<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Eliksir.
„My jesteśmy materyą, z której marzenia powstają, a nasze małe życie kończy się snem.“
„Burza“ Szekspira.

Razem z uwięzieniem Kosmopolity, co nastąpiło na ulicy z niespodzianej zasadzki, przezorny Bodenstein naszedł z siepaczami jego mieszkanie i przetrząsnął je z największą pilnością; lecz nie znalazł ani kamienia mędrców, ani eliksiru życia, ani rękopismów, ksiąg, ani nawet pieniędzy, zgoła nic, coby podejrzenia i nadzieję jego powiększać mogło. Arminia błagała ze łzami, Bodenstein obiecywał wszystko, ale kładł warunki. Sam, ubrany wykwintnie, oblany pachnidłami, nadęto i sztywnie, w niezwykłej sobie sferze, rozwijał niezgrabne zabiegi w celu zajęcia serca swego pięknego jeńca.
Ale Arminia, mimo bojaźń, nie mogła przezwyciężyć się i zbyt jawnie okazywała mu najgłębszą wzgardę. Bodenstein uważał, iż unika dotknięcia się każdego przedmiotu, który on miał w ręku. A i on nie mógł ukryć niezgrabnego wahania się między zemstą, a obudzonemi żądzami ku Arminii.
Zwlekał tylko, czekając, co się stanie z Kosmopolitą; chociaż pewnym był, iż uwolnionym nie będzie, to wspomnienie Sędziwoja tajemnym go strachem napełniło.
Sędziwój przed wieczorem tej samej nocy, w której miał spełnić długo tajone zamiary, najął w odległej uliczce, blizko bramy miasta, mały, niepozorny domek. Przygotował wszystko do podróży, i kiedy Bodenstein bawił się przy wybornem winie, Arminia, przebrana, przeprowadzoną została do nowego mieszkania. Sam Sędziwój udał się do więzienia Kosmopolity, aby go także wyzwolić i ucieczką ratować. Janowi zaś polecił czuwanie nad opuszczoną.
Kosmopolita przed uwięzieniem swojem, ukrył pod jednym z kamieni korytarza swojego mieszkania niewielką szkatułkę; w ostatnim przypadku mówił Arminii: w szkatułce tej znajdzie dalsze sposoby ratowania się. Jan miał szkatułkę przenieść do nowego mieszkania, Arminia pozostała sama.
Uliczka, na której był domek, odludna, rzadko jaki przechodzień nią się sunął. Za każdym razem odgłos stąpania po bruku wśród ciszy wzmacniał bicie jej serca i w ciągłej trwodze utrzymywał umysł. Wreszcie, po nieprzeliczenie długim czasie, słyszy szybki krok biegnącego człowieka, i Jan, zadyszany, wpadł do pokoju.
Stawiając szkatułkę na stoliku, opowiadał, iż jacyś ludzie śledzili zdaleka jego kroki, i kiedy po długiem myleniu, wykręcaniu drogi rozumiał, iż zniknął im z oczu, teraz, wchodząc do domu, o kilkadziesiąt kroków ujrzał ich za sobą. Drzwi zaparł z postanowieniem bronienia się do ostatniej kropli krwi. Po długim jednak czasie, kiedy wszystko dokoła było cicho i w sercach oczekujących obawa tylko o Kosmopolitę i Sędziwoja wzrastała, Jan musiał wyjść na ulicę, aby się dowiedzieć w zamku o więźniu.
W kilka chwil po jego oddaleniu się, Arminia niespokojna do najwyższego stopnia, usłyszała wrzawę, hałas, napaści i bitwy, a wnet Bodenstein otworzył drzwi z trzaskiem, i stanął na środku jej pokoju.
Zapłomienione winem lica, oczy iskrzące, język nieposłuszny, chód chwiejący się, ubiór i włosy w nieładzie, a przytem na całej odrażającej twarzy wyraz złośliwy i zwierzęcy tworzyły z niego w tej chwili godnego posłańca szatana. Arminia spojrzała, krzyknęła, i twarz rękami zasłoniła. Bodenstein, zasuwając za sobą ciężkie rygle drzwi, jąkającym się mówił głosem:
— To niegodne, panno Tholden! bo dla mnie, miły ptaszku, ty zawsze jesteś panną Tholden. Tyś moją narzeczoną; pamiętasz w Bazylei? — przyrzekłaś mi dać swoją rękę za uzdrowienie twej konającej matki! — A potem oszukaliście mnie! — Nieprawdaż, kochanko, że zapominasz o tym twoim niby mężu, przeklętym czarnoksiężniku? — ha! ha! spodziewaliście się, że wam się uda zręcznie uniknąć pułapki. Ale nie tak łatwo podejść Adama von Bodenstein! Oho! nie tak łatwo takich się ludzi oszukuje.
Ja też to siedzę sobie spokojnie i bawię się w gospodzie pod zielonym lisem, a ci tu wymknęli się cichaczem, jak prawdziwe lisy! Szczęście, że wyszedłem przypadkiem i dostrzegłem tego Tatara, — wiesz, tego służącego u waryata alchemika, z piekielnem nazwiskiem! Tak, kochanko! spostrzegłem, że unosi się coś z gospody. O! bo ja, chociaż tak! — rozumiesz mnie, chociaż trochę piję, jednak dobry mam wzrok. Ja w tej chwili lecę do twego mieszkania, a tu otwarte drzwiczki, i klatka pusta, ptaszek uleciał! — Dalejże więc, zawołałem moich kamratów, dwóch pachołków od miejskiego oprawcy; dzielne chłopaki i dalej w ślady za jegomościem. Zwijał się, jak kot przed chartami, ale i ja nie w ciemię bity; złapałem go i tam na rogu, związany, leży na bruku; kamraci moi pilnują go.
Ale cóż to milczysz, płaczesz? — nie bój się kochaneczko, nikt tu nie przyjdzie. Czy ci moje odwiedziny niemiłe? Arminie! Ja ciebie tak kocham! bodaj mnie wszyscy szatani porwali, ja ciebie tak kocham, jak mojego Paracelsa... Nie załamuj dłoni.
Mówiąc to, klękał przed swoją ofiarą, ale żona Kosmopolity, uciekając w kąt pokoju, błagającym głosem, z rozdzierającą boleścią rzekła:
— Panie Bodenstein, ulituj się nad słabą kobietą! Jeżeli miałeś co drogiego w życiu! rodziców, brata, przyjaciela — jakiś cokolwiek na świecie kochał prawdziwie, w to imię zaklinam cię, uwolnij mnie, ja w tej chwili czuję, jakby mi głos jakiś szeptał: Bóg cię ukarze! wyjdź! — Chcesz skarbów? — patrz, oto w tej szkatułce ich jest więcej, niżbyś mógł marzyć o tem; weź je, a uwolnij mnie.
I padła w szerokie krzesło, nieruchoma, oczy zamknęła, a wszystkie cierpienia całego życia w jedną iskrę się zmieniły, i uderzyły jej serce w tej chwili.
Bodenstein podniósł się z głupowatym uśmiechem, poszedł do stołu, otworzył szkatułkę leżącym na niej kluczykiem i zamilkł z podziwienia.
Szkatułka pełna była złotych puszek znacznej wielkości, napełnionych czerwonym, szklistym proszkiem. Na wierzchu leżała niewielka flaszka kryształowa, pełna karmazynowego przezroczystego płynu.
— На! — zawołał osłupiały — kamień mędrców i eliksir nieśmiertelności.
I wszystkie cuda, przywiązane do tych dwóch nazwisk z krainy nadziemskiej, stanęły mu przed oczami. A na jego twarzy błysnął wyraz lubieżnej, nieopisanej chciwości i żądz zwierzęcych. Jak szalony poskoczył ku Arminii i wołał:
— Czy wiesz, co tu jest w tej szkatułce? — Za to cały świat można kupić! — z tego można tyle zrobić złota, iż przez całe życie policzyć go nie zdołasz! przecież i ja jestem alchemikiem.
O! Sędziwoju! Kosmopolito! teraz na mnie kolej! pokażę, że i u mnie natura nie macochą! Ludzie! teraz wszystko złe, com od was doznał przez całe życie, z lichwą wam oddam! — każde słowo pogardy, coście mnie niemi tak obficie darzyli, teraz w wasze gardła wtłoczę napowrót! — Czy ja śnię? — czy marzę? — Ale nie! dotykam się tego kamienia cudownego! tak, to on jest! — Fraszka niebo! gdzież jest większa rozkosz, jak żyć wiecznie, nie pracować, nie czołgać się, niczego się nie obawiać i deptać tych, co byli wyższymi ode mnie! — Biada wam! ja, król ludzi, teraz gardzę ziemią, ale po karkach waszych stąpać będę! Cudowna! Boska Arminio! ty będziesz moją żoną! tym eliksirem będziemy odmładzali się, ale nie! ty będziesz moją kochanką, nie bój się; ja nie chcę cię na całe życie do siebie przykuwać; używajmy życia. Teraz jesteś pewno wdową. Dzisiejszej nocy, może nawet w tej chwili twój mąż na torturach miał wyzionąć ducha. — Zobaczysz, jak my będziemy żyli rozkosznie.
I w końcu tych słów, w pół objął jej giętką kibić; Arminia czuła już zapach wina z jego ust spienionych, któremi chciał wycisnąć pocałunek na jej śnieżnem łonie, uchyliła się, zwinęła i, wymykając się z jego objęć, chwyciła za rękojeść własnego jego sztyletu i błysnęła mu przed oczy stalowem ostrzem. A odstąpiwszy o parę kroków, zbladła i zaśmiała się szalenie.
— Teraz zbliż się, mój narzeczony! — mówię ci w oczy, iż gardzę, brzydzę się tobą! — Ha! nie śmiesz przystąpić! zdrada z odwagą nie chodzą w parze! Nie obawiaj się, będę miała dość siły nagrodzić cię.
Bodenstein zmieszał się tak niespodzianym zwrotem; ale wino coraz więcej nad nim brało górę, rozwaga odstępowała go. Nie bacząc na to, jak każdy nikczemnik, że przeciwnikiem jego słabsza istota, zgrzytnął zębami i rzucił się ku Arminii, chcąc jej wyrwać wzniesiony sztylet; ale poruszenie jego było niezręczne; Arminia uderzyła go żelazem, i chociaż cios słaby, krew trysnęła z ramienia napastnika na jej suknię. Widok krwi ostudził zapał, cofnęła się przerażona i z głębokim jękiem upadła zemdlona.
— На! Jadowita osa! — ryczał Bodenstein przelękniony, pilnie przypatrując się ranie. Niech mię czarci porwą; nie myślałem, że gotowa uderzyć! poczekaj.
Rana nie była szkodliwą. Jak mógł, naprędce zatamował obwiązaniem sączącą się krew i na nowo zapalony żądzą i zemstą, zbliżył się do zemdlonej.
Oczy miała zamknięte; długie włosy, jak aksamitne wstęgi na śmiertelnej bladości szyję i białą suknię spływały, a na skrwawionem łonie trzymała rękę, z której ledwo wypadł sztylet.
I obraz ten uderzył go w inny sposób, niż się spodziewał. Niewinna kobieta wydała mu się groźnym aniołem mścicielem znieważonej niewinności.
Jego własna krew już rozlana, przejęła go trwogą. Może pierwszy raz w życiu zabrzmiały mu jej słowa, wyrzeczone niedawno.
— Bóg cię ukarze!
I chociaż rzucił się na trzymającą sztylet, teraz zemdlonej obawiał się dotknąć. Cisza panująca dokoła, skutek wina, gwałtownego wzruszenia, a może po części i rany sprawiły, iż na chwilę siły go opuszczać poczęły. Oczy mgłą mu zaszły, kolana uginały się, szum w uszach się odezwał.
Chwycił się ręką za stół i, zbierając ostatnie siły, odetkał flaszkę z eliksirem i chciwie pociągnął zawarty w niej napój. Lecz ledwo połknął, zaledwo zdążył flaszkę postawić na stole, upadł na wznak, jak piorunem rażony — nieżywy.
Dla nieprzysposobionych poprzedniem, przygotowawczem życiem eliksir był nagłą trucizną.
Noc się już skończyła; na niebie szeroki czerwony pas nad ziemią, poprzedzający ranek zajaśniał, gdy Kosmopolita i Sędziwój wyszli z więzienia.
Na załomie ulicy, niedaleko od domu, w którym odbyła się poprzednia scena, leżał skrępowany Jan; pilnowało go dwóch towarzyszów Bodensteina, zapłaconych od niego, pijanych włóczęgów, którzy na teraz długiem czuwaniem znużeni, na ziemi, mocnym snem pokrzepiali się.
Uwolnienie Jana, wybicie drzwi mieszkania i wyzwolenie Arminii, która sama do siebie z głębokiego omdlenia przychodzić zaczynała, szybko po sobie nastąpiły.
Nim dzień zajaśniał, już prześladowani daleko byli za bramami Drezna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.