<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Sejm Lubelski
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom III
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
SEJM LUBELSKI.

(POCZĄTEK POEMATU).


Dzwony zagrały po mieście długiem, szerokiem jęczeniem,
Błękit rannych Niebiosów huk uroczysty odbija,
Drży nad wieżami kościołów rozkołysane powietrze,
Że aż ptaszkom niebieskim coś uroczyściej na sercu.
Mury odwieczne Lublina poweselały, spiękniały,
Jakby słońce włożyło na nie świąteczną oponę.
Dzień w chrześcijaństwie dziś wielki — Ciała Pańskiego pamiątka,
Święto Chleba i Wina — ducha co karmi i poi.
W Polsce, przed wieki ochrzconej, w Polsce rozumnej, bogatej,
Zygmunt August panował; a choć w Koronie i Litwie
Pełno z Genewy i z Niemiec mistrzów, co po to przybyli,
Aby w starym kościele psować, przekształcać ład stary,
Przecież niemała gromada dzierży się Piotra opoki,
Umie pacierz dawniejszy, umie uchylić kolano,
Umie pieśnią pobożną po staroświecku zanucić,
Upaść na twarz przed Bogiem, co w Sakramencie ukryty.
Przeto gdy dzwony jęknęły, lud się wysypał jak mrowie
Na ulice wytkane klonem i brzózką zieloną;
Tłum się jak fala przelewa z jednych kościołów do drugich,
Albo czeka na rynkach, czeka otwarcia obchodu.

Okna kwiatami ubrali, powywieszali proporce,
Słali drogie kobierce, kędy Sakramenty nieść będą.
Ubiór narodu jaskrawy, świeci purpurą i złotem,
Twarze ludu wesołe — cichem, pobożnem weselem.
Dzwony umilkły na chwilę i znowu huczno zagrały,
Orszak procesyonalny ruszył od farnej świątyni:
Naprzód rycerstwo na koniach, z hełmów wyzuwszy swe głowy,
Dzierżąc ręce u boków, na wpół dobywszy pałasza,
(Z wieków obyczaj był taki, na znak, że bronią swej wiary);
U ich siodła, u boku krasny powiewa proporzec,
Górą blaszane pancerze, w pręgi złociste zdobione,
Złotem gore rynsztunek, złotem czapraki migocą,
Iskry się sypią z kamieni, rumak gdy stuknie podkową,
Ziemia tętni i huczy, jakby wulkanem wstrząśnięta.
Raźny był żołnierz sarmacki, ale w tej ważnej godzinie
Zmienił postać junacką w postać Bożego rycerza,
Głosem przywykłym do wrzawy, szorstkim jak dusza bojowa,
Grzmiało polskie rycerstwo pieśnią o Chlebie żywota.
Prostą kruchcianą piosenkę, prostym żołnierskim sposobem.
Jeden huczy tak silnie, jakby w sto kotłów uderzył,
Drugi jak cienka piszczałka, trzeci jak trąbka węgierska;
Jeden śpiewa z łacińska, drugi polskiemi wyrazy.
Straszny to rozgwar dla ucha, jękami dzwonów zmieszany,
Z twardym chrzęstem zbroicy, z kopyt rumaczych łoskotem;
Przecież jest ucho w Niebiesiech, co te rozgwary zrozumie,
Czyta w sercu śpiewaka, tony fałszywe przebacza,
A z łez pobożnie wylanych tworząc dyament prawdziwy,
Kładzie łezkę — dyament w swą nieśmiertelną koronę.

Tu za rycerską chorągwią idą po parze, po czterech,
Sygnifery kościelne i rzemieślnicy cechowi.
Każdy chorągiew ma w ręku: widzisz na każdej chorągwi
Obraz święty lub skromne prac rzemieślniczych oznaki:
Tam wyszyta siekiera — godło ciesielskiej roboty,
Pancerz — godło płatnerza, młot, co kowala oznacza,
Z wiatrem szeleści chorągiew — jedna błękitna jak niebo,
Druga jak krew czerwona, a trzecia czarna jak całun.
Długim się ciągną szeregiem te różnobarwne sztandary.
Jakby lasy ruchome, z kwiatów olbrzymie wyrosłe,
Dalej orszaki zakonne z hymnem łacińskim na uściech,
W płaszczach czarnych i białych, z obnażonemi głowami,
Starcy z brodami siwemi, młodzi z obliczem wychudłem,
Jednych oczy w niebiesiech, drugich spuszczone ku ziemi.
Dalej starszyzna Kościoła, strojna w ornaty i togi,
W krzyże, złote łańcuchy, znaki godności Prałata.
Dalej Biskupi koronni, którzy na sejm tu przybyli,
Idą zwolna parami, wedle starszeństwa kolei,
Z Wilna, z Krakowa, z Poznania, z Rusi halickiej, z Kijowa,
Idą święci pasterze, w jednym orszaku zebrani.
Pod baldachimem szkarłatnym, tłumem kapłanów otoczon,
Starzec, Prymas koronny, niósł Przenajświętszy Sakrament.
Naród się ciśnie ciekawie, aby oglądać oblicza
Ludzi nieznanych w ojczyźnie: Paców, Karnkowskich, Myszkowskich;
Jeden drugiemu wskazuje, gdy się przez tłumy przeciśnie,
Protasewicza twarz bladą lub Hozyusza włos siwy.

Rzeczy krajowych świadomy Polak szanował swe męże,
Dobrze umiał na pamięć wielkie ojczyste imiona.
Drżące starością i trudem ręce pasterza podparli
Z jednej strony król Zygmunt, z drugiej krakowski kasztelan
Przeszły dni pięknej młodości w życiu Zygmunta Augusta,
Piękne jego oblicze coś posmutniało, nadwiędło,
Trudy, cierpienia i myśli czoło pokryły zmarszczkami,
Ogień w oku błękitnem łza przygasiła żałosna,
W brodzie wspaniałej i długiej już siwy włosek przegląda,-
Pańskie wzniosłe ramiona już się schylają i garbią;
Kiedy Prymasa prawicę, święty niosącą Sakrament,
Dzierży w rękach synowskich — sam potrzebuje podpory.
Z oczu utkwionych w Sakrament znaczno, że polski monarcha
Wie, skąd płynie pociecha, skąd się podpory spodziewać.
Silnej mu trzeba podpory, bo rzecz przedsięwziął nielada:
Skończyć wieków rozterki, złączyć pokrewne dwa kraje,
Siła uprzedzeń przełamać, siła pokonać złej woli,
Mądrem prawem określić spokój obojga narodów.
Jeszcze obadwa narody wspólnej nie baczą korzyści!
W oczy sobie miatają dawno zebrane niechęci,
W jednej chacie zrodzeni, jakby dwaj bracia niezgodni,
Marne prawo starszeństwa każdy dla siebie waruje!
Patrzaj na panów, idących za majestatem monarszym,
Na te grona szlacheckie, kędy są ziemscy posłowie,
Jak się rozbiegli w dwie kupy, z dala od siebie idące,
Których nawet nie złączy wspólność świętego obrzędu:
Dwoma długiemi szeregi idą mężowie oddzielni,
Rzadko kiedy z gromady ktoś się do drugiej przybliży;

Jedno — dwa słówka zamieni ze przyjacielem lub krewnym,
Co ma w tamtej gromadzie, i znów do swoich powraca.
Tak z dwóch pagórków wypływające dwie rzeki
Obok siebie do morza płyną z ponurym pluchotem,
Tylko niekiedy strumyczek z rzeki przebieży do rzeki,
Jeśli złączyć nie może, wód pokrewieństwo przypomni.
Płyną dwie rzeki, już częściej... częściej strumieńmi spojone,
Aż się złączą piersiami, zleją się w jedno koryto,
Jednem korytem popłyną walczyć z jednemi skałami,
Jedną piersią pluchocąc, wpadną zarazem do morza.
Każdy, czy rzeka, czy strumień, mieni się barwą swej wody,
Inszym wirem się kręci, inne ma takty w swym szumie.
Długo, ach! długo dwie rzeki będą niesfornie igrały,
Aż swą barwę i takty w sposób jednaki ułożą!
Każdy, czy naród, czy plemię, inszy obyczaj ma z ojców,
Insze prawa dziejowe, serca odmienne pukanie.
Wiele, ach! wiele potrzeba w zlaniu dwóch plemion osobnych,
By się zrównał obyczaj, by się takt serca zespolił!
Wspólnie przebyte kamienie wirem połączą dwie rzeki,
Wspólna dola, niedola łączy dwa różne plemiona.
Jeszcze nie przyszła dla Polski, jeszcze nie przyszła dla Litwy
Wielka chwila braterstwa; żaden, prócz króla, nie czuje,
Ilu kwiatami zakwitnie, ile owoców wyrodzi
Wielkie drzewo sarmackie, jeśli z gałęzią wszczepioną
Soki żywotne podzieli, zrośnie się w jedno i spoi,
Cieniem jednym okryje ziemi szerokie obszary,
Że uszlachetni owoce, z soków obojga wyrosłe,
Drzewo będzie wytrwalsze, snadniej się oprze wichrowi.

Ale powietrze wciąż huczy, rozkołysane dzwonami,
Arcybiskup gnieźnieński niesie Najświętszy Sakrament,
Król go wiedzie pod rękę, a poza królem w dwa rzędy
Dwa senaty przechodzą — senat litewski i polski...
............
1857. Wilno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.