<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Serce
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Konopnicka
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Więzień.
27. piątek.

Nie! Coś podobnego chyba się jeszcze nigdy nie zdarzyło!
Ojciec mój poszedł ze mną wczoraj z rana w stronę Moncalieri, żeby obejrzeć willę która była do wynajęcia na przyszłe lato — bo tego roku nie jedziemy już do Chieri — i okazało się, że klucze miał jeden z nauczycieli będący zarazem sekretarzem właściciela willi. Oprowadził nas po całym domu, a potem zaprosił do swego pokoju, gdzie nam podano wyborną limonadę. Na stole pomiędzy szklankami stał drewniany kałamarz, wysmukłego kształtu, bardzo szczególnie rzeźbiony. Widząc, że ojciec mój na ten kałamarz patrzy, nauczyciel tak się odezwał:
— To pamiątka. Ciekawą historię ma ten drewniany kałamarz.
I tak nam opowiadać zaczął:
Przed kilku laty, kiedy był nauczycielem w Turynie, chodził przez zimę dawać lekcje więźniom.
Lekcje odbywały się w kaplicy więziennej, która jest budynkiem zupełnie okrągłym; dookoła w nagich i wysokich ścianach ma kwadratowe okienka, zakratowane dwiema sztabami na krzyż, a każde z okienek wychodzi na maleńką celkę.
Więc nauczyciel wykładał swoją lekcję chodząc po tej kaplicy zimnej i mrocznej, a uczniowie jego stali wprost tych zamkniętych sztabami okienic, tak że nic widać nie było w pomroku, tylko twarze wynędzniałe, ponure, tylko brody roztargane, siwe, tylko oczy nieruchome zbójców i złoczyńców. Ale pomiędzy wszystkimi najuważniej słuchał tych lekcji jeden, oznaczony 78. numerem, który widocznie bardzo pragnął z nich

skorzystać i patrzył na nauczyciela wdzięcznym i pełnym szacunku wzrokiem.
Był to młodzieniec z czarnym zarostem, nie tak może zły, jak nieszczęśliwy, stolarz, który w przystępie szalonego gniewu cisnął heblem w majstra, co go prześladował od jakiegoś czasu, i tak nieszczęśliwie, że zadał majstrowi temu śmiertelną ranę, za co skazany został na kilka lat więzienia.
Był tak zdolny, że w trzy miesiące nauczył się czytać i pisać, książek nie można mu było nastarczyć, a im więcej się uczył, tym stawał się łagodniejszy, lepszy i tym mocniej żałował występku swojego. Pewnego dnia, po skończeniu lekcji, dał znak nauczycielowi, żeby się do okienka zbliżył, i oznajmił mu ze smutkiem, że jutro będzie wywieziony do Wenecji, aby odbyć resztę kary w tamtejszym więzieniu, i żegnając go prosił pokornym, wzruszonym głosem, aby mógł dotknąć jego ręki. Nauczyciel rękę wyciągnął, więzień ucałował ją, po czym rzekł. — Dziękuję! Dziękuję! — i zniknął w swej celce. Ręka nauczyciela była od łez więźnia mokra. — I już go nauczyciel nie widział więcej.
Ubiegło lat sześć.
— Już zapomniałem o tym nieszczęśliwym — mówił nauczyciel — kiedy wczoraj z rana spotkałem się oko w oko przed samym moim progiem z jakimś nieznajomym, licho odzianym, z dużą, czarną, nieco już szpakowatą brodą, który rzekł:
— Czy to pan jest tym a tym, nauczycielem?
A ja na to:
— Któż wy jesteście?
— Ja jestem więzień 78. numer — odrzekł. — Pan mnie przed sześciu laty nauczył pisać i czytać. Może pan pamięta, jak pan do mnie rękę na ostatniej lekcji wyciągnął. Odsiedziałem karę i teraz jestem tutaj, i przyszedłem prosić, żeby pan przyjął ode mnie tę małą pamiątkę... drobnostkę, którą zrobiłem w więzieniu... Niech mi pan nie odmawia, panie nauczycielu!
Oniemiałem na to ze zdumienia. A on myśląc, że przyjąć pracy jego nie chcę, popatrzył na mnie ze smutkiem, właśnie jakby mówił: — Sześć lat cierpienia, męki i nie zdołały rąk moich oczyścić? — A tyle było w oczach jego bólu, żem natychmiast rękę wyciągnął i dar jego przyjął. Oto on...
Spojrzeliśmy na kałamarz. Zdawał się być wyrzeźbiony ostrzem gwoździa, z nadzwyczajną cierpliwością i wytrwałym trudem. Rzeźba przedstawiała pióro leżące na kajecie, a dokoła taki był napis:
„Mojemu nauczycielowi. Pamiątka numeru 78. — sześć lat“. A pod spodem drobnymi literkami: „Praca i nadzieja“.
Wyszliśmy pożegnawszy się z nauczycielem, który milczał wzruszony.
Ale przez całą drogę z Moncalieri do Turynu nie mogłem sobie wybić z głowy tego więźnia, z przyciśniętą do okienka twarzą, tego pożegnania z nauczycielem, tego kałamarza zrobionego w więzieniu, który mówił tyle, tyle rzeczy i wszystko to mi się w nocy jeszcze śniło, i rankiem też myślałem o tym nie domyślając się bynajmniej, jaka niespodzianka czeka mnie dziś w szkole.
Zaledwiem odrobił arytmetyczne zadanie na miesięczny egzamin siedząc obok Derossiego w mojej ławce, kiedym zaraz opowiedział koledze całą historię o więźniu i o kałamarzu, i jak ten kałamarz był zrobiony z tym piórem na kajecie i z tym napisem dokoła: sześć lat!
Zaledwiem to rzekł, Derossi skoczył i zaczął bystro patrzeć to na mnie, to na Crossiego, synka zieleniarki, który siedział w ławce przed nami, zgarbiony nad kajetem i zagłębiony w swoim zadaniu.
— Cicho! — wyrzekł nagle stłumionym głosem, chwytając mnie za ramię. — Wiesz? Crossi opowiadał mi przedwczoraj, że taki właśnie kałamarz widział ukradkiem w ręku ojca, który wrócił z Ameryki. Kałamarz był jak wieżyczka, ręcznie rzeźbiony, z wyobrażeniem kajetu i pióra; to ten sam! A te „sześć lat“, wiesz, co to mówił, że ojciec jego jest w Ameryce, to on był w więzieniu!
Crossi był wtedy zupełnie mały, nie pamięta: Matka kryła to przed nim i on o niczym nie wie... Zmiłuj się, nie piśnij ani słówka o tym!
Oniemiałem ze zdumienia patrząc nieruchomo na zgarbione plecy Crossiego. A wtedy Derossi, który już skończył zadanie, przelazł pod ławką, usiadł przy Crossim, wziął mu z rąk opowiadanie miesięczne, które Crossi miał przepisać, żeby za niego odrobić tę pracę, pogłaskał go, uściskał, dał mu piórnik i ołówek, a ode mnie wziął słowo honoru, że nikomu nie powiem ni słowa. Kiedyśmy zaś mieli wychodzić ze szkoły, szepnął mi z pośpiechem:
— Ojciec jego był tu wczoraj, żeby go odprowadzić, i dziś pewno przyjdzie... Co ja zrobię i ty rób także, pamiętaj!
Wyszliśmy na ulicę. Ojciec jego stał cokolwiek na stronie i czekał. Był to człowiek z czarną brodą, trochę już szpakowaty, licho odziany, z twarzą znędzniałą i zadumaną.
Derossi uścisnął rękę Crossiego w taki sposób, że blady człowiek musiał to widzieć i rzekł głośno:
— Do widzenia, Crossi! Do widzenia, drogi kolego! — I pogłaskał go pieszczotliwie po twarzy.
Ja za nim tak samo.
Ale mówiąc to i czyniąc Derossi zaczerwienił się jak ogień. Ja także. Ojciec Crossiego patrzał na nas bystro, a w spojrzeniu jego, chociaż przyjaznym, tyle było podejrzliwego niepokoju, że aż mróz serce przenikał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Konopnicka.