<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sędziwój |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1907 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pliniusz. Ks. XVI. R. 40.
Więzienie Kosmopolity mocno było strzeżone; wszystkie pogłoski, dochodzące o nim, nakazywały ostrożność. Przedsionek więzienia, będący zarazem kurdygardą, zapełniało czterdziestu żołnierzy z kapralem, umyślnie do pilnowania więzienia przeznaczonych.
Późno już było w nocy, na kominie trzeszczący palił się ogień, mały dobosz raz po raz starym rapierem w nim grzebał. Przed ogniem, na wielkim krześle, wygodnie grzejąc się, siedział otyły wachmistrz z wyciągniętemi nogami, podciągając co chwila opadające cholewy obszernych butów ówczesnej mody.
Przy stole słabo oświetlonym od kagańca, na łańcuchu ze sklepienia zwieszonego, porozpierani wojacy grali w kości, inni patrzyli na grających, lub zabawiali się rozmową, a wszystkim krążące kufle długi czas skracały. Ogorzałe twarze, potężne wąsy i brody, odbłysk promienia, odbity od żelaznych pancerzy i naramienników, stosowny tworzyły obraz do ich rozmów jaskrawych, przekleństwami kraszonych. A rozmowy wszystkie obracały się ciągle i wracały do jednego głównego przedmiotu, do więźnia, którego strzegli. Nie było zbrodni i czarów, którychby mu nie przypisywano, a rozognione wyobraźnie trunkiem i tajemniczością, otaczającą więźnia, najdziwaczniejszym wierzyły powieściom. Opowiadania i kufle w najlepsze krążyły, gdy na kurytarzu zewnątrz dał się słyszeć odgłos zbliżających się ludzi. Otworzono podwoje, błysnęły pochodnie i całe wnętrze kurdygardy, krwawem światłem olśniły; za pachołkami, niosącymi pochodnie, postępowali panowie radni, sędziowie w togach i czarnych beretach, a w końcu kat, w czerwonym płaszczu, z błyszczącym mieczem i oprawcami.
Cicho się zrobiło śród żołnierzy, rozstąpili się na strony, a orszak postępował w milczeniu, jak szereg duchów udręczenia. Widok tych zimnych nieruchomych twarzy, posępnych ubiorów, a najposępniejszych spojrzeń, uderzyły wojaków i ci, co z zimną krwią mordowali na polu bitwy, z dreszczem bojaźni patrzyli na sędziów; tak przerażającą była wtedy myśl wszelkiego sądowego badania. W głębi kurytarza łańcuchy, kłódki i drzwi żelazne zabrzęczały, otworzono więzienie, i odgłos kroków całego orszaku zginął w echu ciemnych sklepień lochu. Drzwi zatrzaśnięto i przez chwilę trwało milczenie pomiędzy strażą; gasnącego ognia na kominie i blednącego kagańca żaden nie poprawiał.
W pierwszym sklepie, czyli izbie sądowych badań nikt się nie znajdował. Żadne okno nie oświecało tego przybytku jęków i męczarni. W głębi, między dwoma grubymi murowanymi filarami, stał stół, pokryty czarnem suknem, na niem narzędzia do pisania, papiery, zwoje pargaminów, dzwonek, klepsydra i Chrystus na wielkim krzyżu; i tortury bowiem, w owych czasach pobożności, odbywały się w Imieniu Zbawiciela! — Na środku sklepu umieszczona była długa ława z dębowego bala, z obu końców zaopatrzona śrubami i rzemieniami do krępowania i rozciągania winowajcy. Czasami tak rozciągniętemu przez blaszany lej wlewano w usta znaczną ilość zimnej wody, co nadzwyczajne miało sprawiać boleści.
Dalej na podłodze oparte były ciężkie dyby, do zamykania nóg i prażenia ich powolnym ogniem węgli z podstawionych fajerek. Od sklepienia spuszczony był na bloku łańcuch żelazny z obrączkami na wielkie palce u rąk, za które męczonego wieszano i smagano rozmaitego rodzaju biczami. Zresztą, aby opisać kształty i użytek wszelkich kleszczy, śrub, pasów, ławek i innych dziwnych narzędzi tortur, trzeba zapytać się średniowiecznego kata (którego nauka była daleko trudniejszą niż dziś), o nazwiska i użytek wszystkiego, o stopień bólu, jaki zdziała. Procesy, wypadki, zeznania, wymuszone przez tortury, nazwiska osób, to go wszystko nie zajmowało; dla niego ofiara jedna czy druga, wszystko było jedno. Lecz za to dobrze pamiętał, czy cierpiący cienkie i delikatne miał członki kobiece, czy muskularne i męskie nogi i ramiona; za którem obróceniem śruby wydał pierwszy jęk, za jaką torturą trzeba mu było nakładać na usta, tak zwaną technicznie drewnianą gruszkę, aby zapobiedz zbytnim wrzaskom. Ukazałby krwawe ślady i opisał, jakim sposobom ze złamanych lub rozgnieconych stawów krew trysnęła; a może wreszcie i westchnieniem wyliczyłby tych, którzy w czasie badania ducha wyzionęli. Wtedy dopiero możnaby dokładnie zrozumieć mechanizm tak zwanych rękawiczek, czyli śrub na ręce, batów, czyli śrub na nogi, lin do spowijania człowieka, drabek ze szpikowanym zającem, meklemburskich instrumentów, bamberskich narzędzi, manhecińskich kozłów, siarkowanych nici, lineburskich krzeseł, obroży na szyję, pomorskich bandaży i wszystkich przyborów z kleszczami do owej okropnej hiszpańskiej ogniowej tortury, których sam widok zimnym dreszczem przejmował, gdy przy terrycyi ukazywano obwinionemu narzędzia i tłómaczono ich użytek, wzywając ostatecznie, aby się przyznał do winy.
Sędziowie zajęli siedzenia za stołem, pochodnie zatknięto w żelazne świeczniki przy słupach przybite; na stole zapalono lampy.
Jeden z radnych i pachołcy otworzyli wązkie drzwi właściwego więzienia i weszli do lochu. Przez okienko u góry, księżyc rzucał ukośnie bladą wiązkę promieni na kamienie, zresztą było ciemno.
Potrząśnięta pochodnia sypnęła gradem iskier i żywszym zajaśniała blaskiem. W głębi spoczywał więzień na słomie, z rękoma założonemi na piersiach, oczyma zamkniętemi.
Przybliżyli się i radny rzekł:
— Setonie! po raz ostatni sąd zeszedł do twojego wiezienia, w imię prawa, wstań i udaj się za mną!
— Chrystus tylko w imię swoje pozbawionym sił wstawać rozkazywał — rzekł więzień. Radny skinął i dwóch pomagaczy ujęli leżącego, a zarzuciwszy mu na ramiona szeroki jego płaszcz, wywiedli do pierwszej izby, i posadzili w wielkiem krześle, przed stołami i sędziami.
Prezydujący przewrócił klepsydrę, brzęknął w dzwonek, i pisarz czytać począł:
— Setonie! oskarżony jesteś o czarodziejstwo, przepowiadanie nieszczęść kraju, wywoływanie umarłych, niepokojenie dusz chrześcijańskich, rzucanie na nie uroku, a związki ze złymi duchami i robienie za ich pomocą złota i lekarstwa na wszystkie choroby, zgoła o crimina maleficiifalsi et perduellionis.
Zeznania świadków są złożone. Prawo, nie potępiając cię ostatecznie, dozwala jeszcze obrony. Przed tym wizerunkiem ukrzyżowanego Zbawiciela, na św. Ewangelii, wyprzysięgnij się błędów, wyjaw swoje nieme praktyki, a szczególniej robotę złota. Tak chce mieć prawo i wola J. X. M. Elektora, miłościwie nam panującego, jako słusznie jest. A łaski spodziewaj się, tylko oczyściwszy sumienie.
— Sumienie! — rzekł Kosmopolita — jest to kwiat, który się rozwija dla jasnych promieni słońca i głosu przekonania, a zamyka na gwałt i burzę. Sumienie Bogu tylko zdaje rachunek!
— Trwasz więc w uporze? — zapytał prezydujący; pamiętaj, iż upór tylko ci śmierć haniebną przyśpieszyć może, gdy wyznasz, zbawisz siebie, zyskasz łaskę i chwałę. Pierwsze godności mogą cię jeszcze oczekiwać.
— Kto pracuje dla prawdy — rzekł zapytany — ten nie dba o chwałę, a gardzi łaską!
— Po trzeci więc raz, zapytuję cię, czy nie wyjawisz zbrodni?
— Zaiste — odparł Kosmopolita — nawet nie wiem, o co mnie oskarżono.
— Przystąpić do badań — odezwał się Sędzia. Jeszcze raz przeczytać ważniejsze zeznania świadków. Pisarz rozwinął arkusz i czytać począł.
— Aleksandrze Setonie, zwykle zwany Kosmopolitą, to jest obywatelem całego świata, czyli nie mającym ojczyzny, więc tułaczem, a zatem podlegającym wszystkim prawom, świadczą przeciw tobie ad primum: iż wielokrotnie robiłeś złoto z podłych metali, zmieniając je za pomocą pewnego czerwonego proszku, zwanego lapis philosophorum, co bez pomocy złego ducha dziać się nie mogło. Mianowicie Jakób Hannsen, poważany niegdyś i bogaty kupiec holenderski, za sprawami handlowemi przybyły do Drezna, w poufałej rozmowie z Adamem Bodesteinem, lekarzem i profesorem Akademii w Bazylei, przyznał, iż rzeczony Kosmopolita w domu jego z ołowiu robił czyste złoto. Rozmowę tę słyszący świadkowie i rzeczony Bodenstein zaprzysięgli, dodając nawet, iż poczciwy niegdyś i poważany kupiec, Jakób Hannsen, oczarowany przez ciebie został.
Wspomniany znakomity lekarz Bodenstein, uczeń i ziomek wielkiego Paracelsa, znając cię w Bazylei, miał sposobność poznać wiele twych bezbożnych praktyk, i teraz wiernie służąc nam, został delatorem twoim, aby złe nie rozpościerało się dalej po świecie.
Jako corpus delicti, oto jest złożony ów kawałek złota, zamienionego z ołowiu, na którym własną ręką wyryłeś:
Przeistoczenie w złoto dnia 28 grudnia 1605 r.
o godzinie czwartej po południu.
Dzwonek brzęknął, pisarz zamilkł, Sędzia zapytał się:
— Setonie! poznajesz to złoto, czy ty je biłeś?
— Za pomocą Najwyższego, okazałem tajemną siłę natury, aby przekonać nie wierzącego; tak jest, ja to złoto przemieniłem.
— Zapisać zeznanie — rzekł Sędzia. Pisarz dalej czytać począł:
— Rok temu minął, kiedy doktór Zwinger z Bazylei płynąc na statku, poznał się z jakimś człowiekiem, który się sam nazywał Kosmopolitą. W czasie podróży, rozmawiając z nim, zaprzeczał możności robienia złota. Kosmopolita, skoro tylko przybyli do Bazylei, odwiedził doktora Zwingera, przypomniał mu rozmowę i zaprosił go do któregoś złotnika; tu przy wielu świadkach, nie dowierzających i pilnie wszystkiemu przypatrujących się, zamienił kawał cyny na złoto. Ze złota tego, u tegoż złotnika, wybić kazał trzy medale, z których tu jeden złożony nam został.
Sędzia wyjął z małego jedwabnego woreczka złoty medal, na którym był następujący napis:
O tu A et Ω Vitae
Spes es
Post mortem ♄ revificatio ⊙ ).
O unicus Amor Dei
In trinitate
Miserere Mei
In Aeternitate.
Per Θ ☿ ♀ fit
Lapis Philosophorum,
i okazując go oskarżonemu, zapytał:
— Czy poznajesz ten medal?
— Poznaję i nie zaprzeczam — odrzekł więzień; pisarz znowu czytać począł:
— Piotr Schwerbauch, poczciwy mieszczanin miasta Drezna i właściciel gospody pod zielonym lisem, zeznaje, co następuje: Dnia 15 stycznia 1606 r., zajechał do niego drogą od północy podróżny jakiś człowiek, nazywający się Kosmopolitą i na dolnem piętrze zajął kilka komnat od podwórza. Ludzie uważali, iż wprowadził ze sobą obcą istotę, okrytą zasłoną i od tego czasu nikt jej nie widział. Mieszkanie zawsze i ciągle szczelnie były zamknięte. W nocy często czerwone światło, śpiewy, muzyka, arfy, przytem jakieś dziwne głosy słyszeć się dawały, z czego wszystkiego o nienaturalnym porządku rzeczy w mieszkaniu wnosić można było. Doktór Bodenstein, przychodzący kilka razy do szynkowni, naprzeciw będącej, ostrzegał ludzi, aby się mieli na baczności przed czarnoksiężnikiem, o którym wiele opowiadał. Razu jednego, w czasie nieobecności Kosmopolity, dwóch czeladników kowalskich postanowiło się wieczorem dostać do jego pomieszkania, przekonać się o czarodziejstwie, i wreszcie złowić samego Kosmopolitę. Gorliwy Bodenstein urządził wszystko arcy-roztropnie i z wielu bawiącymi oczekiwał skutku w karczmie.
Późno już było i drzwi główne były zawarte. Czeladnicy wyszli, aby spełnić swój zamiar. Gdy jednak więcej niż godzina minęła, i ci nie powracali, sam gospodarz, doktór i kilku obcych, ze światłem w ręku udali się na kurytarz, wiodący do mieszkania Kosmopolity; lecz jakież było ich zdziwienie, gdy obu czeladników znaleźli przed drzwiami, leżących bez przytomności. Długo ich trzeźwiono, zaledwie nad ranem przyszli do siebie. Opowiadali, iż za dotknięciem się drzwi, tajemna jakaś siła powaliła ich o ziemię. Doktór Bodenstein, znający się na rzeczy, oświadczył, iż obaj czeladnicy siłą nieczystego ducha o niemoc przyprawieni zostali. Jeden z nich nawet kilka dni był nieprzytomnym sobie. Kosmopolita nad ranem dopiero wrócił do domu, i przez całą noc się w nim nie znajdował; prawny to więc dowód, iż mieszkania jego szatan strzeże. Te i tym podobne wydarzania, jako też i krążące wieści, sprawiły, iż ludzie od szynkowni pod zielonym lisem zaczęli się oddalać, to spowodowało poczciwego gospodarza Schwerbauch, iż usiłował pozbyć się tajemniczego gościa, lecz napróżno. Ile razy wspomniał mu o wyprowadzeniu się, Kosmopolita zmuszał gospodarza do milczenia, darząc go obficie złotymi pieniędzmi, co z wielkim zadziwieniem Schwerbaucha kilka razy miało miejsce.
— Setonie! — zapytał sędzia, — czy zaprzeczasz tym okropnym zeznaniom, i co rzekniesz na swą obronę?
— Wszystko powiedziałem — rzekł więzień — wiecie sami, w czem jest prawda.
— Pominąwszy twoje zbrodnie, niezłomnem słowem przyrzekamy ci łaskę i przebaczenie, pod warunkiem, abyś wyjawił tajemnicę robienia złota i przyrządzenia proszku czerwonego...
— Nierozsądni! — rzekł brzmiącym głosem Kosmopolita, prostując się i powstając z siedzenia, a oczy jego nowym zajaśniały ogniem — żądacie tego, co nie jest w sile człowieka! Żądacie, aby na wasze prawnego paragrafu zaklęcie, wysoka palma schyliła swój wierzchołek, abyście bez pracy z jej korony zerwali owoc; tego ani ja, ani wielki mistrz nauczyć was nie zdoła. Bo i któżby chciał niebieskie tajemnice bezkarnie rzucać w brudne błoto ziemi!
— Setonie! — rzekł znowu sędzia — wspomnij na Malleus maleficarum, straszliwa kara czeka fałszerzy i czarowników!
Obwiniony, po chwili milczenia, z najwyższą niechęcią odezwał się:
— Słowa! czcze słowa chociażbym je objawił, czegóż was nauczą! Nędzny przepis, formuła do łamania myśli, paraliżowania cierpliwości, gdy jej ducha nie pojmiecie! — A wtedy dmuchaj na węgle, praż całe lata w tyglach, a zamiast ożywczego blasku kamienia mędrców tylko popiół i pot własny i wściekłość omylonej nadziei zbierać będziesz! — O, prawda! święta prawda, że człowiek silną wiarą w odwieczną przyczynę związany z wyższą, boską naturą do większych jeszcze zdolny cudów. I nie za pomocą złych duchów, ale za pomocą Boga, którego bałwochwalcy nie znając, znieważają wyzywaniem Jego Imienia! Modlitwa i głębokie, pobożne wejrzenie w dzieła Twórcy stanowią człowieka namiestnikiem tego Boga na ziemi. Ale nie kilka wyrazów bez myśli, plugawemi ustami wyrzeczonych, stanowią modlitwę! Bo szklanny wzrok w modlitwie, a nawet szuka zysku i zapłaty, naczynia egoizmu, są posłańcami szatana! — A jeżeli kto chce siłą słowa żywego, zwycięską i twórczą władzą panować nad tworami, niechaj rani togi, birety, niechaj zdepcze własną pychę, oczyści się z brudnych żądz chciwości, która kala jego serce; niech zwalczy własnych szatanów, którzy w duszy jego założyli swoją stolicę, a potem... A potem pod sklepieniem Wielkiego Boga, jedno spojrzenie na wschodzące słońce, jeden widok porządku gwiazd, więcej go nauczy, niż cała magia z czystością duszy, wyczyta sam te tajemnice, których tu żadne męczarnie nie wymogą ze mnie.
Prezydujący w czasie tej mowy zbladł i nie mógł wytrzymać wzroku alchemika, skinął na kata, przewrócono klepsydrę i dano znak do tortur.
Kat zbliżył się do stołu i zapytał o coś sędziego z cicha.
— Nie oszczędzać! — odparł sędzia — to ostatni sposób, dziś ostatnia tortura, niech skona, inaczej nie wytłómaczymy oporu. A wreszcie — dodał głośniej, odwracając się do radnych — słyszeliście, iż kazał się modlić do gwiazd i słońca i deptać oznaki naszych dostojeństw, a tak jawnie okazał, że jest czarownikiem i bałwochwalcą.
Pachołcy ujęli znowu Kosmopolitę, rozciągnęli go wznak na ławie tortur, twarde rzemienie skrępowały pięście i stopy obwinionego, pokręcane śruby skrzypnęły, ciało jego jak struna wyciągnięte zostało. Już krew z za paznogci sączyła się kroplami, a jeszcze żaden jęk, najmniejszy głos nie zdradził bólu męczonego. Sędzia rozpoczął pytania, lecz obwiniony najgłębsze zachował milczenie. Dano znak i coraz mocniej rozciągać członki jego zaczęto. Trzask stawów tylko i wyprężenie się rzemieni było słychać, a oddech jego cichy, spokojny, oczy zamknięte, na twarzy żadnego śladu cierpienia.
Raptownie oblano go zimną wodą, dla zwiększenia drażliwości, i ciche tylko dało się słyszeć westchnienie, pot kroplami okrył mu czoło. Na powtarzane zapytania, przytłumionym głosem, w nieznanym począł mówić języku. Strach przeszedł przytomnych.
Kat obwinął ciało więźnia szerokim, jak skóra jeżowa kolcami nabitym pasem i ściskał sprzączki pasa razem z pomocnikami, opierając nogi o ławę tortur. Twarz więźnia, dotąd blada, zmieniła się; krwią nabiegłe żyły wystąpiły na czoło, oczy otworzył konwulsyjnie, szeroko i głosem, jak rozbitego dzwonu, wolno począł mówić:
— Męczennicy prawdy, w jej święte imię, wyzywam was, wspierajcie mnie!
— Jakóbie Molay! przez krzywoprzysięstwo i płomień, co pożarł szpik kości twych, natchnij mnie!
— Hussie zdradzony! przez męki i nieugaszoną twą zemstę, wesprzyj mnie!
— Hieronimie Praski! wolnym sprażony ogniem, za miłość braci, wzywam cię!
— Galileuszu! potęgo rozumna, przez szyderstwo klątwy twej, wspieraj mnie!
— Torkwacie Tassie! za ukazanie piękności ducha ukarany więzieniem i obłąkaniem, wzmocnij mnie!
— Kolumbie! za nowy świat, darowany staremu, okuty w kajdany i zapomniany, wzywam cię!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Głos jego coraz słabnął, zamienił się wreszcie znowu w nieznanym języku ciche mruczenie, jakby entuzyasta zakończył cichą modlitwą.
Nakoniec zamilkł zupełnie, i wszyscy mniemali, że już skonał. Z klepsydry też wysypał się wszystek piasek, to jest upłynęła godzina; a dobroczynne prawo nie dozwala dłużej nad godzinę torturować.
Kat z pomagaczami zdjął obwinionego z tortur i nacieraniem przywracano rozciągniętym i pokaleczonym członkom naturalny ich kształt. Stary oprawca z zadziwieniem zawołał:
— On żyje! — dwadzieścia lat już tu pełnię służbę, i nie dziesięciu, ani dwudziestu ludzi przeszło przez moje ręce, a żaden jeszcze z tej ławy, po takiem torturowaniu, nie zeszedł żywy! — To chyba nie ludzka dusza w tym człowieku!...
Męczony zaczął głęboko oddychać, rozejrzał się, jak człowiek ze snu przebudzony, poruszał rękami i nogami, jakby ich doświadczał; odrzucił wstrząśnieniem głowy długie zwoje włosów, spadających mu na oczy. Sędziowie wstali, chcąc się oddalić, wtedy i on powstał: postąpił pewnym krokiem ku nim i głośno, spokojnym, rozkazującym tonem zawołał do Prezydującego:
— Stójcie! jeszcze nie koniec!
Sędziowie spojrzeli się, wzrok jego przykuł ich do miejsca, usiedli.
Kat nawet i siepacze nie śmieli, czy nie mogli się poruszyć.
Pochodnie, rozpalone w żelaznych świecznikach, dziwnym, nienaturalnym blaskiem oświecały posępne twarze sądzących. Zmarszczki na ich czołach wydawały się jakby kreski, wyrokami śmierci znaczone, z oczu ich, patrzał jeden tylko wyraz potępienie.
A wierzyćbyś musiał, iż postaci podobnych w czarne togi owiniętych, oddychających tylko powietrzem więzień przy słońcu, nie podobnaby było znaleźć, ich widok każdegoby mógł przerazić, a teraz na nich widomie strach wycisnął odrażające swoje piętno. Pomieszanie odbiło się wyraźnie, gdy Kosmopolita blady, lecz pełen szlachetnej powagi i uderzającym tym kontrastem piękności, przystąpił i rzekł:
— Mojemu życiu tortury miały koniec położyć, chociażbym wydał tajemnicę! I wy mieliście ją tylko dla siebie zachować, a tym podwójnem podejściem chcieliście uniknąć kary. Lecz bądźcie spokojni, nie do mnie należy kara, która was nie minie!
— Powiedzcie tylko teraz, coby było, gdyby wszystkie żądze niegodnych spełniały się na ziemi? Coby było, gdybym dla spełnienia tych żądz, sam oddał im w ręce wszechmocne złoto i nadludzką potęgę?
Połowa świata wymordowałaby drugą połowę, aby rozpostrzeć na gruzach panowanie złych. — Ale tak nie jest, nie każdy może rozkazywać, bo do rozkazywania trzeba mieć serce czyste!
Skazując na palącą się pochodnię, rzekł dalej:
— Patrzajcie; jedno słowo: zgaśnij! i oto płomień posłuszny uleci!
Sędziowie przerażeni, cofnęli się i powstali z siedzeń, bo w istocie, razem ze słowami Kosmopolity, pochodnia zbladła, płomień jej oderwał się od rozżarzonych knotów, i znikł w powietrzu, a za chwilę i dym, sączący się wązkim strumieniem, ustał. Więzień znowu się odezwał:
— Ale tej władzy nie nauczy żadna recepta, ani wymogą tortury! Dzięki chciwości, przez te męczarnie otrzymałem to, czegom był blizki utracenia.
— A teraz idźcie i powiedzcie temu, który was przysłał, że gdyby serce moje równie było skalane żądzą, żaden z was jużby światła słońca nie oglądał; bo łatwiej jest zgasić duch ożywiający człowieka, niż rozkazywać tej pochodni. Ale wola prawdziwego mędrca jest niepodległa, jak Bóg, co ją stworzył!
Słuchający nie przyszli jeszcze do siebie z podziwienia i przestrachu, Kosmopolita wszedł do swojego ciemnego więzienia. A w owej chwili podobny był raczej do wspaniałomyślnego przebaczającego winnym, niż do obwinionego więźnia.