Sęp (Nagiel, 1890)/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Pieszczotka.

Ten papierek był to oryginalny strzępek...
Rzekłbyś, jedne z tych starożytnych dokumentów, przechowywanych z czcią za witrynami muzeów. Podarty, wyżółkły, nosił ledwo widzialne ślady jakiegoś rudego, miejscami blado błękitnego atramentu. Parę słów było napisanych ołówkiem.
Gdybyśmy przyjrzeli się papierowi bliżej, uderzyłby nas charakter pisma. Zdawało się na pierwszy rzut oka jak gdyby te wiersze pisał człowiek pijany. Litery i wiersze krzywiły się, rozbiegały na wszystkie strony kurczyły w jakichś konwulsyjnych spazmach... Przy tem wszystkiem odrazu się widziało, iż te wiersze pisała dłoń wprawna, tylko sposób pisania dowodził jakiegoś potężnego wzruszenia, które rozbroiło nerwy tej dłoni. Niektóre sztrychy zdawały się wskazywać, że to pismo kobiety.
Pan Onufry półgłosem sylabizował słowa rzucone na papier. Brzmiały one:
...... „Ratunku!.. on, szatan, tuż... tuż... za mną... Przekleństwo!.. Szubienica taka czarna... a krew czerwona!.. Przekleństwo... Nie ma Boga, jest tylko piekło i szatan... 400000... w książce do nabożeństwa... Są jeszcze dobrzy ludzie... Uciekać, uciekać... Dla nich...“
Co to znaczy?
Takie pytania zadawał sobie poraz już nie wiadomo który p. Onufry.
Była to zagadka, po za którą czuł możebność zniszczenia swoich ambitnych planów i pragnień.
Ale nad rozwiązaniem tej zagadki męczył się na próżno od lat czterech czy pięciu.
Było to nie wszystko co zawierał papier.
Niżej z boku znajdowało się jeszcze kilka zagadkowych sztrychów ołówkiem. Ołówek wytarł się; obecnie widać było zaledwo jego ślady.
Panu Onufremu zdawało się, iż potrafił odcyfrować w tych sztrychach co następuje:
.... „Stef.... Jadz.... 64.... P...“
Jeszcze raz, jakie tego znaczenie? Wypadek rzucił w ręce pana Onufrego, ten świstek, który dla każdego innego byłby niczem, strzępkiem bez znaczenia.
Pan Onufry — znamy go już teraz bliżej — na takie drobiazgi, wreszcie na wszystko, co zdawało mu się mieć pozór tajemnicy, zwracał pilną uwagę. Jego czujność rozbudził wygląd tego strzępka, charakter pisma, dowodzący jakiegoś niezwykłego stanu psychicznego autora, treść zagadkowa, wreszcie nawet miejsce, gdzie znalazł ten papier.
Było to prawie przed pięciu laty.
Pan Onufry wyjechał za interesami do Piotrkowa. Miał niewielką sumkę na hypotece majątku ziemskiego, który licytowano. Trzeba ją było uratować od spadnięcia.
Pan Onufry przyjechał wieczorem i stanął w jednym z miejscowych hotelów. Ponieważ miał przy sobie znaczniejszą sumę gotówki, z którą zamierzał nazajutrz stanąć do licytacji, uważał za właściwe na wszelki przypadek zabezpieczyć ją dobrze na noc.
Były komornik był człowiekiem bardzo ostrożnym.
Szukając dogodnej skrytki, pan Onufry otworzył dolną szufladę wielkiej staroświeckiej komody, stojącej obok łóżka. Ta szuflada zaciekawiła go. Zdawało mu się, że jest cokolwiek węższą, niż inne wyższe szufladki tego samego sprzętu.
To zaczynało wyglądać na coś tajemniczego...
Pan Onufry, podniecony spostrzeżeniem, tak długo majstrował, aż za naciśnięciem tylnej deski szuflady, odkrył rodzaj małej skrytki.. W tej skrytce znajdował się strzępek papieru...
B. komornik mówił sobie, że niepodobieństwem jest, ażeby ten papier nie był szczątkiem jakiejś tajemnicy. Ze słów nieporządnie nań rzuconych, zdawało się wynikać, iż w grze były tu pieniądze.
Pieniądze i namiętności!... Pan Onufry rozumował dość słusznie, iż z takiego materjału można coś zrobić.
Wogóle dążył on do celów, z których przed chwilą wyspowiadał się tak otwarcie Robakowi, z bezwzględnością i energją... W czarnych szafach jego przyciemnionego gabinetu znajdowało się całe archiwum różnych napozór nic nie znaczących drobiazgów; były to notatki, dokumenta, papierki, stare akta. Jeden p. Onufry znał ich znaczenie i umiał się niemi posługiwać... Ten żółty strzępek papieru był jednym z cenniejszych numerów owego zbioru. — Miał on w porównaniu z innemi tę niższość, że wszystkie inne były zbadane i ocenione, a pan Onufry wiedział dokładnie, do czego służą i jaką z nich można wyciągnąć korzyść. Ten papier był zagadką... Ale to stanowiło jednocześnie jego wyższość...
Pan Onufry znów pochylił się nad biurkiem... Jego czoło dotykało prawie papieru. — Jego mózg snuł po raz setny nieskończoną tkankę kombinacji i przypuszczeń, coraz oryginalniejszych, splatających się w coraz dziwniejsze desenie...
W tej chwili do drzwi gabinetu zlekka zapukano.
Pan Onufry, zagłębiony w myślach, nic nie słyszał. Po chwili drzwi skrzypnęły po cichu... Otworzyły się zlekka. W drzwiach ukazała się maleńka, filuterna główka młodego dziewczęcia... Dziewczę rzuciło spojrzenie wewnątrz pokoju. Przez chwilę zdawało się wachać... Wreszcie powzięło postanowienie i, lekkie, jak ptaszek, przebiegło na paluszkach przez pokój...
Pan Onufry ciągle był pochylony nad swoim szpargałem.
Dziewczę w jednej sekundzie znalazło się przy nim i oto znów za chwilę, tryskając kaskadą srebrzystego śmiechu, składało już całą serję pocałunków na czole pana Onufrego.
— Pierwszym odruchem b. komornika było przerażenie. Z ust wyrwał mu się wykrzyknik:
— Ach!!
Zakrył ręką papier leżący na stole. W tej chwili jednak pierwsze wrażenie przeszło. Zmarszczki na czole p. Onufrego wyprostowały się. Mimowoli uśmiech osiadł na jego szerokich wargach. Jego twarz miała obecnie wyraz zupełnie inny, niż przed chwilą i inny, niż zazwyczaj. Uderzało z niej jakieś naiwne, niemal dziecięce rozradowanie.
— Heluta! — zawołał.
— Ja... ja sama... niedobry papo! — odpowiedziało dziewczę, pokrywając dźwięcznemi pocałunkami szeroką twarz p. Onufrego.
Jednocześnie, w przerwach między pocałunkami, tryskała świeżemi wybuchami srebrzystego śmiechu.
Była to prawdziwie czarodziejska istotka. — Maleńka, jak laleczka, zgrabna, o ustach wypukłych i czerwonych, jak płomień, miała oczy szafirowe, brwi i rzęsy ciemne, a włosy upięte na wierzchołku głowy w jakąś fantazyjną fryzurę, jasno-złote, niby dojrzewające kłosy... A przytem, każda linja jej twarzyczki, jej usta, oczy i nosek, to wszystko ciągle się śmiało. Niepodobieństwem wyobrazić sobie, ażeby u tych długich rzęs zawisły kiedy łzy...
— Niedobry papo!... — powtarzała Hela. — I godzi się to?...
— Co? pytał pan Onufry.
— Zapomnieć, zupełnie zapomnieć swej Heli... swego łobuza... swej śmieszki! Zapomnieć, że na Kruczej istnieje pierwszorzędny zakład naukowy panny Śniadowicz!... Wstyd...
Pan Onufry próbował zacząć coś mówić, zapewne, tłumaczyć się; ale maleńka istotka przerwała mu głośnym wybuchem śmiechu.
— A widzisz, papo, jak to nieładnie zaniedbywać swą Helę... Aha!
Przybrała w tej chwili minę bardzo poważną, po za którą ukazywały się filuterne błyski uśmiechu.
— I wiesz, papo, — ciągnęła dalej — jakie ztąd skutki?... Straszne! Twoja Hela zmuszona jest wymykać się na schadzkę ze swoim niedobrym papą podstępem... Musi oszukiwać swego strasznego smoka, który jej strzeże... czcigodnego smoka... jednem słowem, pannę Śniadowicz, ażeby raz na miesiąc zobaczyć swego niepoczciwego ojczulka...
Pan Onufry z szerokim uśmiechem spoglądał na szczebiotkę i słuchał jej gawędy. Ostatnie słowa nasunęły mu jednak jakąś nową myśl. Ściągnął brwi.
— W samej rzeczy — zaczął głosem, który chciał być surowym. — W jaki sposób się tu znalazłaś? Jak panna Śniadowicz mogła ci pozwolić?... Wiesz przecie...
Na małej twarzy szczebiotki ukazał się wyraz zadąsania...
— O, niedobry papa!... — zawołała. — Zamiast przywitać jedynaczkę, zaraz burczy... Bo zacznę płakać!
I, jak mała kotka, jednym skokiem znalazła się na kolanach pana Onufrego, któremu na czole topniały ostatnie lody surowości. Niby maleńka dziewczynka, przytulała się do szerokiej piersi b. komornika; okrywała go pieszczotami...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.