Sęp (Nagiel, 1890)/Część czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Maison Noire“.

W środku Paryża, na lewym brzegu Sekwany, nieopodal dzielnicy studenckiej i bulwarów, przecinających tę część miasta, odnajdujemy cały labirynt ulic wąskich i ciasnych, zapchanych wysokiemi i starożytnemi domami.
Jest to antyteza Paryża błyszczącego i wspaniałego, Paryż nędzarzy.
Tutaj gnieździ się nędza i występek.
Pomimo, że o dwa kroki dalej widzimy piękne kamienice bulwarów, wspaniałe oświetlenie, szerokie chodniki, setki powozów i tysiące ładnych kobiet — tu panuje wieczny półmrok. Z ciemnych czeluści domów wychodzą nieprzyjemne wonie, a wąskie trotuary zapełniają podejrzane postacie kobiece i bardziej jeszcze podejrzane postacie męzkie...
Tym odwiecznym, a oślizgłym z brudu zakątom już oddawna wypowiedziała wojnę municypalność „stolicy świata“. Co rok niemal znikają stare rudery, ażeby ustąpić miejsca wspaniałym, nowym gmachom. Stara dzielnica, okolice rue Galande i placu Maubert, coraz to zmieniają się i tracą dawny charakter. Rozwalają stare domy i wznoszą nowe. Otwierają place i stawiają na nich pomniki. Pomimo to lata jeszcze upłyną zanim znikną zupełnie owe brudne, lecz starożytne zakąty...
Już przed kilku laty zwaloną została część dawnej ulicy Galande.
Przed zwaleniem był to jeden z najoryginalniejszych zakątów miasta. Oryginalność jego stanowiła nie tyle może architektura, choć domy, wąskie i czarne, wznosiły do góry swe okopcone fantastyczne szczyty, ile życie, tu panujące... Wiadomo było każdemu, kto choć trochę znał wewnętrzne życie Paryża, że tu o dwa kroki od sławnej „giełdy ogryzków od cygar“ (dziś równie nieistniejącej) chętnie obierali sobie kwatery najgorsi paryzcy bandyci i ich towarzyszki. Tutaj mieścił się cały szereg knajp, wyróżniających się charakterem i kolorytem knajp, specjalnie uczęszczanych przez t. z. hâute pègre czyli kwiat łotrów paryzkich.
Jedna z takich knajp nosiła oryginalne miano Maison Noire[1].
Knajpa mieściła się w domu najbardziej ponurym na tej ponurej ulicy Galande. Wysoka brama wejściowa była pomalowana na kolor czarny, a sama knajpa wbrew zwyczajowi paryzkiemu mieściła się nie od frontu, lecz w podwórzu. W głębi, w poprzecznej oficynie, otwierały się czarno pomalowane drzwi sklepu o szybach, zasnutych brudem i kurzem. Za każdem otworzeniem tych drzwi buchały wyziewy spirytusu i wybiegał tłumiony gwar. Od czasu do czasu wchodziły lub wychodziły postacie obdarte i obrzękłe, brudne, rzucające z ukosa wejrzenia pełne cynizmu i chytrości.
Trzeba było mieć odwagę, ażeby tu wejść.
Sierżanci policyjni zapuszczali się w tę stronę ulicy nie inaczej niż po dwóch, a najczęściej obserwowali knajpę z ulicy. Niechętnie i tylko w znaczniejszej sile wchodzili wewnątrz.
Klijentela tego ponurego zakładu składała się prawie wyłącznie ze złodziei, ich towarzyszek, kobiet najgorszego prowadzenia i z pewnej liczby nałogowych pijaków. Były to szumowiny społeczeństwa.
Knajpa posiadała kilka dużych sal, które zawsze były pełne. W pierwszej od drzwi, za ogromnym czarno pomalowanym szynkwasem, od którego rażąco odbijała biała blacha cynkowego blatu, królowała ogromna, brzydka baba z siwiejącemi wąsami, które się jej nad górną wargą puszczały... Zwano ją, nie wiadomo już dla czego: „Matką Gilotyną“.
Była to najwyższa władza miejscowa.
Rozstrzygała ona bez apelacyi wszelkie spory, wynikające pomiędzy gośćmi, godziła zwaśnionych, wyrzucała za drzwi robiących skandale, które przekraczały dozwoloną miarę. Powagę jej utrzymywała herkulesowa siła...
Po izbach uwijało się dwóch czy trzech młodych łobuzów, najczęściej rekrutowanych z liczby gości i nie popasających długo na posadzie garsona. Nad nimi znowu zwierzchnią władzę dzierżył mąż, czy też kochanek „Mamy Gilotyny“, Ernest, niegdy złodziej kieszonkowy, który uważał za właściwe porzucić dawną profesję dla ostatecznego pozyskania względów herkulesowej gospodyni „Czarnego domu“. Był to typ tak zwanego przez paryżan „pale voyou“ mizerny, chudy, nizki, z żółtemi włosami, przylepionemi do skroni i bezczelnem, zezującem spojrzeniem.
„Mama Gilotyna“, starsza od niego o lat trzydzieści, miała dwie namiętności: do absyntu z anyżówką — i do swego Ernesta. To też za czarnym bufetem odbywały się od czasu do czasu sceny zazdrości, z których biedny Ernest nie zawsze wychodził cało...
W samej knajpie potężna „Mama Gilotyna“ umiała utrzymać porządek. Zabójstwa prawie się tutaj nie zdarzały... Bójki kończyły się zawsze na ulicy. Wprawdzie obcy, który tu wszedł, mógł być pewny, że w dwie minuty jego kieszenie zostaną oczyszczone do dna, ale była to prawie jedyna poważniejsza niedogodność, jaka go spotykała.
Zato — jeśli tylko komu nie przyszło do głowy wziąć go za ajenta policyjnego — mógł swobodnie obserwować ciekawe fizjognomje gości, słuchać ich złodziejskiego szwargotu i robić psychologiczne spostrzeżenia. Bądź co bądź, było tu na co patrzeć...
Szczególniej jedna z izb wartą była widzenia.
Nosiła ona charakterystyczne miano „Trupiarni.“ Tu nie przychodzili prawie wcale złodzieje; była to główna kwatera pijaków. W ich liczbie znajdowało się wiele kobiet, młodych i starych. Te ostatnie w łachmanach, z długiemi kosmykami siwych włosów w nieładzie, z osowiałem wejrzeniem wypełzłych oczu, pomarszczone i brudne, wyglądały strasznie. „Trupiarnia“ posiadała szereg prostych, szerokich ław i stołków, a na podłodze rozesłany jakiś czarny, brudny i zużyty kilimek.
Trzeba było zobaczyć wnętrze tej ponurej izby — wieczorem, około dziesiątej lub jedenastej...
Żółte płomienie gazowych kinkietów bez szkieł migotały, słabo rozświetlając półmrok, panujący w izbie... Ani jednego wolnego miejsca... Tłum ciemnych postaci, pomięszany, mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, obsiadł ławy. Wszędzie wstrętne łachmany. Większość jest już pijana... Niektórzy tylko posiadają jeszcze cokolwiek przytomności... Pijani leżą połową ciała na stołach pośród poprzewracanych butelek i szklanek. Niektórzy śpią, inni są pogrążeni w jakieś niby letargiczne obezwładnienie. Panuje ciężkie milczenie. Tylko od czasu do czasu podniesie się z za któregoś stołu niezupełnie jeszcze ociężała głowa.
— Pić! — odzywa się na pół szeptem ochrypły głos.
Tu i ówdzie pod stołami leżą bardziej pijani. Po paru godzinach, gdy opar pijaństwa przejdzie, podniosą się, wygramolą na ławę i, jeśli znajdą jeszcze w kieszeni choć trochę pieniędzy, będą znów pili aż do utracenia przytomności... I tak — bez końca...
Ten widok miał w sobie nieskończoną grozę tragiczną. Zdawało się, że to jeden jeszcze z kręgów dantejskiego piekła. Ten półmrok, ta nieruchomość ponurych postaci w łachmanach, to milczenie, przerywane od czasu do czasu szeptem: „pić“ — rozstrajał nerwy. Ostatni stopień upadku i zbydlęcenia!..
Czyją własnością była ta jedyna w swoim rodzaju knajpa?
Różnie o tem mówiono: Jawną gospodynią była już oddawna „Matka Gilotyna“. Wychowała się i zestarzała tutaj, pośród tej atmosfery wyziewów spirytusu i oddechów zbrodni. Jako bardzo młoda dziewczyna, usługiwała tu przed laty kilkudziesięciu... Większość gości uważała ją za właścicielkę „Czarnego domu“.
Ale bliżej poinformowani twierdzili, iż właściwie „Matka Gilotyna“ jest tylko zarządzającą. Knajpa zaś miała należeć do — „Sępa“.







  1. Czarny dom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.