Sfinks lodowy/Dwunastu z siedemdziesięciu
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Sfinks lodowy |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. D. |
Tytuł orygin. | Le Sphinx des glaces |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Po niespodzianym, a bolesnym dla nas zgonie Petersa, pozostało nas tylko dwunastu na Parakucie, i oto wszystko z załogi dwóch żaglowców, z których pierwszy liczył trzydziestu ośmiu, drugi trzydziestu dwóch ludzi, razem siedemdziesięciu.
W kilka dni po opuszczeniu Ziemi Sfinksa, zgasło dla nas zupełnie światło słoneczne; lecz choć znużeni ciemnością podbiegunowej nocy, choć wiele więcej musieliśmy dołożyć trudu i pracy w omijaniu lodowców, posuwaliśmy się wszakże dość szczęśliwie naprzód.
Wprawdzie coraz częściej świetne blaski zorzy polarnej jaśniały na horyzoncie, cudowne w swych barwach mieniących się od czerwieni pożaru do zielonkawo-żółtych tonów, w dziwnych kształtach, jakie niekiedy przyjmowały jej promienie, Czyż jednak mimo swej piękności, mogła nam owa zorza zastąpić niezrównane z niczem światło dzienne?
Niezwalczony też smutek i tęsknota opanowały serca nasze. Jeden tylko Hurliguerly nie poddawał się temu, budząc w nas wszystkich otuchę swą niezachwianą ufnością, że skoro przetrwaliśmy już tyle, wszystko dobrze zakończyć się musi.
Wreszcie 27-go marca straciliśmy z oczu nawet prawe wybrzeże Halbran-Landu, które ciągnęło się aż dotąd, świadcząc o obszerności stałego lądu antarktycznego. Dla zupełnego wszakże braku światła, nie można było wymierzyć położenia; domyślaliśmy się tylko, iż zaledwie kilkadziesiąt mil mogło nas jeszcze dzielić od koła biegunowego.
Tymczasem temperatura opadała ciągle i dokuczliwe zimno dawało się nam uczuwać boleśnie, mimo ciepłej odzieży. Niejednokrotnie też musieliśmy torować sobie przejście na ściętej lodem powierzchni morza, lub znowu walczyć ze wzburzoną falą zalewającą łódź naszą, w czasie gwałtownych burz srożących się coraz częściej. Jedynie głód nam nie dokuczał; zapasy żywności były jeszcze znaczne, a słodkiej wody dostarczały lodowce.
Nareszcie 28-go kwietnia ujrzeliśmy przed sobą nieprzerwane pasmo gór tworzących zaporę.
— Czy natrafimy na wolne przejście, czy znajdziemy po drugiej stronie ratujący nas okręt? Czy wrócimy jeszcze do świata?... — pytałem się w najwyższem niepokoju, mimo niezłomnej ufności bosmana.
Ale Opatrzność czuwała nad nami.
Po bajecznych trudach i niebezpieczeństwach, walcząc ostatkiem sił, znaleźliśmy się w końcu po drugiej stronie, już na południowej przestrzeni oceanu Spokojnego. Przytomności umysłu Wiliama i Len Guy’a, oraz porucznika i bosmana, a niestrudzonej wytrwałości wszystkich marynarzy, zawdzięczaliśmy wspólne ocalenie. Lecz w jakim stanie była biedna łódź nasza, ta poszczerbiona łupinka, przez której szpary przesiąkającą wciąż wodę musieliśmy stale wylewać!
A tymczasem, gdy jeszcze parę setek mil oddzielało nas od najbliższego lądu, na bezmiernej przestrzeni nie dojrzało oko ani jednego okrętu.
Zbyt już późną była pora dla rybaków — i ponieważ zima trwała od miesiąca, cofnęły się na stanowiska również statki należące do wypraw naukowych, których, jak się później dowiedziałem, było aż dwie w tym roku, i nawet na tychże wodach, mianowicie: amerykańskiego półkownika Wilkes’a, który na Wincentym, jednym z czterech swych żaglowców, odkrył wybrzeża ciągnące się od 60 do 70 stopnia. Druga, francuzkiego kapitana Dumout d’Urville, usiłującego już po raz wtóry dotrzeć do bieguna, a któremu w tej podróży udało się zaznaczyć ziemie Adelajdy i Klary, leżące między 64 a 66 równoleżnikiem. Obadwaj jednak zajęli już bezpieczne stanowiska u Przylądka Hobard-Town.
Czarna też rozpacz zakradała się do serc naszych. Przezwyciężyć tyle trudności, przeżyć tyle niebezpieczeństw, aby w końcu marnie zginąć tak blisko już ocalenia — czyżto nie byłoby istotną ironią losu! Nawet Hurliguerly zwątpił ostatecznie, gdy na domiar wszystkiego, powstała 6-go kwietnia gwałtowna burza, w czasie której cudem tylko nie poszliśmy na dno morza.
Aż nagle okrzyk bosmana:
— Okręt, okręt! — zbudził nas z niemej rezygnacyi, i gdy w rzeczy samej ujrzeliśmy wszyscy w oddaleniu czterech mil zaledwie, w kierunku północno-wschodnim, żaglowiec większych rozmiarów, nadzieja ożywiła nas i nowe wzbudziła siły.
Na dane znaki otrzymaliśmy odpowiedź, i niebawem okręt stanął na miejscu, a wielka łódź jego pospieszyła na nasz ratunek.
Był to „Tasman” trzymasztowiec amerykański Charlestona, na którym znaleźliśmy gościnne, serdeczne przyjęcie.
W czasie pobytu swego przed paru miesiącami u Falklandów, Charleston powiadomiony był o naszej wyprawie, jak również o jej celu. Po dłuższem wszakże a próżnem oczekiwaniu powrotu Halbrana, uważano nas tam w końcu za straconych.
Teraz umieszczeni wygodnie, otoczeni troskliwą opieką mego ziomka, przybyliśmy po kilkunastodniowej jeszcze podróż do Melbourne, głównego miasta prowincyi Wiktoryi w Nowej-Holandyi — gdzie tym którzy przeżyli obie wyprawy, wypłaconą została obiecana przezemnie nagroda.
Rozglądając karty sprawdziliśmy, iż Parakuta wypłynęła na ocean Spokojny między wyspą Klary, odkrytą ostatnio przez Dumont’a d’Urville’a, a ziemią „Fabrycyą”, którą w swej podróży w 1838 r. poznał Ballenny.
Tak skończyła się nadzwyczajna i pełna przygód wyprawa kapitana Len Guy’a, która niestety, aż nadto kosztowała ofiar życia ludzkiego. A jednak, mimo że wypadki rzuciły nas dalej niż to było naszym zamiarem, mimo że przepłynęliśmy nawet w okolicy bieguna południowego, ileż jeszcze pozostaje rzeczy wielkiej wagi w tych regionach do odkrycia i poznania!
Ale bo też wątpię aby kiedykolwiek groźny Sfinks lodowy zechciał powierzyć ludziom wszystkie swe tajemnice!