Samarytanin
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Samarytanin |
Podtytuł | Fragment z powieści |
Pochodzenie | Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1898 |
Wydawca | M. Kossakowska |
Data wyd. | 1898 |
Druk | M. Kossakowska |
Miejsce wyd. | Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Otuliła się tedy wioska śniegiem niby pierzyną i uciszyła odrazu. Tylko gwiazdy migocą i łagodnem światłem połyskuje tarcza księżyca. Ślicznie tu, choć ziemia wydaje się grobem, bo życia w niej nie znać. Księżycowe blaski powiększają jeszcze białość śniegu, pod którym zniknęła falistość zagonów, tylko wzgórza gdzie niegdzie sterczą, niby mogiłki. Z dworku otoczonego wysokim parkanem wybiegła dziewczyna i brnąc po śniegu szła w stronę sąsiednich zabudowań. Jednocześnie z przeciwnej strony ukazała się druga, krępa jakaś i przysadzista, czy też od mrozu ubrana zbyt dostatnio. Zeszły się niebawem.
— A gdzie to Kasiu? ja do ciebie; kółko z sobą wzięłam. Mama ciągle prząść każe, a w domu nudno, aż strach.
— I ja z wrzecionem — odparła pierwsza.
— Do nas? kiedy tak — chodźmy.
— E — zachciałaś! toć do Płomieniów wszyscy, niby na procesyę.
— Matusowa bajki opowiadać będzie! zawołała dziewczyna z widocznem ukontentowaniem.
— Gdzie zaś! Baba chora od czwartku i z chaty się nie rusza, moja matka ją lekuje.
— To może dziadek...
— A ino!
— Dziadek! wrzasnęła Kasia — czemuż mi prędzej nie powiedziałaś. Oj śpieszmy się, śpieszmy... He zkąd mu to przyszło, moja droga? Nie chce teraz gęby otworzyć, tylko siedzi i patrzy, a chociaż patrzy, to jakby nie widział, słyszy, jakby nie słyszał.
— Nastka uprosiła.
— Oho! kto dziadkowi da radę jeśli nie ona? Dla tej dziewuchy wskoczyłby w ogień.
— Wiadomo... Ale też ziąb szkaradny — nóg nie czuję. Żeby tak iść dalej, bez kożucha ani się pokazuj.
— Po cóż znowu kożuch! toć jesteśmy przed dworkiem.
Z temi słowami weszły do sieni. Kasia zrzuciwszy ciepłą chustkę, przygładziła włosy — jak miejska strojnisia wchodząca do salonu, a towarzyszka jej Magdzia Żubrówna otworzyła drzwi dużej, wysokiej izby o trzech oknach. Było tu cicho jak w kościele, chociaż liczna gromada obsiadła komin i wieniec głów ludzkich obejmował ściany podparte ławkami. Przy kominie w fotelu obitym granatowem suknem siedział starzec bardzo już zgrzybiały, usiłujący jednak trzymać się prosto, a u nóg jego rozpłomieniona, zasłuchana dziewczynka dziesięcioletnia. Starzec mówił głosem dźwięcznym, chwilami nawet silnym, wszystkie spojrzenia skierowane były w jego stronę; na twarzach mężczyzn malowała się powaga, czoła zdradzały wytężoną pracę myśli; źrenice kobiet łzą błyszczały. Nikt nie zwrócił uwagi na wejście dziewcząt — wsunęły się cicho, jak gdyby ukradkiem; szybko przysiadły tuż u proga.
„Wracaliśmy małemi oddziałami, opowiadał Jagiełka, dniem i nocą, zbiedzeni dziesiątkowani, a za każdym oddziałem krok w krok postępowała śmierć macocha. Bo żołnierzowi jest ona szczerą, prawdziwą matką, kiedy mu rzuci bombę lub granat i na strzępy go poszarpie, jest wreszcie matką, gdy mu kulami ciało podziurawi... Nasz mały kapral takie rany goić umiał, o tak umiał... Komu przypiął krzyż z własnych piersi, lub powiedział jedno słowo, ten nie czuł bólu, z przestrzelonemi piersiami o własnych siłach się dźwigał — wstępowało weń nowe życie. Lecz śmierci macochy nawet cesarz pokonać nie mógł. Wyzierała ku nam z opuszczonych wiosek, połyskiwała kosą w migotliwych śniegach, od widoku których oczy osłabione głodem napełniały się łzami, ślepło prawie i myliło drogę. Śmierci — macosze towarzyszył mróz straszny, tak straszny, że człek, przed chwilą jeszcze zdrów, niby krzemień drętwiał odrazu, śpiewało mu coś w głowie, dzwoniło w wielkie dzwony i usypiał, aby już więcej się nie obudzić. Lepiej umierać na łóżku, choć i to śmierć marna dla żołnierza, nudna — ale w śniegach, wilkom na pożarcie — od tego każdy ratować się pragnął. Nam było jeszcze nie najgorzej, przywykłym od dziecka, że zimą wiatr w uszy szczypie, w ręce i nogi pali jak ogniem, ale tamci! Żaden takiego mrozu nie doświadczał nigdy, odzienie też wiatrem podszyte... gdyby choć częściej się posilać, jeszczeby jakoś — zkąd tu jednak posiłku! Naród gdzieś się ukrył, chaty zabite kołkami, tylko ogromne przestrzenie śniegów niby wielkie mogiły przypominały ciągle że śmierć idzie naszym śladem. Trzymaliśmy się w zwartych szeregach idąc prędko, dla ciepła; słabsi i gorzej ubrani w środku, po bokach taki, który zimno znosić umiał. Ale takich było niewielu, ubranych zaś dostatnio na palcachby policzył.“
Starzec umilkł na długą chwilę. Może myśli zbierał, czy też nie chciał ich dopowiedzieć... może wątek zgubił. Kto zgadnie ile pod białym włosem okrytą czaszką majaczyło wspomnień, mar złocistych i krwawych upiorów? Pierwsze zapalały mu w oczach młodzieńcze błyski — ostatnich nie lubił budzić. To też słuchacze, przywykli do obrazów, kreślonych jasnemi barwami, na tle których wysoko, niby w apoteozie, unosiła się zawsze tryumfująca energiczna postać cesarza Francyi, patrzyli prawie z osłupieniem. Kobiety zabierały się do płaczu jak gdyby na komendę, dziewczynka siedząca u nóg starego miała wzrok przerażony.
— Dziaduniu — szepnęła, gdy umilkł — mów dalej, dziadziu; ja się boję.
— Natka! — fuknął gospodarz, siedzący pod ścianą; gospodyni palcem jej pogroziła. Stary się opamiętał, i zaczął znowu:
— W naszym pułku był kapral, człowiek młody, przystojny, wzrostu wysokiego. Twarz miał gładką i białą, niby dziewczyna, duże niebieskie oczy, włosy jasne. Poczciwy, choć do rany przyłóż, wcale nie zdatny na żołnierza — księdzem mu było zostać, gdyż przemawiać lubił długo i szeroko o obowiązkach względem bliźnich, o współczuciu i miłosierdziu. Roiły mu się po głowie najrozmaitsze niestworzone rzeczy, a wszystkie te rojenia głośno wypowiadał.
— „Nie dziś, to jutro“ — mówił — przyjdą takie czasy, że za wojskami ruszą inne armie, nie tak liczne, jak pierwsza, ale również mocne. Zadaniem ich będzie nietylko zwycięzców, lecz i zwyciężonych zbierać z pola bitwy, poić, opatrywać, osłaniać przed szakalami, czychającemi na marny zegarek, dewizkę lub pierścionek, aby je wydrzeć tym, którzy już bronić się nie mogą. Wyruszą te armie bez broni, z świętym znakiem chrześcijaństwa, a w największym ogniu nic złego im się nie stanie, oszczędzi ich kula, kłaniać się będą sztandary... Może ja takich czasów nie doczekam, może jeszcze przejdą całe pokolenia, że jednak nastąpią kiedyś, tego jestem pewny. Człowiek musi przecież rozumieć uczucie wyższe, szlachetniejsze, zrozumieć, że nad tych, co śmierć szerzą i zadają rany, wyższy ten, kto ból łagodzi, a rany goi w miłosierdziu bratniem. Nie będzie przecież wołał do końca świata: „biada zwyciężonym!“
Śmieliśmy się z tych kazań, lecz Florjan mało sobie robił z naszego śmiechu i mówiąc dalej, błękitne źrenice wznosił w górę, a te stawały się jeszcze łagodniejsze, zupełnie oczy małego dziecka.
Sierżant Borel nazwał Florjana „samarytaninem,“ inni powtórzyli, i odtąd młody człowiek stale tak był nazywany.
— Nie lepiej takiemu łokciem się trudnić, albo miarką? — szydzili koledzy — handlowałby przynajmniej uczciwie; jako żołnierz, psu na budę się nie zdał i pierwszy lepszy miłosierny prusak lub austryak sprzątnie go ze świata.
Młodzieniec milczał, lub odpowiadał proroctwami, jak poprzednie — w czasie bitwy zachowywał krew zimną i spokój. Gdy został raniony, zabrano go do lazaretu i ucichło o nim przez czas pewien.
Tu, pod mroźnem niebem, wśród wycia wilków i wichrów, przyszedł nam na myśl Florjan. Litość, miłosierdzie... szeptano zsiniałemi usty... Lecz wojna ma swe odrębne prawa — jej wolno nie oszczędzać nawet starców, kobiet, dzieci, a cóż dopiero tych, którzy sami nikogo nie oszczędzali.
„Biada zwyciężonym!“ brzmiały nam w uszach słowa „samarytanina“ — biada! powtarzał las, krakały kruki, szumiał wicher, nogi i ręce odmrażając nam do kości...
Szliśmy powoli, coraz wolniej, wreszcie przednie szeregi chwiać się poczęły, powstrzymując cały oddział.
— Równaj się!
Komenda zrobiła swoje, lecz nie na długo — wkrótce znów powstał zamęt. Musieliśmy przerwać pochód.
Pozwolono nam wypocząć i zjeść, gdy kto miał zapasy. Takich szczęśliwych było nie wielu, podzielili się jednak z towarzyszami. Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, odezwały się szepty: — został — nie chce iść dalej.
Nie chce? O Zbawicielu, któżby sam pragnął zostać?!
Na śniegu leżał szeregowiec blady śmiertelnie, z oczami przymkniętemi jak do spania. Otoczyliśmy go kołem; ktoś znalazł wódkę w manierce i do ust mu przysunął.
Wzdrygnął się z obrzydzeniem, a następnie oczy otworzył. Te oczy łagodne, dziecięce, przypominały nam „samarytanina.“
On już nikogo nie poznawał, chociaż niby patrzał. Miał widać przed sobą inne widoki, inne obrazy, bo śmiał się do nich — Susette, Nanor... powtarzał radośnie — oh, Susette! Wyciągnął ręce niby do uścisku, jeszcze raz się uśmiechnął i szepcząc z wielkim ukontentowaniem, skonał. Nie mogliśmy go pochować, jak należało. Ziemia była zmarznięta, przeszkadzał też brak narzędzi.
Mogiłą Florjana został śnieg. Martwe jego zwłoki, nakrywszy śniegiem, z brył twardych jak kamienie zrobiliśmy mu grobowiec, zakończony krzyżem. Pracowaliśmy w milczeniu i z trudnością — rozgrzało nas to jednak trochę. Tymczasem dzień się zrobił jasny, słoneczny i mogiłę śniegową oblał takim blaskiem, że błyszczała, jak srebrna.
Sierżant Borel, który najbardziej zawsze wyśmiewał „kazania samarytanina,“ stał długo przy mogile i coś tam majstrował. Gdy zabrzmiała komenda: „w drogę!,“ spojrzałem raz jeszcze: pod krzyżem z gałązek świerkowych ułożone widniały słowa: „litość i miłosierdzie.“
Temi słowami Borel oddawał ją zwycięzcom.
Kto wie, może uszanowali święte hasła zacnej duszy zmarłego, może gdy śnieg stopniał, śmiertelne szczątki Florjana pochowali na cmentarzu!...