I nim twojego kresu dojdziesz człecze
Zielone liścia i kwiaty różowe,

Doświadczenie z ciebie zwlecze.
Będziesz jak drzewo uschłe, co podnosi głowę
I czeka tylko, aż pień bez żywota
Piorun niebios pogruchota.
Dajcież mi pokój, z przyjaźnią w tym świecie,
Dajcie mi pokój! Przyjaciół jest wiele
Lecz pytam się was, powiedźcie mi przecie —
Kto z was przyjaciel, moi przyjaciele? —


Omelno, d. 26 Maja 1838.



IV.
PAMIĘCI.
WIERSZ W IMIONNIKU
Panny Sabiny Woronicz.



I.

Znasz pani tę łzę słodką, najdroższą z łez ziemi,
Które wspomnienie z serca wypędza na oko!
Która za swoim krajem, przyjaciołmi swemi —
Człek wylewa w cichości, lub kryjąc głęboko,
Czułość męztwu, a smutek wstydowi poświeci,
Jest to łza, łez królowa — jest to łza pamięci!



II.

Znasz pani szare godziny dumania,
Kiedy słońce spać idzie, a słowik się budzi,
Podobne w pół do nocy, a w pół do świtania,
Człowiek się wówczas usuwa od ludzi,
A w jego duszy wir wspomnień się kręci,
To najdroższa z dnia godzin godzina pamięci.



III.

Znasz pani kwiatek mały w niebieskich sukienkach,
Który rośnie, ukryty, samotnie nad wodą,
Co nieraz może uwiądł zerwany w tych rękach
Jak człowiek gdy go losy z drogich miejsc odwiodą,
I w obcą stronę pędzą, mimo jego chęci —
Ten kwiatek mały, skromny, jestto kwiat pamięci.

IV.

Znasz pani te roskosze dumania, marzenia,
Które niosą nas w przeszłe lata, zbiegłe wieki?
Znasz pani siłę wspomnień, która smutek zmienia
W uśmiech błogiéj przeszłości, przeszłości dalekiéj,

Co się jak bluszcz zielony, po ruinach kręci,
Tej roskosze odmiany winniśmy pamięci.



V.

Znasz pani najmądrzejszą ze wszystkich ksiąg świata,
Kartki jéj białe — gdzieniegdzie nazwiska,
Siostry i matki, przyjaciela, brata —
Iskry z pamiątek świętego ogniska
Które przyjaźń przyjaźni na ołtarzu święci —
Ta księga najmądrzejsza — jest księgą pamięci.



VI.

Niech te słów kilka w wspomnień Twoich księdze,
Jeśli mnie losy w inny kraj zawleką —
Snuć życia szarą, nudną, długą przędzę
Wspomną ci pani kogoś, co daleko,
Myślą się zawsze w waszych stronach kręci —
Niosąc je z sobą w sercu i pamięci.





V.
W ŚWIAT!
URYWEK.


P. Cześnik, w oknie.

Ho! ho! Coś się niepóźnią — Widzę jak starosta,
Zapomniawszy o siwéj oddawna czuprynie,
Nieszczęśliwą swą szkapę raz po razu chłosta,
Myśląc, że taki młodszych od siebie wyminie,
Próżno! próżno Mosanie! nie nasze to lata,
Niechaj młodzież swawoli, nam patrzeć w dłoń klasnąć.
Dziwować się, pogderać, poziewać i zasnąć.
Patrz Jejmość starościny toczy się landara —
O! będzie gości do kata,

Waćpani do gawędki, a mnie do puhara,
Gotuj jéjmość przyjęcie — Ja prędzéj pospieszę
Bo na ganku ich muszę powitać perorą,
Z ich łaski dla mnie niezmiernie się cieszę,
Patrz Aśćka inwitacyą, jak do serca biorą.
Ho! ho!

(Pan Cześnik, w ganku).

Otóż i oni!

Goście.

Witamy Cześnika!

Cześnik.

Do nóg upadam, pod nóżki się ścielę,
Ich fawor serce przenika.
Nie w stanie jestem, za łaski tak wiele,
Całém się życiem wypłacić!
Lecz wdzięczną będę całe moje życie.
I chatkę moją pokocham ubogą,
Która po takich splendorów zaszczycie,
Nad pałace będzie drogą.
Panie Starosto! prosimy do środka,
Wszak to niegodzi witać się u progu —
Mówią że zwada lub nieszczęście spotka,
A dotąd dzięki najwyższemu Bogu,

Pokój tylko mieszkał z nami.
Panie Hilary! Wy księże plebanie,
Prosimy bardzo — nie spernuj prośbami,
Przyjmcie wdzięcznie, na co stanie
Bo dobre, stare przysłowie powiada;
Czem chata może, tém rada.
Panie Chorąży? A godna rodzina?
Czy prosperują? dziateczki i żona?

Chorąży.

Dość Bogu dzięki! Wziąłem z sobą syna,
Zaraz tu będzie. Gdzież głowa szalona
Zbiwszy się z drogi na plebańskiéj łące
Poszczuł chartami razem dwa zające.
Zające w krzaki, psy za zającami,
A pan Stanisław poleciał za psami.

Ktoś drugi.

Pewna nadzieja, że będzie zwierzyna,
Bo psy pańskiego syna,
Nie wiem czy wiatrem przegonić się dadzą.

Chorąży.

Łaska to pańska! I w saméj istocie,
Darmo ich nigdy w pole nie wprowadzą —
Lecz Waćpan nie wiesz o mych gończych cnocie,

Wczoraj jak ich na lisa spuścili ze sfory
To jak zaczęły gonić — gonią do téj pory.
Gdzie, gdzie, już tu przy moich nie staną niczyje,
Zagraj pana Starosty, ani się umyje.

Starosta.

Co? mój Zagraj. Wiedz waszmość, że waści na gończe,
Wilczym tropem zapewne niepójdą daleko —
Nie sztuka że z zającem dotrwałe i rącze,
Ale przed wilkiem do domu ucieką.

Chorąży.

Moje psy. Jestto affront całéj psiarni mojéj,
Ale niechcę się kłócić, każdy z swemi stanie —
I zobaczym na ówczas kto placu dostoi —
Panie Starosto — mnie jutro polowanie.

Starosta.

Zgoda.

Chorąży.

Wszystkich przytomnych wyzywam na świadki.

Wszyscy.

Będziem się submittować.

Ktoś.

Wiecie przykład rzadki.
Moja gryka z któréj się sąsiedzi naśmieli,
Żem ją posiał podobno nadzwyczaj rano.
Teraz niechaj zobaczą jak się ślicznie bieli,
A u Waszmościom ziemia łysa jak kalano,
I mróz mi jéj niezmroził, wody nie wybiły —
I chwalić Pana Boga, będę siał jak sieję —

Sąsiad.

Prawda! prawda, że naszą susze wypaliły.
A u Waszmości jakby z za rękawa leje,
Gdy u nas ani kropli —

Trzeci.

Zboże z ceny spada.
Kupiec Dawid Szmujłowicz był u mnie dziś rano,
Bogaty żyd i głowę wcale ma nie lada
Mówił że transport w Gdańsku tanio mu przedano,
Ale przyczyn niewiecie?? (Boć nie bez przyczyny),
Sułtan turecki zaczął protegować zboże —
I posyła okręta na wszystkie krainy —
Tak że od jego żagli lasem stoi morze,
Ale czemu posyła? Znowu jest przyczyna,
Chce naszym handlom niewierny zaszkodzić,

I przysiągł choćby miał Turcyą ogłodzić
Że się nasza i jedna nie sprzeda wicina.
Nawet! Co to za wykręt! Kazał sadzić lasy —
Żeby nam odjąć handel. Potaż z słomy pali —
I płyną słyszą tureckie dubasy
A nasze panie stoją! Co to będzie daléj?

Ktoś.

A cóż? Jak nam zaleje za skórę Mosanie.
Będzie wojna.

Trzeci.

O! nie wiesz! ma przygotowanie!
W Stambule słyszę armat moc leją niezmierną —
I zewsząd jenerałów już posprowadzali.
Kto to panie zwycięży tę trzodę niewierną —
Wiele już lat wojujem! Co to będzie daléj.

Ktoś.

Ach! zapomniałem ważną powiedzieć nowinę!
Pan Podczasyc się żeni.

Wszyscy.

Podczasyc się żeni!

Ktoś.

I bierze.

Wszyscy.

Bierze.

Ktoś.

Dziewczę jak malinę,
A razem dobry worek do kieszeni.

Wszyscy.

Jakże to? kto to? I jak się to stało?
I któż ta Panna?

Ktoś.

O! panna nie lada!
Znacie tych Szołdrów córkę?

Wszyscy.

Kasię małą?
Co to patrzy jak anioł, a jak djabeł gada?
Bo ani słowa po polsku nie powie.
To ona??

Ktoś.

Ona! któżby się spodziewał,
Że jemu taki projekt urodzi się w głowie —
On całe życie tych Niemców wyśmiewał.
Ale jak zwąchał niemieckie dukaty
Wszystko na bok! A nawet i portrety z sali,
Poszli na strych antenaty —
Słudzy się wszyscy w pończoszki przebrali.

I pan Podczaszyc już w trzewiczkach chodzi,
Trzęsie harcapem, tabaczkę zażywa —
Tak to kobiéta jedna za nos wodzi.

Inny.

Mospanie — Jestto nowina fałszywa,
Ja i Podczaszyc oddawna się znamy,
Kto przeciw niemu, ten przeciw mnie stoi.
Więc wnet z Waszmością w szabelki zagramy.

Ktoś.

Ho! myśli Waszmość, że się go kto boi —
Do szabel — zgoda — Rozprawim się w sieni.

Cześnik.

Co? jak? do szabel? Ale — czyż się godzi?

Inny.

Tak! tak! do szabel lub niech słowo zmieni!

Cześnik.

Panowie bracia — i o cóż wam chodzi?

Ktoś.

Mnie fałsz zadawać!

Inny.

Czernić Podczaszyca!

Ktoś.

Co? czernić? alboż komu tajemnica,

Że z głupią Niemką żeni —
Ja słowo zmienię, jak on projekt zmieni.

Cześnik.

Lecz w takiéj chwili — Złaby wróżba była —
Panowie bracia — odłóżcie tę zwadę —

Inny.

Nie! tak na sucho rzecz się nie skończyła.

Cześnik.

Chcecież zakrwawiać sąsiedzką biesiadę?
Proszę — zaklinam — niech zwyczajem starem,
Skończy się zgody puharem.

Ktoś.

Ja go nauczę!

Inny.

Ja za przyjaciela,
Ostatniéj kropli krwi nie pożałuję —
A kto go przy mnie czernić się ośmiela —
Ten moją szablę poczuje.

Cześnik.

Żono! Hanno! a idźcież, poproście o zgodę —

Hanna.

Jeśli co prośba nieśmiała pomoże.

Cześnikowa.

I ja też moją z respektem dołożę.

Ktoś.

Nie, com powiedział choć szablą dowiodę —

Cześnik.

Dajcie puhara, dla gniewu ochłody —
W ręce wasze — puhar zgody!
Panowie bracia — niechaj zgoda żyje!
Nie nasz, kto tego ze mną nie wychyli —
Kto odmówi niech się bije!

Wszyscy.

Uściśnijmy się pospołu,
Będziem pili, bedziem pili!

Cześnikowa.

A teraz prosim do stołu —

(Po obiedzie).
Ktoś.

Zacnéj Cześnika konsolacyi zdrowie.
Toast na wyjezdne wnoszę —
Szczęśliwéj drogi — Spełnijmy panowie,
W ręce wasze — przyjąć proszę —

Wszyscy.

Szczęśliwéj drogi! szczęśliwéj drogi!

Cześnikowa cicho.

I prędkiego powrotu w rodzicielskie progi.

Cześnik do synów.

Teraz przystąpcie dzieci — daję wam na drogę
Konia, błogosławieństwo — tyle ile mogę —
Jeżeli boś wam i szczęście się skrzywi,
Wrócicie ubodzy, lecz wróćcie poczciwi —
I mnie tak ojciec za młodu wyprawił,
A Bóg dla niego mnie pobłogosławił,
Sciśnij mnie chłopcze, wypijem za zdrowie —
I daléj na koń i w świat Mspanowie!

Matka.

O dzieci moje, kiedyż was zobaczę —
Jedźcie mi zdrowi, gdy tego potrzeba —
Ja jedna może za wami popłaczę,
I będę zawsze modlić się do nieba,
Naści Wacławie ten krzyżyk święcony,
Módl się do niego wieczorem i z rana,
Niech ci on wspomni twe rodzinne strony.
I ojców twoich przedwiecznego pana.
Na tobie młodszy obraz z Częstochowy —
Noś go na szyi — I u mnie na ścianie
Taki sam wisi. Uchyl przed nim głowy.
Gdy ci nieszczęście w poprzek drogi stanie.

Wstyd może płakać — Lecz nie wstyd się modlić.
A łza do Nieba nie może upodlić.
O! bądźcie zdrowi, pomnijcie przestrogę,
Błogosławię wam w imię Chrystusa na drogę.

Pleban.

Dzieci, bo tak was od kolebki zwałem,
I ja was w imię Boga błogosławię —
Niech was powitam, jak dzisiaj żegnałem,
Niepokalanych w światowéj kurzawie.
Krótkie roskosze świata i świata cierpienia,
Wszystko się kończy ze zgonem.
Ale tam w niebie nic się nieodmienia.
Wieczna świeci pogoda, przed Chrystusa tronem
Jeśli was świat i ciało zechcą wkuć do ziemi
Jeśli was rozpacz piekielna odurzy,
Wy jak sternik z oczyma w niebo wlepionemi,
Za krzyżem Chrystusowym wynijdziecie z burzy.
Tę wam radę przyjaciel na pamiątkę daje —
Nieście ją w duszy piastując niezłomnie —
Pójdę modłami memi z wami w obce kraje
A i wy czasem — przypomnijcie o mnie.

Hanna.

Ach! siostrę samą rzucacie!
Wysyłam wam dwie chustki — święcone w kościele,
Weźcie je na pamiątkę. Uściśnij mnie bracie.

Wacław.

Nie płacz, powrócim na twoje wesele.

Zegota.

Bądź zdrowa siostro!

Cześnik.

No! no — dość żegnania.
Po męzku — chłopcy — Jeszcze raz za zdrowie,
Vivant przyszłe sukcessa.

Wszyscy.

Zdrowie wasze! zdrowie.
Szczęśliwéj doli!

Cześnik.

Niech wam Bóg prędzéj powrócić dozwoli —
I Święci Pańscy od przygód was strzegą.
Z domu jedźcie powoli —
A nazad konie czwałem niechaj biegą —

(Rozstajne drogi).
Zegota.

Pamiętasz! ten krzyż do ziemi się chyli,
Była to meta naszych przechadzek dziecinnych,
Tuśmy nieraz wieczorne godzinki nucili —
A Bóg wdzięcznie przyjmował modły serc niewinnych,

Niedawno Hanno biegnąc z przechadzki do domu,
Tutaj wianek bławatków porzuciła świeży.
Nie podobał się biedny, jak widać nikomu
Bo zwiędły pod krzyżem leży.
Dziś przed tym odkupienia, pamiętnym obrazem,
Rozbiegniemy się bracie, każdy w swoją stronę,
I nieprędko znów tutaj przywędrujem razem —
Nim ztąd pójdziemy — modły połączone
Szlijmy raz jeszcze do Boga.
Zmówmy pacierz dziecinnym zwyczajem,
Ja za twą podróż, ty za mnie nawzajem,
Niech od modlitwy rozpocznie się droga.
Bracie! — Pod twoją obronę.

(modląc się u krzyża).
Zegota.

Bądźże zdrów bracie — na długo, na długo —

Wacław.

Patrzaj, ja się rozpłakałem!
Bądź mi zdrów bracie — bądź zdrów wierny sługo!

Zegota.

Raz jeszcze — bądź zdrów. — I ruszajmy czwałem.





VI.
DZIEWIĘĆ POKOLEŃ LITWY.



Raz Pramżu wyjrzał z nieba przez okno na światy,
Które był stworzył przed laty.
I zmarszczył czoło widząc pasmo zbrodni,
Jak smok opasujące na około ziemię.
Ujrzał i krzyknął — Wszyscy żyć niegodni,
Całe ich wygubię plemię.
Rzekł i tą ręką, która nieba trzyma
Klasnął, aż światy najdalsze zadrżały,
I z głębi otchłań, gdzie duchy siedziały
Wywołał Wieję i Wandę olbrzyma.

Idźcie, rzekł do nich — Oto jest garść błota,
Na któréj ludów ćmy, czarnieją zdala.
Pramżu wam ziemię przewrócić pozwala,
I niech nią póty ręka wasza miota,
Dopóki ludzie nie zginą zuchwali,
Co ją występkiem skalali.
I poszły duchy i w ręce ją wzięły
Poczęły chytać i kołysać ziemię.
Wody do góry wzniosły się i wzdęły. —
I jak rzekł Pramżu — znikło ludzkie plemię.
Przez dni dwadzieścia i przez nocy tyle
Wanda i Wieja ziemię kołysali,
A resztka ludzi zagnana od fali,
Na gór wierzchołku, ściskana za chwilę,
Już zginąć miała;
Gdy Pramżu oknem wyjrzał na niebios krainę —
I ujrzał ziemię srodze skaraną za grzechy —
Pramżu jadł właśnie niebieskie orzechy;
I przez litość na ziemię wyrzucił łupinę,
Ludzie w nią wsiedli i wśród wzdętych fali
Na niéj się uratowali.
Wanda i Wieja wróciły w otchłanie,
A Paramżu święcąc pokoju godzinę,
Przez niebo rzucił na pojednanie —
Siedmiobarwną Linxminę,

Nad Białe morze przyszło ludzi dwoje,
Jedna z par ocala tych w łupinowéj łodzi,
I osiedli na Litwie. — Lecz starzy oboje,
Myśleli że się lud z nich nowy nieodrodzi.
Nie — rzekła im Linxmine z górnego obłoku,
Pramżu chce z was mieć nowe pokolenie —
Skaczcie przez te kamienie,
A po każdym waszym skoku,
Z kamienia człek się urodzi.
Posłuszni starzy na Pramżu rozkazy,
Przeskoczyli dziewięć razy
I ztąd litewskich dziewięć pokoleń pochodzi.





VII.
RAPSOD
1252.


Czarny duch.

Dawno przeszła, a zawsze przytomna godzina —
Godzina potępienia, upadku, przekleństwa
Wszędzie ze mną — i wszystko mi ją przypomina,
Gdzie lecą — ona za mną — nademną, w około —
Ognistą mi koroną opasała czoło,
Płomienne berło dała, co mi pali dłonie,
I w sercu zapaliła ogień, co tak płonie.
Że gdyby piekła nie było.
Toby mógł — dumnych posadzić za karę —

Bo tu się tyle płomieni skupiło!
Męki dzisiejsze, przypomnienia stare,
I przyszłość straszna i wieczność bez końca,
Którą mi mściciel napisał na czole.
Wieczność dłuższa od życia światów, życia słońca
Wieczność! i zawsze męki upodlenia — bóle
Wieczność i zawsze ognista korona
Na czole moje włożona —
Będzie mi podłość moją wypiekać na czole
Przypominać żem walczył i walczył daremnie,
Przypominać żem upadł, upadł tak nikczemnie,
Że ręce moje skute, wymierzone kroki,
I ja com miał sługami gwiazdy i obłoki
Będę się zawsze włóczył po téj garści kału
Po téj nędznéj drobnéj ziemi —
Będę z niéj prochy zbierał, pracował po mału,
By piekło zaludnić niemi.
Ha! tu na ziemi jeszczem równy z tobą!
Tu się ta walka, którą ci przysiągłem,
W któréj upadłem — toczy lat tysiące,
Toczy sroga, zażarta tak jak była w niebie,
Tu Boże, twoich ludzi odbieram od Ciebie.
Tu serce twe zakrwawię — tutaj jeszcze Boże —
Ja szatan, ja zepchnięty — Ciebie upokorzę —
Patrz! ześléj im syna, co umarł na krzyżu,
Który błysnął im niebem przed oczyma duszy —

A oni jednak ku mnie wyciągają ręce,
I wolą wieczność katuszy,
Wolą wieczność w wiecznéj męce,
Niśli teraźniéjszego życia choćby chwilę,
Poświęcić twemu synowi i tobie.
............
Patrz na świat twój Boże, —
Podzielmy go na połowę —
Stańmy oba — ty niebo — ja piekło otworzę,
A na brzeg piekła roskosze miodowe —
Pusto będzie w twojém niebie,
I pójdą wszyscy od ciebie
Twoi to byli słudzy, co z krzyżem na zbroi,
Niegdyś poganów wrogi i szpitalni stróże —
Szli krzyż zatknąć na wschodzie — szli by leczyć rany —
O! Twoi to byli, Twoi!
Dziś patrz — aż miło,
Co się to z nich zrobiło.
Twój krzyż już tylko brudne serca ich osłania,
Aby nie widać ich było —
Wzięli miecz w rękę i poszli wojować —
Dla żądzy złota, żądzy panowania —
Świat będą krwawić i ludy mordować —
Bo z bogactwami ich żądze urosły —
Teraz oni swéj dumie nie krzyżowi służą.

Zakon ich ręce nasze wysoko podniosły —
Zakon ich — pod Twoim znakiem.
Patrz; ja się w suknię sług twoich ubieram
Ażebym lepiéj zwiódł i ułudził —
O! na ziemi, jam prawdziwy Bóg.
Naszéj walce nie koniec był, na dnie upadku,
Z upadkiem mojéj nie straciłem siły —
Wstałem z dna piekieł — mocniejszy, a gniewem
Siłę mą dwoję — siłą gniew rozżarzam.
I walczę teraz na kawałku świata
Walczę znów, walczę jeszcze, walczyć będę,
Wydrę z rąk twoich ziemię i posiędę.
Tu na Litwie jam czczony,
Lud mi bije pokłony.
Nim tobie jednę ofiarę przyniosą
Mnie sto ze strachu składają.
Bo mnie się boją — a Ciebie — kochają.
O! twoja dobroć jest orężem moim —
Ten kraj lasów i dziczy
Moich tylko sług liczy —
Mam kościoły, modły, sługi —
Ja — Bóg drugi!
Nie — ja pierwszy Bóg ziemi!
Tu jeszcze krzyż twój nie błysnął na Litwie,
A nim tu przyszedł, jam go znienawidził,

Zmięszałem go z orężem i wrogami w bitwie,
Krwiąm go obluzgał i łzami ohydził.
A Litwa moja — bo w krzyżaków ręku —
Krzyż nie jest twojém miłości znamieniem,
Lecz godłem zdrady, boleści wspomnieniem,
Niewolą, zniszczeniem.
W ich kościołach, ogień dla mnie się rozpala
Dla mnie te lasy wyrosły,
Na moim spłoną ołtarzu —
Mnie to ich ręce wyniosły —
Z piorunem w ręku ponad ludu głowy, —
Ten twój piorun co obłoki
W godzinie zemsty przeszywa —
I gniew twój krótki im wróży —
Dla mnie ofiary wyzywa,
Twój piorun nawet mnie służy!
Wszystko moje, na twéj ziemi —
Wszystko jest dla mnie narzędziem,
A gdy dłużéj walczyć będziem;
Tu drugie piekło rękami mojemi
Założę na twojego syna świętym grobie.
W własnych twoich kościołach, walkę wydam tobie,
I choć ja w piekle — Ty w niebie
Spotkamy się na ziemi i zwyciężę Ciebie —
A ty mnie znowu przykujesz do piekła;
Znów wyrzucisz gdzieś w bezdnie i podepcesz nogą,

Dobrze — lecz jeśli z oka twego łza pociekła —
Ta łza boleści, będzie mi tak drogą
Żebym jéj wielkości i wieczność poświęcił.
Zemsta, zemsta jest mną całym —
Zemsty pragnę, chodzę, szukam —
Dla niej na ziemię zleciałem
Dla niéj te prochy — tych ludzi —
Tych robaków podbijam, żeby Cię kąsały
Zemsta to ja — to ja cały.
Od téj korony co mi czoło gniecie,
Aż do stóp w piekła zanurzonych toni,
Dla mnie i w piekle i w sercu i w świecie —
Jedna jest tylko myśl dla niéj i o niéj.
Tam, w południowym kraju,
Gdzie twój krzyż dawno zatknięty —
Gdzie jak w twoim raju
Śpiewają ci — Święty!
I tam ja zasiałem,
Ziarno, które wyrośnie na paszę dla piekła
I tam twych sług światem,
Wyziewem paszczy szatana!
Zamiast miłości i krzyża
Dałem w ręce miecz, pochodnie
Natchnąłem złością, i gniewem.
Tym piersi moich wyziewem.
Oni za twoją sprawę, moją walczą bronią —

Krew się leje, łzy leją i jęki się wznoszą —
Ja się tém poję z roskoszą,
Jak ludzie dźwiękiem lutni, albo róży wonią!
Już więzienia gotowe, już błyszczą łańcuchy,
Czarni sędziowie siedzą,
Zemsty i zniszczenia duchy,
I stos czeka gotowy — nim wyrok powiedzą!
A — i tu w Litwie nawracają mieczem,
Wszyscy moi — wszystko moje
Ziemia i ludzie
W ciężkim po to idą trudzie
Krzątam się pracuję znoję —
Lecz wszędzie, wszystko zagarnę
I ziemia jest, już — będzie jak to piekło czarne
W którém siedzim uwięzieni.
Spójrzmy! krzyżacy szepczą Mu pacierze
A ich modlitwy do piekieł zstępują —
Ich modlitwy piekło bierze,
Bo modląc się wojnę knują,
I z mieczem w dłoni,
Kąpiąc się we krwawym zdroju,
Oni, ogłaszają , oni!
Boga zgody i pokoju!

(Śmieje się).
Archanioł.

Bóg mnie posyła — słyszał twoje słowa.

Czarny duch.

Słyszał? dobrze — jam na to bluźnił i narzekał,
Abym Go dręczył, abym Mu dopiekał.

Archaniół.

Możeż Boga, szatańska z piekieł dręczyć mowa?
Twój głos jak szumy wiatrów bezsilny podlata
Bóg słyszy — cierpi do czasu.
Tyś jest Mu ludzi probierczym kamieniem,
Ci, których zwiedziesz, nie warci są nieba —
Ci, co się oprą szczęśliwi na wieki.
Bóg dał im rozum i wolę
I z jednéj strony niebo im otworzył,
Z drugiéj piekło położył.
Niechaj co zechcą wybiorą,
Bóg posyła mnie do Ciebie,
Ty nad tym krajem rozciągnąłeś skrzydła
Ja — będę go bronił.

Czarny duch.

Ty? ty? go będziesz bronił?
A jaką bronią? — Nadzieją?
Nadzieją, gdy ja roskosze
Dumy nasycenie, złoto,
Tyle im tyle przynoszę!
Cóż ty naprzeciw postawisz?
Krzyż? A wieszże ty co krzyż w Litwie znaczy —
Nie Zbawiciela, nie miłość i zgodę,

— Ale hasło krwi i wojny —
Bo krzyż błyszczy na piersi ich wrogów krzyżaków —
Bo krzyż łańcuchem wisi nad ich szyją —
Krzyż! to rękojeść mieczów, któremi ich biją —

Archanioł.

I krzyż nim mała liczba lat upłynie —
Będzie znamieniem Bóstwem w ich krainie.
Krzyż obali twe świątynie —
Krzyż zgruchocze twe ołtarze —
Z nim tu z Zachodu przypłynie
Pokój i światło —

Czarny duch.

A co ja wiem z przyszłości? Mam zakryte oczy!
Dla mnie czas tyłem zawsze, leniwo się toczy —
Ja nic niewiem, w nic niewierzę!
Wyzwał ci — dobrze! Zobaczym co będzie.
Ja w tysiąc kotłów do wojny uderzę —
Wojna! a kto zwycięży, ten kraj ten posiędzie.
Ja — albo ty aniele.
Pokój! pokój! im niesiesz i kiedy Mnich uczony,
Z moją pomocą, odgrzebał w popiele,
Tajemnicę, co ludzi zabije miliony —
Co zwalczy siły, oręże połamie.
Ogień, który ja z piekła na ziemię przyniosłem,

Ogień, co dziecku da olbrzyma ramię —
Co będzie śmierci i zniszczenia posłem.
Ty paplesz o pokoju — a tam spiże leją
I kule leją do boju —
Któż cię ułudził nadzieją,
Zgody, cnoty i pokoju??
Nie — dopóki ja walczę — wojna nie ustanie
Dopóki będą ludzie, nikt ich nie pogodzi —
Walka się z walki, ze zgody zamięszanie —
Z trupa się żołnierz urodzi.
Słodko im będzie pośród ran i znoju
Dam im wawrzyny — nie będzie pokoju.

Archanioł.

Gdyby ślepo człek słuchał od niebios natchnienia,
Nie byłoby ni kłótni, wojny ni zniszczenia.
Słaby rozumem, słabszy jeszcze wolą.
Często się chyli pod twym tchem zatrutym —
Lecz krzyż uleczy rany co go bolą,
Krzyż błyszczy w niebie nad światem zepsutym —
Wielu pociągnie do Boga i nieba! —
Walczmy szatanie — a w lat półtysiąca
A w tysiąc ujrzym, komu uledz trzeba
Czyja prawica potężniéj władnąca,
Czy twoja z piekieł, czyli Boża z nieba.
Wspomnij na chwilę, kiedyś jeszcze w niebie

Podniósł się hardy i spadł w dno piekielne,
Wspomnij dzień zawsze pamiętny dla ciebie
Co ci kajdany ukuł nieśmiertelne,
I dał ci władze nad wszystkiém złém ziemi.
Dał ci koronę spodlenia i męki —
Wspomnij! schyl głowę przed słowami memi,
uchyl czoło od cięcia téj ręki.

Czarny duch.

Głowę uchylić! Drżyć! ja nieśmiertelny —
Ja pan ziemi — ja! niezgięty!
Ja przed którym się chyli cały świat piekielny
Ja — ja — niezwyciężony?

Archanioł .

Ty duchu przeklęty!

Czarny duch.

Ja! widziałżeś w dniu walki, w dniu upokorzenia
Tę głowę pochyloną, lub usta żebrzące?
Szatan jak Bóg wasz nigdy się niezmienia
Po jego sercu płynie lat tysiące,
A serce jego — z kamienia.
Jak kamień twarde i zemstą żarzące,
A usta jego nie będą się modlić —
A głowa jego nigdy się nie schyli —
Czoło nie może pokłonem upodlić —
On upadł, lecz nie jęknął, w wielkiéj owéj chwili
Stoi niezwyciężony, choceście go zbili!

Archanioł.

Więc walcz — Lecz patrzaj — Widzisz tam na ziemi.
Siedzi człowiek w koronie,
Co niegdyś pełzał przed bałwany twemi,
Dziś olejem Chrystusa namaści swe skronie.
Posłów do Rzymu wysyła,
I krzyż nad Litwą zatyka.
Patrz — Czyja ręka te cuda zrobiła?
Czyś ty nam wroga zmienił w niewolnika?
Z twojéj siły się naśmiewam.
Zgniotę oręż twój i ciebie.
Trzykroć cię jeszcze wyzywam
Ja i twój Bóg na niebie.

Czarny duch.

Dobrze! przyjmuję walkę — Lecz król twój Mindowe
Co przedemną zginał głowę —
Waszéj korony nie włoży,
Bo kto się raz upokorzy
Przed ołtarzami szatana,
Ten jego został na wieki.
Nie — dzień ten jeszcze daleki.
Gdy nad Litwą krzyż zabłyśnie —
Przyjmuję walkę — a wojsko aniołów
Co się na te ziemię ciśnie —

Zatknie krzyż chyba nad stosem popiołów,
Kiedy tu nic nie zostanie —
Tylko las i zwierzę w lesie,
O! tu moje panowanie —
A ten, kto tu krzyż przyniesie,
Będzie męczennikiem krzyża.
Lecę, wojnę z sobą niosę!
Chwilę zgody — co się zbliża,
W krwi potok zmienię, w łez zdroje.
Miecz zakonu litewskiej krwi już zakosztował,
I miecz zakonu nie będzie próżnował.
Jest iskra dumy w sercach Mnichów zbrojnych,
Ja ją rozpalę, rozniecę,
I wywiodę niespokojnych,
I sam na wojnę polecę.
Jest iskra żądzy bogactwa i złota,
Ja ją rozdmucham w ich głowie,
Litwa uboga lasy ma i błota
Lecz lud ma w sobie, ludem ich ułowię.
Jest iskra gniewu w sercach wojowników,
Ja ją rozżarzę wspomnieniem,
Będzie im słodko wśród jęku i krzyków
Słodko się oblać wroga krwi strumieniem.
Iskra lubieżna na ich oczach płonie,
Ja w wojnie dam im swawolę,
Dam im roskosze na Litewek łonie,

Skrycie, ich użyć pozwolę —
Wszystkie bezprawia osłonię.
Jest iskra sławy i jest żądza chwały —
Ja ich do góry podniosę na dłoni,
Będzie im klaskał świat cały,
I wieńce plótł dla ich skroni.
Groty z marmuru wystawię,
W księgi zapiszę nieśmiertelne imię —
Dam im smak w ludów oklaskach i wrzawie.
W bitew szczęku, w bitew dymie,
Ja ich wysoko postawię —
Ja ich piersiami osłonię —
Dam radę, gdy będą padać
I wyciągnę ku nim dłonie —
A ty aniele? czémże będziesz władać?
Czy ci w sercu człowieka choć iskra została?
Gdy moje, żądza złota — roskoszy i chwała?
O! nie zwyciężysz — a mnie się zaczyna,
Po wiekach cierpień — zemsty choć godzina.





VIII.
DO
NOWONARODZONEGO.



Otóż nowy męczennik, do świata przybywa!
Nieszczęśliwy! o gdybym miał na to dość siły,
Stargałbym słabe życia twojego ogniwa,
Żebyś niezapłakawszy wrócił do mogiły!

Jeden więcéj męczennik! wróć zkąd idziesz dziecie
Jest i bez ciebie dosyć nieszczęsnych na świecie,
Wróć, zamknij oczy, na świat nie spoglądaj,
Odepchnij piersi matki i życia nie żądaj.


Powróć nazad, ażebyś za roskoszy chwilę,
Dla imienia człowieka, niedręczył się tyle
Ile my z każdą dręczym się godziną!
Póki czas wróć do nieba, zkąd idziesz dziecino!

Ujrzysz ludzi i świat ten — nie patrz na nich lepiéj!
Będziesz musiał pogardzać, albo nienawidziéć,
Miłość własna twój rozum porwie i zaślepi,
Będziesz płakał nad matką, z ojca będziesz szydzić.

A jeśli umysł kiedy obrócisz na siebie,
Sobą biedny pogardzisz! O! lepiéj tam w niebie.
Wróć dopóki czas jeszcze. Gdy świat cię otoczy
Kiedy ciebie z aniołka przemieni na zwierzę,
Ujarzmi twoją duszę, zaćmi twoje oczy,
I wolą nawet wówczas od ciebie odbierze.
Jęczeć będziesz nad sobą i przeklinać życie,
Lecz w sercu — nędzny! żyć będziesz chciał skrycie.

Wróć dopóki czas jeszcze, odepchnij pierś matki
Umrzyj, o! umrzyj dziecię, na coś się urodził?
Te łzy których nieczujesz, to przyszłe zadatki,
Łez któremi twe życie będziesz kiedyś słodził.
Pójdą z tobą w świat razem z matczynnego łona,
Bo z niemi człek się rodzi, z niemi żyje, kona.


Niemi płacze w radości, w smutku płacze niemi.
Mierząc liczbą łez swoich, pobyt swój na ziemi.
Ach! nie jeden żegnając świat zimny na wieki,
Swoją tylko łzę poniósł przyschłą do powieki.

Tu, niema szczęścia, niema! — ten tylko szczęśliwy,
Kto zimno na świat cały i siebie pogląda.
A w jego oku nikną cnót i zbrodni dziwy,
Nie lęka się niczego, niczego nie żąda,
Śmieje się z siebie, z Boga, z świata jak z omamień,
Nie płacze i niekocha — szczęśliwy — jak kamień! —

Poznasz co to jest człowiek. Ktoż poznał człowieka?
Zlepiony z tchnienia Boga i kału téj ziemi,
Zbliska szatan, lub zwierzę, aniołek zdaleka,
Nieśmiertelność śmie wzywać usty nieczystemi!
Sam niewolnik a jednak porwał berło świata,
Słaby — ujarzmił wszystkich i do chwili zgonu,
Nie ustąpi uparty z swéj wielkości tronu;
W pół zgniły jeszcze Bogiem i duszą pomiata!

Ujrzysz go dziecię, kiedy w swojéj chwale,
Dumny, że się największém ze stworzeń rozumie,
Mądrości sobie skarby przywłaszcza zuchwale,
On, co się śmierci oprzeć na chwilę nie umie.
Ujrzysz, jak potém ziemię skrapiając obficie
Kmieć, w jéj wnętrznościach zarabia na życie.


Jak nędzny do zwierzęcia podobniejszy człowiek,
Będzie żebrząc litości, pił łzy swoich powiek,
Nikt mu ręki niepoda, żalem się niewzruszy,
Odepchną go, na skargi zatykając uszy.

Znajdziesz i roskosz! — dla niéj nie warto się rodzić,
Jak nocna gwiazdka będzie błyskać i zachodzić,
A wejdzie na to tylko, by krwawe cierpienia,
Gorzéj jeszcze twą duszą i sercem szarpały.
Taka roskosz, roskoszy niewarta imienia.
Innéj, świat nie da ci cały.

W zawiedzionych nadziejach młodość twa upłynie,
Nadejdzie starość niosąc rozumu pochodnie,
Będziesz płakać przeszłości, gdy na wieki minie
Będziesz płakał lat młodych, steranych niegodnie!

Lecz cóż z żalu po czasie? o! umrzyj dziecino,
Bo lepiéj ciału w grobie, lepiéj duszy w niebie,
Stokroć się było lepiéj, nierodzić dla ciebie,
Lub zginąć, z tą z którąś urodził godziną.

Żyj jednak, gdy cię matka wypieszcza troskliwa
I niepomna swych cierpień, do nich ciebie wzywa,
Żyj i cierp — ale szczęścia nie szukaj na ziemi,
Bądź tylko zimnym sędzią ludzkich głupstw i złości

Smiéj się, płacz patrząc na nich, ale nie błądź z niemi,
Przysięgami pogardzaj, nie wierz ich miłości.

Jeśli ci kiedy czysta jak anioł dziewczyna
Przysięże miłość wieczną — odepchnij od siebie!
Roskosz, to jéj kochanek, to myśl jéj jedyna;
Tutaj nie ma miłości, jedna miłość — w niebie!
Niewierz niczemu, wszystko kłamstwem jest na świecie,
Niewierz nikomu, niewierz najbardziéj kobiecie.
Ona! — to fałsz wcielony, z uśmiechem na twarzy
Kłamie u stopni ołtarzy.

Jeżeli chcesz być mądrym niewierz jéj dziecino,
Jeżeli chcesz roskoszy, uwierz jéj na chwilę,
Za pochwałę swych wdzięków, da roskoszy tyle,
Ilebyś niewyżebrał srogich mąk godziną.

Niewierz nikomu, mędrzec téj ziemi,
Niewierz, o niewierz nikomu!
Przyjaciel skarby łudzi się twemi,
Żona srom wnosi do domu.

A potém przyszłość blada i drżąca,
Życia zastąpi ci drogę,
Zechcesz odpędzić, gdzie stawisz nogę,
Krok się o przyszłość roztrąca.


Co dzień przedumasz o duszy, niebie,
Co dzień zapłaczesz nad sobą
I z każdą chwilą i z każdą dobą,
Śmierć się przybliży do ciebie.
Przyszłość ci będzie stać przed oczyma,
Stać i urągać się tobie.
Zechcesz ją schwytać, spojrzysz, już niema,
Czeka na ciebie w twym grobie.
Zniesiesz to wszystko, zniesiesz na świecie
Sto razy więcéj, nieszczęsne dziecię!

Dziś przy kolebce stojąc w około,
Wszyscy ci szczęścia, roskoszy życzą,
Berła w twe ręce, laury na czoło,
Mądrość w twe usta kładną zwodniczą,
Sypią ci skarby, sypią ci złoto,
Lecz to czcze słowa biedna istoto!

Ja co w doświadczeń chodzę żałobie,
Jedno życzenie przyniosę tobie —
Unikaj życia, szczęścia i nędzy,
Umrzyj — o! umrzyj co prędzéj! —

Dołhe, 3 Września 1833 r.





IX.
CYKNODYJA.
(ŁABĘDZI ŚPIEW).



Wyrzucony na świat ten silną Stwórcy dłonią,
Obiegłem w koło życie i u celu stoję;
Oczy, wprzódy łez pełne, dzisiaj łez nie ronią,
Wprzódy umrzeć się bałem, dziś już się nie boję.

I czuję w głowie mojéj przedśmiertelne dreszcze
I w piersiach moich przyszły zaród śmierci czuję.
W sercu życia maleńka iskra tleje jeszcze
Lecz już dusza znękana, ku niebu wzlatuje.


Bądź zdrów świecie na zawsze, na wieki, na wieki!
Bądźcie zdrowi, wy coście zmierzyli mi życie,
Przebaczam wam, nas wszystkich koniec niedaleki,
Przebaczam wam — niewiecie nigdy co czynicie.

Żegnam cię miejsce, kędym się urodził,
Żegnam cię ziemio, księżycu i słońce!
O! nie jedno cierpienie gorzkie, dojmujące,
Widok wasz sercu mojemu osłodził.

I ciebie żegnam luba — nie! — nie żegnam ciebie —
Nie żegnając się nawet znajdziemy się w niebie.
I w téj szczęśliwéj połączenia chwili,
Spotkamy się, jakgdybyśmy się nierozłączyli.

Jedno może wspomnienie chwil naszéj miłości,
Miłe mi jest i dzisiaj, tak jak przedtém było.
I nie jeden mi skarbu wspomnień pozazdrości,
Bo z niemi umrzeć nawet — o luba! tak miło!

Ja i dzisiaj pamiętam téj miłości dzieje!
Kiedym był nieszczęśliwy, tyś mnie pokochała,
Kiedym utracił życia i szczęścia nadzieje,
Przyszłaś żebyś łzy swoje z mojemi zmięszała.

Dzięki ci, dzięki! — Może czas odmieni ciebie,
Pomarszczy twoje lice, serce twe odmieni.

Zimna, mądra, ostygniesz z namiętnych płomieni;
Zestarzejesz — lecz młodzi spotkamy się w niebie.

Wszak dusza nie starzeje! tak! tam luba w niebie,
Dokończymy rozmowę na ziemi poczętą;
Tam będziesz moją, tam mi nikt nie wydrze ciebie,
Tam brudna miłość ziemska, przemieni się w świętą.

Brudna? nie — i tu miłość nasza czystą była,
Wyrosła z łez i nieszczęść, na nich się skończyła!
O! te chwile w najsłodszych życia mego mieszczę,
Czegożbym niedał, gdybym dziś mógł kochać jeszcze?

Lecz dziś kochać niemogę — widziałem świat cały,
Odarłem człeka z ciała, w krew jego patrzałem,
Serce wyrwane z piersi te ręce trzymały,
Z czaszką myśli stolicą, o ludziach gadałem.
Kości ludzkie i trupy mówiły mi wiele,
Lecz nie powiem wam tego, co od nich słyszałem,
Wy świata kochankowie piękności czciciele
Kochajcie tak, jak wprzódy i ja sam kochałem.
Dziś ja, jak mucha życia kończąc jednodniowe,
Litując się nad wami, w grób nachylam głowę.

Ach! gdyby tylko chwilę Maryo ukochana,
Tylko dwie przeżyć chwile, jak my dawniéj żyli,
Wieczorem zejść się w domu, a w kościele zrana,
Płakać godziny całe, a śmiać się pół chwili.


Pamiętasz może jeszcze! — nie — tyś zapomniała,
Świat stanął między nami jak mur nieprzebity,
Niewidzim się — ta tylko pociecha została
Że oboje patrzymy na niebios błękity,
Oboje widzim słońce, gwiazdy, twarz księżyca —
Jedna karmi nas ziemia i światło przyświéca,
A kiedy wzrok nasz tęskny w niebo się pomyka,
Na gwiazdach, niebie, słońcu, może się spotyka.

Maryo! dziś ty nietaka, jaką byłaś wprzódy
Kiedyś ty młodszą była i ja byłem młody,
Dziś my starsi oboje, śmiejem się z młodości,
Śmiejem się głośno, serce po cichu zazdrości.
Pamiętasz te wieczory — Świeca dogorywa,
Miasto szumi, szum miasta do nas nieprzybywa.
My siedzim sami jedni i milczym oboje,
A w głowach naszych płyną, dziwnych marzeń roje.
W tém wymówném milczeniu wieczór nam uleci.
Ach! byliśmy szczęśliwi, szczęśliwi — bo dzieci!

Tyś mnie jedna kochała, na szerokiéj ziemi,
Żyłaś mém życiem i myślami memi,
Wówczas lepsze łzy były, niż dzisiejsze śmiechy.
Na wagę życia, marne kupione uciechy.
Dzisiaj kiedy do grobu nachyla się ciało,
Z dawnych roskoszy tylko żartować przystało.


Dzisiaj, wiek nam rozumem nad głowami świeci
Tak! dziś kochać niewolno — jużeśmy nie dzieci.

Maryo! przed tobą jeszcze dłuższą droga życia,
Ty jeszcze masz przecierpieć przeżyć jeszcze tyle.
Dni i godzin masz tyle nieznośnych do zbycia,
Nim przyjdzie spocząć zemną, w spokojnéj mogile!
Nie spiesz się i wśród życia, między ludźmi złemi
Bądź taką, jaką byłaś w młode twoje lata,
Jaką masz być tam w niebie, bądź tutaj na ziemi,
Żyj i jak ja przy śmierci — nie płacz tego świata.

14 Września 1833.





X.
BARBARA.
I.

W pałacu cicho było, bo wszyscy usnęli,
Cicho, tylko pod oknem pieśń rybaka brzmiała.
Barbara siedząc smutna na wdowiéj pościeli,
Na szumną Wilią patrzała.

Cicho było. A z bala do złotéj alkowy,
Dochodził śpiew i rzeki z brzegami rozmowy.
Ona siedziała smutna, zamyślona,
Na okno, na drzwi, lampę obracała oczy,
I od niechcenia plotła miękki włos warkoczy,
I tuliła go rączką do białego łona.


Barbara nie zasypia, w jakichś myślach tonie,
Spleciony znów rozplata włos wieńczący skronie,
Potém perły na szyi niedbale przebiera,
Potém, chciała już westchnąć, lecz ktoś drzwi otwiera.
I na ustach, w uśmiechu skonało westchnienie.

— To on — August! — i lekko skoczyła z pościeli.
Słychać dźwięk pocałunku i dwojga serc drżenie.
Słowa — któremi, witam, sobie powiedzieli.
Chwilka i cicho znowu, bo te szczęścia hasła
Ustały nagle — i lampa zagasła.

II.

Było ich dwóch. Po cichu weszli do komnaty,
Jeden niósł lampę, blask jéj tuląc krajem szaty,
Drugi, palcem na łoże wskazywał w alkowie,
I jak jad po kropelce, tak cedził po słowie
Jakąś mowę okropną; — bo drugi się zżymał,
Słuchał jak dzik wystrzałów i za miecz się trzymał.

Szli i przy blasku lampy, wnet łoże ujrzeli,
Na nim Barbara w objęciu Augusta.
Ręce około szyi obwinione mieli,
Serce biło przy sercu, a przez sen ich usta
Drgały, jakiemiś jeszcze poruszone słowy.
Był to koniec zapewne wieczornéj rozmowy.


— Czas wstawać! — wrzasnął pierwszy, czas wstawać ospali,
I pochwycił ich, wstrząsnął rekami ze stali,
Śmiejąc się tak jak piorun w obłokach się śmieje.
— Nadtoście długo spali — patrzajcie! już dnieje!
August zbudził się, porwał z pogromem na twarzy,
I spojrzał jak na zbrodniarzy
Pogardliwie i zimno. A oni patrzali.

Jak gdyby w piersi, serca książęcia szukali.
— Książę zawołał pierwszy — jeszcześ był dziecięciem,
Kiedy za ciebie przed Bożym ołtarzem
Przysięgli, że gdy Litwy zostaniesz książęciem
Będziesz nas kochał, rządził i bronił nas razem.

W imieniu téj przysięgi, pozwól się zapytać,
Jaka na zbrodniarza kara,
Który kobietę uwodzić się stara,
Śmie cześć jéj, pokój — śmie szczęście jéj chwytać?
Powiedz książę, Ty milczysz? patrz na miecz w mém ręku,
Nimbym zbrodniarza krajał pomaleńku
W drobne kawałki, by cierpień godziną
Każdą chwilę roskoszy wypłacił niecnota.
Ty siostro powiedz, co zrobić z dziewczyną,
Która cnotą i sławą bezwstydnie pomiota?
Milczysz? więc powiem — ją żywcem do grobu

Z trupem kochanka zakopać bym kazał.
Bo kto raz imię, kto swą sławę zmazał
Wartże, by dłużéj wlokąc się po świecie
Swój i rodziny swojej, nosił srom na grzbiecie?
— Broń się książę! przerwał drugi,
Broń się, cierpiałem czas długi —
Widziałem cię w tém łożu — broń się bo zabiję!
Ty siostro patrzaj, jeśli on przeżyje,
Jeśli Bóg występnemu poszczęści w téj chwili,
Módl się, dziękuj, że on nas, nie my go zabili,
Dziękuj niebu za śmierć braci!
Wszakżeś miłość przeniosła nad cnotę i sławę,
Rzuciłaś w serce swoje cierpienia obawę.
Miłość ci pewnie, miłość to wszystko opłaci!
Broń się! — I August z łoża z mieczem w ręku skoczył,
Milczał, lecz wzrok okropny, po dwóch braciach toczył,
Tym wzrokiem im urągał, przeszywał ich, mierzył,
Chciał ich pobić oczyma, nim mieczem uderzył.
— Precz broń! krzyknął nareście, precz z bronią zuchwali
Czy pamiętacie żeście wierność przysięgali?
Taż to wierność poddanych, taż to we mnie wiara?
Za serce, które dała mi Barbara
Śmierci méj chcecie? — Śmierci! — powtórzyli oba.
— Dnieje, a nim się nowa hańby zacznie doba

Musim cię zabić, albo powieść przed ołtarze.
Śmierć lub ślub jeden, twój występek zmaże.
Podziel z nią życie, szczęście i przyszłą koronę,
Wybieraj śmierć i hańbę, lub życie i żonę.

— I nie myśl książę — wnet drugi zawoła,
Że się splami korona, dotknąwszy jéj czoła.
Ród nasz pierwszy jest w Litwie, i w naszéj rodzinie,
Krew Królów, krew książęca niezmięszana płynie.
Nie pierwszy przykład w dziejach świata będzie,
Że poddanka na tronie królewskim usiędzie.
Nie chcesz? oto miecz gotowy!
Za imię nasze chętnie położymy głowy.
Imię, skarb nasz, któreśmy od przodków dostali
Niepokalane, czyste — zmazali,
Którego plamę krew, krew chyba zmyje,
A skarby, ani łaski nie zatrą niczyje.
Książę, zabić cię musim — chceszże naszéj zbrodni?
— Precz, krzyknął August — precz z oczu niegodni!
Kto w moje czyny, myślą śmiał się wkraść zuchwałą?
A cóż jeślim niewinny? — co wam pozostało?
Wstyd, wstyd! — Barbaro, powiedz braciom swoim
Że my się oczu ludzkich i mowy nie boim.
Powiedz jakem poprzysiągł, na mych przodków głowy,
Że będziesz żoną moją. Walczyć ja gotowy!

Teraz panowie bracia, miecz z pochew i śmiało,
Wolno mnie zabić, jeśli posądzać się śmiało.

I spójrzał dumny, zgruchotał ich wzrokiem.
Stali jak dwa posągi, nie zmrużyli okiem,
Nie ruszyli ustami, nie zatrzęśli głową,
A z ust otwartych jedno nie uciekło słowo.
Potém w ich myślach, dziwna robi się odmiana,
Rzucili miecze, padli na kolana.
Winniśmy! przebacz! — Czekaj drugi woła,
Nim prosząc przebaczenia uchylimy czoła,
Niech na tym krzyżu i księdze
Przysięże, że to prawda — uwierzym przysiędze. —
— Przysiędze macie wierzyć? słowu niewierzycie?
Miecz z pochew niedowiarki, ciężało wam życie.
I błysnął mieczem nad głową dwóch braci.
— Broń się! życie za twoje zuchwalstwo opłaci.
Wtém Barbara do szyi skoczyła Augusta,
I na twarz jego, lube przyłożyła usta.
— Drogi mój! daruj braciom, wszak za mnie walczyli,
Mojego chcieli szczęścia, szczęściu niewierzyli.
O! August wam przebaczy, jako mąż Barbary,
Jako książę nie zechce pomścić się téj chwili,
W któréj dwa drogie życia niosąc na ofiary,
Wszystkoście dla mnie święcili.


Patrzajcie! oto ranek budzi się na wschodzie,
Słońce chmury przebija, Wilią porą łodzie,
Idźcie — i nam już, mój drogi,
Dawno rozłączyć się pora!
Za tobą królewskiego zamku tęsknią progi,
Bądź zdrów Auguście, bądź zdrów, do, wieczora!

III.

W koło lud, księża w koło zbrojne szyki,
I dzwonów odgłos i ludu okrzyki.
W środku dwa trony — a na jednym tronie,
Barbara w królów koronie.
Zdaleka, z okien zamku widać panią Bonę,
Serce gniewem, zemstą zapalone,
Ale na ustach słodka Włochów mowa,
Z ust miluchne płyną słowa.
Ręką na trony wskazuje —
— To nowa wasza Królowa!
Niech wam szczęśliwa panuje.
I dwór cały potakuje.
I jak się tylko rozśmiała,
Taki sam uśmiech skrzywił wszystkie usta,
Jedna myśl wszystkie głowy przeleciała:
— Nie potrwa szczęście Augusta! —

Jest ziółko, które Włosi przywieźli nam z sobą,
Jest napój, który Włosi chowają dla wroga,
Jest sztylet śpiący we dnie, czujny nocną dobą,
Usty, sercem, do życia otwarta im droga.

Włoch umie ukryć, co się dzieje w duszy.
Wychyli puhar i uściśnie ciebie.
Ale jak zaśniesz, on z łoża się ruszy,
Zmówi pacierz, byś był w niebie,
I sam do nieba drogę ci otworzy.
Zabije cię z krwią zimną i spać się położy.
A potém z świecą idąc na twoim pogrzebie,
Rzewnie będzie płakał ciebie.

O! niewierz Włochom! — dziś Bona się śmieje,
Ale niewidzisz, co ten śmiech pokrywa;
Z jéj pocałunku jad węży się leje,
A w łonie zemsta dojrzewa.

IV.

Nie wszędzie zamek królów samém złotem błyska,
Nie wszędzie, przepych z nudą wziąwszy się za dłonie
Na tronach, w łożu królów, usłali siedliska
I makowym im wieńcem otoczyli skronie.


Jest jedna w zamku królów maleńka komnata,
Złoto murów nie tknęło, lecz szczęścia bogata
Ustroiła ją ręka, w wiejskie kwiatów dary.
Jéj okiem niewolnicza nie zagradza krata,
Z nich oko na dalekie wybiega obszary.

Jak zajrzysz góry, zarośla i lasy,
Tuż rzeka w poprzek i gród czarny leży.
Widać niebo wyszyte w różnofarbne pasy,
Słychać wiatru powiew świeży.

Komnata mała, szczęściu miejsca trzeba mało;
Nie raz zamkiem wzgardziło, a w budce mieszkało.
Tu znajdziesz lutnią, któréj dźwiękiem w nocnéj chwili,
Nie raz Król i Królowa w przeszłość uniesieni,
Z zapałem o swych dawnych miłostkach prawili.
Tutaj, nie jeden kwiatek się zieleni,
Który im Wilii brzegi przypomina,
Dawnych chwil i roskoszy pamiętnik tak drogi,
Który nieraz w przechadzkach zdeptały ich nogi,
Co przekwitł, nim rostania wybiła godzina.
Tu księga leży boskim palcem napisana,
Z niéj modlą się przed nocą i budząc się z rana,
Tu jest łoże małżonków, tu ich całe życie,
Tu szczęście — Szczęście jestże gdzie na ziemi?

Czy kmieć go schował w słomiane ukrycie,
Czy król go kupił skarbami swojemi?
Czy światu rozkazując, mógł wydać rozkazy,
By nad jego koroną, świeciło bez zmazy?...

Niema go — niema! — Oto pani Bona
Zbirów swych włoskich rozsyła na drogi,
Sto mieczów niewidzialnych kieruje do łona,
Przepaść otwiera pod nogi,
Próbkę trucizny w każdą sypie czarę,
Sciska, całuje — i zgubi Barbarę.

V.

Niema Barbary — zgasła! — z łoża królów, z tronu
Oderwała ją jedna, krótka chwila zgonu.
Jedna kropelka w czarę wyciśniona skrycie,
Jedna kropelka jadu, zabiła jéj życie.

Barbara gasła w objęciach kochanka.
I rokiem bliżéj śmierci wystawała co ranka,
Usta jéj różane bladły,
Niebieskie oczki zapadły,
Serce czuło bliskość zgonu.
Lecz nie żal było jéj tronu
Tylko kochanka, Augusta,
Którego milczące usta

I oko tęskne patrzące nieśmiało,
Także śmierć przepowiadało.
Co chwila też, co chwila bliżéj ona była!
I tak, jednego wieczora,
Zasnęła na chwilę chora
Lecz się już nie obudziła.
A wnet smutna pani Bona,
Biegła zobaczyć jéj ciała —
I w duszy zaspokojona,
Oczyma rzewnie płakała.
Uderzyły smutne dzwony,
Sto mszy śpiewano w kościele,
Król August niepocieszony
Dzień i noc płakał przy ciele.
W Wilnie, w królów kościele, koło zamku blisko.
Gdzie było pierwsze szczęścia, miłości siedlisko,
August z króla przepychem a kochanka łzami,
Popioły szczęścia, złożył pomiędzy grobami.
I pamiętał ją długo, długo żal po zgonie
W łożu nocą, a we dnie szukał go na tronie;
Długo na ziemi, rzewne łzy ronił,
I w niebie myślą ją gonił.

VI.
Król August — Maska.
Król August w sukni biesiadniczéj bez żadnych znaków, któreby go królem okazywały z maską w ręku. — Maska okryta białą długą suknią — niewidać jéj włosów i twarzy pod zasłoną. — Korytarz oświecony lampą, w zamku w Wilnie.

Król.

Maseczko! chwilkę poczekaj,
Na co ci lecieć tak skoro,
Chłodną nocą, późną porą
Nie uciekaj! nie uciekaj!
Próżno! dogonię cię wszędzie
Zmęczysz tylko nóżki twoje,
A z ucieczki nic nie będzie;
Bo musisz wpaść w ręce moje.
Przysięgam! złapać cię muszę!
Stań, ja się krokiem nieruszę,
Powiedz tylko imię swoje
I powrócim na pokoje.
Bo jak dworzanie spostrzegą,
Żem z ich masek umknął koła,
Choćby do tego kościoła,
To pewno za mną pobiegą.
No! twe imię? zkąd przybywasz?
Tyś z Wilna? jak się nazywasz?

Maska (staje).

Miałam ja imię przed laty,
Lepsze dawniéj miałam szaty,

Niż dziś ten całun grobowy,
Zwieszony od stóp do głowy.
Dziś umarło me nazwisko
Lecz mieszkanie tu mam blisko.
Chceszli ze mną przejść się panie?
Bardzo blisko mam mieszkanie.
Chodź! na co ci imię moje?
Żeby zapomnieć za chwilę?
Wszak zapomniałeś ich tyle,
A ja nie pytam o twoje!

Król.

Uparta! choć tutaj ze mną.
Tu lampa w kątku błyska,
Na korytarzu ciemno;
Nie chcesz mówić nazwiska,
Na cóżeś moja miła,
Piękne lice ukryła?
Uchyl trochę zasłony,
Pokaż niebieskie oczy
I ustek łuk pieszczony
I włos twoich warkoczy —
Nie chcesz? nieubłagana!
Mamże paść na kolana?
Powiedz choć imię twoje,
Ukryję w sercu na dnie,

Powrócim na pokoje,
Nikt nic nie odgadnie.
A jutro lub dziś jeszcze,
Poznam się z tobą z bliska,
Uściskam cię, popieszczę —
Cóż? niepowiesz nazwiska?

Maska.

Nie pójdziesz do mego domu?

Król.

Czemuż tu niepowiedzieć, wszak w tém nie ma sromu.

Maska.

Chodź ze mną.

Król.

Chciałbym prawdziwie,
Lecz na górze maski moje,
Czekają mnie niecierpliwie.
Co chwila nawet się boję,
Że nas i tutaj zejść mogą.
Muszę wracać — chwilę drogą
Użyj dobrze, moja miła,
Ktoś ty? skądeś się zjawiła?
Mów, a jutro, moje życie,
Albo dziś jeszcze o świcie,
Gotowem iść choć najdaléj,

Nie będą na mnie patrzali.
Lub — wstrzymaj się chwil niewiele,
Tłum ten gości wnet wyprawię,
A resztę nocy zabawię,
Z tobą, mój drogi aniele.
Poczekasz tu, krótką chwilką,
Klucz od drzwi tych ja mam tylko,
Komnata wszystkim ukryta —

Maska.

O! niemogę, nie, niemogę,
Niedługo pewnie zaświta,
Do domu czas mi już w drogę.
Prośba będzie daremną,
Jeśli nie pójdzisz ze mną.

Król.

Pójdę, lecz nim się stąd ruszę
Wprzód cię jeszcze widzieć muszę.

Maska.

Twarzy odsłaniać nie pora;
Może, gdybyś ją zobaczył,
Więcéjbyś spojrzeć nie raczył,
Lub uciekł, jak od upiora.
Chodź!

Król.

Poczekaj! w późną porę
Zawsze z sobą pazia biorę.

Maska.

Z tobą jednym, lub uciekam.

Król.

Idę, idę —

Maska.

Jeszcze czekam!

Król.

Ależ — tak — spoźnioną dobą
Nie mogę sam pójść za tobą;
Paź pójdzie sobie — z daleka.

Maska.

Niechcę! — ni cienia człowieka!
My tylko królu, we dwoje.
Boisz się?

Król.

Kto? ja się boję?
Szedłbym dawno, lecz zważ proszę,
Na co wlec się późną nocą.
Dla nas wszędzie są roskosze.

Dla czego? dokąd iść poco?
Tu nas komnaty czekają
Kędy spojrzysz, dla nas wszędzie
Raj, dom, pałac — niebo będzie!

Maska.

Żegnam!

Król.

Ach! moje kochanie,
Czas porzucić to wahanie,
Znam się na figlach płci waszéj.
Na pozór wszystko was straszy,
Ale wiem też, moje życie,
Że z wszystkiém się oswoicie.
Chcesz żebym tu stał do rana?

Maska.

Żegnam.

Król.

A! nieubłagana!
Więc nim pójdziem, powiedz, kto ty?
Pokaż twarz, daj ścisnąć ręce,
Niech wiem za kim wśród ciemnoty,
Gdzieś może i głowę skręcę!
Zdejmiéj maskę.

Maska.

Żegnam panie.
Próżne prośby, słowa twoje,
Niedaleko mam mieszkanie,
Po nocy się iść nie boję.
Pójdę.

Król.

I ja.

Maska.

Idziesz ze mną?

Król (idąc).

Daj mi rękę! co tak skoro?
Czego lecisz? obacz wprzódy
Ciemne tędy idą wschody,
I światła żadne nie gorą.
Lecz jakże dobrze znasz drogę,
Ja się z tobą zejść nie mogę.
Tu krużganek — schodów dwoje.
Ej powoli! bieżysz przodem
O twoje nóżki się boję,
Zmęczysz je tak szybkim chodem.
W tę stronę? mylisz się może?
Tu kościół stoi w téj stronie?

I nieśpiesz się w imię Boże,
Wszak ja ciebie nie dogonię.

Maska.

Wybacz, bo ja śpieszyć muszę,
Dom mnie niecierpliwie czeka,
A choć droga niedaleka,
Kto pożyczył suknię — (ciszéj) duszę,
Kto oddać przyrzekł za chwilę
Niema czasu do stracenia.
Mijamy zamku przedsienia
Jeszcze drogi, drugie tyle
I

Król.

Czy widzisz jak z zamczyska
Rzęsiste światło połyska,
Słyszysz brzmi muzyka cała!
Tam reszta gości została.
I nam lepiéj zostać było
Niż wlec się poźną nocą
Niewiedzieć gdzie i poco.

Maska.

Wróć, gdy ci iść niemiło,
Lecz i do mnie niedaleko.
Słyszę jak mnie dom mój woła,
Widzę go tęskną powieką,

Zbliżamy się do kościoła,
Tu mój dom.

Król.

To nasze groby!
Nie żartuj, bo myśl żałoby,
Źle z miłości myślą chodzi.
Patrz, jak ta katedra stara
Grozi nam krzyżami swemi.
Któż jesteś?

Maska (zrywa maskę i zasłonę).

Twoja Barbara —
A dom mój tutaj jest w ziemi.
Drugi dom duszy mam w niebie,
W obudwóch — czekam na ciebie!

(— znika —).





XI.
PIJANY.


Wina tu, wina! wina!
Czy słyszysz ty niecnoto?
Krótka życia godzina,
Długie bole nas gniotą!
Czy słyszysz wołam wina!
Łeb ci dzbanem rozbiję,
Bo gniew mnie brać zaczyna,
Bo zły jestem gdy piję,
Wina tu dzbanów troje!
Jeszcze się raz upiję,
Bo dziś — dziś jeszcze żyję,
A jutro — wszak niemoje?

Jutro! naco mi jutro? — daj go w ręce moje
Pogniotę go na miazgę, zetrę pod nogami!
Kiedym dzisiaj szczęśliwy, o przyszłość nie stoję
I spłakanemi w jutro niepatrzę oczami!
Przeszłość i przyszłość przed mym wzrokiem ginie,
Życie, lata i wieki zamykam w godzinie —
A ta godzina teraz! Potém, niech świat sobie
Zginie, przepadnie, spali się, zatonie —
A ja — ja na jego grobie
Nad nim, nad sobą łezki nie uronię!
Nieszczęśliwi, wy którzy pełznąc po tym świecie,
Nad każdą chwilą płaczecie.
Najlżejsza boleść serca wam rozkrwawia
A za nią gorzkie łzy płyną,
I niedość z każdą przycierpieć godziną,
Jeszcze cierpienie pamiątki zostawia!
Wina tu! wasze zdrowie,
Zapłakani panowie!
Co ja! — o! skarz mnie Boże,
Jeślim próżno się dręczył;
Na cóżby się człek męczył,
Gdy nic zmienić nie może?
Z was wszystkich, z łez, cierpienia
Jak z dzieciństwa się śmieję,
Jak czcze wasze marzenia,
Jak zwodnicze nadzieje!

Wy, przykuci do ziemi
Powoli się czołgacie,
Łzami niedołężnemi,
Suchą drogę maczacie;
Ja lecę całe życie, przez ziemie i światy,
Myśli swoje posyłam, wysoko, wysoko!
Ludzi, czas, wszystko stroję w złote szaty,
Gdzie wasze czarno, biało widzi moje oko.
U mnie niema zawady, bo niedbam o życie,
Co zechcę stać się musi, gniotę, depcę, biję.
Złoto, waszego Boga, rozrzucam obficie
I nie żal, nie żal powiedzieć że żyję!
Tu wina! kielich czeka,
Prędzéj, prędzéj, — czas mija!
A kto wina nie pija
Precz niech od nas ucieka!
Czas! tę straszną zagadkę utopimy w winie,
Jeśli ma mijać prędko, niech wesoło minie!
Zginęły grody, kraje, ludy, pokolenia,
Co chwila postać świata zwodnicza się zmienia!
Ile razy ten zegar szepcze rącze chwile
Bliżsi wszyscy jesteśmy do śmierci o tyle.
I kiedyś, gwiazdy co tam kręcą się wysoko
Zetrą nasz świat na miazgę, słońce go przepali,
Ciemności, smutne jego ostatki obloką,
Czas spojrzy tylko, spojrzy raz i pójdzie daléj!

Kiedyś imiona nasze, mądrości i księgi
Wszystko zginie!
I dawną sławę, życie i potęgi
Niepamięć obwinie!
A my, my, straszna myśli! przeżywszy pół chwili
Zginiem jakbyśmy nigdy — ach! nigdy nie żyli.
Co to jest? wina! wina!
Zaczynam kwilić smutnie,
Lecz wnet przestroję lutnię,
Naléj tylko węgrzyna!
Nie ten, kieliszek mały,
To naparstek, dla dzieci!
Ale ten okazały,
Co ma kwarty półtrzeciéj.
Tam! cały naléj, cały!
Wypijem przyjaciele!
Niechaj żyje wesele,
Smutki bodaj skonały!
Teraz już lecę, lecę i niewiem gdzie stanę!
Myśli biegną bez celu, drogi, bez wędzidła.
Lecz nie lękam się, ziemia dawno mi obrzydła
A w górze — niebo moje ukochane!
Tam nigdy łza nie ciekła,
Tam smutek nie dobieży.
Bodaj nie wyszedł z piekła,
Kto w niebo niewierzy!

Widzę świat stąd — jak mały, jako pyłek kwiatów,
Czarnieje w oddaleniu, na chmurkach niesiony,
A w koło większych, mniejszych chodzi milion światów,
A za niemi znów światów tysiące, miliony!
Wszystkie światy i ziemie jeden świat składają
W nim jak małe iskierki świecą drobne słońca,
W nim jak małe robaczki ziemie się ruszają
Drobne cząstki wielkiego przestworu bez końca!
O! jakże tu wesoło, tu tańcują światy,
Grają słońca i gwiazdy, śpiewają księżyce,
Piorun lata w złocone przyodziane szaty
wesołe, błyszczące skaczą błyskawice.
Tu wesoło, tu niebo, tu dusze parami
Pobrawszy się, przez ziemie, powietrza i chmury,
Lecą nieśmiertelnemi wzniesione skrzydłami,
Przy dźwiękach pieśni światów, do góry, do góry!
Daléj, daléj! o! ziemio, ty niemasz języka!
Daj mi słowa bym nieba opisał ci strony.
Co chwila, oko duszy zdziwione spotyka
Nowych obrazów, uczuć szereg nieskończony!
Ziemio! nędzny twój język, czcze są twoje słowa!
Zamilknę, niechcę myśli tamtych światów,
Tych myśli różnofarbnych jak kielichy kwiatów,
Więzić w kajdany, które kuje twoja mowa.

Oj! w gardle mi zasycha,
I myśl lotem znużona
Zniża się, pada, kona —
Prędzéj, prędzéj kielicha!
Bo przykro spaść na ziemię, gdy kto w niebie bywa!
Cóż to za lurę znowu ten hultaj naléwa?
A toż skąd ta nowina?
Ja takiego nie piję!
Lepszego daj tu wina,
Ja w takiém ręce myję!
Teraz jeśli słuchacie, powiem co raz w niebie
Widziałem zdala, będąc za obłokiem skryty.
Ty co patrząc wiek cały na niebios błękity
Nic oprócz gwiazd niewidzisz — ta bajka do ciebie!
Widziałam jednę duszę, którą Bóg za karę
Skazał na wieczną wędrówkę po światach,
Widziałem ją więzioną w bryły głazu szare,
Widziałem ją żyjącą w naszéj ziemi kwiatach.
Potém była robaczkiem, motylem, zwierzęciem
I przez lat tysiąc jeszcze od końca daleka,
Stając się coraz zmyślniejszém bydlęciem,
Widziałem jak w téj ziemi wstąpiła człowieka!
O! myślałem niebaczny — przecież koniec próbie
Dusza do nieba prosto poleci z człowieka!
Lecz, ledwie zimne ciało zasypano w grobie.
Inny los, dłuższa męka nieszczęśliwą czeka.

Na drugim świecie, z człowieka téj ziemi,
W głaz ledwie dusza wstąpiła
I znów stopniami idąc rozlicznemi,
Kwiatkiem, robaczkiem i motylkiem była.
Znów wieki przeszły, nim z ciała do ciała,
Tamten świat cały, dusza obleciała,
Ale niekoniec, coraz w dalsze kraje
Szła jeszcze biedna i na każdym świecie,
Kamieniem, kwiatkiem, motylem się staje,
Nim na człowieku skończy bieg swój przecie.
Potém ze świata, na inny świat leci,
Miliony wieków przeszły nim stęskniona,
Wróciła wreście z kału oczyszczona,
Tam, gdzie wybrane stoją Boga dzieci!
Każdy z was mędrców, co krzycząc zuchwale,
Z ludzi najpierwsze stworzenie robicie,
I w bezrozumnym oślepieni szale,
Nic nad człowieka, nigdzie niewidzicie,
Każdy z was może, po śmierci pobieży,
Z ciała do ciała przez głazy i kwiaty,
Nieskończonemi nauczyć się laty
Jak człowiek naszéj ziemi, nisko, nisko leży!
O! tamto dumni uchylicie czoła,
Kiedy poznacie jaka przestrzeń dzieli,
Was nędzne prochy od Boga, anioła,
Z któremiście się porównywać śmieli.

Tam robak, motyl olbrzymem wam będzie,
Tam wy, w ostatnim postawieni rzędzie,
Kiedy kwiat z kwiatem zetkną świetne głowy,
Niezrozumicie ich nawet rozmowy.
A człowiek tamten, idąc swoją drogą,
Spójrzy, niedojrzy i zdepcze was nogą.

Teraz odpocznę trocha!
Szampana naléj w szklanki!
Niech żyje, kto się kocha!
Zdrowie pierwszéj kochanki!

Od dzieciństwa gdy oczy otworzy dziecina,
Ledwie uczuje serce jak mu bije w łonie,
Ledwie myśl pierwsza uwieńczy mu skronie
Nieszczęsny! kochać zaczyna!
O! nic nad pierwszą miłość. Ta z nieba upada,
Otworzyć złotą dłonią, świetne życia bramy,
A potém w sercu, w pamięci osiada
Cieszyć nas sobą, nawet gdy już nie kochamy!
O! słodka pierwsza miłość, sen głowy Platona,
Czyste jéj pocałunki, westchnienia, zapały,
Błyszczy jak drogi kamień, gdy ją łzy oblały,
Żyje przeciwnościami, od roskoszy kona!
Jestże szczęście na ziemi, które mi odpowie,
Marzeniom pierwszym w młodéj wykarmionym głowie?

Jestli co, oprócz wspomnień i słodkiéj nadziei
Po czém by w sercu gorycz mętna nie osiadła.
W marzeniu tylko szczęście człowiek sobie klei,
A to marzenie, głowa Platona odgadła,
To marzenie, na które życie się wysila,
— Pierwsza miłości chwila —

Ach! szczęśliwy kto kochał i umiał rozumnie
Oszczędny skąpiec zbierać wspomnienia zapasy,
By niemi potém, smutne doświadczenia czasy
Dzielił — i z niemi razem położył się w trumnie.

Gdybym cię dziś mógł ujrzeć jakąś dawniéj była,
Luba, na przeszłą miłość przysięgam przed tobą,
Choćby nas świat rozdzielał, piekło lub mogiła,
Za jedno twe spojrzenie okryte żałobą,
Za jedno twoje westchnienie,
Za jeden uśmiech, jednę łzę powieki:
Przez światy, niebios sklepienie,
Przez ogniste wód potoki,
Przez piorunowe obłoki
Szedłbym spojrzeć na ciebie — i zginąć na wieki!!

Gdy się pierwsze uczucia w głębi duszy spalą.
Gdy śmierć kroczy już ku nam bliżéj co godzina,
Gdy pierzchliwe wspomnienia od nas się oddalą.
Druga się miłość zaczyna.

Straszniejsza jeszcze! — przybiega szalona
Dręczyć na dni schyłku,
Każe w ustach kobiety, u kobiety łona,
Spragnionéj duszy, szukać roskoszy posiłku.
Lecz brudna miłość druga i roskosz jéj licha!
Bo nie ma dziewiczego młodości uroku,
Téj łzy smutnéj a miłéj zawieszonéj w oku,
Tych westchnień naumyślnie powtórzonych z cicha,
Pierwsza miłość, ostatnią jest szczęścia godziną,
Z nią wszystko ginie — jedne wspomnienia nieginą.
Lecz dość tego, z łez, westchnień smutnego przędziwa!
Naléj mi wina! Czara co pół garnca trzyma,
Roskoszy tyle w sobie i wspomnień ukrywa
Ile ich i w młodości i w miłości niema.

Dobrze czasem pogwarzyć i powzdychać społem,
Gdy na smutek lekarstwo tuż gotowe stoi,
Kiedy siedzim za szumnym biesiadniczym stołem,
Kiedy łza i westchnienie winem się upoi!
Lecz wiek cały tym bredniom na łup dać niebacznie,
Kończyć dzień smutno, gdy się nie wesoło zacznie,
Nierozum! tak — nierozum — podaj no tu wina!
Powieki mi się kleją i sen brać zaczyna!
Fe! A wy już oddawna jak spostrzegam śpicie?
Spią! we śnie utopili najdroższy skarb — życie!

Już też i drugi ranek w kielich mój zagląda,
Możebym i ja zasnął — wszak zasnąć na chwilę,
Kiedy ciało znużone snu od powiek żąda,
Nie grzech podobno? — Spać, roskoszy tyle!
I sny mieć dobre! — tutaj się położę,
Niepotrzeba pościeli; gdy kto pił noc całą
I na podłodze smaczno usnąć może!
Tak — tak — och! tak — potrzebuję mało! —
Mało! — tak — mało — zasypiam — daremnie! —
Zasnę! — Bodajbym w życia ostatniéj godzinie,
Kiedy wszystko na wieki, na wieki przeminie,
Zasnął tak przyjemnie! —





XII.
DUCHY — MELODYA.


Spojrz na te gwiazdy, Alino,
Spojrz na to niebo bez końca,
I na bladą twarz miesiąca
Zwieszoną nad tą doliną.

Spojrz i pożałuj tych ludzi
Których zamknięte powieki,
Spią wśród ciemności na wieki,
I nic ich nigdy nie zbudzi!

Wielu na świecie zostały
Matki, kochanki i żony
I próżno wzrok utęskniony
Za mogiły posyłały!


Lecz czegoż napróżno płaczą?
Świata i ludzi czyż mało?
Umarłych już nie zobaczą,
A żywych tylu zostało?

O! choćby łzami rzewnemi
Ducha kto wywiódł z mogiły,
Czyżby go oczy téj ziemi,
Posła niebios zobaczyły?

Napróżno goni powieka,
Próżno uścisk oczekuje,
Z oczu, z uścisku ucieka,
Jedno go serce uczuje!





XIII.
PAOLO.
POWIEŚĆ WENECKA.

I.
WENECJA.

Czy widziałeś Wenećją o słońca zachodzie,
Kiedy zorzą wieczorną malowane łodzie
Morze na łonie swojém powoli kołysze,
A śpiewy gondoljerów przerywają ciszę?

Czyś widział dwie Wenećje o słońca zachodzie?
Jedną na wysep tronie i tuż drugą w wodzie?
Czyś widział wędrowniku, z obcéj płynąc ziemi
Jak, to wód miasto w pośród morza pływa,

I na niebo się patrząc wierzchołkami swemi,
Stopy swe w wodzie obmywa?

Czy widziałeś wędrówcze, lica Wenećjanek?
I czarny włos ich warkoczy,
I czarne ogniste oczy,
I pierś z pod przezroczystych patrzającą tkanek?..
Lepiéj jeśliś niewidział! W oczach Wenećjanek
Jest wdzięk coby wędrowca przykuł tu na wieki.
I zapomniałby kraju swojego kochanek
I umarłby za morzem, od swoich daleki,
Gdzieżby nawet rodzinne niedobiegły wieści!

Lepiéj cudów nie widzieć i nie znać boleści.
Szczęśliwy, kto niewiedząc jak świat jest szeroki,
Niewidział tylko jeden, jeden jego kątek,
Rodzinne pola mierzył powolnemi kroki,
Żył bez wspomnień i żalu — umarł bez pamiątek.



II.
PODSŁUCHY.

Wieczór był — do pałacu przez okien zasłony,
Wciskał się promień słońca z zachodu czerwony,
A z dala gondoljerów ciche pienia brzmiały,
I dzwony modłów czas przypominały.
Paćjenca przed obrazem modli się Madonie —
Włos jéj czarny na białe rozleciał się skronie,

A w oczach zapał połyska.
Białe dłonie silnie ściska
I z ust modlitwa do niebios ulata,
Choć dusza, serce modlą się do świata.

Tuż z za drzwi uchylonych, któś okiem ciekawém,
Pożera ją przy świetle wieczora bladawém.
Wzrok jego chciwy, białe przelata ramiona,
Piersi jéj, kibić — i przy stopach kona.
Któż to? — To chłopiec mały — jeszcze w jego łonie
Dziecinne serce spokojnie bić musi.
O! nie! — Patrz, oko jak w tych piersiach tonie,
Jakie westchnienia w własnéj piersi dusi.
O! nie — słońce ten kwiatek rozwinęło wcześnie,
Choć młody dumać musiał i kochać choć we śnie.
Gdy świat go ślepy dziecięciem nazywa,
On w łonie męskie serce i duszę ukrywa.
Kiedy kobiety szepczą między sobą,
Że będzie kiedyś Wenećji ozdobą,
On z nich nie jednę na wskroś wzrokiem przeszył,
Nie jedną myślą roskoszy się cieszył,
Któréj, sądzono że niezna dziecina.

Lecz on, próżno do świata wyciąga ramiona,
Serca niedojrzałego nieprzyjmie dziewczyna
I miłość próżno tleć będzie wzgardzona.

Biédny! jakież pamiątki dla niego zostaną?
Zawczesne, zawiedzione, przekwitłe nadzieje,
Łzy za miłością tajną i nieznaną,
I smutek, który wcześnie w duszy się zasieje.
On patrzy i nic więcéj niewidzi do koła,
Tylko niebo nad sobą, przed sądem anioła.
I dusza jego w modłach do Boga się wznosi —
O! on modli się szczerze, bo o szczęście prosi!

Zawcześnie modły, pacierze zawcześnie,
Próżne nadzieje zwiodą cię boleśnie.
Gwiazda którąś upatrzył na Wenećji niebie,
Gwiazda twojego serca, świeci nie dla ciebie!
Gdybyś mógł słyszeć zapaleńcze młody,
Usłyszałbyś jak lekko ktoś przebiega wschody,
Jak drzwi sypialnéj komnaty otwiera,
I jak cicho po strunach gitary przebiera.

Ujrzałbyś jak w téj chwili, gdy ją doszły dźwięki,
Paćjenca ukończyła modły i pacierze,
Kroplę wody święconéj na paluszki bierze,
Krzyż na piersiach rysuje jednym rzutem ręki,
Gasi lampę przed obrazem,
I ze światłem niknie razem.
Lecz on z okiem wlepioném, z duszą w nią wlepiony,
Nic nie słyszał, nie widział w ciemności dalekiéj.

Choć jéj dawno nie było, on nienasycony,
Długo ją przed tęsknemi oglądał powieki.



III.
ŚPIEW.

Potém noc czarna, długa nieprzespana,
Przed okiem jego myśli stanęła straszliwa,
A dusza wrażeniami dnia rozkołysana,
W snu spowita kajdanach, spać się niespodziéwa.
Nie! Paolo nie zaśnie, bo nadto głęboko
Zajrzał wzrokiem niewczesnym — zawiele zażądał,
Jeden mu obraz kreśli nieposłuszne oko,
Widzi ciągle, co tylko przez chwilę oglądał.
Biada mu! już spokojność, sen i szczęście jego
Razem z wiekiem dziecinnym daleko odbiegą!
I nie wrócą mu nigdy, chyba gdy zgrzybieje,
I w spiącéj duszy zamrą chęci i nadzieje! —
Paolo wyjrzał oknem. Świat cały spoczywa.
Tylko zdala gitary brzmienie się odzywa,
I śpiew cichy, ostróżny, półgłoskiem nucony,
Śpiew — prosto z okien jego ulubionéj.
Słucha. Głos ten nie z jéj się piersi wydobywa,
On zna głos jéj i pieśni — ona tak nie śpiéwa.
To nie mąż, nie mąż stary, latami złamany,
Co życia swego prace chcąc nagrodzić sobie
Śpi dniem i nocą i żyjąc zaspany
Czeka rychło zaśnie w grobie.

To nie on! onby pewno po nocach nie śpiewał
I nim wiersza dokończył, kaszlałby lub ziewał.
A tam głos czysty, męski choć stłumiony,
Pieśń wesela wprawnemi wyśpiewuje tony.
— Kto to? — myśli Paolo — czoło mu się chmurzy,
Nadstawia ucha, za sztylet porywa,
Tysiąc domysłów sercem jego burzy.
— To on! — woła nareszcie, onto dla niéj śpiéwa!
O! znam głos jego, poznałbym go wszędzie.
To on! — Paćjenco, on jest razem z tobą,
Naciesz się, naciesz, krótką szczęścia dobą;
Jutro on śpiewać nie będzie...
Drżący się z łoża Paolo porywa,
Sztylet w dziecinne ściska silnie dłonie,
Westchnął ku niebu, świętym i Madonie
I cicho pod drzwi przybywa:
Ale już w nocnéj niepojętéj ciszy
Ucho zazdrości nic nawet nie słyszy.
Ustały pieśni i dźwięki i słowa —
Głuche milczenie, a potém — rozmowa.


IV.
ROZMOWA.
Ona.

Franczesko! na to niebo, zwróć oczy aniele,
I tam zapewne miłość i szczęście przebywa!

Jeśli na każdéj z gwiazdek jest jedna szczęśliwa,
Ach! jak szczęśliwych jest wiele.
Te gwiazdy — luby! wszakże to są światy?
Wszak tam po śmierci — za cóż umrzeć trzeba!
Długiego szczęścia zmordowana laty,
Dusza poleci szukać sobie nieba!
Lecz na co umrzeć, kiedy żyć tak miło?


On.

Prędkoby się to życie na ziemi sprzykrzyło!
Lecz gdyśmy razem, kiedy noc szczęśliwa
Chwilę skradzionéj roskoszy pokrywa,
Na co o niebie wspominać i grobie?
Przyszłość i niebo — Paćjenco przy tobie!
Są prawda chwile —


Ona.

Nieraz chwile były!
Bóg karał życiem, umrzeć nie dał siły,
Był czas, gdy łzami znaczyłam dzień cały,
Kiedy łzy tylko w nocy mię czekały.
Lecz dziś to wszystko, zginęło na wieki —
Odtąd jak ciebie widzę, jak cię kocham skrycie,
Kochając ciebie, pokochałam życie,
I łzy tylko radości znają te powieki.


On.

O! czemuż prędzéj los nas nie połączył!
Tyle smutków znieść kazał, tyle łez wysączył,

Nim nam szczęście pokazał. Teraz ja dzień cały
Żyję nocy nadzieją. Spojrzyj w te kanały.
Spojrzyj na te pałace, Wenećja spoczywa!
Biedni! oni śpią wszyscy — jest para szczęśliwa —
Szczęście czuwa bezsenne, gdy wszyscy usnęli
Bo roskosz z snem na jednéj niemieszka pościeli!


On.

Niech ten śpi, komu boleść przedłużyła życie.
Kto ma połowę nudnych dni do zbycia.
Nam, choćby snu pragnęło utrudzone ciało,
Czyliż serce pozwoli, by się spać zachciało?
Ach! przyszłość tylko przyszłość serce moje dręczy,
Jéj się lękam, bo któż mi za jutro zaręczy?
Jutro — los może skarb mój, odebrać odemnie,
Jutro — może nie przyjdziesz i na innéj łonie,
Pamięć o mnie na wieki, w roskoszach utonie;
A ja w tém oknie będę czekała daremnie —
Jutro! przeklęte jutro! —


On.

Ono nam upłynie,
Tak jak dni inne, w szczęściu i roskoszy.
O téjże saméj, zejdziem się godzinie,
I ranek z twych mnie uścisków wypłoszy.
Tak, długie, długie lata nam ubiegą — —


On.

Potém Franczesko?


On.

Bóg wie co się stanie!


Ona.

Ja wiem! Ty serca niezechcesz mojego —
Potém — lata mnie zmienią i twoje kochanie.
Mógłżebyś, kiedy wiek przygasi oczy,
Kiedy włos siwy rozkwitnie na czole,
Gdy starość ześle łzy wspomnień i bole,
I zewsząd samą przeszłością otoczy;
Mógłżebyś wówczas z dzisiejszym zapałem,
U kolan moich, krótkie nocy trawić?
O nie! — i chwilki niechciałbyś zabawić —
Uciekłbyś mówiąc — kiedyś ją kochałem! —

Kiedy ja czarną zasłoną okryta,
Będę w kościołach modlić się za ciebie,
Kiedy ja płacząc że młodość przekwita,
Roskoszy tylko szukać będę w niebie,
Bo nikt niezechce dać mi ją na ziemi; —
Ty jeszcze młody, szczęśliwy, wesoły,
Będziesz obiegać Wenecji kościoły
Za kobietami innemi!


On.

Nie! nie! Paćjenco — nim starość nadleci,
Nim urok naszych roskoszy przeminie,
Inne nam szczęście, gdzie indziéj zaświeci —

W wiecznéj młodości krainie.


Ona.

W niebie Franczesko? My grzeszni oboje
Możemże śmiało spodziewać się nieba?
Które na ziemi drogo kupić trzeba,
Którego grzesznym zamknięte podwoje?
A ja przysięgę przełamawszy świętą,
Grzeszna przed ludźmi i przed Boga tronem
Mogęż być w niebie przyjętą
Z czołem hańbą naznaczoném?


On.

Bóg nas połączył, on nas nieukarze,
Czyż grzechem kochać? — O! nie, mój aniele!
Jedna łza żalu grzech miłości zmaże.
A ty łez lejesz tak wiele?


Ona.

Jedna łza żalu? — jednéj łzy za mało.
Życia całego pokucie niestanie.
Za każdą roskosz musi grzeszne ciało,
Wiekiem łez błagać o winy zmazanie.
Jest Bóg litości, lecz ten sam Bóg karze,
Ten sam Bóg srogi — tak mnichy mówili.
A ten kto niosł przysięgę przed jego ołtarze
I kto ją skruszył potém wartże szczęścia chwili?

Czy wart, ażeby tam razem z aniołem
Krzywoprzysiężca przed Bogiem bił czołem?
O! tak! Franczesko! tak — nas piekło czeka.
Którem przeniosła nad niebo dla ciebie.
Tam będziem razem — Od ciebie daleka
Ach! nieszczęśliwą byłabym i w niebie!
Lecz dzisiaj jeszcze, dziś do nas należy!
Pókiśmy tutaj wszystko nam się śmieje,
Niech wzrok za życia granicę nie bieży,
Tam wszystkie giną nadzieje!
Lecz patrz — już ranek —


On.

To księżyc znużony
Świeci w około chmurą osłoniony.
To nie jest ranek!


Ona.

Prawda mój aniele.
Jeszcze noc, jeszcze, lecz już chwil niewiele.
Zaraz się miasto burzliwe obudzi,
My się rostaniem; bo nas oczy ludzi,
Nas dnia światłości jak zbrodniarzy straszą,
Musim ukrywać biedną miłość naszą!
milczenie
O chwilę nocy, błagam ciebie Boże!
O! niebo — piekło — zatrzymaj dnia zorzę!

Nocy! trwaj jeszcze — choćby chwil niewiele —
Lub ty — ty zostań w dzień zemną aniele,
Tu —


On.

Nie! Paćjenco — nie dla nas dzień cały,
Powrócę nocą — lecz ranek świta —


Ona.

Wracaj! roskosze będą cię czekały.
Będzie cię tęskna wyglądać kobieta,
Która na świecie, w czyscu, piekłach, niebie,
Nic niema biédna, prócz jednego ciebie!
Raz jeszcze tylko ściśnij mię mój miły!
Raz jeszcze — niechcę — o luby, poczekaj!
Niechcę uścisku, niemiałabym siły
Opuścić ciebie — Idź! Bądź zdrów — uciekaj! —
— Bądź zdrów! — powtórzył Paolo w zapale,
— Bądź zdrów! o! będziesz zdrów spać na dnie morza!
Oto wschodząca porankowa zorza
Oświeca grób twój Adryatyku fale!
Żegnaj go, żegnaj — nie ujrzysz go więcéj —
Paolo dziecko, lecz znajdzie dość siły
Żeby Franczesko! Franczesko twój miły,
Padł z jego ręki dziecięcéj! —



V.
ŻYCZENIE.

Franczesko był daleko — Pacjenca niespała,
Tysiąc myśli, obrazów snuło się po głowie,
Tysiąc zamiarów — wszystkie jedna myśl zbijała,
Mam męża, Bóg świat patrzy, świat chyży w obmowie.
Spojrzy, potępi, wyrok wyda w jedném słowie.

I kiedy pod obłoki na skrzydłach marzenia
Wzniesiona, do przyszłości śmiała się wesoło;
Jedno dotkniecie ślubnego pierścienia,
Tumanem zgryzot, przeczuć zachmurzało czoło.

Tak długo, dzień już świtał a ona dumała,
Dręczona wspomnieniami, marzeniem szczęśliwa,
Złotém marzeniem którego ogniwa,
Jedna ręka spoiła i jedna zrywała.

Lecz wszędzie, gdzie myśl poszła, gdzie zapał prowadził
Na drodze szczęścia, roskoszy, nadziei,
Wszędzie przed okiem duszy los jej męża sadził —
Co marzenie zbuduje, to pamięć rozklei.

— O! wołała — na puste rzucając się łoże,
Jeśli możesz przebaczyć myśl tę, przebacz Boże —
Tak! Ja życzę mu śmierci, choć usta nierzekną,
Z serca niepostrzeżona myśl, życzenie moje,

Choć sama drżę nad niemi, sama się ich boję.
Z westchnieniem w niebo uciekną.
Nie karz mnie Boże! ty święty patronie
Przebacz! — Ach! gdyby umarł, przed twoim obrazem,
Wylałabym kosztowne wschodnich krain wonie,
Sto świec, sto mszybym nakazała razem! —

Przelękniona myślami i swojém życzeniem,
Łzami pokuty i smutku zalana,
Z łonem wzdętém miłością, z religijném drżeniem,
Modlić się i przeklinać, padła na kolana.
A w sercu wietrzném nieszczęsnéj kobiéty,
Przechodziły kolejno — niebo i kochanek,
Patron i mąż jéj, modły i sztylety,
Łzy, gniew i radość. Wtém zaświecił ranek.
Z nim troski smutne nocy towarzysze znikły,
Na twarzy uśmiech szczęścia uczepił się zwykły.
Wyjaśniły się oczy, ostygła jéj mowa.
Na co świat ma zgadywać co się w sercu chowa?
Na co? świat litość swoję ma tylko dla siebie,
Musisz łzy jego kupić na swoim pogrzebie,
Śmiech jego gdy się śmiejesz, ratunek w niedoli.
Inaczéj na złość tobie, jak gdyby był głazem,
Niedotknięty twą proźbą, błaganiem, rozkazem,
Patrząc na twoje męki, umrzéć ci pozwoli,
Jakby kropli litości w wyschłéj niemiał duszy,
Będzie patrzał jak giniesz i ręką nie ruszy.



VI.
CHWILA.

Lecz tegoż dnia, nim nocne czas miało zajść zorze,
Mąż jej smiertelną chorobą dotknięty,
Zmienił na trumnę boleści swych łoże,
I sto mszy z stu świecami zyskał patron święty.
Płakać było, czy niebu nieść niemiłe dzięki,
Niebu które tak prędko życzeń wysłuchało,
I tknięciem niewidzialnej Briareja ręki,
Przeszkody szczęścia złamało?
Chociaż szatą żałoby śnieżne kryła łono,
Łez, boleści, pod czarną nie było zasłoną,
A w modłach przerywanych udanemi jęki,
Nie było próźb za duszę — ale za śmierć dzięki.
Bo odtąd któż jéj kochać Franczeska zabroni?
Kto każe kryć roskosze tajemnicy cieniem,
I mieszać każdą roskosz z bojaźnią i drżeniem?
Odtąd, miłość ukryta szczęście swe odsłoni,
Ona, będzie nim chlubna, wszędzie, w każdéj chwili,
Spojrzą wszyscy i wszyscy będą zazdrościli.
Odtąd, oboje razem pójdą aż do zgonu!
Jak marzyła szczęśliwa i z jéj marzeń tronu,
Żadne myśli przeczucia niemogły ją strącić,
Stanąć pomiędzy niemi i przyszłość zamącić.

Bo w pierwszéj szczęścia chwili, jak w dziecinnéj głowie,
Obrazy smutku, nieszczęścia, boleści,
Żaden się obraz ciemniejszy nie mieści,
Wszystkie marzenia tkane na złotéj osnowie.
O! szczęśliwą ta chwila kiedy świat do koła,
Z czarnych zasłon odarty silną szczęścia dłonią,
Okryje się jasnemi szatami anioła,
Które, jego poczwarną postawę osłonią.
O! szczęśliwa, na ziemi to chwila jedyna,
Ona wszystko ozłaca i wszystko umila,
Ona los przyszły wszystkim, życzeniom nagina
Ona — ach! to tylko chwila!



VII.
POSŁANIEC.

Była to chwila, kiedy świat się budzi,
Noc z jednéj strony znika, z drugiéj dzień przybiega,
Nie słychać było głosu ni dzwonów, ni ludzi,
Spały jeszcze gondole u kanałów brzega.
Franczesko wracał płaszczem do oczu zakryły
Myślał o jutrze, ziewał spoglądał przed siebie
Patrzył jak się jutrzenka złociła na niebie,
Jak mgły szare strząsały na wschodzie błękity.

Za nim z sztyletem w ręku, z palnemi oczyma
Idzie Paolo z drżeniem, uśmiechem, nadzieją,
Idzie, spieszy, Franczeska wciąż na oku trzyma
Krew burzy mu się w sercu i wargi sinieją,
Już się pod progi pałacu zbliżali,
Paolo patrzy jeszcze — szybko się pomyka
I przed bramą z uśmiechem wita przeciwnika
I drżący wota cicho:
— Signor! nie idź daléj!
Zawróć się za mną — ja w pilnéj potrzebie,
Od dwóch ulic napróżno doganiałem ciebie,
Czeka cię jedna donna — Zaprowadzę do niéj.
Chodź, chodź!
— Powróć posłańcze i powiedz jéj proszę,
Że teraz iść nie mogę. Lecz nic nas nie goni,
Nie ucieknie nam miłość, nie ujdą roskosze.
Lecz teraz —
— teraz męża właśnie w domu nie ma.
Mąż zazdrosny dniem, nocą na oku ją trzyma.
Teraz lub nigdy Signor, stąd iść niedaleko,
Piękna donna! oddawna za tobą szaleje,
Próżno codzień cię goni z balkonu powieką,
Karmi łzami oddawna zawodną nadzieję.
Wie nawet panie skąd wracasz tak wcześnie,
Kto twą kochanką — ale chce szalona
Na chwilę ciebie mieć u swego łona.

I choć raz szczęście wymarzone we śnie,
Choć raz na chwilę oglądać na jawie.
— Pójdę, lecz długo u niéj nie zabawię.
— Tędy, tu Signor! anioł nie kobiéta!
— Na chwilę idę, wszak już ranek świta,
Gdyby mąż wrócił —
— Nie wróci tak skoro!
Przez tę uliczkę — tędy, chociaż ciemno,
Idź tylko śmiało, blisko, ciągle ze mną —
Znam dobrze drogę, trafim każdą porą.
I szli w milczeniu, a on okiem mierzył
Sztylet i serce, swą rękę i siły.
Coraz się ciasne uliczki ciemniły —
Spojrzał, poskoczył, powalił, uderzył —
I sztylet w piersi wpychając ukryty
— Oto! zawołał, posłaniec kobiéty!
Podziękuj jeszcze nim skonasz za chwilę,
Dziękuj kochance, za roskosz, za wdzięki.
One to były, panem mojéj ręki
Im śmierć winieneś! — ach! i szczęścia tyle!
I jabym umarł, gdybym jak ty długo
Poił się szczęściem! — Skonał? nie — już kona?
Krew jeszcze z piersi płynie czarną strugą.
A w piersi dusza siedzi uwięziona.
Sztylet głęboko — ale nie tknął duszy
Daléj zlękniona przed śmiercią uciekła!

Czy żyje? — skonał! serce się nie ruszy!
Poszedł do piekła!
Paolo! dzisiaj na ciebie już koléj!
Trup niechaj z wodą daleko popłynie,
Z nim pamięć zbrodni na wieki zaginie —
A noc dzisiejsza! — Czas idzie powoli!
Pomiędzy zbrodnią, a roskoszy nocą,
Jeszcze dzień cały! dzień dłuższy od wieka!
Ty! któryś w zbrodni był moją pomocą,
Skroć dzień, przed nocą niech prędzéj ucieka!
Płyń trupie z wodą — czekają na ciebie,
Potwory morskie z paszczęki głodnemi.
Płyń, cóż cię jeszcze wiąże do téj ziemi?
Morze w swém łonie chłodném cię pogrzebie,
Tam prześpisz sobie, aż do dnia sądnego!
Już nie ożyjesz! — nie — życie, nie wróci! —
Wyniósł je sztylet ten, z łona twojego,
A kogo życie porzuci —
Ożyć nie może! — płyń z wodą od brzega!
Co krwi na sukniach! — sztylet jak zbroczony!
Jak moje serce, w piersiach szybko biega,
Strach chwycił duszę, ściska w twarde szpony —
Czego się lękam? czego nierozumny?
Wszak nikt niewidział? Spią w rannéj godzinie!
On mógłby powstać i powrócić z trumny,
Ale z wody — nie wypłynie!

Pierś rozkrwawioną słone wody zlały,
Umarł dwa razy, utonął zabity —
Sztylet go zabił, duszą morskie wały!
Dzień wstaje dla mnie! — dzień, dzień nieprzeżyty!



VIII.
NIEDZIELA.

Dzień był gdy do pałacu Paolo powrócił,
Obmył ręce i suknie zakrwawione zrzucił,
Dzień był, morze jaśniało, a zewsząd lud mnogi,
Płynął, szedł, leciał pod kościołów progi.
Brzmiały dzwony niedzielne, panie i panowie
Tydzień światu służywszy, w dniu jednym godzinę
Szli spędzić z Bogiem na krótkiéj rozmowie,
I serc światem skalanych, przynieść mu daninę.
Kto tydzień we krwi ludzkiéj broczył,
Kto tydzień łzami karmił się cudzemi,
Czoło bezwstydne gnąć do saméj ziemi,
Marmur kościoła, łzą pokuty moczył.
I ledwie wyszedł za święcone progi,
W dawnego życia puszczał się nałogi;
By znowu pokutować i znów grzeszyć skrycie
Między grzechem i cnotą walcząc całe życie.

Na kanałach, w odkrytych gondolach lud mnogi,
Płynął pod marmurowe dożów gmachu progi

Przeszłéj mocy Wenetów pomnik okazały.
A zdala cudzoziemskie okręta płynące
Działowym hukiem witały,
Panią morza Wenecją i pana dnia — słońce!

Już Paolo na sukniach krwi nie miał i śladu,
Ale serce i dusza krwią była zbroczona,
Uniknął świadków zbrodni, lecz nie wspomnień jadu,
Pozostała mu pamięć, pamięć niezniszczona.
Z sukni, sztyletu zmyjesz krew człowieka,
Milczące morze ofiarę pochłonie,
Swiadki zamilczą, lecz przy twojém łonie,
Swiadek zostanie, który nie ucieka,
Który nic światu o zbrodni niepowie,
Ale co chwila, ale co godzina,
Na każdém miejscu i przy każdém słowie,
Tobie nieszczęsny, o niéj przypomina.
W nocy sen z powiek, w dzień z serca wesele,
Nieubłagany odgoni.
Krwią twoje modły poplami w kościele,
Krwawego potu nieda otrzeć z skroni.
Wszędzie krew ci przygotuje.
Znajdziesz ją w jadle, pościeli, napoju.
Całus kochanki krwią spiekłą zatruje
I na jéj łonie, nieda ci pokoju.



IX.
OCZEKIWANIE.

Już czas modłów wieczornych oznajmują dzwony.
I znów Pacjenca przed obraz Madony
Niesie swéj duszy szczęście, niepokoje,
Łzę swych nadziei, nowe modły swoje.
I znowu czeka, aż z pod lubéj ręki
Słodkie gitary odezwą się dźwięki.
Chwile płyną — ona czeka.
I wszystko cicho, czasami i daleka
Głuchy szum wioseł, lub majtków rozmowa,
Lub pieśni dojdą urywane słowa.
Wkrótce, niepokój obudził się w łonie,
Bladą bojaźnią pokryły się skronie,
Pacierz się skończył, a ona nie wstała,
Ręce ścisnęła, a uszy spragnione
Próżno w znajomą obróciła stronę.
Próżno — Wtém nagle gitara zabrzmiała!
Pacjenca szybko z ziemi się porywa,
Ale niepewna, chwilę jeszcze słucha —
— On to czy nie on? — Dźwięk niezawiódł ucha,
To on, pieśń tę zawsze grywa!
Lampa zagasła, Pacjenca jak strzała,
Przez ciemne ganki, wschody, perystyle,

Wzniesiona skrzydłem nadziei leciała
Przyśpieszyć szczęścia i roskoszy chwile.
Już do sypialni zbliża się podwoi,
Otwiera — ciemno — On tuż przy drzwiach stoi,
Wnet się znaleźli i Włoszka spragniona,
Silnym uściskiem tuli go do łona.



X.
NOC.
Ona.

Ten głos, westchnienie, Franczesko, tyś że to?
Ty? nie? o! słówko chciéj przemówić jedno,
Zlituj się, błagam nad biedną,
Zlituj nad biedną kobietą.
To ty?


Paolo.

Ja jestem! — przebacz mi!


Ona.

Ty? — Boże?!


Paolo.

To ja!


Ona.
Paolo!

Paolo.

Ja jestem, ja, dziecię!
Którym i dzisiaj wzgardziłabyś może,
Gdyby — O! dzisiaj nie wzgardziłaś przecie!
Przebacz Pacjenco, ja niebo i duszę
Za drugą taką oddałbym ci chwilę —
Cierpiałbym wiecznie piekielne katusze,
Bo nigdy szczęścia niemarzyłem tyle,
Ilem go znalazł przy tobie.


Ona.

Potworo!
Gdzie jest Franczesko?


Paolo.

Zapytaj o niego
Tego sztyletu. On dziś ranną porą
Cisnął Franczeska do łona zimnego.
Jego zapytaj, pytaj morza fali
Gdzie jest Franczesko!


Ona.

Ty kłamiesz szalony!


Paolo.

Sztylet i niebo na tę śmierć patrzali.
O! ja nie kłamię. Ten sztylet złocony

Dziś z jego sercem zapoznał się zbliska.
Po nocy bez snu, którą spędził z tobą,
Wodne go do snu kołyszą łożyska.
Usnął na falach i wieczorną dobą
Przybyć zapomniał, lecz mnie tu przysyła.


Ona.

Precz podły zbójco — twe tchnienie mnie plami —
Precz! o! Franczesko! na com cię przeżyła!
Ty, starszy zbrodnią niżeli latami,
Powiedz Paolo, wszak on żyje jeszcze?
Powiedz mi, błagam! wszystko ci przebaczę, —
Nawet tę roskosz! Gdybyś czuł te dreszcze —
Łzę spiekłą w oczach, a w sercu rospacze!
Na co żartować z nieszczęsnéj kobiéty?
Paolo — drogi! — ty milczysz niestety!
Powiedz mi, wyznaj!


Paolo.

Nie, on nie ożyje!
Łzy go, rozpacze nie wskrzeszą niczyje,
I gdyby ożył, ten sztylet raz drugi
Zdałby się jeszcze do pierwszéj posługi
Jeszcze dość ostry!


Ona.

Zlituj się o Boże!


Paolo.

Alboż go nikt już zastąpić nie może?

Zapomnij o nim — proszę, błagam ciebie!
Ja go zastąpię —


Ona.

Zastąp go w piekle — czy w niebie!
Zastąp go — umrzyj — niech ożyje jeszcze,
Niech raz ostatni u mojego łona,
Chwilę go tylko popieszczę —
Potém on razem, niechaj ze mną skona!
Tyś go niezabił — tyś sądził Paoli
Że gdy mi jego śmierć ogłosisz, może
Serce mi ciebie pokochać pozwoli,
Że z tobą życie podzielę i łoże?
Lecz nie — to próżno! — on jeszcze żyć musi,
On żyje jeszcze —


Paolo.

Nie! nie! on nie żyje!
Może go teraz w swych uściskach dusi
Potwora jaka — i krew spiekłą pije.
Próżne Pacjenco, próżne łzy i żale,
Nikt go nie wskrzesi, tyś moja na wieki.
Jego daleko morza niosą fale,
Niech i z pamięci twéj będzie daleki.
Trudnoż zapomnieć? Dla nas świat, o miła!
Dla nas —


Ona.

Precz zbójco — na ręku zbrodniarza,
Na ręku, która Franczeska zabiła
Zapomnieć każesz — o! u stóp ołtarza
Przysięgnę tobie, że kochać nie mogę!
Powiedz że żyje — że to była próba —
Zlituj się odpędź rospacze i trwogę,
On żyje?? —


Paolo.

Niech tak będzie, gdy ci się podoba!
O! żyje pewno, jak ci ludzie żyją,
Co od stu lat umarli, na dnie morza gniją.
Lecz dość tego Pacjenco, łez nie léj daremno,
On umarł, jam pozostał, zastąpić go muszę,
Przysięgam ci na moję potępioną duszę,
Że albo żyć nie będziesz, lub żyć musisz ze mną.
O! jam darmo z sztyletem nie mierzył do łona,
Darmom krwią się nie zbryzgał, ty musisz być moją,
Nowa roskosz twój smutek i pamięć pokona,
Uściski łzy osuszą i troski ukoją.
Ty.


Ona (do siebie).

I niebo mi dzisiaj szczęścia dało zorze,
By sto razy okropniéj, okropniéj udręczyć. —
Ty, za moje życzenia skarałeś mnie Boże!

Pacjenco przestań płakać, smucić się i męczyć —
Cóż ci braknie? Franczesko? Stu znajdziesz na świecie,
Co go zastąpią. Cóż w nim luba było
By go któś drugi nie zastąpił przecie?
Franczesko! on cię nie mógł kochać z taką siłą,
On wprzódy inną kochał, ja z sercem dziewiczém
Pierwszą miłość, ostatnią do nóg twych przynoszę,
Ja, wdzięczny ci za pierwsze w mém życiu roskosze,
Dam ci serce na wieki niewydarte niczém!
Tyś jest pierwszą kobietą, którąm kochał skrycie,
Dla ciebie, niedołężna, słabe, drżące dziécię,
Nie uląkłem się zbrodni, krwi i potępienia,
Dla ciebie, dla twojego jednego skinienia
Rozkaż mi tylko — we krwi się umyję!
Rozkaż — pół świata padnie z pod téj ręki;
Nieulękniony prośbą, błaganiem i jęki
Pacjenco — sam siebie zabiję!


Ona.

Dziecię, szalone dziecię? co cię obłąkało?
To nie miłość, bo miłość we krwi się niebroczy,
Miłość wznosi ku niebu łzą zalane oczy
I cicho prosi nieba, by ją wysłuchało.
Krwią zlany, konających zbrudzony oddechem
Mógłżeś lecieć w uściski szczęścia i roskoszy?

Serce zbójcy z kobiecym niezgodne uśmiechem,
Pamięć krwi syna z matki objęcia wypłoszy.


Paolo.

Jam zbrodniarz, zbrodniarz, ale ty cnotliwa,
Dawnoż przysięgi połamawszy swoje,
Pokruszywszy na wieki twéj cnoty ogniwa
Wzywałaś piekła? — Piekło czeka nas oboje!
Jam zabił człeka, tyś cnotę zabiła!
Równo złamać przysięgi i zabić człowieka.
Nie brzydź się krwawym moim uściskiem — o miła!
Obojeśmy nieczyści — jeden los nas czeka!
— po chwili —
Lecz nie — nie płacz!
My będziem szczęśliwi oboje —
Pacjenco, o najdroższa, szczęście, życie moje —
Niebo jest w naszém ręku.


Ona.

Precz z oczu bezbożny! —
Precz! (chce uciekać)


Paolo.

Próżno, ta cię ręka z brzegu piekieł wstrzyma,
Nie pójdziesz luba!

(Pacjenca bieży do okna)

Stój! stój! nieszczęśliwa!
Stój wiesz że kanał pod oknem przepływa —
Stój! odchodzę Pacjenco —

(Pacjenca wyskakuje oknem)

— Stój — jutro! — jej nie ma.
Tylko sukienka miga ponad czarne fale
Lecz czas jeszcze —

(skacze z okna)

Sam zginę, lub ciebie ocalę!



XI.
RANEK.

Dwa razy pod oknami ciche wód zwierciadła,
Na przyjęcie dwóch ludzi rozdarły swe łona.
Z okien pałacu kobiéta upadła
Kanał ją chwycił w srebrzyste ramiona.
Potém ktoś drugi znowu; a wiatr pomału,
Zagładził marszczki cichych wód kanału,
Rosproszył jęki boleśne i słowa,
I przed dnia blaskiem uciekła noc płowa.

A on w niebieskie przyodziany szaty,
Z czołem przybraném w słońca diadem bogaty

Na wozie złotych chmurek z wietrznemi rumaki
Błysnął witany radośnemi znaki.

Na kanałach Wenecji gondoljerów pienie
Przerwało zbiegłéj nocy, tajemne milczenie.



ŚPIÉW GONDOLJERÓW.
1szy.

Poranek wstaje na wschodzie,
Zbudź się wioślarzu uśpiony
Od czarnookiéj swéj żony,
Na łodzie, czas już na łodzie!


2gi.

Patrz jak tam obłok ponury
Nad wodą smutny się snuje,
A fala skacząc do góry,
Z niebem się bladém całuje.


3ci.

Tu mój panie, tu mój panie!
Gdzie chcesz łódź cię ta zaniesie!
Patrz jak świéże w niéj posłanie,
Jak ten żagiel w górę pnie się.


Czy chcesz cudzoziemski panie
Oblecieć nasze kanały,
Widzieć gmach Dożów wspaniały,
Wszędzie posłuszna łódź stanie.

Rozkaż, wnet powietrzna barka
Cuda Wenecji obleci,
Ujrzysz szczyt Śgo Marka,
Który po nad nami świeci.

Jeśliś jest z Włoskiéj krainy
I pieśni zrozumiesz słowa,
Opieje Toskanów mowa,
Doży z morzem zaślubiny.

Tu mój panie, tu mój panie!
Może ci spieszno do kogo?
Popłyniem najkrótszą drogą,
Za chwilę łódka tam stanie.


4ty.

Łodzi lekka płyń z wiatrami,
Płyń niedościgniona, chyża,
Próżno się tu druga zbliża,
Zdala zostanie za nami.


Płyń o łodzi, płyń z wiatrami,
Troski, burze, łza i fala,
Niechaj pozostanie zdala,
Zdala na zawsze za nami!!


Wioślarz pierwszy.

Zobacz no tam, na lewo cóś białego płynie? —


Wioślarz drugi.

Dwa jakieś idą trupy, chłopiec przy dziewczynie,
Dwa trupy — niema nawet obdzierać ich z czego!
Któś tu wcześniéj skorzystał — Niech z wodami biegą! —
Musieli razem tonąć, niechaj razem płyną,
Uderzcie ich wiosłami —


Wioślarz trzeci.

Płyń daléj dziewczyno!
Gdybyś tak żywa była, skusiłbym się może
Darmo wziąść cię na łódkę — od trupów broń Boże!
Odpędźcie ich, odpędźcie, niechaj płyną daléj —


Wioślarz drugi.

O! za życia tak prędko może nie pływali!


Wioślarz czwarty.

Płyń o łodzi, płyń z wiatrami,
Troski, burze, łza i fala,
Niechaj pozostanie zdala,
Zdala na zawsze za nami!!





XIV.
BIRUTA.
1331 — 1416.


Daleko morze — a góra nad morzem,
Wysoko niebo — gwiazdy na niém świecą.
Pomiędzy nieba, między wód przestworzem,
Wiatry jadą, chmury lecą.
Na górze błyszczy z ołtarza Praurimy
Światło niezgasłe wiekami —
A nad świątynią unoszą się dymy,
I wspinają do nieba czarnemi rekami.
U ołtarza,
Siedzi przed ogniem litewska dziewczyna,
Modli się cicho i ogień rozżarza,
Który jéj piękną i bladą twarz oświeca,

O Wejdalotko, poźna noc na niebie,
Czy sen ci powiek nie mruży?
I duchy chodzą? Czy nie strach na ciebie?
Nie strach ci wiatrów i burzy?
I wilcy wyją i puhacze krzyczą
O Wejdalotko, tyś sama — w téj porze
Czemuż twych powiek miękkich snów słodyczą
Noc ukołysać nie może!

Ktoś idzie? idzie — mignął cień zdaleka
Duch to zapewne w postaci człowieka,
Mara z wszelkiego świata,
Co z znajomemi witać się przylata,
Po nad łoże kochanki, po nad chatę brata?
Nie — to rycerz — spojrzała Wejdalotka blada —
Krzyknęła i w objęcia nieznanego pada
A ogień ciemno-czerwono się pali —
I przygasł całkiem kiedy się witali.
— Biruto! w koło pusto i ciemno,
Rzekł nieznajomy — Czy pojedziesz ze mną?
Koń na nas czeka — druhy nas zasłonią —
Ojciec twój nie wie — twoi nie dogonią.
Porzuć ten ołtarz — sto dziewic za ciebie —
Pół mojéj ziemi, całą ziemię moję —
Oddam Krewejcie, w świątyni zagrzebię.
I gniew Perkuna rozdroję,

Ludzie będą milczeli — krewom ja zapłacę
Złote świątynie postawię —
Wszystko im oddam — czego zażądają
Jednéj im tylko ciebie nie zostawię —
Już w Trokach ślubni czekają Swalgoni,
I szczęście długie.

— I kara Praurimy!
Rzekła Biruta cichym strachu głosem:
Kunigas z ludźmi nie walczmy i z losem —
Mnie do ołtarza przykuto od młodu
A choć dziś serce gdzieindziéj odwodzi
Przysięgam Bogom — powiedz czy się godzi —
Dla chwili szczęścia, które mi się śmieje
Wyrzec przysięgi i Bogów i wiary?
Nie los rozdzielił — zostańmy tak panie —
Zdala od siebie.

O! tak nie zostanie
Kiejstut bez ciebie! niech mnie zemsta kary,
Niechaj mnie ściga piorun Bogów Boga
Dam mu ogniska, kapłanów i modły,
A jeśli zechce w świątyni progów,
Spalę puszcze litewskie na błagalnym stosie.
Błagać, modlić się będę u świątyń przykuty —
Dam im wszystko, tak wszystko — wszystko prócz Biruty.


W Trokach czekają z weselem.
Jedźmy, niech na moję głowę
Zemsta, spadnie kara Bogów.
Słyszysz ten tentent konia, iż strzyże uszami,
I ku Trokom pogląda? Słyszysz chrzęsty zbroi —
Słyszysz dzwonki? mój sokół uderzył skrzydłami.
U progu koń mój, sokół, towarzysze moi,
Wszystko na ciebie czeka,
— A ja — jechać nie mogę —
Jedź Kunigas, jedź w drogę!
Droga twojego życia jasna i daleka.
Znajdziesz i dziewic do wyboru wiele
I z inną w Trokach odprawisz wesele,
Mnie porzuć tutaj u świętych ołtarzy.
Sercem tam mojém za tobą pogonię —
Nieraz łza spłynie po twarzy.
I w świętym ogniu utonie —
Bądź zdrów.

— O! nigdy — dochowałaś wiary
Na mnie przekleństwo i kary —
Rzekł i pochwycił rękami
Usta do ust jéj przyłożył
Pieścił jak dziecię i cieszył słowami,
I na koń biedną Wejdalotkę złożył.
A konia zwrócił ku litewskiéj stronie —

I tuman kurzu uniósł się za niemi —
Ogień ołtarza w oddaleniu płonie —
Blednieje, niknie i nic już na ziemi
Nic im nie świeci — W niebie gwiazdy świecą
I wiatry świszczą i obłoki lecą.

W Trokach Swalgoni, wesele,
I długie lata szczęścia i smutków tak wiele.
Po latach długich, po śmierci Kiejstuta,
Na brzeg rodzinny wróciła Biruta,
Gdzie ją pierwsze młodości przysięgi przywiodły,
Na odpoczynek i modły.

Tutaj kiedy świątynię wywrócono starą,
Ona pod jéj zwaliskiem z swym ogniem i wiarą
Spoczęła z Bogami swemi,
Ostatnia Wejdalotka na litewskiéj ziemi.

4 Sierpnia 1836 r.





XV.
KIEJSTUT.
1382.



I.

Między Wilnem, Trokami,
Stoją hufce rycerzy,
I mierzą się oczami,
I biją się słowami,
Nim miecz o miecz uderzy.

Z jednéj strony Kiejstuta,
Zmudź i Litwa po błoniu;
Z drugiéj, w zbroję okuta
Tłuszcz krzyżacka na koniu.


Stoi i pasie oczy
Po litewskiéj równinie;
Nim się miecz jéj potoczy
I krew po niéj popłynie!

Lecz wojska długo stoją
Milczą rogi do boju,
Czy się wodze ich boją?
Czy żądają pokoju?

Czy Jagiełło z krzyżaki
Co na stryja miecz wznosi,
Uczuł w sercu żal jaki!
Czy się godzi i przeprosi!

Z szeregu do szeregu posłańcy wybiegają —
Znać z ich miny, znać z biegu, że coś wodze knowają.
I w Witold do Jagiełły ze Skirgajłą spieszy
I Skirgajło wraca — idzie, wraca znowu.
A wojsko czeka, a Litwa się cieszy —
A krzyżak tęskni za częścią obłowu.

Lecz patrzajcie, — o cudo! oto Kiejstut jedzie:
To jego konik — żmudzin jak Biruta,
To szabla jego, to sługi Kiejstuta —
A to Skirgajło na przedzie.


Jedzie, stanął na błoniu,
Koń się zarył nogami,
— Czego stajesz mój koniu?
— Panie, zdrada przed nami —

I pies drogę zaskoczy,
I wyjąc przed nim pada;
— Kniaziu, wyje tam zdrada,
— Kniaziu wrog tam otoczy! —

I sokół mu na ręku
Siadł, zabrzęczał dzwonkami —
I w smutnym mówił jęku:
— Kniaziu! zdrada przed nami!

Kiejstut nie słuchał ni psa ni sokoła,
Ni konia swego, ni swojéj drużyny.
— Kiejstut się zdrady nie boi! zawoła:
Kiejstut na pokój spieszy do rodziny.
A kiedy życia wrogi mu nie wzięły:
Nie wezmą swoi!
Rzekł, konia zacina.
A za nim wierne psy jego jęknęły
I wierna jego westchnęła drużyna.
Poszedł — A ledwie do obozu nogą —
Obóz się ruszył, gruchła wrzawa silna —
Wojska Jagiełły poleciały drogą —
Pędzą z Kiejstatu do Wilna

Wojsko litewskie zostało w milczeniu,
Wojsko bez wodzów, jak ciało bez głowy,
I stali smutni, w rospaczy, zdumieniu,
Jak nad jeziorem stoi obłok płowy,
Jak wierzba stoi nad grobem Litwina,
Jak matka stoi nad mogiłą syna.

II.

Biada Kiejstucie! o biada —
Nie darmo jęczał pies twój ulubiony
I sokół, ręką Biruty pieszczony,
Nie darmo krzyczał na wyjeździe: zdrada!
W Wilnie ci łańcuch włożyli na nogi,
W Wilnie cię z synem twoim rozdzielili,
W Wilnie z pokrewnych — zrobiły się wrogi
Z traktatów zgody więzienie zrobili!
O! bieda tobie wojowniku stary!
Czyż ten włos siwy i czoło zmarszczone,
Ręka; co siekła Niemcy i Tatary,
W boju nietknięte z wojen ocalone,
Długie więzienie jako rdza rozkruszy?
A twoje serce co biło pod stalą,
Ciężarem smutki i rozpacz przywalą?
Czyż w głębi twojéj nieugiętéj duszy,
Jak w zamek, wrogów niedobyty dłonią,
Pierwszy raz wejdą, po czasu ruinach,

Łzy, których wysokie powieki nie ronią?
Łzy po Birucie, Witołdzie krainach,
Łzy których bole język nie wypowie,
Pierwsze łzy twoje i śmierci posłowie!

W głębi więzienia, z słomianéj pościeli,
Brzękły Kiejstuta kajdany;
A przy drzwi lochu służalcy wlecieli,
Jeden niósł puhar na poły nalany,
Drugi szmer, trzeci topor z Niemców stali,
Weszli — i u drzwi jeszcze się wstrzymali
I patrzali i milczeli.

— Starcze! — rzekł wreście jeden do Kiejstotu;
Jagajło przez nas przysyła ci dary:
Oto jest czasza z napojem zatruta,
Oto sznur, topór — wybierz rodzaj kury!

Jużeś się nażył i nabił na świecie,
Nam teraz ustąp, a sam idź na góry —
Gdzie jeszcze z braćmi Niemców bić będziecie,
I gnać za psami jelenie i tury,

Kniaź Jagajło śmierć na zgodę swata,
A pomnąc na krew, co w twych żyłach płynie

Trzy bramy daje do wyjścia ze świata,
Lecz z tych trzech jedna nie minie.

A Kiejstut stanął wstrząsnąwszy łańcuchy,
I po więzieniu rozszedł się dźwięk głuchy,
Jak kiedy piorun uderzy w oddali,
I huk w powietrznéj rozbije się fali.

Ręką ciężkiemi okutą kajdany,
Porwał pachołka, przycisnął do ściany,
A z gniewnego, rzucając we dwoje,
— Oto rzekł, płaca za poselstwo twoje!

Potém go depcąc okutemi nogi,
Krzyknął: powiedźcie psy panu swojemu,
Że mego karku nie tknęły się wrogi,
I wam się nietknąć i nietknąć się jemu!
Jeśli po życie przysłał was zbrodniarze!
Kiejstut za błąd swój, sam siebie ukarze!

To rzekł i znowu wstrząsając kajdany,
Ciężkie żelaza na szyję zarzucił —
I targnął niemi — i krwią swą oblany,
Bez jęku nawet martwy się wywrócił —
A słudzy stali wzrok mając wlepiony,
Patrzą nań, pragną i zbliżyć się boją. —


III.

Na Świntorohy zgliszczach stos Kiejstuta płonie —
Na stosie, sługi jego, psy, sokoły, konie,
U stosu, mała w nieszczęściu drużyna
Cichemi łzami zmarłego wspomina.
Już płomień pożarł wnętrzne stosu drzewa
I garść popiołów z Kiejstuta została —
Popiołu, któren wiatr w stronę rozumu,
W którą dusza uleciała.

Nagle krzyk w dali słudzy usłyszeli —
Krzyk znany, w sercach boleśnie odbity.
I znana postać zbliżyła się w bieli,
Znana im postać kobiéty —
To ona! Żona Kiejstuta,
To Biruta.

Biada Jagajle, wołała zdaleka:
Biada tym, co się krwią własną zbroczyli!
Niech w każdym kroku, uczynku i chwili,
Równa ich zdrada i stos śmierci czeka,
Niechaj ich bogi opuszczą rodzime,
Niechaj ich zdradza każdy krok po ziemi —
Żony uściski, uśmiechy dziecinne —
Zdrada niech idzie z niemi i za niemi.
Kogo kochają, na kim ufność kładą,
Niech im zapłaci niewiarą i zdradą!...


Ostatnie słowa w jéj piersi umarły,
Rozpacz z jéj oczu wypłynęła łzami —
Wtém nagle niebios szaty się rozdarły,
Piorun błysnął nad zgliszczami —
Ziemia się wstrzęsła, rozdarła na dwoje —
I stos zamknęła w zimne łono swoje.





XVI.
ŻYCIE I ŚMIERĆ.



Morte! sin fine al mio dolore!
Petrarca.

Noc! tak — noc jeszcze, nieprędko rozświta,
Nie prędko w mury więzienia,
Promyk słońca ulotny, ukradkiem zawita
Spójrzeć na boleść naszą, łzy i cierpienia!
O! nocy w twojém łonie milczenia; swobody,
Wędrują duchów narody.
I odrodzoném życiem oddychając chwilę,
Budzą się świat obejrzeć i znów spać w mogile.
Nie jedną z świata męką odegnana dusza,
Zlatuje z niebios, grobu popioły porusza,

I w dawnéj sukni, raz jeszcze się wlecze
Na miejsca dawnych roskoszy.
Lecz gdy wspomnień przeszłości płomień jéj dopiecze
I znowu z ciała mękami wypłoszy,
Leci, ziemską powłokę otrząsnąwszy z siebie,
Ziemskich cierpień, roskoszy zapominać w niebie!

O! nocy — twoim osłoniętych cieniem
Ileż smutków zasypia, roskoszy się budzi,
Ile modłów za tobą ulata ze drżeniem
Do Boga od ludzi!

Gdy dniem długim znękany, na twardéj pościeli.
Człowiek życia kajdany zrzucić się ośmieli,
Ty udręczonéj myśli zsyłasz mar tysiące;
W nich wspomnienia młodości ozwą się gorące
W nich sklejone obrazki z wypadków miliona
Trzeźwią duszę, do swego przytulając łona!

O! noc jeszcze — ach! czemuż noc skończyć się musi,
Tak jak się wszystko skończyło!
Czemuż dumną swą władzą, dumna swoją siłą,
Na wieki słonecznego światła nie przydusi?
I nad światem objąwszy czarne panowanie,
Z nim razem nas w bezdenne nie strąci otchłanie!


Skończylibyśmy wszystko, a dziś cierpień tyle
Truje życia naszego nieprzeżyte chwile.
Dziś! o myśli okropna! dziś życia kajdany
Ciężą nam tak nieznośnie, dręczą nas tak srogo,
Że za zgon jeden, za zgon pożądany,
Wieczność, ach! całą wieczność dalibyśmy drogą.

O! pamiętam, w dzieciństwie, w owym wieku złotym
Nie takie miałem chęci, nie myślałem o tém,
Dawniéj, gdy się spać kładłem, gdy matka troskliwa,
Żegnając mnie w łóżeczku ciepluchném okrywa,
Prosiłam Boga, jawnie i skrycie
Tylko o życie!

A dziś, czasie przeklęty! dziś gdy na pościeli,
Leżę bezsenny, z każdą konający chwilką,
Dusza o nic się więcéj modlić nie ośmieli
Chyba o jedną śmierć tylko! —





XVII.
NIEULĘKNIONY.



Słońce wstało łzą krwawą zlane mając lice
I niebo czarne, groźną wróży nawałnicę.
Na wozie wiatrów obłok od północy płynie
A chmur seciny, jego nieznużeni gońce,
W ciemne zasłony kryją zakrwiawione słońce
I resztę światła niebios wydarły dolinie.

Na górach, które siwe wierzchołki wyniosły
Nad świata burze i pogody świata,
Wiry śniegów żeglują powietrznemi wiosły
Jak powiewna skał dzikich wzlatujące szata.


Strzeliły gromy; śmierci oblane płomieniem
Niebo, gniewne na ziemię obróciło oczy —
Człowiek, ów dumny robak uklęknął ze drżeniem
I wzrok nieśmiały po niebiosach toczy.

Lecz był jeden, co gardził światem i zniszczeniem,
Niezlękłém okiem patrząc w pioruny i burze.
Ten poszedł, stanął na wysokiéj górze
I świat powolném obwinął wejrzeniem.

Trzeba go było widzieć! — nad burze i gromy
Wzniósł wzrok posępny, groźny, nieruchomy,
Kiedy bił piorun on niezmrużył oka,
A kiedy błyskawicą niebo się rozdarło
I zajaśniała przestrzeń, bezdenna, głęboka,
On powolnie źrenicę wiodąc obumarłą,
Wzrok przenikliwy zatopił w niebie
Jakby przed śmiercią, za życia jeszcze
Chciał tam opatrzeć miejsce dla siebie.

Warknęły burze, lunęły deszcze,
Stał nieruchomy i śmiech szatana
Usta mu krzywił zsiniałe.
Niebo się nad nim trzaskało całe,
Ziemia się chwiała ogniem oblana —
On stał jak posąg, nie drżał, nie jęknął,
Przed gniewem bożym nie klęknął.

Ucichły burze i już zdaleka
Chmur czarnych wojsko ucieka,
I słońce jakby w poranku
Błysło w obłoczków pozłacanych wianku.

On, spójrzał znowu w około,
Ścisnął usta, zmarszczył czoło,
Pytał się nieba czy koniec burzy,
Czy się więcéj nie zachmurzy?

Czy już po wszystkiém? Potrząsnął głową,
Spojrzał na ziemię, na ludzi, domy,
Drzewa zielone, skał szatę płową,
Spojrzał i stał nieruchomy. —

Rzucił wzrok niżéj — przepaść milcząca
Łakome paszcze rozwija,
I potok szumiąc z góry się strąca,
Czarna go bezdnia wypija.

Długo tak, długo, błędny wzrok toczył
Dołem po ziemi, górą po niebie —
Wtém spojrzał w siebie — przeląkł się siebie,
Zadrżał i w przepaść skoczył.





XVIII.
GERHARD RUDA.
HISTORYCZNE.
Rok 1320.



Na koń w imię Boże!
Kto krzyż nosi na zbroi,
Kto szablą władnąć może,
Na koń bracia moi!

Powrócim w jeden dzień,
Narabujem, nasieczem,
Wytniemy pogan w pień,
A sami ucieczem!


Hej wielu jest tam was?
Czy wszyscy? stańcie w rząd.
Mil kilka Litwa stąd,
A prędko leci czas!

Czy wszystko jest gotowe?
Na koń i w imię Boże,
Bo niejeden z nas może
Dziś położy tam głowę.

— Nie! przerwał Gerhard Ruda,
Wskazując krzyż na zbroi,
Krzyż pogan się nie boi,
Krzyż wszędzie robił cuda!

A tu cudów nie trzeba,
Miecz w ręku, w sercu gniew;
Wszak braci naszych krew
Woła pomsty do nieba!

W drogę! nim miecz spragniony,
Krwią pohańców napoję,
Pieśń do Bożéj obrony
Zanuć, zda się na boje!

Zaśpiewali Krzyżacy głucho, smutnie, dumnie,
A szable, o żelazne bijąc się pancerze,

Dźwiękom pieśni pobożnéj wtórowały szumnie.
Śpiewali długo, długo i śpiewali szczerze,
Bo gdzie o życie w sercu tleje trwoga,
Tam szczere modły wznoszą się do Boga.
Tylko Gerhard nie śpiewał zakryty przyłbicą,
Jechał milcząc na boku, bił nogą rumaka,
Naglił go, potém chwytał ostrą uzdzienicą
I jak gdyby mu boleść dogryzała jaka,
Wzdychał ciężko, lecz westchnień nie słyszał nikt w koło
Ocierał łzy — nie! nie łzy! otarł z potu czoło!
Gerhard mógłżeby płakać? on co do kielicha
Mieszał nieraz krew jeńców na szumnéj biesiadzie,
On co tylko za bojem i mordami wzdycha
I niekrwawego miecza do pochew nie kładzie!
Nie! nie! to był pot z czoła — on płakać nieumie,
Serce męskie, pod zbroją okute stwardniało —
Nie mógł płakać, łza sprzeczna i męstwu i dumie.
W duszy jego, na łzy mu miejsca nie zostało.
Nie, nie! — Jadą krzyżacy, przez bory i błonia
Lecą, lecą i rzekłbyś spojrzawszy z daleka,
Że każden z nich przyrosły do swojego konia,
A koń i człowiek leci i ucieka.
Lecą i słońce wznosi się ku górze —
Litwy granica zbliża się co chwila,
Lecą jak pioruny w chmurze —
Do Litwy tylko mila.


Litwini gdzieś spokojnie,
Po pracy spoczywają,
I piosenki śpiewają
I nie myślą o wojnie!
A wojna krwią oblana,
Leci z mieczem wzniesionym,
Padajcie na kolana,
Biada zwyciężonym!
Z obcych krajów spokojnie,
Cichy wietrzyk powiewa,
I jakiś ptaszek śpiewa,
Śpiewa — lecz nie o wojnie!
W Litwie cicho, wesoło,
Drzewa w zielonym stroju,
Owocem strojne czoło,
Przeglądają w zdroju.
W Litwie obchodzą święto,
W Litwie palą ofiary,
Nieść bogom letnie dary,
Weselić się zaczęto.
A wojna krwią oblana,
Leci z mieczem wzniesionym,
Padajcie na kolana,
Biada zwyciężonym!
Któżby myślał o wojnie, ktoby w nią uwierzył,
Kiedy pokój dokoła otoczy skrzydłami?

Czyż kiedy piorun z nieba bez chmury uderzył?
Czy przyszła burza sama nie idąc z chmurami?
Czyliż z czarą na stole, gdy świat się uśmiecha,
Kiedy wszyscy weseli dają sobie dłonie,
Kiedy gniew, smutek, zazdrość na dnie czary tonie,
Każdy myśli o wojnie prędko nie odpycha?...
Lecz biada wam co w ciszy łagodnéj dokoła,
Przyszłéj burzy początku nigdy nie widzicie,
Bo gdy grom, głosem nieba straszliwym zawoła,
Czy czas będzie przed burzą, unieść drogie życie?
Krzyżak czuwa i czeka zręcznéj tylko chwili,
Wyszpieguje sny wasze i podejdzie zdradnie,
Skryje miecz żebyście się śmierci nie bronili,
I na śpiących, bezbronnych krwi chciwy napadnie.
Wówczas... Tam ponad drogą tuman kurzu leci,
Spójrzcie! — Litwin nie patrzy, Litwin się weseli.
Spójrzał jeden ukradkiem, drugi, potém trzeci,
Potém jedni po drugich z pogardą pojrzeli
I śmieli się — Wiatr pewnie pędzi kurz zdaleka,
Bo nie słychać tententu, nie widać człowieka.
I znowu rogi chodzą znów wszyscy spokojnie,
Zapomnieli krzyżaków, nie myślą o wojnie.
Litewki im śpiewają, a starce nad stołem.
Gwarzą z siwémi na dłoni pochylném czołem.

Na drodze tuman opadł i wszyscy się śmieli
Z tych co w kurzu tumanach, krzyżaków widzieli.
Znów wesoło, spokojnie,
Ani myślą o wojnie.
Już słońce z jednéj strony nieba zachodziło,
Z drugiéj wieczór gwiazdzisty, szedł ku nim wesoły,
Z dniem gasnącym biesiadę czas ukończyć było,
Jednak pieśń brzmiała ciągle, dzban obiegał stoły.
Cóż tam znowu w tym lesie głucho się odzywa?
Czy stado koni na noc do domów przybywa?
Czy — znów cicho — Wiatr musiał zaszumieć w oddali,
Może z bliskiego sioła Litwini jechali.
Cicho! — Cóż tam przy blasku wieczornym połyska?
Czyli jakie na polach biesiadne ogniska,
Czy wilcy wyszli z losów z oczyma jasnemi?
Czy błędna jaka dusza włóczy się po ziemi?
Co tam? nic — cicho — ciemno — coś szumi zdaleka,
To wiatr, nigdzie nie dojrzysz zwierza ni człowieka.
Lasy głuche usnęły, usnął zwierz spokojnie,
I Litwini usnęli, nie myśląc o wojnie!
Smaczny sen po biesiadzie! Gdy uśniesz głęboko
Drugą widzi biesiadę, we śnie twoje oko.
Lecą czasze, napoje z nieba strugą płyną,
Wkoło wesołość, śpiéwy i śmiechy i skoki,
I pieścisz się szczęśliwy z twą lubą dziewczyną,
I — Miły po biesiadzie długi, sen głęboki!

Jedna Daszka nie spała, choć wszyscy usnęli,
Smutném okiem patrzyła, na całą biesiadę,
Łzy ciche ocierała, gdy się wszyscy śmieli,
I usta miała nieme, lice miała blade.
A w sercu smutek miała, który sen odgania,
I głową dotknąć nie da miękkiego posłania.
Cóż z serca Daszki mogło, łzy gonić do oka,
Młoda, piękna, zamożna, cóż jéj brakowało?
W sercu rana ukryta bolała głęboka,
Bo milczała i milcząc lała łez niemało.
Lecz nikt nie zgadł przyczyny
Łez dziewczyny.
Może kogo kochała? — lecz z licem róźaném,
Z jéj ustami, oczyma, kogoby kochała,
Gdyby tylko usłyszał że został kochanym,
Kochałby ją — a wówczas czegożby płakała?
A płakała jednakże! — nieraz nocną porą,
Gdy wieś cała usnęła, ona w oknie chaty,
Smutna w paluszkach jakieś obrywała kwiaty,
Lub leżąc na pościeli nieusnęła skoro.
I słuchała bezsenna jak lasy szumiały,
Widziała w oknie księżyc jak wchodził i znikał,
Od wieczora do ranka dumając czas cały
Usypiała gdy kogut nad rankiem wykrzykał.
Cóż jéj sen odbierało? zgadł kto choć raz przecie,
Co kiedy łzę lub uśmiech zrodziło w kobiecie? —

Ja nie wiem. Tylko czasem gdy po bitwie jakiéj,
Litwin zabrał w niewolą i przywiódł Krzyżaki,
Biegła patrzeć na jeńców niespokojném okiem,
Spojrzała i wracała tak smutna jak wprzódy; —
Może ją kiedy kochał jaki i Krzyżak młody?
Może — Był jakiś jeniec w tamtéj wsi przed rokiem.
Ale uciekł z niewoli, wszyscy zapomnieli,
Czy był kiedy w téj wiosce i czy go widzieli.
Tylko Daszka płakała — lecz nie po nim pewnie.
Krzyżaka mowa dzika i Krzyżaka mina,
Mogłyby cudzoziemskiéj wpaść w serce królewnie,
Nie córce Litwina! —
I gdyby się kochali, jakiemiżby słowy,
Upletli pierwsze, słodkie kochanków rozmowy?
Mógłżeby Krzyżak dumny z swego Boga, z krzyża,
Kochać pogankę, która w ojców wierze,
Kiedy on z sercem próżném czoło niebu zniża,
Czciła lasy i góry i czciła je szczerze? —
Krzyżaka Bogiem — rozbój, zdobycze, pożogi!
Na sercu Boga Krzyżak, a w sercu świat nosił.
Litwin gdzie okiem powiódł, wszędzie widział Bogi,
Wszędzie czcił ich i kochał, dziękował im, prosił.
Gdy z strumienia pił wodę, gdy w lesie spoczywał,
I kiedy go noc wiodła pod domowe progi,
W kamieniu, wodzie, niebie widział swoje Bogi,
Wszędzie czcił ich i kochał, dziękował im, prosił.
Gdy z strumienia pił wodę, gdy w lesie spoczywał,
I kiedy go noc wiodła pod domowe progi,
W kamieniu, wodzie, niebie widział swoje Bogi,
W szeleście drzew, w piorunie głos ich się odzywał.

Litwin w obronie tylko wzywał swoje Bogi,
A Krzyżak, Krzyżak lecąc z mieczem w cudze kraje,
Na mordy, wojnę, na krew i pożogi,
Swemu się bóstwu w opiekę oddaje.
Mógłże Krzyżak pokochać Litewską dziewczynę,
Mogłaż kiedy Litewka pokochać Krzyżaka?
Nie! — prędzéjbyś z orłami pobratał robaka,
Prędzejbyś z aniołami pobratał gadzinę;
Niżbyś, kiedy ich strumień krwi rozlanéj dzieli,
Litwę i Niemców z wrogów zmienił w przyjacieli!

Spali wszyscy a Daszka nie spała, schylona
W dłoń łzy swoje zbierała licząc jak padały,
I jak z każdém westchnieniem zburzonego łona
W serce, boleści nowe zaglądały.
Zdala tylko drzew głuche szumiały rozmowy,
I zdala księżyc tonął w niebieskiéj pościeli,
Zdala gwiazdy jasnemi połyskały głowy,
Zdala sowy, puhacze pieśń śmierci krzyczeli.
I pies strażnik domowy wył u wrót podwórza,
A drogą cichy tentent rozlegał się głucho;
Lecz gdy się dusza we śnie zmęczona zanurza,
Czyjeż posłyszeć może szum daleki ucho?
Daszka jedna słyszała tentent oddalony,
Daszka jedna widziała tuman na dolinie,
I myślała napróżno, kto jechał z téj strony,
W tak późnéj godzinie? —

Potém wiatr z lasu szumem przypędził zdaleka,
Niby dźwięki słów jakichś, niby gwar rozmowy,
Niby myśl jakąś cudzego człowieka,
Cudzemi ubraną słowy.
Cicho! — pies szczeknął i jęknął boleśnie,
I ustał — cicho. Znów gwar oddalony
Jakby rozmowa usłyszana we śnie,
Z któréjś oderwał się strony.
Cień mignął w oknie? Gałąź jarzębiny
Wiatr musiał nagiąć. Szelest u okienka?
Ptak może, rannéj kochanek godziny,
Zbudził się — W niebie już błyszczy jutrzenka.
Cichy głos, Daszki po imieniu woła?
Ten głos, znajomy? to nie głos Litwina.
Krzyżak? — Lecz Litwą otoczon dokoła,
Skąd tu? myśli dziewczyna.
— Daszko, chodź Daszko! — zabrzmiał głos stłumiony,
 Weź twoje suknie, przybyłem zdaleka,
 Po ciebie Daszko — Koń mój u wrót czeka,
 Na niebie ranek, a dalekie strony!
— Ty tu? Gerhardzie? krzyknęła dziewczyna.
 Ty tu? i po mnie? — Wypłakałam oczy
 Płacząc po tobie!
— Już świtać zaczyna,
 Prędzéj tu do mnie, ranek nas zaskoczy!

 I brzęknął zbroją, a na hełmie kita
 Pływała groźna, gdy potrząsał głową.
— Daszko, chodź prędzéj, bo na wschodzie świta,
 Koń niecierpliwy uderza podkową,
 Nuż kto wśród nocnéj ciszy
Konia lub nas usłyszy?
A Daszka stała jeszcze schylona i blada.
— Od ojca, od mych braci mamże iść daleko.
Ty mnie w drodze porzucisz za górą, za rzeką.
— Niewierzysz mi? nie wierzysz? Krzyżak odpowiada.
Jabym ciebie miał rzucić kiedy między wrogi
Skradałem się po ciebie pod Litwinów progi?
Chodź Daszko, ojciec stary umrzeć i bez ciebie,
Bracia twoi po tobie pewnie niezapłaczą!
 Prędzéj chodź, prędzéj, ranek na niebie,
Zginę, gdy mnie zobaczą!
Mamże wracać sam jeden, drogę maczać łzami,
Albo zginąć dla ciebie między Litwinami,
Chodź! — Już szła Daszka milcząca, wstydliwa,
Ledwie ją Krzyżak uczuł na żelazném ręku,
 Chwycił, uścisnął, jak piórko porywa,
 Niesie i na koń sadza pomaleńku,
I sam usiadłszy spina go ostrogą,
 Koń, Krzyżak, Daszka polecieli drogą.


Daszka płakała po rodzinnej stronie,
A łzy na zbroję żelazną spływały,
Ciekły po zbroi i w prędkim pogonie,
Po zbroi ciche na ziemię spadały.
A rycerz milczał, konia naglił nogą,
Sciskał dziewczynę i lecieli drogą.

Potém jéj szeptał — Nie patrz w tamte strony,
Nie patrz kochana, łzawemi powieki,
Nie żegnaj domku, ogródka na wieki,
Bo żal ci serce chwyci w twarde szpony.
Patrz na przód drogi, jak przy rannym świcie,
W koło nas, pola uciekają, gaje,
Jak wszystko nowe z dniem zaczyna życie
Jak się wesołém wydaje;
Jak coraz daléj z za gaju, z za góry,
Góra i lasek znów inny wyskoczy.
Jak tam płaszcz nocy zsuwa się ponury
I dzień niebieskie otwiera już oczy.
Nie patrz za siebie!
— Ach! pozwól, mój drogi,
Pozwól mi spojrzeć, tam tyle zostało!
Moje pamiątki, mój ojciec i Bogi,
I młodość moja i łez mych niemało! —
— Nie, Daszko, niepatrz! na przedzie przed nami,
 Piękniejszy widok — Ot tam za lasami,

 Jak gwiazdy gasną, jak się gonią chmury,
 Jak dymią chatki, jak sinieją góry;
 A tam — wieś tylko za tobą została,
Wieś leżąca w dolinie.
— Pozwól mi spojrzeć — wszak tam młodość cała
Biednéj zbiegła dziewczynie.
Tam — uchyl reki, niech obrócę głowę!
Raz tylko, proszę! potém choćbym chciała,
Góry i lasy zasłonią ją płowe —
Potém jéj więcéj nie będę widziała.
Uchyl téj ręki! potém świat do koła
Otoczy dziki, obcy, nieznajomy,
Inne pagórki, inne lasy, domy.
I oko tęskne na próżno zawoła,
Nie przyjdzie do mnie mojéj wioski chata!
Uchyl tę rękę — Raz tylko zobaczę;
Potém mię wwieziesz do cudzego świata,
Ja nawet więcéj po nich nie zapłaczę.
Tylko raz jeszcze pożegnam łzą moją,
Domek i wioskę, wzgórek i dolinę.
Chciała raz spojrzeć, lecz Krzyżak dziewczynę
Żelazną zasłonił zbroją.
— Nie, nie dam spojrzeć! ze śmiechem zawoła,
Targając konia, nagląc ostrogami —
Cóż tam zobaczysz? Resztki twego sioła
Które się palą za nami?

Cóż tam zobaczysz? Łunę na zachodzie,
Dymy jak w niebo snują się kłębami?
Krew, ogień, mordy zostały za nami,
A nasze szczęście na przodzie.
Ja cię wywiozłem, towarzysze moi
Spiących już dawno w pień wyciąć musieli.
Niezwracaj głowy, złóż tu ją na zbroi,
Jużeśmy kawał drogi ulecieli —
Polecim daléj! Tam nic nie zostało,
Poczémby płakać miały piękne oczy,
Płomień i miecze zniszczyły wieś całą.
A kiedy płomień z wrogami otoczy,
Z pod miecza w płomień, z płomienia pod miecze
Kto zbiegł od ognia, od nas nieuciecze!
Kochasz Krzyżaka, nie płacz po Litwinie,
Litwin i Krzyżak wrogami na wieki!
Sto wieków przejdzie, sto pokoleń minie,
A naszej zgody czas będzie daleki.
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki!
O! tak! wrogami! Daszka zawołała:
Prędzej z górami pożenią się rzeki,
Prędzej się z niebem zbieży ziemia cała.
Lecz ja? z uśmiechem na ustach zawoła,
Ja kocham ciebie, na resztę pamiątek
W duszy mi jeden nie pozostał kątek,
Ja chcę zobaczyć pożar mego sioła,

Chciałabym słyszeć moich braci jęki,
Chciałabym widzieć, jak płomień czerwony,
Chwycił w uściski, mój domek maleńki,
Jak spalił drzewka, spopielił zagony!
Chciałabym widzieć Krzyżaków biesiadę
Jak przy płomieniach grzeją się weseli —
Zawracaj konia, ja z tobą pojadę,
Wczas jeszcze staniem, tylko co zaczęli.
— Ty, ze mną, nazad? — szalona dziewczyno!
Więc ci już nie żal; ani wsi, ni domu?
— Dawne miłości, przed dzisiejszą giną,
Prócz ciebie, serca nie dałam nikomu.
Pojedziem nazad! chcę widzieć płomienie.
Ach! jakże pięknie nasza wieś się pali!
Zawracaj konia — po co jechać daléj?
Wrzucim w ten pożar ostatnie wejrzenie.
Zobaczym gruzy, zobaczym mogiły,
Zwycięskie pieśni z Krzyżakiem zanucę,
Zabawim chwilę, a potém mój miły
Z tobą gdzie chcesz powrócę.
Przemogły prośby i uścisk dziewczyny —
Krzyżak zawrócił, spiął konia ostrogą
I nazad z gór w doliny
Puścili się drogą.
Jechali długo, prędko, czasem z pod przyłbicy
Zajrzał Gerhard jéj w oczy. W oczach łez nie było,

Jaśniały jak dwie gwiazdy dwa oka dziewicy,
Jak dwie gwiazdy nad mogiłą,
Zdala łuna świeciła na niebie poranka,
Zdala dym wił się czarny unosząc do góry,
Czerwone nad pożarem zwieszały się chmury.
Patrzy Krzyżak, patrzyła Krzyżaka kochanka,
Oboje nie płakali
I ku wiosce jechali.
Daszka milczała, lecz jej dusza cała,
Suchemi oczy na pożar patrzała;
Piersi jéj szybko wznosiły zasłoną,
Milczała ciągle — byłaż zasmuconą?
Czy niekochała w swéj wiosce nikogo?
Czy jedna miłość objęła ją całą
Tak, że na inne miejsca nie zostało?
Niewiem — Lecieli drogą.
Uciekały doliny i lasy przed niemi,
Rumak pędził, kopytem nietykając ziemi,
Za niemi kurzu tuman, płomienie na przodzie.
 Jutrzenka na wschodzie.
— Stój! stój! Krzyżak zawoła,
 W imię Boga żywego,
Nie pojedziem do sioła,
 Litwini zwalisk strzegą.
 Krzyżaków niema już!
— Nie! krzyknęła dziewczyna,

Patrz, wszak Krzyżacy tuż,
Mord ledwie się zaczyna!
Czy boisz się zabijać, gdy się nikt nie broni?
A wolisz przyjść po łupy, gdy nie ma nikogo?
Patrz! niewidzisz Krzyżackich rycerzy i koni,
Jak pędzą drogą?
— Tam Litwini zwyciężcy, wołał Gerhard z cicha,
Nasi zginąć musieli, słyszę pieśń Litwina!
Pieśń ta, nie pieśń żałoby, naszą krwią oddycha,
Płomień już żółte głowy ku ziemi nagina!
Gaśnie pożar i wrzaski zagasły, dziewczyno
Nie bij mojego konia, wróćmy w dawną drogę!
Targnął, chciał wstrzymać, koń pędził doliną
I nieczuł cugli, tylko czuł ostrogę,
Leciał i leciał. Krzyżak z twarzą bladą
Próżno wartkiego zawracał rumaka.
Jechali prosto, tak jak wiatry jadą —
Siniały ręce, strach chwytał krzyżaka.
Już było blisko, wyraźniejsze krzyki
Tętniały w uszach zlęknionych rycerza,
Targnął znów konia — Napróżno! koń dziki
Nie czuł wędzidła i nogą uderza,
Łbem rzuca tylko, sroży twardą, grzywę,
Parska ognisty — leci prosto, leci!
Już widać Litwy gromady straszliwe,
Już bliski pożar na zbroi mu świeci.

A Krzyżak milczy i cuglami zrywa,
Koń bieży jeszcze, coraz daléj, daléj;
Kiedy na pierwsze zgliszcza wskakiwali
Pękły mu cugle — Daszka się odzywa:
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki!
Choć się ich serca przybliżą na chwilę,
Czas pojednania od obu daleki!
Kości ich nawet wrogami w mogile!
Teraz koń stanie. Tym zbroczonym nożem,
Gnałam go tutaj. Moim bogom dzięki,
Teraz już stanąć i odpocząć możem,
W koło Litwini! Czy słyszysz te jęki!
To miecz krzyżacki zostawił po sobie;
Widzisz ten płomień, zgliszcza i popioły?
Widzisz krwią naszą zapełnione doły,
Bogactwa nasze, naszych braci w grobie?
A tyś się został na zemstę Litwina!
Maszże krwi tyle ile tu dziś rano,
Naszéj krwi jedna wybiła godzina?
Czy masz łez tyle, ile dziś wylano?
Wpadli w tłumy Litwinów, koń stanął, dziewczyna
Skoczyła na bok prędko, wołając ku swoim —
— Kładźcie stos! niech się Bogom ofiara zaczyna,
Wiozę jeńca. Krwią zemstę dzisiejszą upoim!
— Patrz! zbladł przed śmiercią, drży jak listek cały
Na stos psi synu! przyszła twa godzina!

Długo się lały krew i łzy Litwina,
Krew, łzy Krzyżaka, dziś będą się lały!
Patrz! to wasz płomień po gruzach się wlecze,
Tę pościel Krzyżak usłał dla Litwina;
Widzisz krew — wasze wylały ją miecze,
Na stos go! na stos! na stos psiego syna!
Niechaj się spali, on, zbroja, koń jego,
Niech wiatr popioły rozniesie daleko!
Niech jęki z wiatrem w pustynie odbiegą,
Niech raz ostatni, powiodłszy powieką,
Widzi w około ślad zbrodni swych braci!
Niech śmiercią za śmierć, krwią za krew opłaci.

Prędko stos chwycił w ogniste ramiona,
Chwycił Krzyżaka i objął go cały.
Żelazną zbroję płomienie oblały
I kita hełmu upadla spalona.
I koń, iskrzącéj potrząsając grzywy,
Parskając nozdrzem, padł z swym panem razem.
Brzękło żelazo, ściśnione żelazem,
Koń nawet jęknął, padając nieżywy
On milczał — najstraszniejsze męki,
Nietknęły ciała, duszy niepaliły,
I ust nakłonić nieumiał na jęki,
Nad boleść więcéj miał dumy i siły.
Krzyżak się spalił — Daszki nie widziano.


Wstał drugi ranek, nie przyszła do sioła,
Bez niéj i trzecie przeleciało rano —
Próżno szukali do koła.
Mówił ktoś tylko, że w skonania chwili,
Uszu Krzyżaka doszedł głos daleki,
Jakby go z chmury duchy zanucili — —
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki! —
A w chatce Daszki, gdzie dawniéj mieszkała,
Znaleźli, między ostygłem żarzewiem,
Kości i reszty spalonego ciała —
Lecz czyje było? — ja niewiem. —





XIX.
ŚLEPA BABKA.



Jeden.

Komu z losu wypadnie
Zawiążemy oczy;
Każdy z nas w bok odskoczy
On niech zgoni i zgadnie.
A kogo zgadnie imię i nazwisko
Temu za niego oczy zawiążemy.
Uciekajcie! — nie tak blisko! —
Milczeć — każdy tak jak niemy,
Szczelnie usta niech zamyka,
Ciszéj jeszcze stawia nogi,
Prędzéj jeszcze niech umyka.
Z drogi! z drogi!


Ślepa babka.

Ani słowa! ani słowa!
Moje panie i panowie,
Ślepa babka już gotowa,
Uciekajcie! bo jak złowię,


Wszyscy!

Chi chi! cha cha!


Ślepa babka łapie.

A tuś bracie,
Niewyśliźniesz mi się z ręki,
Darmo mi się wydzieracie —
Czekaj, czekaj mój maleńki,
Zaraz zgadnę ktoś ty taki.
Czekaj, czekaj, wiem mój drogi,
Głowa mała — długie nogi —
Włosy miękkie jak lnu kłaki! — (myśli).

Jesteś sobie stworzenie ni Bogu, ni światu —
Na co żyjesz? — ja niewiem — coś zrobił dobrego?
Gdybyś nieużyteczny miał choć piękność kwiatu
Jeszczebyś wart był życia — Lecz ty do niczego —
Bez pożytku, piękności, jak kawał kamienia,
Nieumiesz ust otworzyć, ani myśleć głową,
Niezrozumiesz ni siebie, ani przyrodzenia,

Szkoda żeś się osiołkiem nierodził lub sową!
Nosząc imię człowieka, do tego nazwiska,
Więcéj mieć trzeba trochę, niż głowę i nogi. —
Trzeba mieć duszę, serce — ty co masz mój drogi?
Mów, bom ja nie niedojrzał zdaleka i zbliska.
Jesteś jakiémś dziwaczném mierności widziadłem,
Nie gorący, nie zimny, nie twardy, nie czuły!
Niewiem na co cię losy w te ciało okuły —
Wszak jesteś głupiec! prawda! a co nieodgadłem? —

Weźże chustkę, zawiąż oczy
I goń nas tu po sali.
Otóż będziem biegali,
Nim z nas kogo zaskoczy!


Głupiec biega i uderza się o ścianę.

Kto?


Wszyscy.

Chi! cha! cha!


Głupiec.

Kto ty? kto ty?
Aj aj! piec! złamałem nogę!
Zimne oblały mnie poty.
Więcéj biegać już niemogę! —

Kto chce, babką tu być może,
Co ja, to się spać położę —
Bezemnie się zabawicie —


Wszyscy.

Dobranoc.


Jeden.

Śpij tak mile
Jak spałeś całe życie,
Jak zadrzemiesz w mogile!


Drugi.

Teraz komu los padnie,
Ślepą babką zostanie,
Niech się zacznie bieganie —
Niech dogania, odgadnie —


Ślepa Babka (łapie).

A tuś! — trzymam za ręce,
Nie wyrwiesz się braciszku!
Stój, bo rękę wykręcę,
Chciałeś zemknąć po ciszku.
Wprzódy babką cię zrobię
I puszczę cię po sali —
Wówczas pobiegasz sobie

I my będziem biegali.
Stój cicho, niech odpadnę —
Zapachy jakieś w około.
I rączki jakie ładne?
I wymuskane czoło!
Co na ręku pierścieni!
Suknie leżą ulane!
Ach! dwie chustki w kieszeni!
Odgadłem — wnet przestanę.
Jesteś motyl mój bracie, sławny z twéj urody,
Niepomny na twą przyszłość, lecisz życia drogą.
Myśląc że tak jak dzisiaj wiecznie będziesz młody.
Że lata twych skrzydełek poczernić nie mogą.
Rano budzisz się z losem wojować o złoto,
W południe, winem bieżysz zalać słabą głowę,
Wieczór czułą i skromną przeciągasz rozmowę,
Z wcieloną twéj kochanki pięknością i cnotą!
A zawsze pełen dumy, w każdéj dnia godzinie,
Szczęśliwy! siebie mienisz największego z ludzi!
Lecz gdy młodość i piękność, daleko odpłynie,
Straszna się prawda wówczas w twéj głowie obudzi.
Ta prawda resztę twoich dni połknie łakomie,
Ujrzysz siebie nikczemnym, rzuci cię świat cały,
A wspomnienia w twém sercu tlejąc niewidomie,
Resztki twojego życia będą pożerały.
Dziś, u kolan kobiety, za stołem, zwierciadłem,

Całego twego szczęścia koniec i początek,
Potém, zostanie tylko blady trup pamiątek
I żal po życiu — a co? nie odgadłem? —
Chustkę wiążcie na głowie,
Ślepą babką witamy!
I znów daléj zmykamy.
Z drogi, z drogi panowie.


Wszyscy.

Chi chi! cha! cha!


Ślepa Babka (łapie kobiétę).

Złapałem! niech się pani wstrzyma.
Złapałem i odgadnę ślepemi oczyma,
Po téj rączce maleńkiéj, po tém serca biciu,
Poznałem cię najdroższa! — jak niepoznać ciebie?
Ciebie, któraś jak słonce błysła w mojém życiu,
Jako słońce, na mglistém zawieszone niebie.
Na jawie, we śnie, na ziemi, w mogile,
Po cząstce włosów, po nóżki stąpieniu,
Z powietrza, którém oddychałaś chwilę,
Poznam cię wszędzie! — ach! i po milczeniu
I po ust słówku urwaném w połowie
Poznam cię luba, niewidząc oczyma.
Poznam gdzieś była, chociaż ciebie niema,
Serce i dusza twe imię mi powie!

Ale — (zdejmuje chustkę z oczu)
— Przepraszam! — cóż mi się marzyło!
Wszak to nie ona! — Serce było w błędzie.
W głowie i duszy tak jéj pełno było,
Że ją widziałem i w każdym i wszędzie.
Raz drugi chustkę kładnę,
Teraz się nie omylę
I wnet, wnet, ot za chwilę
Złapie kogoś i zgadnę.


Wszyscy.

Chi chi! cha! cha!


Jeden.

Tylko skoro!


Drugi.

Ja tu jestem, tutaj blisko —
Złap, sam powiem ci nazwisko!


Kobiéta.

Stój! — tam w kącie świece gorą,
Poparzysz sobie ręce.


Jeden.

Aj! już się nie wykręcę!


Drugi.

Na lewo, idź pół kroku,
Tu, tu! jakże umyka!
Ot tam stanął na boku,
Tam, około stolika.


Ślepa Babka, (łapie)

A tuś! trzymam za poły,
Zgadnąć tylko wypada.
Ktoś widzę niewesoły,
Nie śmieje się, nie gada.

Znam pierścień ten! ogniwo łańcuchów, którem
Przykułeś się do żony, do życia, do ziemi,
Przykułeś duszę twoję do świata i ciała,
Zakląłeś ją, ażeby w niebo nie leciała.
Zakląłeś serce twoje ażeby zuchwale
Niepuszczało się więcéj na nadziei fale! —
Ten pierścień objął w koło i życie i duszę,
Wyssał twoje marzenia i myśli dziewicze. —
Ten pierścień dał ci uczuć największe słodycze,
Lecz on także pokaże najsroższe katusze! —
Po owéj wielkiéj chwili, w któréj twoje życie
Zamknąłeś, niepamiętny na przyszłe twe lata,
Gdzież się podziało szczęście spodziewane skrycie?
Wszystko nudy, niewoli opasała szata.

Dziś ty i twoja żona, kiedy tęskném okiem
Patrzycie w przyszłość cieniem okrytą głębokim.
Ostatnią tylko myślą osładzacie bole,
Że jedno prędzéj umrze, a drugie zostanie.
Toż to szczęście małżeńskie? — mój kochany panie,
Jeśli tak, ja bez żony obchodzić się wolę.
I łudząc się do śmierci, mieć zawsze nadzieję,
Nadzieję, którą przedewszystkiém kładłem.
Bo szczęście porwą chwile, szczęście czas rozwieje,
Nadzieja trwa — Cóż panie? albo nieodgadłem?
Proszę chustkę wziąść odemnie
I omackiem, pomaleńku,
Złapać mnie, a mając w ręku,
Odgadnąć wzajemnie.


Wszyscy.

Cha! cha! —


Jeden.

Ślepa Babka drzémie,
W prawo —


Drugi.

W lewo —


Trzeci

Stół!


Czwarty.

Tam ściana! —


Ślepa Babka, (łapie kobietę)

Stój! stój! pani kochana —
Muszę zgadnąć twe imię,
Bo chodzić nie mogę dłużéj —
Zaraz zgadnę — suknie, ręka! —
I ten warkocz włosów duży —
I ta nóżka tak maleńka
Którą depczesz moję nogę? —
Ej! dalipan nieodgadnę —
Co nie mogę, to nie mogę —
Wszak — musisz być dziewczę? — ładne? —
Musisz być dziewczę, dziewczę, co jak kwiat poranka,
Obudzasz się dopiero i otwierasz oczy,
A świat w każdym ci chłopcu przysyła kochanka,
A każdy ci kochanek łzą powieki mroczy. —
Biedne i najszczęśliwsze stworzenie na świecie —
Wzdychasz do męża, męża? — spytaj mojéj żony!
Zdaleka jasno błyszczy mąż wasz upragniony,
Lecz poczernieje jak go zbliska zobaczycie.
On, kiedy wasze serce za kochankiem wzdycha,
Pomiędzy nim a tobą siada na dzień cały —
Ciebie, zamyka w domu, jego precz odpycha —

Ty płaczesz? łzy go twoje nie będą bolały —
Na łzy z nim nie wojować, on ich nie ma w duszy,
Żalom twym nie uwierzy, prośbą się niewzruszy —
I ty piękna dziewczyno z dzisiejszego tronu,
Chciałabyś wpaść w niewolę — w niewolę do zgonu?
I ty za chwilek parę przedasz całe życie?
O! dziewczę, ty niewzdychaj — i twój ulubiony
Nie będzie lepszym od nas. On i dzisiaj skrycie
Łasi się, by królować — Zamienicie trony! —
Drżysz? co to? może płaczesz? Jak służebnik nowy
Wziąłem w ręce niezgrabne twe szklane marzenia,
I rozbiłem o prawdę — Słuchaj łyséj głowy —
Lepiéj żem stłukł zawcześnie, ręka przeznaczenia
Srożéj rozbija dziewcząt ułudy nietrwałe.
Dziś wolna jesteś — dziś anioł kobiéta!
Życie do ciebie należy jedynie —
Nikt o rachunek z niego niezapyta,
Jak i kiedy przeminie.

Dziś możesz się nabawić ze szczęścia widziadłem,
Dziś marzyć, wybrać, usnuć, możesz jeszcze tyle.
Dziś — Jeśli cię kochanek pokocha na chwilę
Uwierzysz mu i zginiesz! a co? nie odgadłem?...

Zawiąż twoje oczęta,
Pozwól — ja sam to zrobię,

Główka może ściśnięta?
Czy nie boli skroń tobie?
O! o! Babuniu miła,
Tobie nikt nieuciecze,
Żebyś się uzbroiła
I w płomienie i w miecze;
Przez miecze i ogniska,
Biegłoby chłopców tyle!
Każdy by dobiegł zbliska —
— Uciekliby za chwilę.


Wszyscy.

Ot już kogoś złapała!


Złapany.

Pewnoś mnie już poznała,
Mów tylko dziewczę ładne.


Ślepa Babka.

Do prawdy nie odgadnę.
Chyba może — chwileczkę! — ach! poznaję pana!
Pan to, co całe życie w księgach zatopiony,
Nocy trawisz nad niemi, spać kładniesz się z rana.
I budzisz się znów księgi garnąć z każdéj strony.
I uciekasz od kobiet, o świata wesela,
Zatopiony w przeszłości, przyszłości i niebie —

Na ziemi nie masz żony, ani przyjaciela
I niekochasz nikogo — nikt niekocha ciebie.
Pół świata imię twoje szydersko wspomina —
Drugie pół niezna ciebie — powiedz mi mój panie,
Kiedy nadejdzie życia ostatnia godzina,
Co z twéj mądrości zostanie!
Inni pójdą do grobu z szczęścia wspomnieniami
Ty — prawda! marzysz może, że po twoim zgonie
Dzieła twoje osiądą na pamiątek tronie,
Otoczone laurami!
Powiedz mi, mój poeto, wszak odgadłam ciebie?
Powiedz mi, co z téj pracy, co z twojego życia?
Co ze sławy po śmierci, gdy się dziś zagrzebie
Imię twoje nieznane w dalekie ukrycia?
Czy zadrżą kości twoje, kiedy kto na grobie,
Złoży łzę pracy twojéj — jeniuszowi — tobie,
Czy uczujesz pochwały? czy dusza twéj duszy,
Na sławę się pośmiertną za grobami wzruszy?
Powiedz, dla czego niesiesz wszystkie życia chwile
W ofierze za pogrobnych nadziei widziadła?
I za nadzieje — dajesz życia, czasu tyle,
Powiedz i przyznaj razem, wszakżem ja odgadła?


On.

Odgadłaś! Czemuż duszy pod ciała powłoką,
Nieujrzało, niezgadło, czarne twoje oko?

Czemu mi takie zadajesz pytanie,
Na które ja, świat cały, nigdy nieodpowie?
I ta życia ofiara na wieki zostanie
Zagadką niepojętą i sercu i głowie.
Spytaj tego kto stworzył i niebo i światy,
Dla czego stworzył światy i nieba i ziemię?
Dla czego ubrał kwiatki w różnobarwne szaty?
Dla czego w niebo patrzy, skał śnieżyste ciemię?
Spytaj morza dla czego pod brzegi przypływa,
Spytaj rzek dokąd idą, chmur dokąd biegają?
Spytaj gwiazd dla czego się po niebach tułają?
Dla czego niewidzialne spoiły ogniwa,
Światy i nieba — nieba i człowieka —
Czemu się człowiek wieczności spodziéwa,
Kiedy go bliska śmierć czeka?
Zapytaj Boga na co w duszy mojéj
Nieśmiertelności zaszczepił nadzieje?
Czemu ta żądza niezgaszona tleje,
Z śmierci urąga, czasu się nie boi —
Zapytaj czemu lecę tak wysoko
Gdym się tak nisko — na ziemi urodził?
Czemu się tęskne wzbija duszy oko,
Tam, gdzie prócz duszy, nigdy nikł niechodził?
Spytaj — a jeśli z téj strony mogiły
Pojmiesz odpowiedź, niemów jéj przed ludem!
Gdyby te tajnie światu się odkryły,
Bóg by się Bogiem, cud przestał zwać cudem.

Ten tylko jeden, co siedzi wysoko,
W serca tajniki, może rzucić oko —
Ten tylko jeden zna zagadkę świata —
Ten wie dla czego krótkie moje życie
W trudach bez celu stopniałe ulata;
Lecz ja, wy wszyscy — wy, wy nic niewiecie!
Dla sławy? powiesz — Tutaj sławy niema —
Któż był tak sławny, żeby go czas w pędzie,
Nie pogruchotał dumnego olbrzyma!
Patrz! Ludzką sławę możesz widzieć wszędzie,
Grzmi przez dwie chwile i uśnie na wieki! —
Nowi przychodnie przeszłe gwiazdy gaszą,
A nieśmiertelność, nieśmiertelność naszą,
Pożera czas niedaleki.
Człowiecze! sławy twéj nieśmiertelności
Policzyć możesz na lata, godziny!
Jéj niema — w grobie rozsypią się kości —
Jéj niema — ziemskie uwiędną wawrzyny —
Powiedzże teraz czemu życie całe,
Okrywam nudą i pracą, gdy w dali
Za tyle ofiar, nagrody tak małe,
Świat i czas mi obiecali?? —





XX.
WIEŃCE,
FANTAZYA.



Tęcza po niebiosach płynie!
Mgliste słońce odsłania oblicze spłakane,
Niebo chmury strząsnęło i nad wschodem ginie
Groźne burz czoło z obłoków utkane.
Świat cały teraz jak oblubienica,
Która łzami zalawszy czarne swoje oczy
Wkrótce szczęścia uśmiechem maluje swe lica
I błyska złotem rozwitych warkoczy,
Nad strumykiem, blisko chatki,
Na dolinie rosną kwiatki —
Jak druga tęcza na ziemi usłane,
Podniosły oczy niebios łzą oblane.

Ale niczém ich lica!...
Z chatki bieży dziewica —
To pierwszy tych dolin kwiatek —
Ledwie dziesięć żyła latek,
Jeszcze serce jej nie bije,
Jeszcze oko jéj nie żyje,
Jeszcze się pierś nie unosi,
Jeszcze w duszy młodej Zosi
Spokojnie, jak w jéj chatce.
Zawsze z matką, lub przy matce,
Jeszcze świata nie poznała,
I nic w świecie nie kochała,
Prócz matki i Boga.
Patrz! oto ubita droga
Prowadzi ku dolinie,
Tam strumyczek mały płynie —
Nad strumykiem kwiatki rosną,
Zimą nikną, wrócą z wiosną.
Zosia przybiegła — i niebieskie oczy
Po kwiatach toczy.
Ozdobiła włosy, skronie,
Róże przypięła na łonie.
Zreszty kwiatów plecie wianek —
Ach! szczęśliwy ten kochanek,
Komu wonnych kwiatów pączek,
Z miłych dostanie się rączek!

Lecz nie! zdaleka tam przy lasku
W zachodniego słońca blasku
Połyska krzyżyk kaplicy,
Tam obraz Bogarodzicy
Niebieskiém światłem jaśnieje!
Tam pierwsze Zosi nadzieje —
Tam co wieczory i ranki
Najpiękniéjsze nosi wianki —
Na ołtarz kładzie w ofierze,
Długie odmawia pacierze,
Obraz w mdłe przystraja kwiatki —
Ale jeszcze serce Zosi
O nic więcéj nie poprosi,
Tylko — o szczęście matki!!

Całe niebo w płomieniach, a ziemia przelękła
Przed panem panów uklękła.
I czoło niebios piorunem zorane,
W czarne chmury przyodziane,
Grozi światu zniszczeniem.
Już z bojaźnią, ze drżeniem,
W przepaściach światy się chwieją
Między bojaźnią, nadzieją.
Zlęknione Aniołów chóry
Przed Bogiem ugięły czoło —
Bóg skinął — a czarne chmury
Rozpierzchnęły się w około!

Po niebiosach tęcza płynie —
Słychać jeszcze grzmot w oddali;
Lecz już słońce ziemię pali,
Już jaśnieją na dolinie
Krasnych kwiatów świéże lica.
Od chatki bieży dziewica —
To pierwszy tych dolin kwiatek,
Piętnaście przeżyła latek.
Już jéj serce mocno bije,
Już jéj oko ogniem żyje,
Pierś westchnieniem się unosi —
A na twarzy pięknéj Zosi
Od róż kraśniéjszy rumieniec —
Ona siadła, plecie wieniec,
Siadła, ale zamyślona
Kwiatkiem nie zdobiła skroń,
A serce biło jéj z łona
I wśród splotów drżała dłoń.
Okiem biegła pod kaplicę,
A w oczach jéj znać tęsknicę,
W sercu bojaźń znać już srogą.
Patrzy, patrzy, aż ktoś drogą
Prosto od owéj kaplicy
Przybliża się ku dziewicy.
Młody, ładny — to kochanek,
I dla niego był ten wianek.

Jesień była — mgły niebo i ziemię pokryły,
Wichry północne zawyły.
Ostatnie wiosny pamiątki,
Lata ostatnie szczątki.
Drobne listki, blade kwiatki
Oderwane z łona matki,
Jak jedyne człowieka w nieszczęściu nadzieje,
Uleciały z wiatrami! W niebiosach się chwieje
Zaguby nieszczęść, klęsk brzmienie,
Na drżącą spaść mając ziemię.
I niebo z za mgły, jak z zasłon dziewica
Zapłakanego nie odkrywa lica.
Zgasł księżyc, gwiazdy się skryły,
Duchy w głębokie tulą się mogiły.
Na świecie smutno — ponuro — jak w sali
Gdy się tłum biesiadników od stołów oddali,
Ognie zagasną, wiatru konające tchnienie,
Zbitych lutni, puharów ostatki potrząsa,
Po podłodze kwiat wieńców rozerwanych pląsa,
I wycie tylko wiatrów odbija sklepienie.

Na świecie smutno, ponuro,
Chmura goni za chmurą —
Od kaplicy, odedrogi,
Ciągnie się lud mnogi.

Liczne światła migają,
Smutne pieśni śpiewają.
Jedni czarne wdzieli szaty,
Na drugich błyszczą ornaty.
W ręku ich krzyże, różańce,
Roztwarte księgi,
Kadzielnice i kagańce!
Nakształt czarnéj długiéj wstęgi
Wzdłuż pagórka, wzdłuż drogi,
Ciągnie się szereg mnogi,
I w oddali ginie....
Pieśń smutna w obłoki płynie —
A nad strumykiem w dolinie,
Łzawego oka, smutnego lica
Stoi dziewica —
Z zwiędłych liści wieniec plecie.
Jéj niema kwiatków na świecie!
Powiędły uczucia kwiatki,
Nie ma kochanka i matki!
Splotła listki, bieży drogą,
I ku trumnie się przybliża —
Kładzie wieniec, czoło zniża,
Boleść w sercu tłumi srogą.
Rozpacz duszę jéj przeszywa,
Zbladła, drżąca już się chwieje,
I upada nieszczęśliwa!

Z zimnéj trumny upadł wianek,
W trumnie leżą jéj nadzieje,
Jedyny serca kochanek.
Na tło niebios poranku wyjaśnione tchnieniem
Słońce ognistym wskoczyło promieniem.
W koło niego złocone pływają obłoki,
Jak łodzie na ocean popchnięte szeroki.
Nad niemi purpurowy płaszcz rozwija zorze,
A świat dnia oczekując oniemiał w pokorze.
Za gaikiem, na dolinie;
Kraśnemi otoczon kwiatki,
Posrebrzany strumień płynie.
Daléj chatka, a z téj chatki,
Łzawych oczu i lica,
Wyszła rankiem dziewica.
Na świat, na słońce spojrzała w około —
I świat się do niéj uśmiechnął wesoło.
Przed nią wszystko uklękło, jak przed panią świata,
Ale jéj boleść serce skrwawione ugniata,
W ręku ma spleciony wianek
Z smutnych kwiatów, jak smutna jej duszy tęsknica
Patrzy — tam widać drogę; nad drogą — kaplica....
Tą drogą dawniéj przychodził kochanek,
I tą samą do niebios powędrował drogą.
Już go łzy i wzdychania obudzić nie mogą,
Już go tęsknemi nie zwabi oczyma,
Bo go na świecie niéma.

Tak duma smutna dziewica,
Rzuciła wianek u proga,
Łzą wybladłą zlała lica.
Patrzy — patrzy — zdala droga —
Nad drogą stoi kaplica. —
Tu strumyk, tu świeże kwiatki,
Tam grób kochanka i matki.
Dla niéj niéma nic na świecie —
Bo na świecie sama jedna!
Cóż pocznie sierota biedna?
Komu kraśny wianek splecie? —
Ach! ostatni splotła sobie,
Z nim smutna usnęła w grobie,
A tam daleko; tam w niebie,
Wianek z niebieskich kwiatków znalazła dla siebie!





XXI.
ZAWSZE RAZEM.
FANTAZYA.



Twoje lica tak świeże, tak niebieskie oczy,
Twój włos złoty w ulotne zwinięty pierścienie,
I głosek twój jak arfy eolskiéj uroczy,
I łzy twoje — o biedna! i twoje westchnienie,
I wszystko, cośmy w tobie wielbili kochali,
I ty sama, zginęłaś w zapomnienia fali.
Na toż się było rodzić, w morzu życia płynąć.
Walczyć zburzą i gromem, by od gromu zginąć!
Proch z twego ciała w grobie, dusza będzie w niebie.
Ale ty — ty gdzie będziesz? gdzie ja znajdę ciebie?
O! duszę miałaś piękną! lecz cóż z twojéj duszy,
Jeśli się jéj świątynia na wieki roskruszy?

Znajdę tylko proch w grobie, tylko duszę w niebie,
A nigdzie — nigdzie ciebie!

Ty, tu byłaś na ziemi, jak ziemi królowa,
Byłaś dla niéj stworzona — tam — wyżéj — tam — wszędzie
W szacie chmur twoje łono i w wieńcu gwiazd głowa.
Z skrzydłami Cherubina, nie tak piękna będzie,
Jak tu była, gdy kwiatek ocieniał twe skronie,
I biała szata drżała na dziewiczém łonie. —
A z oczu — Boże! w oczach więcéj światła było,
Niż w dumném słońcu, które chce wieki królować;
I życia tyle — tyle — jakby pod mogiłą
Nigdy to życie nie mogło się schować;
I tyle ognia — tam go w piekle nie ma
Tyle, ileś ty swemi rozsiała oczyma.!!

Dawnożeśmy cię luba kochali, witali,
Dawnom cię ściskał, pieścił! dziś, gdzie szukać ciebie?
Proch tylko twój w mogile, dusza twoja w niebie,
A ty, ty już zginęłaś w zapomnienia fali!

O zginęłaś na wieki! — póki jeszcze w łonie,
Noszę życie, z niém pamięć w duszy mojéj skryta,

Jak nad gruzami zamków ranna gwiazda świta —
Ja umrę, twoje zemną wspomnienie utonie!

I nikt na téj szerokiéj, skamieniałéj ziemi,
Nikt, ktoby cię pamiętał, ktoby na twym grobie,
Szukał cię, wołał, wzywał powieki łzawemi.
I westchnął raz za tobą, raz wspomniał o tobie!
Patrz!czas leci i skrzydłem wszechwładném zamiata,
I ludzi i pamiątki i wielkości świata —
Tyś poszła, a ja pójdę — jakbyśmy nie żyli —
Urodzim się, pocierpiem — umrzemy w pół chwili!
A ziemia, jeszcze nam może
W swojém łonie pozazdrości,
Miejsca na zimne łoże?
Wyrzucą nasze kości.
I nowy jaki tułacz zstępując do dołu,
Zgniecie, rozsypie resztki naszego popiołu! —

Zginiemy!! — Zginąć było odwiecznym rozkazem —
Zginiem luba na wieki — Gińmy — byle razem!
I ginąć lżéj jest razem! — Niechby tam w mogile,
Proch nasz razem się zsypał — połączył na wieki.
Ach tu, tutaj nas przeszkód rozdzielało tyle!
Duszą byłem przy tobie — a ciałem daleki!
Któż wié? może mnie piekieł czekają katusze?
Niech się prochy połączą, gdy nie mogą dusze! —

Jeśli mają zapomnieć niech zapomną razem.
Ty i ja nierozdzielni — zginiemy oboje —
Obojem zaśniem dumnym przyciśnieni głazem.
Nad żywy uścisk świata, wolę łoże twoje
Zimne, ciche i ciasne! chyba we dwa wieki
Odgrzebie nas dłoń ludzi, ujrzą ich powieki,
A potém znowu długie, nieprzespane lata
Spać będziem, luba razem do skończenia świata.

A tam nad nami ludzie będą jeszcze żyli —
Tam człowiek feniks, co się odradza z popiołu,
Będzie się rodził, cierpiał, umierał w pół chwili,
Przekaże synom życie, sam zstąpił do dołu!

A ci synowie nad głowy naszemi,
Będą panami pięknéj, ukochanéj ziemi.
Będą witać jéj wiosny, płakać nad jesienią,
Zgadywać tajemnice, których nieodgadną,
Targać się na jéj prawa, których nieodmienią —
I roić nieśmiertelność, aż się w grób pokładną!!

Tam będzie wojna wrzała, krzyki rozlegały,
Będą śpiewy wesołe bujać po nad światem —
A my cicho, spokojnie, prześpim czas ten cały,
Póki z ziemi ostatniém niezbudzim się latem.
Wówczas! co za dzień będzie, ty wiesz jeden Boże,
Wszystko co kiedy zmarło, z tym się dniem obudzi,

I my porzucim długich wieków łoże —
I pójdziem razem z milionami ludzi.

W obłokach będzie stać Tron Najwyższego,
Ku niemu wszyscy korząc się przybiegą —
Z niemi ich czyny wszystkie, ich serca, ich dusze —
On dzielić będzie niebo lub katusze —
Śmierć albo życie! — Przy aniołów chmurach
W złotych gwiazdach wybranym swoim da mieszkanie,
U stopni swego tronu w lazurowych chmurach! —
Módlmy się luba! Straszne byłoby rozstanie —
O! i tam bądźmy razem! jakeśmy tu byli.
Jeszcze przez całą wieczność kochać się nam trzeba,
Bo tu, tu tylko nędzne żyliśmy pół chwili,
Wznieśliśmy się raz tylko — i upadli z nieba!!





XXII.
DWA SŁOWA.



We wszystkich mowach i w języku duszy,
Nad wszystkie są dwa słowa,
Jak w kroplach rosy po suszy,
W nich skarb żywota się chowa.

Jak dwie perełki w oceanie życia,
Jak dwie gwiazdki na niebie,
Swiécą nam od powicia,
Dwa słowa — Kocham ciebie.

Bóg kiedy stworzył człowieka,
Na ziemi, żeby uwieńczyć go w niebie,

Zabłysła nieśmiertelna po nad nim powieka,
Spójrzał i rzekł — Kocham ciebie!

Odtąd szczęśliwy na ziemi,
Szczęśliwy tak, jak w niebie,
Kto wyrzekł usty swemi:
Kocham ciebie!

Szczęśliwy tysiąc razy
Kto mówione do siebie,
Mógł usłyszeć wyrazy.
Kocham ciebie!

Najszczęśliwszy, kto mówił, słuchał i powtarzał.
Dźwięk ten na jego duszy pamiątkę wyciśnie,
Będzie mu przypomnieniem boleści umarzał
I w chwili zgonu nieba jutrzenką zabłyśnie.

Szczęśliwy kto od matki słyszał — Kocham ciebie!
Szczęśliwy komu ojciec błogosławił siwy,
Komu kocham powiedział przyjaciel w potrzebie —
Kto słyszał z ust kochanki, nad wszystkich szczęśliwy!

Szczęśliwy! Gdy świat murem stanął między niemi,
Oni świat łamiąc lecieli do siebie.

Albo żyć razem, lub nie być na ziemi!
I skonać słysząc, mówiąc — Kocham ciebie!

Ty, coś w twém życiu łzy tylko wyciskał,
Komu, nikt, nigdy kocham, nie powiedział,
O! choćbyś ziemi wszystką roskosz zyskał —
Jeszcze o cieniu szczęścia byś niewiedział.

Bo niema na ziemi i w niebie,
Ludzka i aniołów mowa
Dwóch słów, nad te dwa słowa —
Kocham ciebie!





XXIII.
DUMANIE.
NAD HORYNIEM.



I.

Dokąd płyniesz Horyniu? skąd płyniesz? dla czego?
Kto ci zakreślił drogę przez bory i smugi?
Kto podsyca twe wody, że dzień i noc biegą?
I kiedy przecie skończysz bez celu bieg długi?
Czyżbyś nie wolał tutaj, przy téj kępie w koło,
Stać sobie i napróżnym nie trudzić się biegiem,
Z warkoczem wierzb i lilij swawolić wesoło,
I pocichu rozmawiać z wiatrami i brzegiem?
Czybyś nie wolał w pięknym Horodźca ogrodzie,
Między klombami przesuwać się z cicha?

O! w Horodźcu tak miło i ludziom i wodzie,
Powietrze, ziemia, taką przyjaźnią oddycha,
Że ja gdybym był tobą, tambym się obrócił,
Popłynąłbym i został i więcéj nie wrócił.
A ty mi tylko cichym szmerem odpowiadasz
I wstydzisz się zapewne, że jak człek niestały,
Nie rad z tego, co posiadasz,
Płyniesz daléj — Lecz któreż brzegi cię wstrzymały?
Ty płyniesz jak my żyjem — Cóż nas zaspokoi?
Nas szczęście nie zatrzyma; szybkiéj wody twojéj,
Drzewa i łąki gdy się w zieloność umają,
Kwiaty, parowy, tamy wszak nie zatrzymają?
O! i my tak płyniemy w nieznane krainy,
I nas nic nie uwięzi, nic nas nie zatrzyma!
Ani chatka rodzinna, majowe doliny,
Ni przyjaciel, ni dziewczę z czarnemi oczyma!
Zawsze pragniemy więcej — Jestże to nam znakiem,
Że z jednakowym biegiem z dążeniem jednakiém
Wpadniemy w oceany — padniemy — i zginiem!



II.

I tu śmierć! i tu mogiły!
Gdzież ich niema? — Ziemia cała
Jeśli gdzie kości nie były
Krwią się lub łzami oblała!


A wszędzie ludzkie cierpienia,
Na jéj powierzchni leżą, lub spoczęły w łonie —
O! gdybyż z tego nasienia
Owoc szczęścia prawnuków mogły zbierać dłonie!
Bógdajby! Ale ludzi nieodmienią lata.
Będą się bić jak bili, płakać jak płakali,
Na grobach groby będą podwójne sypali,
Będą płakać i błądzić do skończenia świata! —

Tu kurhan za kurhanem — pamięć lat żałoby,
Straszna pamięć Boskiéj kary —
Skinął Bóg — pola, domy, sady i obszary
Wszystko zmieniło się w groby — !

Jeszcze dziś kości Szwedow śpią z mieczami w dłoni,
A nad ich głową zamiast grobowego krzyża,
Sosna czoło podniosła, gałęzie uniża
I niema litościwa mogiłę ich chroni.

U nas wszystko gościnne, jak Sławianów ludy,
U nas i ziemia wrogom, co ją pustoszyli,
Nie odmówiła grobu, gdy w skonania chwili,
Grobu tylko żądali za blizny i trudy. — — !



III.

Jeszcze jeden pagórek nadedrogą mały —
Mniejszy, młodszy od Szwedzkich stoletnich kurhanów,

Na nim gałęzie suche i krzyżyk zbutwiały —
To mogiła! Przechodniu chwilę się zastanów. —
Może masz łzę do zbycia, lub chcesz westchnąć z cicha,
Złóż tu łzę i westchnienie na nieznanym grobie
Rzadko tu kto z przechodniów zapłacze, powzdycha,
Jadą — idą — lecz każdy z nich myśli o sobie;
Nikt nie chce śmierci wspomnieć, bo się śmierci boi
I choć czyja powieka we łzy jest bogatą —
Nie zapłacze — Łez szkoda! nie jedna ukoi,
Własnego serca żale nad bolesną stratą. —

A u ludzi nic darmo — I na ich też grobie,
Zapłaczą chyba krewni, że nic niedostali,
Że nieboszczyk sam tylko pamiętał o sobie —
Zapłaczą, przeklną cicho — i wędrują daléj.

My westchnijmy u flisa biednego mogiły
Wszak i on był człowiekiem! Jego wszystkie lata,
Pracą tylko niewdzięczną i cierpieniem były —
I cóż za te ofiary pozyskał u świata?

Żyjąc litościwego nie znalazł nikogo,
Gdy tonął do ratunku nikogo nie było —
Po śmierci ciało jego rzucili nad drogą,
I niema nawet komu westchnąć nad mogiłą!! —





XXIV.
RYNGALA.
1392.



W Maryj-grodzie błyszczą światła mnogie
I tłumnie słychać odgłosy godowe,
I liczne poczty, strojne w szaty drogie,
Z wszech stron zaległy dziedzińce zamkowe
Krzyżacy, w sukni biesiadnéj, bez broni,
Krążą po zamku, spełniając kielichy,
A Zmudź i Litwa stojąc na ustroni,
Wzrok rzuca skryty na niewierne Mnichy,
Jakby się bała ażeby z ich dłoni,
W uścisku nawet cios niewypadł cichy,
Bo chociaż Witold znów się brata z niemi,

Choć Zmudź i Litwa losy jego dzieli, —
Krzyżak i Litwin wrogami wiecznemi,
Nic ich niezmieni nigdy w przyjacieli!
W Maryj-grodzie na zamku wesele,
Wasil Moskiewski córkę Witołdową bierze,
A silne z teściem na przyszłość przymierze,
Może na Witolda czele
Położy koronę Litwy.
Puhary dzwonią, a pieśń się rozlewa
Wesela razem, zwycięstwa i bitwy;
Przeszłość i przyszłość gniewa.
Nagle wśród gwaru, wesołości, wrzawy,
U mostu słychać; róg zajęczał silno —
— Któż śmie tak późno, w godzinę zabawy
Przybywać tutaj? I co mu tak pilno?
Czemu téj nocy nieprzespał na dworze?
Po co? od kogo? i kto to być może?
Tak się odźwierny, rozstając z puharem.
Odzywał mrucząc, przez ciasną strzelnicę,
I snów pijanych okutą ciężarem,
Próżno wytrzyszczał po za wał rzenicę —
Bo wśród ciemności nic widać nie było,
Tylko coś jakby odbłyski pancerzy,
Jak gdyby orszak czarniawy rycerzy,
Przed oczyma mu się sniło.
— Hola! zawoła, — kto tam w rogi dzwoni?

Moglibyście spać gdzie w mieście;
W zamku wesele, dość ludzi i koni,
I północ bliska nareście!
Któż tam i czego w nocy się dobywa?
Henryk Mazowieckie książę
Kiedy na godowéj sali
O przyjeździe Henryka wieść przechodząc głucha,
Z ust do ust, z ucha podana do ucha,
Doszła do siostry Witolda Ryngali,
Nagle jéj lica różane pobladły.
Rumieńsze potém, zsiniały na chwilę —
Usta zadrżały i ręce opadły,
I jakby swojéj nieufając sile,
Sparła się trwożna o kolumnę sali,
Nieśmiała spojrzeć, ani wyrzec słowa, —
Wtém cichość padła grobowa,
Ci śpiewać, tamci kłócić się przestali;
Książę Henryk wszedł do sali.
Witold poszedł ku niemu — cicho się witali,
I siedli i znowu szumna jak wprzódy biesiada,
I puhar krąży i pieśń się rozlega,
A Witold, cicho coś z Henrykiem gada;
A tłum Krzyżaków coraz to zabiega
Coraz to jaki z braci na podsłuchy
Wybiéży, przyjdzie i za niemi stanie
Lecz w wielkim gwarze tonie ich szeptanie

A twarzy zmiana, a ich ciała ruchy,
Tajnéj rozmowy nie zdradzą.
Czasem się śmieją, znów ręce podadzą,
To szepcą jeszcze, to patrzą po sali
A wzrok Henryka około przebieży
Po stropach sklepień, po twarzach rycerzy,
I upada u stóp, Ryngali.
I zawsze, ciągle, ognistą powieką
Krąży i znowu tam pada
Jak ptak w stronę obleci daleką
A w gniaździe swojém usiada.
Nareście Witold za rękę go ściska,
Coś jeszcze sobie wzrokiem powiedzieli;
Henryk przez tłum się przeciska,
A coraz okiem na stronę ustrzeli.
I błądząc niby po sali,
Zbliża się, zbliża, stanął przy Ryngali.

(W mieszkaniu Ryngali).

— Ryngalo!
— Książę, odejdź precz odemnie!
— Ryngalo! słowo!
— — Niechcę ani słowa.
Po tylu słowach zdradziłeś nikczemnie,
I myślisz jeszcze żem wierzyć gotowa,
Gdy znów będziesz szydził ze mnie?
Precz! pomnij, jestem siostra Witoldowa,

A choć mi nieba niedały być mężem —
Mogę choć bratnim pomscić się orężem.
Myślisz że słodząc zdradą i niewiarą,
Nowemi kłamstwy, zatrzesz kłamstwa stare?
Raz jeden pióra zostawiwszy w sieci,
Ptak już w nie więcéj niewleci.
— Czekaj i osądź — niechcę się tłumaczyć
Pójdę i więcéj przed Ciebie nie wrócę. —
Lecz czyż żalowi niezechcesz przebaczyć?
Czyż jakąm został taką ci porzucę?
A w twojém sercu zemsta co tak pała
Jedna już dla mnie została?
Nie? księżno, otom twój, jak niegdyś byłem;
Poszedłem wierny i wierny wróciłem.
Ubiegł czas długi i mnie ciągnął z sobą
Ludzie mną, losy rzucały
Lecz wszędzie, zawsze, tęskniłem za tobą,
Twój byłem zawsze i twój byłem cały.
— Kłamco! milcz, zna się dawno serce moje!
Wróciłeś, prawda — lecz jakżeś powrócił?
Co ten krzyż znaczy? co znaczą te stroje?
Tyś Bogu przysiągł, a świat już porzucił!
Ty jeśliś Mnichem! myśliszże skwapliwa,
Nie ujrzę w sercu ni w sukniach odmiany —
— Tak jestem Mnichem, Henryk się odzywa,
Jestem jako Mnich odziany,

Lecz Rzym za złoto zdejmie suknie moje,
I sam je zrzucę i zdepcę pod nogi!
Wyprę się mego, wezwę inne Rogi,
Byleby mieć rękę twoję!
Tak — król mnie, bracia w te suknie ubrali,
Lecz z królem z Rzymem ze wszystkiém na ziemi,
Będę walczył dla Ryngali.
Ach! powiedz usty i sercem swojemi
Że mi przebaczysz! Jutro, dziś, w téj chwili —
Zaraz nas kapłan połączy na wieki —
Potém ucieczem z tobą, w kraj daleki
Gdzieby Rzym, króle, bracia, nie gonili!
I tam żyć będziem ach! gdyby godzinę!
Choćby mi potém sto śmierci zadali,
Dziś szczęśliwy, jutro zginę —
I słodko będzie umrzeć dla Ryngali.
— Na co umierać — książę — prawdziweż to słowa?
Powiedz może ty znowu ucieczesz daleko
A z tobą moje nadzieje ucieką?
Tam znowu królów twych braci wymowa
Na długo ciebie odemnie oddalą;
Może na wieki rozerwą z Ryngalą?
— O! nigdy luba — dziś w nocy — w kościele —
Tyś moja — Witold — i Witold się zgadza
— Dziś, dziś — ach! powtórz czy mnie znów niezdradza,
Sen, marzenie, nadzieja i Dziś???

Gdy po długiéj rozmowie z Ryngali komnaty
Wyszedł Henryk. Zaledwie za próg rzucił nogę,
Rycerz jakby nań u drzwi zasiadał na czaty,
Stanął naprzeciw niemu i zastąpił drogę.
Rycerz, czarną miał zbroję, płaszcz na zbroi czarny
I w czarnych pochwach oręż zwieszony u boku,
A twarz, czarna przyłbica jak całun smętarny
Natrętnemu patrzących zakrywała oku.
Tylko czarnych oczów dwoje,
Świeciły przez jej szczeliny.
Jak oczy wilka, jak oczy gadziny
Gdy na pastwę patrzą swoję.
— Książę — rzekł z cicha rycerz do Henryka —
Jesteś kapłanem, który nim zostanie,
Jest nim na zawsze — świat dla niego znika
Miłość i przyjaźń i ziemskie staranie,
I ziemskie związki i boleści ziemi.
Z wszystkiém się żegna, z wszystkiém i wszystkiemi,
Kto przez próg świata stąpił przed ołtarze,
Kto przysiągł Bogu niech przysiąg dotrzyma.
Krzywoprzysiężcy przebaczenia niema.
Ludzie nim wzgardzą, a Bóg go ukarze,
Kto przez próg świata stąpił przed ołtarze —
Za sobą wszystkie rzucił związki świata.
Niema już matki, kochanki ni brata.
Bo przysiągł Bogu — A zdrajców Bóg karze —

Bóg — który swojéj nieda kalać wiary —
Ludzie — na swych ręku Boskie kary.
Pomnij! Zapłata czy mu niedaleka.
Dziś zrzucisz suknią — jutro śmierć cię czeka.
O! ciche było Henryka wesele —
Świadków niewielu i gwaru niewiele,
W nocy jak pogrzeb — przy świetle pochodni,
W nocy jak tajne dopełnienie zbrodni.
Ślub się przy skromnym ołtarzu odprawił
A ksiądz co ich błogosławił.
Pytał się trzykroć nowożeńców pary —
— Czyście innemi nie ślubili wiary?
Henryk się zmieszał od zgryzot i sromu —
I czuł jak krzywoprzysięgał zuchwale,
Lecz kiedy spojrzał na piękną Ryngalę —
Zawołał śmiało — nigdy — i nikomu.
Lecz lica jego zsiniały i zbladły
A sercem jego zgryzoty owładły,
I wśród uścisków nieczuł ich słodyczy —
I w pocałunku usta jego drżały,
Strach niepojęty, wielki, tajemniczy —
Przeczucia jakieś serce mu ściskały.
Usnął, a jeszcze na zmarszczonej skroni,
Strach siedział blady i sen jego kłócił,
We śnie uciekał od zbójców pogoni,
Szukając miecza ze snu się ocucił!

Spojrzał drżąc jeszcze — a u swego boku
Ujrzał na wspólnéj pościeli
Ryngalę śpiącą — tak jak śpią w obłoku
Spokojni niebios anieli.
I łza roskoszy jeszcze na jéj oku —
Błyszczała jasno — na ustach różowych —
Uśmiech przyszłości z nadziei wykwitał,
Jako fijołek na łąkach majowych.
Spojrzał i zadrżał, spojrzał i zazgrzytał
Chwycił za serce mocno biło.
Pragnienie usta paliło.
W głowie się różne kręciły obrazy
Przysiąg i śmierci, roskoszy, cierpienia,
I głos szyderski szeptał mu sto razy —
— Krzywoprzysiężcom nie ma przebaczenia!
Powstał i przetarł powieki strudzone
Powstał i spojrzał na żonę —
Jakby swéj zbrodni chciał umniejszyć winę
Jakby chciał sobie powiedzieć i niebu.
— Nie żal mi ginąć, jeśli dla niéj ginę —
A chwilę ślubu, od chwili pogrzebu
Takiego szczęścia trzecia chwila dzieli —
Lecz ledwie powstał, ogień co go palił
Zalał mu piersi, rozpłomienił głowę
I bezsilnego przykuł do pościeli.
A w dali jakby odgłosy grobowe,

Wołały z głębi nocnego milczenia —
— Krzywoprzysięzcom nie ma przebaczenia!
I postać jakaś w czarnéj szacie blada
Przeszła wołając — biada! biada! biada!

Oczy Ryngali zwolna się otwarły,
— Henryku rzekła sen miałam tak miły,
Długie mi lata roskoszy się śniły —
Chciała uścisnąć — on leżał — umarły —
A głosy z głębi nocnego milczenia,
Wołały, — zdrajcom nie ma przebaczenia!
A postać jakaś w czarnéj szacie blada,
Przeszła wołając — Biada! biada! biada!





XXV.



Kto swojego życia wiosną,
W drodze pamiątki rozsiewa —
Niech się w jesieni spodziewa,
Że z nich — łzy wyrosną.





XXVI.
W DZIEŃ POŻEGNANIA.
15 Kwietnia 1836 r.



Ludzie i losy,
Są jak wiatr i liście,
Czasem widują wzleciawszy niebiosy
I zakazane im Edenu wnijście,
Czasem niemi wiatr powionie
I lecą daleko —
Spocząć w zimnéj, obcéj stronie
Skąd już nie prędko losy ich wywleką,
Mówią — człek idzie za rozumem, wolą,
Gdzie chce dąży — skąd chce — stroni!

O! czyż człek swoją kieruje dolą
I cugle wozu życia w swojéj trzyma dłoni??
Inna ręka je puszcza, kieruje lub wstrzyma,
Swemi, nie jego rządząc się oczyma.
A biedny człowiek na życia rydwanie,
Siedzi i patrzy — nieraz widzi gaje,
Łąki i drzewa — chce spocząć — nie stanie,
Choć łaje koniom i woźnicy łaje.
Wóz leci ciągle — gdzieś w przepaści chłodnéj
Kiedy się konie, wóz i oś wywrócą —
Gdzież w stronie zimnéj, bezludnéj i głodnéj
Wóz i rumaki dopiero go rzucą.
A gdy z niéj wynijść zechce utrapiony
Żeby mógł zdążyć do raju swojego,
Znowu go porwą i w dalekie strony —
Biegą z nim znowu i biegą.
Nieraz on patrzy i nieraz on wzdycha —
Tam w gaju.
Przy ruczaju,
Domek się biały uśmiecha —
Domek biały, nieduży,
A w koło drzew gałązki,
A z komina się kurzy
A gołąbki i gąski
Spokojnie chodzą w koło.
Kwiatki na oknach witają go wonią, —

Wszystko tak lubo, wszystko tak wesoło —
Chce stanąć. Rumaki gonią —
I gdy się jeszcze raz spojrzeć obróci
Las czarny tylko stanął koło niego —
A on zapłakał, on się biedny smuci.
A konie biegą i biegą.
Nieraz mu dusza zboleje podróżna!
Tam w dolinie,
Rzeka płynie —
I witają go oczami,
I żądają go sercami,
A stanąć nie można.
Choć dom ten znajomy,
Choć duch ten go skrywał
Przed burzą i gromy,
Choć pod nim przebywał,
Roskosznych chwil tyle!
Napróżne żądanie,
I próżne łzy jego —
Wóz jeszcze nie stanie —
Bo rumaki biegą.
Niepadną aż — w mogile. —
A czasem do koła —
Kraina żałobna,
Ni człeka, ni sioła,
Pustyni podobna —

Na któréj roślina —
Ni zwierzę nie wzrośnie,
Skalista dolina.
Co w zimie i wiośnie,
Jednako milcząca,
Bez ruchu i życia,
Wóz skały potrąca
I piasków zamiecia.
A dusza podróżna,
Chce prędzéj biedz daléj,
Wylecieć z pustyni —
Niestety — niemożna —
Bo cugle wstrzymali,
Gdzie głowę odwróci,
Gdzie oczyma rzuci.
Smutno, jednakowo.
Szare niebo nad głową
Szara pod nogami ziemia,
Szaro, w oddaleniu,
A na posępném niebios sklepieniu,
Księżyc czerwony chmurą się zaciemia!
Wóz już stanął na równinie
Wiatr świszcze,
Leją dészcze.
Jak w sądnéj godzinie,
Gromy biją ponad głową,

Wóz stanął — albo powoli —
Gdy mu się ręka losu poruszać pozwoli,
Z pustyni jedzie w pustynie —
Zwolna, zwolna, jednakowo —
Jedzie i nieda stanąć, aż w śmierci godzinie
W szczęśliwą pokoju chwilę,
U bram nowego życia — na mogile. —





XXVII.
KOBIETA,
FANTAZYA.



I.

Kobiéto, królowo, szatanie, aniele,
Motylu, głazie, kwiecie,
Duchu z niebios w ludzkiém ciele
Nie ze świata, a na świecie,
Niepoznana, niepojęta,
Odmienna i jednakowa,
I słaba i nieugięta,
Niewolnica i królowa;
Witam cię gwiazdo, w młodocianém niebie,
Wiłam cię słońcem starości wieczorném,

Księżycem smutku bladym i pokornym —
Nic i wszystko! — witam ciebie!



II.

Witam cię wielką, na tronie —
Semiramis, Zenobią, Egiptu królowę[1],
Z wieńca dziewicy owdowiały skronie,
Korona zdobi ci głowę —
U stóp poddanych tłum mnogi,
Nad niemi wzrok twój ulata,
Stąpasz — a pod twemi nogi
Położyło się pół świata!
Aleś ty biédna z tą wielkością twoją,
Nikt cię niekocha, bo się wszyscy boją.



III.

Witam cię jeszcze w łachmanach, ubogą,
I łzy twe ciche, bolesne, ukryte —
Płaczesz chwil, które powrócić nie mogą,
Bo ręką czasu zabite —
Śpią na dnie przeszłości morza,
Codzień wyglądasz za niemi,
Codzień nadziei rumienieje zorza
Lecz prócz nadziei — nic nie ma na ziemi!

Bo chwila kiedy raz zginie
W wielkim czasu oceanie,
Nigdy, nigdy nie wypłynie.
Na zawsze w głębiach zostanie.
Witam cię nędzną, ubogą, nieznaną,
Z dzieckiem u piersi, a w piersiach z rospaczą,
Tutaj po tobie i łzy niezostaną.
Lecz cierpień twoich anieli zapłaczą.
Bo tam wysoko, na niebie, zdaleka!
Przeszłość twoja, wszyscy twoi
Wszystko u wschodu stoi,
Wszystko na ciebie czeka.



IV.

Witam cię jeszcze tłumem otoczoną,
Wkoło kochanki, czciciele,
Z młodych twarzy wite grono,
Przyjaciółki, przyjaciele —
Serce twe w przestrzenie leci,
Na ustach uśmiech się klei,
A nad główką twoją świeci —
Gwiazda nadziei.
Twoja myśl, w tańcu w piosenkach,
W białéj sukience, w bukiecie,
Niesie ją młodość na rękach,
Po zaczarowanym świecie.

Biédna! szczęśliwa! — Witam cię aniele
Jeszcześ nieprzedała siebie,
A w sercu twojém tak wiele,
Tak wiele cnoty jak w niebie.
Jeszcze cię usta ziemskie nieskalały,
Uścisk cię węża nie przykuł do świata,
Jak wyszłaś z nieba aniołku mój mały,
Jaką cię jeszcze śnieżna słoni szata.
Wszystkie łzy twoje śpią dotąd głęboko,
I smutki przyszłe na dnie serca leżą,
Duszę masz w niebie, choć na ziemi oko,
Duszę jak kwiatek, skromną, wonną, świeżą; —
A złoto jeszcze nie jest złotem tobie,
Śmierci niewidzisz — ona tak daleko —
Jeszcześ nie była po nikim w żałobie,
Łzy nie czułaś pod powieką.
Witam ciebie i płaczę,
Za dwa lata, za dwie chwile,
Jakąż ja ciebie zobaczę??
Umarłą sercem światu — lub ciałem w mogile! —



V.

Witam cię znowu zimną i piękną jak bóstwo,
Na wdzięków chwiejącym tronie,
U nóg twoich ludu mnóstwo,
Wyciąga serca i dłonie.

Ty, wołasz złota i złota!!
Ty, uśmiech kończysz ziewaniem,
A w sercu siedzi tęsknota,
A w głowie z czarném dumaniem,
Snują się mary przeszłości,
Obrazy życia dawnego,
Dusza im twoja zazdrości.
Lecz już nie wrócisz do niego!
Bo niewinny twój rumieniec,
I białą szatę anioła
I dziewictwa twego wieniec,
Zdjęłaś z serca, zdjęłaś z czoła.
Chcesz miłości łez, ofiary,
Lecz zimna, nieporuszona,
Bez ducha myśli i wiary.
Ciśniesz jak ziemia do łona
Łzy, krew, trupy, bez westchnienia —
Byle w koło ludu mnóstwo,
Nuciło pochwalne pienia,
I czciło ciebie jak bóstwo.
Witam cię i przeklinam, tyś jak te oazy,
Co je szatan podróżnym rozstawia zdaleka
W źródła i palmy strojone obrazy
Wabią i wiodą człowieka —
Idzie i piaski spotyka pod nogą —
Nad głową słońce — ogniste czerwone —

Oazis niknie, sunie się, ucieka,
I palm nie widać nad drogą
Piaski tylko w każdą stronę —
Idzie podróżny — spragniony ją goni,
Aż pęknie pierś wysilona
I patrząc na nią i śmiejąc się do niéj —
Padnie w pustyni i skona. —



VI.

Witam cię — w tym zakątku spokojnym, ustronnym
Żono, córko i matko, co niewidząc świata,
Przy jednym przyjacielu, jednym i dozgonnym,
Przykute, niesłyszycie jak życie ulata. —
Błogo wam oddalone od tłumu i wrzasku,
Pod jedném drzewem wzrosnąć, kochać i umierać,
Jak fijołek zakryty od oczów i blasku,
Ze swego kątka okiem niebieskiém spozierać.
I dziwić się nad temi co w wrzawie, na świecie,
Szukają szczęścia jak pereł w śmiecisku —
Wam ciche modły, mąż, rodzina, dziécie
Są szczęściem, choć bez świadków, szumu i połysku.
Was wiosną kwiatki, cieszą, słońce ranne wita,
A twarze wasze choć lata poryją,
Serce nigdy nie przekwita,
Jego zmarszczki nie okryją.

Szczęśliwe jak w dzieciństwie i proste jak dziécie,
Wierzycie w miłość i cnotę,
Jak sen łagodny przemija wam życie,
Jak ciche marzenie złote.
Nikt was niewspomni, ale pamięć ludzi,
Jestże tak drogą i trwałą —
Zmarłego łza nie obudzi —
Dusza jéj nie zapragnie — nieuczuje ciało!



VII.

Witam cię jeszcze biedna grecka niewolnico!
Muzułman do haremu przedał ciebie młodą.
Kędy szable Eunuchów i oczy ich świécą.
Skąd na śmierć lub po śmierci chyba cię wywiodą.
Dni twoje łzawo płyną, bez swoich, bez celu,
Jednakowe jak bracia, jak wieczność bez końca,
W pośród krótkich roskoszy, a smutków tak wielu,
W murach z których niewidać ni świata ni słońca.
W ogrodzie waszym zawsze jedna woda płynie,
I jedne drzewa kwitną i tak całe życie,
Wzdychając za swym krajem, płacząc po rodzinie,
I kraju i rodziny nigdy nieujrzycie!
Cóż z tych jaśminów, co kwitną do koła,
Co wam z tych woni roskosznych i złota,

Gdy smuek blady nieschodzi wam z czoła,
Gdy z duszy waszéj niezejdzie tęsknota.
A po śmierci — spać trzeba na dnie modréj fali,
Gdzie zazdrość Muzułmana grób zimny naznaczy —
Albo wierną, kochaną — głazami przywali,
Zimnemi tak jak on był na jęki rospaczy.



VIII.

Witam cię czarnooka Hiszpanii dziewico,
I ten ogień niepojęty,
Którym oczy twoje świécą,
Ten miłości ogień święty —
Którym ty z gitarą w ręku,
  Witam u ranka,
Twego kochanka,
U was kochać jest to żyć
U was miłość jest potrzebą,
Bez niéj czarna życia nić —
Z nią jedną na ziemi niebo.
U was w górach Kastylii są serca z płomienia,
I wszystko tchnie miłością strój wasz, tańce, pienia.
I każda u was aniołem kobiéta —
Lecz sztylet za nią idzie krok za krokiem —
Śmieje się — w śmiechu siedzi śmierć ukryta,
Spojrzą i zabiją okiem.
Bo tuż z Argusa oczyma

Idzie mąż, kochanek, brat,
Idzie, w ręku sztylet trzyma —
Z drogi choć na tamten świat —
O biédne serca wasze — kiedy kochać trzeba,
Kiedy się dusza wyrywa —
Sztylet wam kładną na drodze do nieba,
I nie jedna nieszczęśliwa,
Przez śmierć w objęcia kochanka się rzuci —
Pójdzie — poleci — niewróci!



IX.

Witam cię jeszcze — siwą i zgrzybiałą,
Marszczki okryły twarz i blade skronie —
Z wdzięków ci tylko wspomnienie zostało —
I ostygłe serce w łonie.
I w duszy — smętarz wspomnień smutny i szeroki,
Na nim leżą twych braci, rodziny, młodości,
Pamiątki zakopane dawno, w grób głęboki,
Chwil i godzin szczęśliwych popioły i kości.
A w koło ciebie, świat pusty, wybladły,
A meteor nadziei zagasł już nad głową —
Rumieniec i uśmiechy z twoich lic opadły,
I najdroższe, jedyne i miłości słowo,
Dawno już na pobożnych wargach się niemieści.
Na których pieśni święte i pacierz zostały,

I westchnienie najdłuższe, westchnienie boleści —
Które z piersi nieschodzi przez ciąg życia cały. —
Witam cię, otoczoną wnucząt twoich gronem,
Wzdychającą za niebem i z czołem schyloném,
Dawno już w grobie duszą i myślami —
Witam cię, i umarłą pożegnam ze łzami,
Bo twoje serce zawsze, tak jak młode było,
U kolebki kochało, kocha nad mogiłą.



X.

Witam cię skromna kochanko Wertera,
Twoje serce poety, z wieśniaka prostotą —
I duszę co się dźwiękom piosenki otwiera
Jak kwiatek patrząc na twarz słońca złotą.
Witam cię cicha, namiętna, pobożna,
I twoja miłość co serce roskruszy,
A któréj z oczu wyczytać nie można.
Tak głęboko leży w duszy.
Witam cię — myślą w niebie — a ciałem u stoła,
Na którym dzieciom rozdajesz śniadanie —
Przebranego w kobiece sukienki anioła.
Skazanego za karę na ziemskie wygnanie.
Inszemu dałaś pierścień twój i wiarę,
Innemu serce, rozdarta na dwoje,
Z serca przysięgom zrobiłaś ofiarę —
I milcząc w grób poniesiesz cichą miłość twoję.



XI.

Witam was jeszcze motyle —
Dokąd lecicie tak żwawo!
— Ach czas krótki — lecą chwile,
I my lecim za zabawą!
— Ale dokądże tą drogą —
Dokąd razem i tak wielu!
— Czyż motyle wiedzieć mogą?
Lecim sobie, tak! bez celu!
Och! wesoło iść przed siebie,
Och! wesoło na tym świecie —
Dla nas słońce świeci w niebie,
Dla nas w łąkach błyszczą kwiecie,
I świat cały dla nas tylko
A tak lecąc, całe życie,
Krótką się nam wyda chwilką —
Jak różany blask o świcie,
Jak woń kwiatków, pieśń wesoła,
Tak przeleci całe życie —
Niepomarszczy smutek czoła,
Oczy od łez nie zagasną,
Lecim daléj, daléj, daléj,
Wszędzie nam wesoło, jasno —
Wszędzie jak w balowéj sali,
Śpiewy, tany i swawola —
I tak prędko płyną chwile!

O! szczęśliwa nasza dola!
O! szczęśliwi, my motyle!!



XII.

Po raz ostatni jeszcze wszystkie witam społem,
Wszystkich krajów, wieków, lat,
Witam i kolano zgiąłem —
Ja poeta — ja i świat!
Anioły czy szatany nikt was nie zrozumie.
Lukrecio, Cenci, Julje, Eponiny —
Czasem cnotą błyśniecie w zadziwionym tłumie —
Czasem zbrodnią szatańską i jadem gadziny.
A serce wasze — przepaść!! Jak anioła czyste —
Lub czarne jak dno piekieł, jak piekło ogniste!
A myśli wasze — razem nad ziemią i niebem —
Karmią się nadziejami, łzą, roskoszą, chlebem —
Raz jak dym czarny wlokąc się po ziemi,
To znów wędrując po niebios błękicie! —

Szczęśliwy kto anioła znalazł między niemi,
I z nim podzielił życie.





XXVIII.
BURZA.
Od najstraszniejszych w naturze,
Straszniejsze w sercu są burze. —



I.

Cicho — cicho — a na wieży,
Chorągiewka się obraca,
Słucha wiatru — staje — bieży.
Słucha — leci i powraca!
I najeżone czoło,
Obraca w koło.
A z daleka ciągnie chmura,
Nad zachodem,
Za ogrodem —
Czarna — ponura!

A na niéj ognistemi piszą się głoskami,
Przepowiednie burzy.
Najświętsza Panno! bądź z nami,
Strasznie się chmurzy!
„Ślijcie najmłodszy dziewczynę,
„Niech weźmie laski pielgrzymie,
„Z któremi za ciężką winę,
„Szli przebaczeń szukać w Rzymie,
„Stryjowie moi.
„Niech weźmie z sobą dzwonek Loretański,
„Niech się niczego nie boi;
„Na chmurach kładnie krzyż pański,
„Niech trzykroć dom ten obieży,
„Niech w kościołku na wieży,
„Dzwon wielki uderzy,
„Módlcie się, módlcie szczerze,
„Chmura zachodu leci,
„Klękajcie dzieci,
„Mówcie pacierze!! — “

Tak woła wdowa młoda.
Nabożna gdy się boi,
Zalotna gdy pogoda —
Woła, na ganku stoi,
I krzyżyk ściska w dłoni,
I chmury okiem goni.



II.

A z daleka ciągnie chmura,
Nad zachodem,
Za ogrodem,
Czarna ponura.
A na niéj napisano,
Baltazara głoskami —
„Ziemio, zegnij kolano,
„Przed nami!
„Pioruny idziem do ciebie,
„Idziem do ciebie w gościnę,
„Znudziło nam się w niebie,
„Przyjmij nas na godzinę.
„Uczta będzie wesoła,
„Patrzaj, już błyskawica,
„Pali lasy i sioła —
„A pożar nam przyświéca!
„Uhuu! uhuu! z nami wszyscy,
„Śmierci, wichrze, burze, gromy,
„Jużeśmy ziemi bliscy,
„Drżą ludzie, płoną domy,
„Palą się lasy, my daléj,
„Lećmy na ucztę wesołą,
„Zbierzmy się wszyscy w około
„Będziem śpiewali —

„Uhuu!
„Uhuu!



III.

Mnichy w kapturach z paciórkami w ręku,
Każdy u łoża swéj celi,
Uklękli pomaleńku,
I modlić się zaczęli.

„Boże! co światom w przestrzeni,
Wskazujesz biegów ich drogę,
Przed Tobą upokorzeni,
Błagamy odpędź tę trwogę,
Odwróć ten kielich goryczy
Oto chmura z dala płynie,
Oto burza zdala ryczy,
Nie jeden człowiek dziś zginie,
Jeśli twa ręka z góry
Nieodwróci zniszczenia
Nie wyrwie błysków z chmury
Z piorunów płomienia
Panie! my słudzy Twoi
Modlimy się za braci
Z nas żaden się nie boi
Bo cóż na ziemi straci?

Panie! niech nagłą śmiercią grzesznik dziś nie zginie,
Odwróć piorun i dozwól czasu do pokuty,
Ach człowiek w więzy ciała tak silnie okuty,
Możeż być czystym w śmierci i sądu godzinie?
Z głębokości serc naszych, prosimy Cię Panie!
Wysłuchaj prośby nasze, przyjm nasze błaganie!
Zlituj się, któż niewinny przed twemi oczami,
Panie! zmiłuj się nad nami!—
Święta Maryjo, módl się, niech w śmierci godzinie,
Dusza będzie na straszny boski sąd gotowa,
Niech pokuta się spełni i nieprawość zginie,
Niech ostatnie do Boga będą grzesznych słowa,
Niech się o swoje zbrodnie oskarżają sami,
Niechaj w ich duszy promień Bożéj łaski świeci,
Królowo niebios! módl się za nami.
My twoje dzieci!
Święci! coście tu niegdyś żyli na téj ziemi,
Co znacie serca ludzkie i słabość ich cnoty —
Święci! dziś uwieńczeni w wieniec szczęścia złoty,
Pośrednicy, pomóżcie modłami swojemi.
Z wysokich niebios spojrzyj i zlituj się Panie,
Klęsk nad ziemią zwieszonych, zwróć ciężar daleki,
I niech się wola twa stanie
Na wieków wieki!
Amen. —



IV.

A burza leci, leci, prędko, prędko, szumnie —
I grozi rycząc, straszna, szybko się posuwa,
Chmury się cisną, ciągną napędzają tłumnie —
Noc, a nikt nie śpi jeszcze, wszystko w trwodze czuwa.
— Matko! czy słyszysz! wicher świszcze przez szczeliny,
Czy widzisz! w Imię Ojca! jak błyska na dworze!
To noc Eliasza! — woła cichy głos dziewczyny,
A matka rozbudzona usiada na łoże. —

— O! nie lękaj się Anno — nie lękaj się dziecię!
Ten Bóg co nam chleb dawał, rzuca piorun z nieba,
Cóż nam z życia smutnego, na wesołym świecie?
Nie lękajmy się śmierci — wszak nie mamy chleba!
Córko! módlmy się tylko i witajmy chmury,
Bo z niemi szczęście nasze, śmierć może przyleci,
I wolna dusza uleci do góry
Uleci!
Czegożbyś żałowała i kogo na ziemi! —
— Ciebie matko! — o dziecię — my Bożym rozkazem,
Jedno nieszczęście łzami zlewając jednemi.
Razem biedni, do nieba pójdziem córko razem —
Czy tybyś mnie przeżyła, albo ja śmierć twoją?


Nie! nie! jedna w nas dusza w dwóch ciałach mieszkała!
Też same myśli w głowie, łzy nam w oczach stoją,
Jednakowa nadzieja w sercu naszém pała,
Że tutaj opuszczeni, biedni, i nieznani,
Pójdziem z Łazarzem szukać nad ziemią nagrody,
A ten co nami wzgardził z piekielnéj otchłani,
Będzie nas widząc błagał o kropelkę wody!
Ale im, ani kropli! niechaj schną tam w piekle
Jak nas dręczyli zaciekle!
Nie będę mieć litości! wszak niemieli oni!
— Matko! niech Bóg przebaczy tym co nas dręczyli,
Co ozłoconéj biednym nie podali dłoni,
Nie wiedzieli co czynili!
Co za grzmoty!! Boże!!
Pioruny po piorunach! matko! — ja się boję — !!
— Śmierci?? Córko nie bluźnij! módl się niech w to łoże
Bóg piorun jeden ześle, jeden na nas dwoje —
Umrzem i skończym przecie,
Nie życie, ale długie konanie na świecie! —



V.

Na dworze grzmot ryczy zdala,
Na dworze deszczu potoki,

W rzekach szumi wzdęta fala,
Błyskami świécą obłoki,
A tu oświecona sala,
A w sali — tańce i skoki!! —

Okna w kobierce, zasłony ubrali,
I błyskom zamknęli drogi,
I skrzypakom grać kazali,
I płynie, płynie po sali,
Biesiadników poczet mnogi!
Muzyka pioruny głuszy,
Tu wesoło, taka wrzawa!
Miękkie tony głaszczą uszy,
Przepychem wzrok się napawa.
Ale w biesiadników duszy —
Pusto! głucho! Tu zabawa,
Jak po wodzie promień słońca
Tylko się prześliźnie zwierzchu,
I z tego promienia słońca,
Nic nie zostanie o zmierzchu!

O! wam panowie, wam panie!
Niema burzy małych chatek,
W każdéj porze na posłanie,
Wam się zawsze znajdzie kwiatek —

A nam biednym tylko wiosną,
Rzadkie, krótko, kwiaty rosną!
Dla was są cisze wśród burzy,
Od piorunów konduktory,
Tysiąc świateł gdy się chmurzy,
Sto dachów od słotnéj pory,
I muzyka — co zagłuszy.
Wszystko — oprócz głosu duszy!! —

Wam pól bożkom, gdy ciepła wśród zimy potrzeba,
Znajdziecie za pieniądze inny kraj i nieba,
Ubogi tylko na ojcowskiéj roli,
Wytrwa burze, piorony i nędzę przeboli,
A gdy wam krewni pogrzeb wesoły zapłacą,
Po nim płaczą, choć chować nie mający za co.

Bawcie się — niech burza ryczy,
Niech pioruny palą sioła,
Dla was tłum sług najemniczy,
Zakrył ten widok do koła,
I najemne fletów dźwięki,
Głuszą burzę, tłumią jęki! —

O! wam wesoło w tym złoconym domu,
Wam się świat złożył na chwilę zabawy,

Zakrył od dészczu; osłonił od gromu,
Lecz szczęścia nie kupicie, choć kupicie wrzawy.
Wolę ja nasze chatki, klóremi wiatr chwieje,
Gdzie przez szczeliny i okienka błyska,
Kędy przez dachy dészcz leje,
I szparami ścian się wciska.

Patrz! burza na ten gmach leci,
Stanęła, stoi nad dachem,
I tysiąc błysków w niéj świeci,
I chciała jednym zamachem
Rozbić pół bożków, gmach złoty,
A gniewy jéj próżne były,
On stał cierpliwy na groty,
Wiatry go nie nachyliły,
I piorun go nie zapalił,
Tylko mały domek blisko,
Biednéj rodziny siedlisko,
U nóg się jego obalił!! —



VI.

Burza leci, coraz bliżéj,
Módlcie się, bo śmierć jéj bratem,
Żegnajcie się ze światem,
Już niżéj, niżéj, niżéj,

Już po nad drzew głowami,
Ociera się i warczy,
O ludzie! modlitwami,
W Bogu szukajcie tarczy,
Człowiek was nie ocali,
Ziemia i niebo się pali.
Widzisz tam szubienica i trup się kołysze,
A przed nim siedzi kobieta strapiona,
A nad nim kruków głodne stado dysze,
A pod nim wilków trzoda wygłodzona. —


Matka.

Oddaj mi syna, puść go na chwilę,
Niech go uściskani raz jeszcze,
Kruków nad głową lata mu tyle,
I kwiat tak zimne napędza deszcze.
I mróz z północy tak wionie,
Ja go utulę, osłonię — —
Nocne godziny tak biegą!
Oddaj mi syna, bo któż na ziemi,
Większe ma prawo do niego? —
Jam go piersiami karmiła memi —
Krew jego to krew moja — jego — moje ciało,
I dusza jego moja, wszystko — któż na świecie
Kochał więcéj, jak kochało,
Matczyne serce — dziecię?? —

I wy wszyscy zbrodniarze,
Serca macie po parze,
I nas też było dwoje,
I mniéj nas być nie może,
O! otwórz ręce twoje!


Szubienica.

Nie matko! nie otworzę!
Jam żona twego syna!
Niech matka umrze z płaczu, niechaj z żalu skona,
Droższa jest od jéj życia, roskoszy godzina —
Starsza od matki, żona! —
Tak! jestem jego żoną — patrz — jak się mnie trzyma,
Jak w niebo niebieskiemi pogląda oczyma,
I jak milczy na twoje błagania i jęki,
Nie otworzył ust, nawet nie wyciągnął ręki
Idź, już na weselne gody,
Lecą kruki, wrony lecą,
Błyskawice uczcie świecą,
A twój syn, — to mój pan młody!
Matko! nie oddam go tobie.
Idź sama, pociesz się proszę,
Bo mnie drogie roskosze,
A on jutro będzie w grobie,
Jutro — ci co mi go dali,
Odemnie znów odbiorą,

Przyjdź jutro nocną porą,
Będziem razem płakali,
Dziś — już uczta gotowa,
I nie nudź mnie żalami,
Jak jutro będę wdowa,
Zapłaczę z wami!
Puść go! niech pocałunek oddam mu ostatni —
Mam go w ustach i usta i serce mi pali,
Pocałunek kochanki, ojca, matki, bratni.
Po nim pójdę — polecę, ucieknę najdaléj!!


Szubienica.

Nie mogę — matko, on nie twoje dziecię,
Ten kogo moje objęły ramiona,
Nie jest niczyim na świecie,
Ja jedna jego żona,
A matką jego mogiła,
A braćmi jego kruki,
A ojcem grabarz smętarny,
Robactwo syny i wnuki
A domem jego — grób czarny —
Idź matko — już on nie twój, już blisko wesele,
Już kat nas wczoraj związał sznurami,
Świadkiem było ludu wiele,
Ty sama stałaś ze łzami,

I ksiądz co w śmierci godzinę,
Przebaczył mu winę.


Matka.

Ksiądz przebaczył? a ludzie wszak nie przebaczyli,
Sami grzeszni, a kamień grzesznemu rzucili.


Szubienica.

Jego dusza daleko — idź za jego duszą —
A ciało moje i ziemi,
Mnie łzy nie poruszą,
Idź ze łzami twemi.
Ale ona nie poszła — choć burza straszliwa,
W płomienistéj szacie goni,
Chociaż się piorun odzywa,
I tak groźno mówi do niéj.


Piorun.

Idź kobieto! nad twą głową,
Patrz, zwieszony czekam jeszcze
Śmierć na ręku mojém pieszczę,
Mów ostatnie twoje słowo!

Ale ona łzawém okiem,
Patrzy tylko na twarz syna,
Patrzy i z żalem głębokiem,
Modlić się zaczyna. —

Nie słyszy głosu piorunów i burzy,
Nie widzi śmierci i chmury,
A coraz ciemniéj się chmurzy,
I wiatr silny wieje z góry,
I szubienica się chwieje,
I syn jéj jak zmartwychwstały,
Ile razy wiatr powieje,
Drży i porusza się cały,
A kruki nad ich głowami,
Żeglują skrzydły czarnemi,
Wilcy z głodnemi paszczami,
Wloką się wyjąc po ziemi.

Wtém z wysoka piorun pada!
Skryły się kruki i wrony,
I wilk na ziemi przysiada,
W pół martwy i przelękniony.

Ona się jedna nie bała,
Bo ją żal wielki ośmielił,
Ona jedna nie zadrżała,
Ją jedną — piorun zastrzelił!! —





XXIX.
UMIERAM.
ELEGIE EGOTYCZNE.
For pleasures past I clo not griave,
Not perils gathering near.
Child Harold.



I.

Ja umieram, a w około,
Świat tak piękny i tak młody,
Wszędzie świetnie i wesoło,
Ciągłe śpiewy, ciągłe gody —
Po nad łóżkiem życie lata,
A ja umrę — Żal mi świata! —

Ja umieram, a nademną
Nikt łzą jedną nie zapłacze,

I grób paszczę zamknie ciemną,
I już więcéj nie zobaczę.
Matki, siostry, jej i brata,
Żal mi świata, żal mi świata!

Ludzie! wszakże wy umiecie,
Tyle cudów, dziwów tyle,
Zróbcie cud, niechaj na świecie,
Przeżyję jeszcze choć chwilę.
Choćby rok, choćby pól lata,
Bom młody i żal mi świata! —

Ach! Ty plączesz mój aniele,
Na co płakać? umrzyj razem!
I wy moi przyjaciele —
Pod jednym spocznijcie głazem. —
Razem dusza niech ulata.
Milczycie? — Nie żal mi świata.



II.

Żal mi świata, żal mi świata
Strach mi grobu, grób głęboko,
Grób ciemny, tam nie dolata,
Niczyje westchnienie, oko.
Ciasno i smutno w mogile,
A na ziemi szczęścia tyle! —


Żal mi świata! — przyjaciele
Gdy ja umrę, na mym grobie,
Posadźcie róż wiele, wiele,
Niech na piersiach rosną sobie,
Niech jedna z serca wykwita,
I niech ją zerwie kobiéta!

Na głowie dąb posadzicie,
Niechaj rośnie tak wysoko,
Jak szła myśl, co całe życie,
W niebo posyłała oko.
I niechaj wieniec dębowy,
Zdobi kiedyś mędrców głowy!

W nogach niech fijołki rosną,
Drobne, nieszczęśliwe, małe,
Co rodzą się, giną z wiosną,
Chwastami zgłuszone całe.
Niechaj z nich maleńkie dziatki,
Zaniosą wianek dla matki.

Nad różą motyl niech leci,
Motyl co skrzydły złotemi,
Godzinkę tylko zaświeci,
I ginie nie znając ziemi,
Zaledwie w życia podróży,
Jeden widząc krzaczek róży.


Na dębie słowik niech śpiewa,
Ja tak lubiłem słowika! —
Pieśń jego słodka i tkliwa,
Niech aż do grobu przenika!
Ach! i ja kiedyś z zapałem,
Miłośnie jak on śpiewałem.

I jeszcze, jeszcze na grobie,
Kładźcie mi książkę wieczorem,
Jeśli ja będę upiorem,
W północ wstanę czytać sobie,
A gdy noc ściemni się chmurą,
Polecę — na gwiazdę którą.

Luba! ty fijołek mały,
Poléj łzą, a kwiat z méj róży,
Niech rozkwitły, wybujały,
Na wieniec ślubny ci służy,
I słowik z mojego drzewa!
Niech ci w noc weselną śpiewa!

Kiedyś za to wspomnisz może,
Miłość moję, łzy, piosenki,
I tak długie moje męki,
I tak smutne ślubne łoże!
A wówczas tłumiąc westchnienie,
Zmów, zmów — wieczne odpocznienie.



III.

Słabiéj mi! coraz słabiéj! W piersiach jedną nogą,
Śmierć stoi; a nad głową już wiszą jéj skrzydła,
Już ledwie mdłe powieki obracać się mogą,
Świat mi tęskny i życie i miłość obrzydła.
Na cóż się było rodzić, żeby ranną porą —
Ledwie na świat wyjrzawszy umierać tak skoro?

Dusza moja już na tym świecie przez połowę,
Przez połowę na tamtym wyższym, żyć zaczyna,
I nieraz słyszę razem téj ziemi rozmowę,
I w niebie oddalone śpiewy Cherubina.
I czasem widzę razem ludzi jedném okiem,
A drugiém Boga, na niebie wysokiém.

Potém usypiam z wolna i głowa się chyli,
I sen czarny na oczach cięży mi ołowiem,
Śpię i marzę — zbudzony, czylim spał pół chwili,
Czyli dwa wieki — nie powiem.
Wczoraj, dziś, jutro, w głowie mi się kręci,
Jakbym już zaczął wieczność i nie miał pamięci.

Budzę się czasem, zdaje mi się chwilę,
Że życie wraca w piersi i myśli do głowy,
Że miłość wraca i nadziei tyle,
I marzeń orszak godowy,

Ale zaledwie usta uśmiechem otworzę,
Śmierć mi siada na piersiach i rzuca na łoże.
A nocy! — Któż policzył te chwile bezsenne,
W których piekielne męczarnie bez końca,
Zawsze też same, i zawsze odmienne,
Dręczą aż do wschodu słońca.
Potém dzień wschodzi, dzień blady i długi,
I znów noc potém, i znowu dzień drugi.

Takie konanie ciała! Takie! lecz mój Boże!
W sercu i duszy, gdzie czucia i myśli,
Tam to śmierć! Nad nią cóż w piekle być może,
I kto to pojmie i kto to określi!
A ja gdy serce stygnie, w głowie myśl topnieje —
Głupi! jeszcze mam jakieś — nadzieje! — nadzieje!!



IV.

Płynie chwila, za chwilą, za chwilą godzina,
A z każdą życie ulata,
A każda z nich przypomina,
Trzeba umrzeć — choć żal świata!!

Kiedy świat zimny, zimną pożegnam powieką,
Weźcie wszyscy po małéj pamiątce odemnie!
Wspomnijcie mnie, choć będę daleko, daleko!
Ach! gdy wspomną na ziemi i w niebie przyjemnie!

Ty matko — weź ten krzyżyk na piersiach zwieszony,
Towarzyszył mi wszędzie, w złéj i dobréj doli,
Nieraz on łzami memi krwawo był zmoczony.
Był razem ze mną w niewoli.
Do niego się modliłem, gdy dusza stroskana,
W Bogu ostatnią przeczuła nadzieję,
O mamo droga! o mamo kochana!
Niech go i twoja łza zleje!

Ojcze! dla ciebie pamiątkę dam inną,
Flecik mój stary przyjaciel od młodu,
Nieraz ja na nim grałem pieśń dziecinną,
W cieniu naszego ogrodu.
Dla ciebie siostro, jest bukiet u więdły,
Był świeżym dawniéj, na piersiach spoczywał,
Dzisiaj pająki sieć na nim uprzędły,
A listki — wiatr poobrywał!
Schował mój bukiet zeschły i wybladły,
Z jego listkami, nadzieje opadły!

Gdy smutną pod kaplicę powiodą mię drogą,
A pies mój wierny przed bramą zawyje,
Gdy mieć nie będzie na świecie nikogo,
Kiedy go serce nie przyjmie niczyje,
Ty Anno weź go, daj kawałek chleba,
Niechaj on z głodu nie zdycha!


A ja za ciebie do nieba —
Z mojéj mogiły pomodlę się z cicha. —

Tobie Lucjanie...??... nie dam księgi żadnéj,
One to w głowie pożar rozdmuchują zdradny,
Zbrzydzą pokój i rolę i wiejskie zacisze,
O nieszczęsny kto czyta! szalony kto pisze!
Ty bez nich bądź szczęśliwy, mądrość tego świata,
Cała zamknięta, cala w jedném słowie —
Kochaj — każdego jak brata,
Będziesz mądrym zupełnie — szczęśliwym w połowie,
A jeśli miłość ludzie oddadzą ci twoją,
Od wszystkich książek lepiéj, duszę zaspokoją —
Rzuć je w ogień. Jam na to nigdy nie miał siły,
Jam je tak kochał — one mnie zabiły! —

Jest tam z szczęśliwych czasów drogi zbiór pamiątek,
Wszystkich lubych miejsc widoki
Niosłem na papier każden miły kątek,
Gdziem przeżył szczęście wielkie, przetrwał żal głęboki!
Gdzie spoczęła po smutkach skłopotana głowa,
Pod dachami Horodźca, Dołhéj, Romanowa, —
Jest tam nasza kaplica i luba Ossowa —

I wiele — wiele jeszcze miejsc, gdzie moje życie,
Zostawiłem szczątkami, gdzie serca ulata,
Dokąd nawet po śmierci przylecę jak dziecię,
Pobawić się pamiątką waszego łez świata.
Te widoki przyjm bracie, a spojrzawszy na nie,
Pojmiesz jak straszne ze światem rozstanie.

Tobie mały! cóż zostawię?
Jam był tak żyjąc ubogi,
Że już do dania nic prawie,
Nic niemam braciszku drogi!
Weź tam listy naszéj matki,
Naszych sióstr, mych przyjacieli,
To skarbów moich ostatki,
Lecz i z niemi śmierć rozdzieli!

Józefie! ty w mém sercu miałeś miejsce brata,
Dla ciebie włosów tylko zostawię z téj głowy,
Którą świat wzgardził, dla któréj od świata
Dostał się wieniec — lecz wieniec cierniowy!
Kiedy ci je oddadzą, już mi zamkną oczy
I będę czekał na ciebie,
Tam, gdzie Bóg nasze dusze rozdarte zjednoczy
Tam — w niebie!

Dla ciebie luba — ja nic nie zostawię.
Ty mnie zapomnij — i bądź tak szczęśliwa,

Jakem ja biedny!! — U wrót grobu prawie
Jeszcze za tobą łza spływa!!
Może ostatnia, którą widziały powieki,
Może piersi na więcéj westchnień już niestanie,
I usta moje zamknie ciche pożegnanie —
Ciche, krótkie — lecz — Na wieki!!





XXX.
MARYA MAGDALENA.
Multa remittuntur ei peccata,
quia dilexit multum.



Boże! ty mi przebaczysz bo żyjąc na ziemi,
Jam wszystkich ukochała! i do wszystkich ludzi,
Szłam dzielić się roskoszą i wdziękami mémi,
Wstyd, czas — boleść — miłości mojéj nie ostudzi.
Ja będę zawsze kochać. Jeśli lud twój Boże,
Za tę miłość, kamieniem i wzgardą odpłaci,
Uklęknę, przyjmę śmierć ich, i będę w pokorze
Modlić się za nich, kochać ich jak braci! —
Kiedym sierota, ulic Jeruzalem dziecię —
Błąkała się wybladła za okruchem chleba,
Nikt mi ojcem, nikt matką, niechciał być na świecie,
Jam się za wszystkich modliła do nieba!

Boże! tyś memu sercu za bogactwa świata,
Dał wielki skarb miłości, skarb niewyczerpany,
I byłam nim szczęśliwa, byłam nim bogata,
Nie mając tylko miłość i tylko łachmany.
Potém, kiedym jak kwiatek na skalnéj dolinie,
Wyrosła z nędzy piękną i zakwitła wiosną,
Wszyscy kochali wdzięki, w ubogiéj dziewczynie,
Bo wszyscy kwiatki lubią, choć na skałach rosną.
I oni mnie kochali, mogłażem nawzajem,
Nieoddać im miłością!? Sprawiedliwy Boże!
My ludziom gniew ich gniewem, złość złością oddajem,
Czyliż miłość, miłością oddać się nie może?
Rosły w Lewitów ogrodzie dwie róże,
Jedna kolcami ubrana do koła,
Nikt jéj zobaczyć, nikt zerwać nie może,
Ani ją kapłan uplotł do kościoła,
Ani ją piękna narzeczona młoda,
U białéj piersi nosiła pół chwili,
Zeszła, wykwitła, zwiędła wśród ogroda,
Ludzie ją nie postrzegli, ptacy porzucili.
Druga wykwitła, bez kolców wysoko,
I choć wiedziała, że zwiędnie urwana
Nęciła ręce, porywała oko,
I chciała tylko chociażby pół rana,
Choćby pół chwili być piękną dla kogo.
Kwitnąć nie sobie, pachnąć nie dla siebie;

I żebrak tamtą przechodzący drogą
Żebrak co żył wiek cały, o spleśniałym chlebie,
I łzami tylko poił się gorzkiemi —
Z roskoszy znając tylko roskosz łez na ziemi,
Żebrak zebrał tę różę, nosił ją dzień cały,
Pierś jego po raz pierwszy, jéj wonią się wzniosła,
Nosił ją, potém rzucił, lecz żyjąc czas mały,
Cieszyła się konając, że niedarmo rosła,
Która z tych róż, o Boże, będzie w twojém niebie?
Czy ta co żyła ludziom, czy ta co dla siebie?

Ja byłam z tych róż jedną, i świat przez pół chwili,
Cieszył się mną i pieścił, aż zwiędłam nad drogą,
A zwiędłą wszyscy od siebie rzucili,
Zwiędłą — lub podeptał nogą.

Lecz ja ich kocham! mnie nic nieodmieni,
Niech mię zabiją, ucałuję ręce,
Sama na siebie przyniosę kamieni!
Oddalam serce — i życie poświęcę.





XXXI.
IMPROWIZACYA,
(w drodze dnia 7 stycznia 1834 roku).



Po prawéj stronie,
W złotéj chmur koronie,
Na czole z promieni wiankiem,
Słońce mnie żegnało,
I obiecywało,
Wrócić z porankiem.

Po lewéj stronie, księżyc żółto blady,
Roztrącał chmur gromady,
Nasunął obłok na oczy
Z góry się nakrył obłokiem,
I z pod niego żółtém okiem,
W zachodniéj błyskał pomroczy.


I patrzał gniewny, jak przy słońca zgonie,
Blask jego pożyczany, w blasku ojca tonie.
Niebo wieczorne nademną,
Skryte w białe obsłony,
Złocone z jednéj strony,
A z drugiéj w szatę uwinione ciemną,

Daléj na niebios czele,
Błyszczy gwiazd wiele — wiele,
Mży, mruga, spada, leci,
Niknie, rodzi się, ginie,
Znów chwilkę świeci,
Potém w nieba równinie,
Rozpływa się i ginie.
Żeby znów błysnąć za chwilę,
Rzekłbyś ujrzawszy gwiazd tyle,
Że niebo na tę noc całą,
W złotą się siatkę ubrało.

Przedemną gwiazd jeszcze nie ma,
Śpią na błękitnéj pościeli.
Lecz ich ludzkiemi oczyma,
Żaden człowiek nie ustrzeli.
Tylko jedna błyszczy jasno,
Słońca się blasku nie boi,
Jéj wdzięki przy nim nie gasną,

Wbiegła dumna, patrzy, stoi.
Słońce się dziwi zuchwałéj,
Księżyc się dziwi, zazdrości,
I siostry patrząc szeptały,
Nie wiem z gniewu, czy z radości!

Podemną!! ziemia czarnieje,
Smutne ludzi więzienie,
Na niéj rosną nadzieje,
Na niéj wschodzi westchnienie,
Po niéj łzy i krew płyną,
Nie słychany żal leci,
I radość niedzielona,
A ona
Wszystkich ciśnie do łona,
Żal i radość jéj dzieci,
Człowiek równo i zwierzę,
Wszystkich karmi na łonie,
Wszystkim staje w obronie.
Wszystkich potém po zgonie,
Wszystkich — z sobą zabierze.

I my nieraz z téj ziemi,
Chcemy wzlecieć do nieba,
Z gwiazdami błyszczącemi.
Niestety! zostać trzeba,
Noga wrosła na wieki,

I serce wrosło do niéj,
A łzawemi powieki,
Człek leci w kraj daleki,
I za niebem goni!
O Boże! tuż to skończym tu zaczęte życie?
Nic że daléj? nic więcéj? robak po pogrzebie?
Niepamięć i zgnilizna i wieczne ukrycie!
Boże! czyi i po śmierci nie będziemy w niebie??




XXXII.
WCZORAJSZA I DZISIEJSZA.

Miłość! miłość! O luba! — ja w miłość nie wierzę,
Na świecie; wiele miłości widziałem,
Lecz każdy siebie kochał tylko szczerze,
Siebie, z najczystszym zapałem!

Powiedz — Gdybym był nędzny, wzgardzony, odarty,
Gdybym w łachmanach, żebrząc wlokł się życia drogą,
Gdybym jęczał kaleka na kuli oparty,
Czy tybyś mnie robaka, niezdeptała nogą?
Powiedz czybyś ceniła, czystą miłość moją,
Czybyś ceniła duszę, pod tak lichém ciałem?
Wszak twoje piękne oczki, tak się płakać boją,
Że cię ledwie nad sobą płaczącą widziałem!

Tobie trzeba roskoszy, życia i wesela,
Lecz roskosz, jestże kochaniem?
Jestże kochankiem, kto ją podziela,
A nie dzieli się z tobą łzą i narzekaniem?
Luba! miłość już poszła — miłości już niema,
Tyś nowych myśli, nowych wieków dziecię,
Ciebie anioó roskoszy, z jasnemi oczyma,
Z koszykiem róż i lutnią prowadzi po świecie.
Nie dawna miłość, ślepa, obnażona, mała,
Którą pszczołki kąsały i która nawzajem,
Świat cały swemi strzałkami kąsała —
Która się kryła we dnie pod cienistym gajem,
A w nocy chłodną przejęta rosą,
Lub deszczem zimnym zmoczona,
Biegła omackiem i boso,
Do drzwi Anakreona.
O! twoja miłość insza, kosztownie ubrana,
Siedzi ziewając u łóżka kobiety,
Wieczorem jedzie na bal, odpoczywa z rana,
A w nocy!! niepobieży pewno do poety.
Twoja miłość roskoszna! o ciesz się Malwino!
Będziesz szczęśliwa, długo — póki będziesz ładną.
A jak dawniéj tak dzisiaj, kiedy wdzięki zginą,
Miłość i kochankowie, jak w wodzie przepadną.
W tém się świat odmienił, dzisiaj i od wieka.
Człowiek sam siebie kochał — kochając człowieka.




XXXIII.
ZNAJOMI.

Ludzie — wy mnie znać niechcecie,
Lecz ja niepłaczę na to, mam znajomych wiele —
Rozpierzchnionych po niebie i po całym świecie —
Kwiaty, gwiazdy, kamienie — moi przyjaciele.
Na każdym z nich pamiątkę zawiesiłem jedną —
Ta gwiazda nad mém szczęściem świeciła za młodu,
Z takim kwiatkiem pamiętam Laurę moję biedną,
Ten drugi z rodzinnego znam jeszcze ogrodu.
Fijołek, to mój dawny przyjaciel młodości,
Zawsze go szukam z wiosny, w pączkach witam jeszcze,
I w jego listkach składam łzę, przeszłości,
I jak z dawnym znajomym cieszę się i pieszczę.
Pamiętam go, byłem dziecię,
Rósł na łące, gdzieśmy nieraz,
Biegli zebrać po bukiecie,
I tam — chwasty rosną teraz!
Chodziłem — nigdzie fijołka ni śladu,
Gdzieniegdzie chwasty i oset powiędły,
A z nich wygląda pierś pożółkła gadu,
A na wierzchołkach pająki nić przędły.
I ćmy latały czarne, gdzieśmy w owe chwile,
Tak błyszczące widzieli ptaszki i motyle!

Róże! tam niedaleko za gankiem pod domem,
Pieściliśmy oboje, kochali oboje,
Ona ją ukrywała przed wichrem i gromem,
Ja z gałęzi leszczyny robiłem jéj zbroję,
Każdy pączek pod naszym rozkwitał się okiem,
Każdą gałęź wznieśliśmy rękoma naszemi,
Teraz, byłem niedawno! na polu szerokiém,
Na gruzach cierń się tylko rozesłał po ziemi,
Lecz gdy gdzie ujrzę, w ogródku rozwitą,
Lub zwieszoną i zwiędłą nad dziewiczém czołem,
Wspomnę tę różę łzami naszemi obmytą,
Razem od nas chowaną, wychowaną społem!
I Laura kwitła i uwiędła kwiatem,
Pamiętam ją w róż wianku na grobu pościeli,
Ksiądz śpiewał, lud się modlił, jéj duszę nad światem,
Nieśli na chmurach do nieba anieli.
Lilia to także znajomość dziecinna,
Pamiętam — w naszéj kaplicy,
Gdy czysta jak dziewica, jak dziecię niewinna,
W ołtarzu Bogarodzicy —
Lilia w uplotach z nachyloném czołem,
Modliła się z nami razem,
Jak konający pielgrzym przed kościołem. —
I ja z nią przed tym obrazem —
Klęczałem wówczas, modliłem się szczerze,

I czyste były dziecięcia pacierze —
Jak tamtéj lilii woń świéża —
Teraz nieszczęścia modłów oduczyły,
Prócz łez innego nieumiem pacierza —
A ołtarzem mym mogiły.
Bo za niemi, jedyne pociechy, nadzieje,
Za niemi niebo i Laura jaśnieje!
Te drzewa w moich oczach z gałązek urosły,
Pod ich cieniem ileż to chwil ja przedumałem!
Losami przyciśnięty, marzeniem wyniosły,
O Bogu, o kochance i o świecie całym — !!
Na co mi ludzie! kamienie nad drogą,
Gwiazdy też same i też same kwiaty,
Ich wszystkich zastąpić mogą —
Bo w nich są wieki wspomnień i przeszłości światy!
W obcym kraju, gdzie próżno za pokojem gonię,
Stęskniony znajdę gwiazdkę znajomą nad głową;
A może kwiat znajomy, co mi szepnie słowo
O dawnych latach — o rodzinnéj stronie!! —




XXXIV.
DOLORITA.

Czy ty wiesz co to hiszpańska dziewica?
Czy ty znasz oko, co pod tamtém słońcem,

Pod tamtém niebem Hiszpanii gorącem,
Pali jak ogień, jak gwiazda przyświéca? —

Czy znasz tę kibić ulotną anioła?
Usta na których roskosz śpi różowa?
I czarny warkocz jéj białego czoła,
I wzrok którym panuje — roskoszy królowa!
I tę pieśń słodką, co płynie do duszy,
Jak rajskie pienie, jak lawa wulkanu,
Roskosz co źródła żywota wysuszy,
Roskosz co chwyta falą oceanu.
I jak ocean złoży cię na ziemi
Bez życia, tchnienia, pamięci. —
Za którą człowiek zoczy wlepionemi.
Pójdzie! poleci i życie poświęci! —
Czy znasz Dolorę — kiedy pieśń rodzinna,
Nóżki jéj w taniec powoła ochoczy,
Kiedy anielsko niewinna,
Uśmiech rozkwieci i wzrok swój roztoczy?
Czy znasz Dolorę — gdy ząbki jéj błysną,
Gdy nad oczyma zawiesi powieki!
Kogo jéj rączki raz w życiu uścisną —
Ten uścisk na nim zostanie na wieki.
Przejdą godziny, dnie, miesiące, lata —
A on z nim razem zejdzie chyba z świata!
Czemuż te oczy raz tylko w téj stronie,
Razem z kometą przyszły i polecą?

I wzbudzą czucia nieodgadłe w łonie,
I raz, raz tylko nad niemi zaświecą —
I świat je porwie i czas je pochłonie!
I wrócą potém nad brzeg Manzanaru,
Świecić tam długo nad krainą własną,
A my kropelkę wypiwszy z puharu,
Kiedy przytleją, a może zagasną,
Wspomnim te gwiazdy nie naszego nieba,
Które mignęły i znikły za chwilką!
Ach! czemuż tęsknić za niemi potrzeba,
Czemuż wspominać będziemy je tylko —
Czemuż nam tylko błysnęłaś Doloro,
Wszyscy westchnęli — ty znikasz tak skoro!!




XXXV.
MARZYĆ.

Bodaj to marzyć, bodaj całe życie,
Przedumać w kraju nieznanym dla tłumu,
Gdzie nikt nie przyjdzie obudzić o świcie,
Wrzaskiem rozwagi, pochodnią rozumu.
Bodaj to marzyć na miękkiéj pościeli,
W obłokach dymu, nad wina sklenicą,
W świecie którego ludzie niewidzieli,
Żyć z niewidzianą od świata dziewicą.

Bodaj to marzyć! w objęciu marzenia,
Na łożu dumań, przespać całe życie,
I być dla świata jak kawał kamienia,
Urodzony na Alp szczycie.

I jak ten kamień na niebo spoglądać,
Nie czując wichru, piorunu i burzy,
I o nic nie dbać, niczego nie żądać,
Słońca nie pragnąć, nie drżyć, gdy się chmurzy.

Dobrze mi marzyć było — bo w dumań godzinie,
Szło do mnie duchów niewidzianych grono,
I żyłem z niemi w téj nowéj krainie,
Jak brat z bratem, jak mąż z żoną.

Wy nie znacie dziewic nieba?
O nie! — na to marzyć trzeba,
Żeby na tamtym zobaczyć je świecie,
Na to trzeba duszy, oka
A do kochania, pierś wolna, szeroka,
Pierś jest potrzebna, jakiéj nie znajdziecie,
U tych co w wdziękach dziewczyny,
Kochają kawał gliny,
Chwilę roskoszy i szału,
Żeby je poznać, trzeba błądzić w niebie,
Na skrzydłach zapału.
O niebieskim napoju, o niebieskim chlebie,

trzeba wyrzec się ziemi,
Żeby żyć z niemi. —




XXXVI.
DO NIÉJ.
MELODYA.

Ach my od siebie daleko,
Daleko bardzo od siebie —
Tak długie, smutne dni cieką,
Bez słońca na mojém niebie!

Ach my od siebie daleko,
Daleko bardzo od siebie,
I próżno szukam powieką,
Zawsze ciebie! tylko ciebie! —

Ciebie jedna, ciebie droga,
Szukam, lecę — ach! świat trzyma,
Proszę ludzi, proszę Boga —
Patrz; czekam, a ciebie nie ma.

I daleko — tu daleko,
Od mego słońca, od ciebie,

Dni, miesiące długie cieką,
A noc, ciągła noc na niebie!

Czekaj jeszcze! Gdyby dłużéj,
W twoich stronach mnie nie było.
Chyba oczy śmierć zamruży,
Chyba będę pod mogiłą.

I tam spocznę — tam w mogile,
Już nie wrócę — moj aniele —
Chyba raz tylko na chwilę —
Chyba — na twoje wesele! —





DROBNOSTKI.

I.
PAN I CZŁOWIEK.

Jechał pan przez ulicę na tęgim rumaku,
A było błoto. —
Ja sobie szedłem w szarym kubraku,
Bokiem, piechotą.
Aż słyszę, pędzi — Aj! z drogi, z drogi,
Gotów stratować,
A więc ja w nogi,
Biegłem się schować.
Lecz pan znajomy! Co to za łaska,
Od wszystkich stroni,
A z bicza trzaska,
Woła mnie, goni
Stanąłem —
Jedzie — ja nisko,
Kapelusz zdjąłem,
On tuż, tuż, blisko,
Końskiemi nogi,
Pędzi z łoskotem.
Stanął, przywitał — „Jak się masz drogi? — “
I całkiem zbryzgał mnie błotem. —
I wdaj że się tu, wdaj się z panami!!
Nie roztratuje który? to pewnie poplami. —



II.
SZUFLADA I GŁOWA.

 Pewien uczony.
 Bardzo wsławiony,
 Pokazywał mi szufladę.
— „Patrz, co to ja w te papiery,
 Przez lat trzydzieści cztery,
 Rozumu, nauki, kładę — “
— „Ach! ktoś na to z boku doda —
 Cóż to za wielka szkoda,
 Moi mili panowie,
 Że rozum i nauka
 Któréj każdy w głowie szuka,
 U tego pana w szufladzie — nie w głowie.“



III.
DZIAD I BABA.

 Był sobie dziad i baba —
 Bardzo starzy oboje,
 Ona kaszląca, słaba,
 On skurczony we dwoje.


 Mieli chatkę maleńką,
 Taką starą jak oni,
 Jedno miała okienko,
 I jeden był wchód do niéj.

 Żyli bardzo szczęśliwie,
 I spokojnie jak w niebie,
 Czemu ja się nie dziwię,
 Bo przywykli do siebie.

 Tylko smutno im było.
 Że umierać musieli,
 Że się kiedyś mogiłą,
 Długie życie rozdzieli.

 I modlili się szczerze,
 Aby Bożym rozkazem,
 Kiedy śmierć ich zabierze,
 Zabrała dwoje razem.

— Razem! to być nie może,
 Ktoś choć chwilą wprzód skona —
— Byle nie ty nieboże,
— Byle tylko nie ona.


— Wprzód umrę — woła baba
 Jestem starsza od ciebie,
 Co chwila bardziéj słaba,
 Zapłaczesz na pogrzebie. —

— Ja wprzódy — moja miła.
 Ja kaszlę bez ustanku.
 I zimna mnie mogiła.
 Przykryje lada ranku.

— Mnie przódy — Mnie kochanie!
— Mnie mówię — ! Dość że tego —
 Dla ciebie płacz zostanie, —
— A tobież nie, dla czego?

 I tak daléj i daléj,
 Jak zaczęli się kłócić,
 Tak się z miejsca porwali —
 Chatkę chcieli porzucić —

 Aż do drzwi — puk powoli
— Kto tam. — otwórzcie proszę.
 Posłuszna waszéj woli,
 Śmierć jestem, skon przynoszę. —


— Idź babo drzwi otworzyć —
— Ot to, idź sam! jam słaba —
 Ja się pójdę położyć,
 Odpowiedziała baba.

— Fi! śmierć na słocie stoi
 I czeka tam nieboga!
 Idź — otwórz z łaski swojéj —
— Ty otwórz moja droga.

 Baba za piecem z cicha,
 Kryjówki sobie szuka,
 Dziad pod ławę się wpycha,
 A śmierć stoi i puka.

 I byłaby lat dwieście,
 Podedrzwiami tam stała,
 Lecz znudzona, nareście,
 Kominem wleść musiała. —



V.
BRANKA.

— Precz — z drogi — wszyscy precz!
 Ja sam, polecę, sam —

 U boku twardy miecz,
 I rękę silną mam,
 Turcy mi ją porwali,
 Od Turków ją odbiorę,
 Héj siwy koniu daléj.
 Dogonimy ich w porę —

 W czwał, siwy koniu w czwał,
 Noc widna Turcy tuż,
 Jednąm Marysię miał,
 Dziś i jéj nie mam już!
 Turcy mi ją porwali,
 Wszak i tobie żal pani?
 Leć mój koniu, leć daléj,
 Nie daleko pogani. —

 Czy widzisz ty ich tam?
 Ogień błyska z za drzew,
 Ja piekło w sercu mam,
 Ich tak wesoły śpiew! —
 Turcy mi ją porwali,
 Leć mój koniu, leć siwy
 Ja się chwycę twéj grzywy,
 A ty bież — daléj! daléj!

 Jak wpadniem prosto bież,
 Tratuj nogami psów.
 Schwycim ją, a ty wiesz,

 Jak trzeba uciec znów,
 Jak pioruny ucieczem,
 Turcy nas nie dogonią
 Niech stoją w ręku z mieczem,
 Krwawe złości łzy ronią.

 Leciał pan, leciał koń,
 Już obóz blisko był —
— O jeszcze chwilkę goń,
 Koniku dobądź sił.
 Oto widzisz już blisko,
 Turecki namiot stoi,
 I tureckie ognisko,
 I jeńcy bracia moi.

— I ona!! Rzucił wzrok,
 Krzyknął rycerz i zbladł,
 I siwy skoczył w bok,
 On się zachwiał i spadł.
 Bo z Baszą pod namiotem,
 Ujrzał jak się ściskali,
 I nic nie widział potém,
 Turcy go rozsiekali. —



VI.
BIEDNY CHŁOPIEC.

Na mojéj grządce powiędły kwiatki,
Na mojém polu, grad wybił zboże,
I piorun wleciał do mojéj chatki,
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Miałem dziewczynę jedną na świecie,
Czyż taka druga być może?
Ach i ta jedna zwiodła mnie przecie,
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Był u mnie ptaszek, co jak my gada
Piórka miał lśniące i hoże,
I mego ptaszka zjadł kot sąsiada
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Miałem konika, który od młodu,
Nosił mnie nieraz w bezdroże,
I konik nawet zdechł u mnie z głodu,
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Los mi grób matki jeszcze zostawił,
Tam choć popłakać syn może,
Ale pan na nim karczmę postawił —
Biédny ja biédny, zlituj się Boże!


VII.
MONOMACHJA.
Wiatry z chmurą.

 Za lasem, za górą —
 Zszedł się wicher z chmurą,
 Za łby się porwali,
 Kto kogo powali. —
 Wicher się obrócił,
 Chmurę w wodę wrzucił.

 Chmura zapłakana
 W wodzie po kolana,
 Oczy w niebo wznosi,
 I jęczy i prosi,
— Sama wstać nie mogę,
 Podnieś mnie niebogę.

 Jak zaczęła prosić,
 Wiatr ją chciał podnosić,
 Lecz ona złośliwa,
 Za kark go porywa,
 I ciągnie w głębinie,
 I sama z nim ginie.



VIII.
POSŁANIEC.
Z Illityjskiego.

Chodź do mnie orle mój śmiały,
Nieraz Pandurów biłem dla ciebie,
Teraz jam ranny od wrogów strzały,
I ty mi usłuż w potrzebie.

Nim moja dusza uleci z świata,
I serce moje pożrą orlęta,
Nieś ładownicę pustą do brata —
Niechaj o zemście pamięta.

Dwanaście strzałów w niéj miałem,
Lecz oni w trzynastu jadą,
Ja Botzai nie widziałem,
Botzai zabił mnie zdradą; —

Zanieś tę chustkę we wzory szytą,
Lubéj, któréj nie zobaczę,
Ach! gdy się dowie, że mnie zabito,
Przynajmniéj po mnie zapłacze,

A orzeł leciał, niósł ładownicę,
Do brata w rodzinne ściany,

Brat Jerzy w ręku trzymał sklenicę,
Brat Jerzy leżał pijany!

A orzeł leciał z chustką do lubéj,
Leciał aż do niéj mil wiele,
I trafił właśnie, trafił na śluby,
Na jéj z Botzaim wesele.



IX.
ROZMOWA.
On.

Dobry wieczór moja miła!
Jak się masz Halino —
Dokądżeś się ustroiła,
Tak późną godziną.


Ona.

Dobry wieczór! Do kościoła,
Ślub dzisiaj w kościele,
Widzisz wianek mam u czoła,
Dziś moje wesele.


On.

Cóż ja pocznę, moja miła —
Jam cię kochał szczerze,

Tyś mi dotąd nie mówiła,
Że cię inny bierze.


Ona.

Wszakżeś mnie o to nie pytał,
Ani mnie się śniło,
Tymczasem inny zawitał,
Czyż odmówić było?


On.

I nie żal ci mnie dziewczyno?
Widzę łzę twych powiek,
O! to za mną łzy te płyną!
Jam szczęśliwy człowiek.


Ona.

O! niech ci się o tém nie śni,
Te łzy z oczu biegą,
Bom myślała, czemum wcześniéj,
Nie szła za innego.



X.
POGRZEB RYBAKA.

Śpij na dnie morza, na ziół pościeli,
Śpij Dymitrze, w zimnym grobie!

Powiemy smutnéj twojéj Anieli.
Powiemy biédnéj o tobie!

Powiemy że cię wzięły okręta,
Żeś tam daleko popłynął,
Że wrócisz jeszcze, niech cię pamięta,
Boś ty na zawsze, nie zginął.

Ona co ranka przyjdzie do brzegu,
I łzy jéj fale wypiją,
A tam do ciebie zaniosą w biegu,
I niemi serce obmyją!

Śpij — oto grób twój święcim modłami,
I żagiel znaczym żałobą!
I już płyniemy, jeszcze ze łzami,
Jeszcze patrzymy za tobą.

Niechaj ci niebo nad duszą świeci,
My płyniem rodzinną stroną —
Żegnaj Dymitrze! — weźmiem twe dzieci!
Chlebem podzielim się z żoną!



XI.
SŁOŃCE.

Moje ty niebo ślicznie malowane,
Moje wy gwiazdy co się świecicie,

Powiedźcie czemu, gdy sam zostanę,
Bez mojéj Zosi tak mi tęskne życie. —

Czy i wy także chodzicie po niebie,
Tak jak my tutaj chodzimy po parze?
Lecz księżyc z słońcem czemuż gonią siebie.
Czemuż im Pan Bóg złączyć się nie każe? —

Gdyby mnie słońcem nawet zrobić chciano —
O! jabym nie chciał, tak smutno samemu,
A słońce ledwie pokaże się rano
I wszyscy z nieba ustępują jemu,

Cóż z tego światła, kiedy same jedne,
Uciekną wszyscy, ledwie się przybliży —
O! piękne słońce ale bardzo biedne,
Lepiéj we dwojgu choć ciemniéj i niżéj!

Ojcze mój dobry na wysokiém niebie
Połącz nas prędzéj, bo smutno we dwoje
Sercem być blisko, a zdala od siebie
Ojcze nasz dobry połącz dziatki twoje!



XII
CZY POWRÓCI

Matuleńku, on nie wróci,
On pojechał w obcą stronę,

On zapomni i porzuci
Biedne dziewczę opuszczone.

Patrzę co wieczór na drogę,
Patrzę na drogę co ranka,
Czemuż zapomnieć nie mogę,
Albo zobaczyć, kochanka!

Rano, jemu zbieram kwiatki,
Wieczór czekam na jagody,
I stoję na progu chatki —
Zawsze sama tak jak wprzódy. —

W nocy ledwie pies zaszczeka
Zrywam się, szukam oczyma,
A serce bije i czeka —
A jego nie ma i nie ma!

Może jutro! jutro wschodzi —
Ja znowu biegnę na drogę,
I jutro całe przechodzi
Doczekać się nie mogę!

O święty stróżu Aniele!
Doprowadź go przez bezdroże,
A ja ci w naszym kościele
Wianek i świécę położę!



XIII.
NASZ PAN.

Pan nasz bogaty,
Smutny przy złocie,
Piękne ma szaty
Pieniędzy krocie.
I mieszka w zielonym gaju
W złoconym wysokim dworze
I siedzi jak aniół w raju —
A pić, ani spać nie może.

Rano z wieczora
Chodzi skrzywiony,
Przywiózł doktora
Z dalekiéj strony.
Lecz nie uzdrowią go leki
Nie dadzą rady doktory
Zawsze ma we łzach powieki,
Na serce musi być chory.

Nie dawno gadał
Woźnica stary,
Że on postradał
Rozum przez czary.
Lecz on ma rozum w potrzebie
Dzień i noc księgi wartuje,

I mądro patrzy po niebie
Tylko mu szczęścia brakuje.

Szczęścia nie daje
Złoto, nauka,
Smutny zostaje
Kto go tam szuka.
Posłuchaj rady mój panie,
Rozdaj na ubogich krocie,
Będziesz szczęśliwszy w sukmanie
Niżeli byłeś we złocie.



XIV.
WSZYSTKO MINIE.

Gdzież się podziały te chwile
Kiedym wesoły, szczęśliwy,
Na łąkach ganiał motyle
Biegał za kwiatkiem na niwy.

Dziś motylek co tu lata
Kwiaty błyszczące w dolinie,
Są dla mnie obrazem świata
Jak one — wszystko przeminie!

Zczernieją skrzydła motyle
Kwiaty powiędną w tym wianku,

I my zaśniemy w mogile
Zaśniemy w życia poranku.

Lecz nie żal, nie żal nam świata,
Wszak dusza z nami nie zginie,
Ona do nieba ulata,
Ona jedna nie przeminie!



XV.
OBCE KRAJE.

Tam za morzami daleko
Pola w insze strojne kwiaty,
Złotym piaskiem wody cieką,
I zieleńsze drzew są szaty.
Lecz mnie miléj w swojéj stronie
Niż w tamtym kraju zdaleka,
Oddalony za nią gonię
I serce do niéj ucieka.
Tam złotych pomarańcz gaje
Tam kwitną wonne jaśminy
I ze skał płyną ruczaje
I różą słane doliny.
Lecz mnie miléj i t. d.
Mówił wędrowiec przed laty
O tamtém niebie i kraju,

Mówił że tam lud bogaty
I mieszkać lubo jak w raju.
Lecz mnie i t. d.
Mówił o tamtych dziewicach
I wzdychał smutny za niemi,
Rumieniec płynął po licach,
Bez niéj, sam był między swemi.
Lecz mnie i t. d.
Aż mi żal było biednego
Który wzdychał za dziewczyną.
Wróć, powiedziałem do niego,
Już tamta twoją krainą.
Bo tam, gdzie serce ucieka,
Za którą stroną łzy płyną,
Tam jest ojczyzna człowieka
Tamta jest jego krainą!



KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Kleopatra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.