Sfinks lodowy/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.



Wyspa Tsalal.


Postanowienie kapitana Len Guy’a opuszczenia z dniem następnym brzegów wyspy Tsalal, smutna rezyguacya jego, pozbawiona nadziei odnalezienia rozbitków z okrętu Orion, ta wyprawa tak nieudana, mimo szczęśliwego przezwyciężenia trudności żeglugi — wszystko to wzburzyło niezwykle mój umysł.
— Jakże to — pomyślałem — więc tych sześciu ludzi, o których istnieniu zapewniały nas przed paru zaledwie miesiącami wiarogodne notatki Watersona, więc tych nieszczęśliwych, oczekujących bezwątpienia dotąd ludzkiej pomocy, zapewne na którejkolwiek z pobliskich wysp, my teraz opuścić mamy? Czyż nie powinien kapitan Halbranu probować nawet rzeczy niemożliwych, dla uratowania tych, dla których odbył tak trudną podróż?...
Mieliśmy przecież zaledwie święta Bożego Narodzenia, zostawało nam zatem całe jeszcze dwa miesiące pory letniej w tych stronach. Dwa miesiące, to nie za mało czasu, by zwiedzić choćby najbliższe okolice morza i jeszcze przed nadejściem zimy wrócić na północ... A oto Halbran już z dniem następnym miał przygotować się do odwrotu!...
Gdy wszakże żywe me zainteresowanie losami rozbitków z Oriona, podniecało mój umysł, nasuwając mi powyższe myśli — zimny, zdrowy rozsądek wskazywał mniej świetne warunki, jakie pociągały za sobą dalsze poszukiwania.
Bo jeśli dotychczas Halbran posuwał się drogą dokładnie zakreśloną wśród obszarów wodnych, dążąc do ściśle oznaczonego celu, jakim była wyspa Tsalal, teraz musiałby tylko błądzić, narażając się na Bóg wie jakie niebezpieczeństwa. A potem sama niepewność, jakiemu losowi uległa ludność tsalalska i wraz z nią nasi nieszczęśliwi... Przyjąwszy bowiem, iż zdołali się ci ostatni mianowicie, uratować w chwili ogólnego zniszczenia wyspy, cóż zapewnia, że są na najbliższych jej lądach? Czyż nie mogli również dobrze w swej ucieczce być porwani przez silny prąd, i uniesieni daleko, jak to miało miejsce z łodzią Pryma i Petersa... Bo, że ten świat podbiegunowy posiada więcej lądów nad te, któreśmy dotąd zwiedzili, uznawałem za rzecz zupełnie pewną. W każdym razie jednak, były to ziemie okryte dotąd zupełną tajemnicą; dziwy bowiem, które opowiadał Prym, z czasów, gdy łódź jego z coraz większą gwałtownością zdążała ku roztwierającej się przed nią przepaści, nie można było brać w poważny rachunek, uważając je raczej za przywidzenia halucynacyjne.
Gdybyż przynajmniej zdołał był kapitan odszukać Dicka Petersa, za swej bytności w Illinois, jakiejże nieocenionej wagi nabrałyby teraz jego wskazówki, jakiem dobrodziejstwem nieba stałaby się jego obecność na Halbranie!...
Co wszakże powiedziałaby na dalszą podróż załoga statku, ta załoga, w której żywioł obcy zebranych na Falklandach rekrutów, przeważał? Czy można się było spodziewać, że ludzie ci najemi, pociągnięci tu jedynie zyskiem sowitej zapłaty, zechcą narażać swe życie na niebezpieczny, dłuższy pobyt w tych stronach? I gdyby nawet kapitan nakazał im posłuszeństwo, czy nie należało obawiać się ich buntu? Czy śmiały Hearn nie wystąpiłby pierwszy z protestem?
Wreszcie pomijając nawet to wszystko, zimna rozwaga radziła liczyć się z warunkami klimatycznemi. Po wyjątkowo bowiem wczesnem lecie, mogła także wcześniej nastąpić zima, i to morze obecnie ciche i spokojne, stanie się widownią najstraszniejszych burz i huraganów, o gwałtowności nieznanej w żadnym innym zakątku świata. Powierzchnię jego może ściąć silny mróz, uniemożliwiający dalsze ruchy na całe długie miesiące, a wiadomem jest, że sile tych mrozów nie oprze się żadne żyjące stworzenie.
Wobec więc tylu warunków tak ważnych, czy mógł kapitan nadużyć swej władzy, czy mógł narażać życie całej załogi dla niepewnej nadziei ratowania sześciu ludzi?
Prawdopodobnie sumienie jego nie godziło się z tą myślą, i choć serce cierpiało, że nie da pomocy ukochanemu bratu, dla którego dążył tu z takiem poświęceniem, jednakże zdobył się na tyle woli, by choć drżącym od wewnętrznej walki głosem, wydać rozkaz porucznikowi:
— Jutro o wczesnej godzinie przygotuj statek do powrotnej drogi.
Mimo wszakże uznania, jakie powziąć musiałem dla tego aktu wielkości duszy, której dowody złożył w tej chwili Len Guy, nie mogłem się w żaden sposób pogodzić z myślą, że wyprawa nasza skończy się tak niefortunnie. W gorączkowym mym zapale byłem gotowy poświęcić wszystko, byle tylko nie opuszczać jeszcze tych stron, byle odszukać wreszcie naszych rozbitków.
Sama nawet kwestya naukowa, to nadzwyczajne już zbliżenie się do bieguna, od którego oddzielało nas zaledwie 400 mil, i możność posunięcia się dalej, przy wolnem zupełnie naokoło morzu, stały przedemną jako silna pokusa, której z pewnością uległby każdy inny, najmniej nawet ambitny podróżnik. A jeśli jeszcze tam, u samej osi ziemi istnieją lądy stałe, dotrzeć do nich było kwestyą kilku, lub kilkunastu dni zaledwie...
Ale kapitanowi nie wolno było poddawać się chwilowym porywom. Na jego sumieniu ciężyła odpowiedzialność za życie całej załogi. Nie na zdobycie lub poznanie bieguna wyruszył on w tę wyprawę, nie w tym celu i nie tak daleko zgodzili się służyć nowozaciężni na Halbranie.
Uważaliśmy więc wszyscy kampanię naszą za skończoną i tem większe było zaciekawienie ogółu, gdy usłyszeliśmy nagle słowa:
— A Prym — biedny Prym?...
Zwróciłem się spiesznie w stronę skąd głos pochodził.
To Hunt nieruchomo zapatrzony w daleki horyzont, wydał ten okrzyk...
Pierwszy raz zapewne od chwili, kiedy osobliwy ten człowiek stanął na pokładzie naszego statku, usłyszała załoga głos jego; zdumienie więc było tak ogólne, iż wszyscy otoczyli go kołem, ja zaś doznałem wrażenia, jakoby nadeszła chwila nadzwyczajnych jakichś zeznań.
Jem West skinieniem ręki kazał cofnąć się wszystkim marynarzom w głąb pokładu; pozostali na miejscu tylko bosman, Marcin Holt i Harin, którzy zajmując nieco wyższe stanowiska, czuli się w prawie do pewnych, wyjątkowych przywilejów.
— Cóżeś to mówił? — zapytał kapitan, zbliżając się do Hunta.
— Powiedziałem... tak, powiedziałem: A Prym, biedny Prym!
— Cóż miałeś na myśli przypominając nam w tej chwili człowieka, na którym cięży cała odpowiedzialność za nieszczęsne losy Oriona; człowieka, który pociągnął brata mego w tak niebezpieczną, tak awanturniczą podróż?...
Zdawało się, że Hunt nie rozumie pytania.
— Odpowiedz mi zaraz! — zawołał kapitan zniecierpliwiony.
Hunt milczał jeszcze, nie dla tego wszakże, aby nie wiedział co odpowiedzieć, ale dla trudności, jaką znajdował w wypowiedzeniu swych myśli. Mowa jego była urywaną, niewyraźną, zarówno w słowach, jak w samym sposobie wysłowienia, posiadając nadto akcent właściwy krajowcom indyjskiego pochodzenia z Far West.
— Ja nie wiem, kapitanie — zaczął wreszcie — mój język się plącze... chciej mię pan zrozumieć... Ja mówiłem o Prymie, o biednym Prymie, czy tak?...
— Tak właśnie — potwierdził suchym tonem porucznik. Cóż jednak masz nam do powiedzenia o Arturze Prymie?
— Ja chciałbym powiedzieć, że... że nie należy go opuszczać teraz...
— Nie opuszczać go! — zawołałem.
— Tak jest, nie opuszczać — powtórzył Hunt. Pomyśl pan tylko, to byłoby teraz okrutne... Pójdziemy go szukać, prawda?...
— Szukać go? — zapytał Len Guy.
— Chciej mię zrozumieć, kapitanie. Toż ja dla tego tylko nająłem się na statek, tak, tylko dla tego, by odszukać biednego Pryma...
— Ależ on dawno spoczywa w grobie, w swem rodzinnem mieście — rzekłem.
— Nie, panie, on jest tam, gdzie pozostał, sam, sam jeden... — tłomaczył Hunt, wskazując ręką południe. — A jedenaście już razy od tego czasu wzniosło się słońce nad tym horyzontem...
Obrazową swą mową Hunt chciał bezwątpienia oznaczyć okolice podbiegunowe. Do czego jednak zmierzał, co miał właściwie na myśli?
— Zdaje się, iż wiesz że Artur Prym już nie żyje — rzekł kapitan.
— Prym umarł? O nie! — zawołał Hunt przecząc równocześnie żywą gestykulacyą. — Nie! — powtórzył raz jeszcze z mocą. — Posłuchaj, kapitanie! Ja wiem wszystko... chciej mię pan zrozumieć; on nie umarł...
— Huncie — rzekłem głośno, przystępując ku niemu — przypomnij sobie: w ostatnim rozdziale pamiętników Artura Pryma, Edgard Poë opowiada o jego nagłej i tragicznej śmierci. — W myśli zaś dokończyłem: — fakt ten jednakże pokrywa jakąś dziwną tajemnicą, która mię zawsze drażniła. Czyżbym teraz miał dowiedzieć się wszystkiego, czyżby ten Hunt wiedział więcej niż Poë? Zaciekawienie moje wzrastało z każdą chwilą.
Również żywo zainteresowany kapitan, rzekł też łagodniejszym już głosem:
— Wytłomacz się, Huncie! Namyśl się powoli! Powiedz nam wszystko, co wiesz o tem...
I podczas, gdy Hunt wielką swą dłonią tarł czoło, jak ktoś, który szuka dalekich wspomnień, pochyliłem się do kapitana z uwagą:
— Jest coś dziwnego w zachowaniu się tego człowieka, kto wie, może on jest chorym umysłowo...
Stojący obok mnie bosman, ruchem głowy potwierdził moje przypuszczenie, oddawna bowiem uważał on Hunta za pozbawionego zdrowych zmysłów.
Ale szczególny ten człowiek zrozumiał nasze porozumienie, rzucił się zrazu gwałtownie, potem stanął pewny siebie i ostrym zawołał głosem:
— Nie, waryatem nie jestem! Waryaci są tam na Preriach; ludzie ich szanują, choć im nie wierzą... ale mnie... mnie trzeba wierzyć... ja nie kłamię... Prym nie umarł!
— Jednak Edgard Poë utrzymuje przeciwnie — rzekłem.
— Tak, ja wiem.. Edgard Poë z Baltimory; ale on nie widział nigdy biednego Pryma...
— Jakto! — zawołał Len Guy — cóż ty gadasz, przecież oni znali się dobrze...
— Chciej mię zrozumieć, kapitanie, nie znali się!...
— Więc to nie sam Artur Prym opowiadał swe przygody Edgardowi Poë?...
— Nie, kapitanie! Tamten z Baltimore miał tylko notatki, które Prym rozpoczął od pierwszej chwili ukrycia swego na Grampiusie, a pisał je, aż do ostatniej godziny... do ostatniej... chciej mię pan zrozumieć...
Widocznie biedny Hunt obawiał się, iż nie dość jest jasny, nie dość przekonywający, co tem więcej krępowało jego mowę.
Zresztą trudno temu przeczyć, słowa jego miały tak mało prawdopodobieństwa... Bo jakże przyjąć bez zastrzeżenia, że Artur Prym nie wrócił nigdy do Ameryki, nie miał znać się z Poëm, że autor ten jedynie z notatek czerpał wiadomości, które ogłosił drukiem.
— Któż zatem przywiózł do Ameryki ten dziennik Pryma? — zapytał kapitan, chwytając z żywością rękę Hunta.
— Przywiózł towarzysz Pryma, ten, który go kochał jak własnego syna. Pan wie, ten Dick Peters... pochodzenia indyjskiego, a który sam jeden, tylko powrócił...
— Dick Peters? — zawołałem.
— Tak panie...
— To on sam tylko powrócił?...
— Sam!
— A Artur Prym?
— On jest tam! — rzekł Hunt z mocą przekonania, wskazując ręką stronę południową, ku której nieustannie był zwrócony.
Oczywiście, zapewnienia Hunta nie wystarczały nam w zupełności. Marcin Holt trącił też łokciem bosmana, poczem obaj spojrzeli na mówiącego z pewnem politowaniem, podczas gdy Jem West nie spuszczał z niego oka, a kapitan dał mi znak dający się tłómaczyć, iż uważa, jakoby z biednym tym, może oddawna chorym umysłowo, nie mogło być żadnej poważnej rozmowy. A jednak, gdym popatrzył wprost w jego małe, bystre oczy, zdało mi się wyraźnie dostrzegać w nich szczerość i prawdę. Począłem więc stawiać mu dokładne, treściwe pytania, na które również treściwe i szybkie dawał odpowiedzi, nie zmieszawszy się ani na chwilę.
— Posłuchaj — rzekłem — więc po uratowaniu się na łodzi Grampiusa, Artur Prym i Dick Peters, dostali się na Oriona, na którym odbyli podróż aż do wyspy Tsalal?
— Tak panie!
— I tutaj, gdy kapitan Wiliam Guy udawał się do osady Klock-Klock, Prym odsunął się nieco na bok wraz z Petersem i jednym jeszcze marynarzem?
— Tak jest, i marynarz Allen przygnieciony został na śmierć walącemi się kamieniami.
— Ale pozostali przy życiu, patrzyli z daleka na napad krajowców na żaglowiec, i na ostateczne jego zniszczenie?
— Widzieli wszystko — potwierdził Hunt.
— Następnie po jakimś czasie, opuścili wyspę dopadłszy łodzi krajowców, którzy nie zdołali im jej odebrać.
— Tak panie, tak było zupełnie!...
— I w dwadzieścia dni później porwani zostali w przepaść jakiegoś wodospadu?...
Tym razem Hunt nie dał krótkiej, stanowczej odpowiedzi, lecz jąkając się, wymawiał urywane, niezrozumiałe słowa. Zdawało się, iż usiłuje rozbudzić uśpioną swą pamięć. Wreszcie spojrzawszy mi prosto w oczy, rzekł z przekonaniem:
— Nie zginął tam wcale — zechciej mię pan zrozumieć... — Dick Peters nigdy mi o tem nie mówił...
— Dick Peters? Alboż ty znałeś Dicka Petersa? — zapytał porucznik.
— Znałem go.
— Gdzie?
— W Wandalia, w Stanie Illinois.
— Czy to od niego masz te wiadomości o owej podróży?
— Od niego, poruczniku!
— Więc on powrócił sam, zostawiwszy tu Pryma?...
— Sam powrócił.
— Opowiedz-że raz wszystko co wiesz — zawołałem, nie mogąc dłużej opanować zniecierpliwienia. Bo oto ten Hunt znał osobiście Dicka Petersa, i słyszał z ust jego wszelkie szczegóły wypadków, które sądziłem, iż na zawsze pozostaną dla nas tajemnicą.
Ulegając wpływowi mego rozkazu, Hunt począł opowiadać w zdaniach urywanych wprawdzie, lecz dość wyraźnych.
— Tak... była tam zasłona z mgły... mówił mi o tem często Peters... niech mię pan zrozumie... Obadwaj, Prym i on płynęli w łodzi z wyspy Tsalal... Potem... potem, nadpłynął lodowiec, nastąpiło silne zetknięcie i Peters wpadł do morza. Zdołał jednak uczepić się lodowca... następnie wdrapał się na niego i — chciej mię pan zrozumieć, widział, jak łódź biegła dalej z prądem daleko — bardzo daleko... Napróźno Prym usiłował nawrócić i złączyć się z towarzyszem, prąd unosił łódź z wielką siłą... I Prym, biedny Prym... kochany Prym... nie powrócił dotychczas! Jest tam... dotychczas tam!...
Prawdziwie, gdyby Dick Peters we własnej osobie wypowiadał ostatnie słowa, nie byłby z pewnością zdolny nadać większej siły i głębszego, serdeczniejszego uczucia owemu wykrzyknikowi: biedny, kochany Prym!
Bądź co bądź jednak, oto odkrytym został przed nami fakt, iż Artur Prym rozdzielonym został ze swym towarzyszem, jeszcze przed zasłoną z mgły, którą tworzył wodospad. Odtąd pozostawało jeszcze pytanie, jakim sposobem, gdy prąd unosił Pryma dalej ku południowi, Peters mógł wrócić na północ, przebyć zaporę, koło biegunowe i dostać się do Ameryki. Aby rozjaśnić tę kwestyę badałem Hunta dalej, a on odpowiadał na wszystko zgodnie z tem, co, jak mówił, słyszał po wiele razy od swego przyjaciela Petersa.
A więc w chwili rozdziału, Peters miał właśnie w kieszeni pamiętniki Pryma, i strzegąc ich jak największego skarbu dowiózł do Ameryki, gdzie je oddał znakomitemu autorowi i wydawcy.
— Niech mię pan zrozumie, ja tu nic nie zmyślam — zapewniał Hunt — powtarzam tylko wszystko com słyszał od przyjaciela.
Gdy prąd unosił go na lodowcu, krzyczał biedny z sił całych, ale Prym był już daleko, łódź jego malała w oddaleniu, aż wreszcie zniknął całkiem; dostali się bowiem na dwa przeciwne sobie prądy. Po jakimś czasie głodny i wycieńczony, żywiąc się tylko surowem mięsem ryb, które zdołał pochwycić z lodowca, znalazł się znowu u wyspy Tsalal.
— Jakto, u Tsalal?... — zawołał zdziwiony kapitan. — A ile czasu upłynęło, gdy opuścił wyspę?
— Trzy tygodnie, tak jest, najwyżej trzy tygodnie, jak mię zapewniał Dick Peters.
— Więc musiał wtenczas odnaleźć już tam tych wszystkich z załogi Oriona, którzy swe życie uratowali, musiał widzieć brata mego Wiliama?...
— Nie — odpowiedział Hunt. — Peters myślał zawsze, że oni wszyscy, wszyscy zginęli. Wyspa też była zupełnie pustą, nie było już na niej nikogo.
— Co mówisz, nikogo? — zapytałem zdziwiony.
— Nikogo, chciej mię pan zrozumieć.
— A ludność Tsalalska?...
— Nie było nikogo, mówię panu, ani jednego człowieka. Wyspa była pustą...
Twierdzenie to stało w widocznem przeciwieństwie z faktami, o których mieliśmy pewne przez Watersona wiadomości. Być może jednak, że gdy Dick Peters powrócił na Tsalal, miejscowa ludność, pod wpływem dziwnego jakiegoś strachu, przeniosła się już na sąsiednie wyspy, podczas gdy Wiliam Guy i jego towarzysze nie śmieli jeszcze wyjść ze swego ukrycia, wśród zwalisk steatydowych kamieni. Wszelako możliwość wypadku, że wyspa została tak szybko opuszczoną przez krajowców, tłomaczyła poniekąd, iż przez całe lat 11, kilku nieszczęsnych rozbitków Oriona zdołało na niej wyżyć spokojnie. A że Waterson zostawił ich jeszcze na miejscu przed siedmiu zaledwie miesiącami, przeto słuszny jest wniosek, iż dopiero w tym ostatnim okresie czasu, trzęsienie ziemi zmusiło ich do szukania innego schronienia.
— A więc — zagadnął znowu Len Guy — Dick Peters po powrocie swoim, nie zastał ani jednego mieszkańca na Tsalal?
— Ani jednego, kapitanie! — odpowiedział Hunt głosem silnego przekonania.
— A co on sam uczynił potem? — badał kapitan.
— Chciej mię pan zrozumieć: on był głodnym, znalazł... łódź u brzegu, a w niej dużo suszonego mięsa i kilka baryłek wody... pożywił się tem; a potem, gdy wiatr południowy... tak jest, południowy... ale bardzo silny... przypędził znowu lodowiec do wyspy, on na nim popłynął — przez długie... długie tygodnie, w stronę zapory lodowej. Wreszcie lodowiec znalazł sobie przejście — ja nie kłamię, panie — ja mówię com słyszał ze sto razy od Petersa, który tak przepłynął nawet koło biegunowe...
— A potem? — zapytałem.
— Potem — mówił dalej Hunt — spotkał Peters okręt rybacki „Sandy Hook,” który go zawiózł do Ameryki...
Zatem, jeżeli damy wiarę opowiadaniu Hunta, a przeczyć temu nie miałem żadnej racyi, tak zakończył się ów straszny dramat podbiegunowy, odnośnie przynajmniej do Petersa.
Prawdopodobnie też publicysta amerykański, któremu dostały się pamiętniki Pryma, ubarwił, mianowicie ostatnie rozdziały, dodatkami wysnutemi ze swej fantazyi, co nadało opowiadaniu charakter mało zgodny z rzeczywistością. Ponieważ zaś nigdy osobiście nie znał Petersa, przeto wolał zasłonić się przed ciekawością ogółu, zmyślonem doniesieniem o jego śmierci, „śmierci gwałtownej i tragicznej,” jak się wyraził.
— Jeżeli jednak Artur Prym nigdy nie powrócił do Ameryki, jeżeliby nawet nie zginął wkrótce po rozłączeniu z Petersem, to czyż możliwą było rzeczą, aby żył gdzieś w tych stronach, aż do tego czasu? — rzekłem.
— Tak, tak, on żyje! — powtarzał Hunt, a powtarzał to z tak głębokiem przeświadczeniem, jak gdyby Dick Peters przelał mu własne uczucie przywiązania, do swego dawnego towarzysza niedoli.
Owo nienaturalne u Hunta przejęcie się losami nieznanego sobie człowieka, nasuwało znowu podejrzenie co do stanu jego umysłu. Byłem też pewny teraz, że głos, który mię parę tygodni temu niepokoił we śnie, nie był żadnem przywidzeniem, lecz że to był głos Hunta, powtarzający żałośnie:
— A Prym — biedny Prym?!...
W chwili, gdym skończył badanie, kapitan ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia, zakomenderował załogą, by podeszła bliżej, a gdy wszyscy znowu otoczyli Hunta, Len Guy rzekł tonem rozkazującym.
— Słuchaj mię Huncie i pamiętaj, że pytania które ci zadam, są wielkiej wagi...
Hunt podniósł głowę i spokojnym wzrokiem powiódł dokoła stojących.
— Utrzymujesz — mówił dalej Len Guy — iż prawdą jest wszystko coś zeznał o Arturze Prymie?...
— Tak kapitanie, ja nie kłamię.
— I ty sam znałeś Dick Petersa?
— Znałem go.
— Żyłeś z nim przez kilka lat w Illinois.
— Przez dziewięć lat, kapitanie.
— A on ci często opowiadał te rzeczy?
— Bardzo często.
— Więc powtórzyłeś tu dokładnie wszystko o czem on ci mówił? Nie kłamiesz teraz?
— Mówię prawdę, kapitanie.
— Powiedz mi jeszcze, czy Peters nie przypuszczał, że prócz niego i Pryma zdołali się jeszcze inni ocalić z załogi Oriona?
— On myślał, że wszyscy zginęli...
— A Artur Prym czy był tegoż zdania?
— Artur Prym był też pewien, że kapitan Wiliam Guy i cała jego załoga zginęła w tej dolinie pod walęcemi się skałami.
— Gdzieżeś widział Petersa ostatni raz?
— W Wandalia.
— Dawno temu?
— Przeszło dwa lata.
— A z was dwóch, który opuścił pierwszy Wandalię?
Na twarzy Hunta widoczny był przez krótką chwilę niepokój i wahanie, odpowiedział jednak:
— Opuściliśmy Wandalię razem.
— Gdzież ty udałeś się wtenczas?
— Do Falklandów...
— A on?
— On — powtórzył Hunt i wzrok jego wylękniony spoczął na przez chwilę na Marcinie Holcie...
— Odpowiedz mi! Czy rozumiesz o co cię pytam?
— Rozumiem, kapitanie.
— Mów zatem! Gdy Dick Peters wyjechał z Illinois, czy opuścił Amerykę?
— Tak.
— I gdzie pojechał?
— Do Falklandów.
— A gdzie jest teraz?
— Przed tobą, kapitanie! Ja jestem Dickiem Petersem — rzekł Hunt cichszym nieco głosem.





Postanowienie.

Ogólne zdumienie po tem wyznaniu, było tak wielkie, iż przez dłuższą chwilę zapanowało na pokładzie zupełne milczenie.
— Jakto, więc ten Hunt, ten dziwny, oryginalny Hunt, był Dickiem Petersem, a my nie domyślaliśmy się nawet, że mamy pośród nas od tak dawna, tyle ważną dla naszej wypramy osobistość!...
I jakimże sposobem stać się mogło, że ani kapitan, ani Jem West, ani ja wreszcie patrząc na niego codziennie, nie powzięliśmy żadnego podejrzenia, nie wpadliśmy na domysł, iż ten pochodzenia indyjskiego marynarz, przedstawia wiele podobieństwa z opisem, jaki nam podał w pamiętnikach Artur Prym o swym towarzyszu?
Wyznaję szczerze, iż czułem się wprost zawstydzony owym brakiem bystrości i domyślności, jakie nam słusznie zarzucić może czytelnik, dla którego zapewne już dawno fakt ten przestał być tajemnicą. Były wszakże warunki, które nas tłomaczą do pewnego stopnia. Bo jakkolwiek Hunt zdradzał zarówno mową swą jak wyglądem, pochodzenie z indyjskiego plemienia Upsarakos z Far-West, czyż miało to być uważanem za rzecz nadzwyczajną, skoro na Falklandach, skąd się on na statek nasz najął, spotyka się najróżnorodniejsze narodowości wśród marynarzy oczekujących tam pory łowów na wieloryby? A przez cały czas pobytu swego na Halbranie, trzymał się Hunt jak wiemy, zawsze tak zdaleka od wszystkich, że nikt z załogi nie znał dotąd nawet jego głosu.
Dziwaczność wszakże i odrębność jego zachowania się zwróciła przecież moją uwagę i zaciekawienie. I doprawdy, sam zrozumieć nie mogę teraz, co zaciemniało mój umysł, gdy niejedną uprzytomnię sobie chwilę, gdy wspomnę, jak już na wyspie Bennet, a następnie na Tsalal, widocznem było że ziemie te nie są mu zupełnie obce; z jakiem nawet rozrzewnieniem dotykał deski, która była szczątkiem żaglowca Oriona, i jak w czasie żeglugi nieustannie badał południowe strony morza.
Sam rysopis nawet Dicka Petersa zostawiony nam przez Pryma, owa krępa, przysadzista postać, nieproporcyonalnie rozwinięte kończyny, ogromna głowa z nadmiernem przecięciem ust, lub wreszcie całkiem wyjątkowa sita, zgadzały się najzupełniej z naszym dawnym Huntern — tak iż nie mogło tu być mowy o powątpiewaniu co do prawdy otrzymanego zeznania. Tylko dziki, okrutny wyraz, jaki niegdyś szpecił tę twarz i wykrzywiał usta, które obok swej szerokości nie zakrywały nadmiernie długich zębów, wyraz ten, nadający jego fizyonomii, wedle słów Pryma: „jakąś szatańską wesołość” — znikł bez śladu z twarzy dzisiejszego Petersa. Widocznie przeżyte lata w różnorodnych warunkach, wstrząśnienia moralne i cierpienia fizyczne, może wreszcie samo obcowanie z Prymem, zmieniły i złagodziły dziką tę naturę, wpływając zarazem na wyraz twarzy.
Dlaczego jednak Dick Peters ukrywał się tak starannie ze swem właściwem nazwiskiem, już na Falklandach? Dlaczego nie wyjawił go nawet kapitanowi, którego cel podróży nie był mu obcym? Dla czego? Oto bezwątpienia lękał się, by nazwisko to, nie ściągnęło mu wśród otoczenia uczucia wstrętu i pogardy, jako nazwisko człowieka, który brał udział w najdzikszych scenach, jakie miały miejsce na Grampiusie. Potrzeba też było tak ważnego powodu, jaki mu przedstawiała nadzieja odszukania Pryma, by zdecydował się wreszcie odkryć tajemnicę dawnego swego życia.
Bo nie w innym celu opuścił Dick Peters Illinois, i osiedlił się przed dwoma laty na Falklandach, tylko aby skorzystać z pierwszej zdarzającej się wyprawy w strony podbiegunowe. Najmując się też na Halbran, żywił nadzieję że zdoła skłonić kapitana, gdy ten już odnajdzie swych ziomków, do posunięcia się dalej jeszcze, tam — gdzie spodziewał się zastać przy życiu tego może jedynego człowieka, którego ukochał, a z którym go los fatalny rozłączył.
Czyż jednak możebnem było, aby Artur Prym, jeżeli nie zginął w krótkim czasie na swej łodzi, jeżeli go nie pochłonęła przepaść jaką widział przed sobą, mógł żyć jeszcze w tych stronach?... Bo jeśli istnienie Wiliama Guy’a i pięciu jego towarzyszy przez te 11 lat przedstawiało się prawdopodobnem, a nawet zostało poświadczonem przez notatki Watersona, to wyspa Tsalal na której zostawali, dawała dzięki niedawnej jeszcze bujności roślinnej i dość bogatej faunie, możliwe warunki bytu. Gdy tymczasem Artur Prym...
A jednak umysł mój, przyjmujący do niedawna zimno i trzeźwo rzecz każdą pod rozwagę, nie burzył się wcale wobec nadziei jaką żywił Peters — i gdy go słyszałem wołającego głosem silnego przekonania: „Prym nie umarł — Prym żyje — trzeba ratować biednego Pryma!” — czułem się do głębi wzruszonym.
Ale bo też odkąd postanowiłem wziąć udział w tej wyprawie, zmieniłem się do niepoznania, i próżno szukałbym już w sobie owego człowieka, rządzącego się w każdej chwili praktycznym rozumem. Opuścić więc teraz Tsalal i skierować się w powrotnej drodze na Atlantyk, wydało mi się, jak już mówiłem, rzeczą całkiem niemożebną, pozbawioną wszelkiego uczucia ludzkiego i przeczuwałem, że Peters wołając: „nie opuścimy teraz biednego Pryma”, liczy na moje poparcie.
Jakże jednak proponować nawet kapitanowi, aby narażał Halbran na dalsze niebezpieczeństwa, gdy stanowcza odmowa, nawet z jego strony, była do przewidzenia?...
Korzystając wszakże z ogólnego milczenia, jakie zapanowało na pokładzie po wyznaniu Petersa, zabrałem głos.
— Przyjaciele — rzekłem — nim zapadnie ostateczna decyzya, należałoby może rozpatrzeć całe obecne położenie, abyśmy po niewczasie nie czynili sobie gorzkich, lecz próżnych już wyrzutów. Zastanów się więc, proszę, kapitanie i wy wszyscy towarzysze moi! Przed siedmiu zaledwie miesiącami Waterson zostawił jeszcze rodaków waszych na Tsalal, a jeśli zdołali oni wytrwać tu aż do tej pory, dzięki warunkom, jakie przedstawiała wyspa, mianowicie po opuszczeniu jej przez krajowców, to czyż nie jasnem jest, że niedawne dopiero trzęsienie ziemi kazało im szukać innego schronienia? W takim zaś razie mając wątłe tylko łodzie krajowców do rozporządzenia, gdzieżby się mogli udać, jeśli nie na jednę z pobliskich ziem, bądź wyspy, bądź jakiego lądu stałego? Że jedynie tak być musiało, o tem mam głębokie przekonanie, lecz równocześnie przekonanie to mówi mi, iż wszystko, cośmy dotąd zrobili dla ich ratowania przepadnie marnie — czyli, że nie zrobiliśmy dla nich nic zgoła, jeżeli teraz mianowicie ich opuścimy.

Powiodłem wzrokiem po otaczających; wyraz ich twarzy nie dawał żadnej odpowiedzi; Len Guy tylko z głową schyloną, stał widocznie wzruszony uznając prawdopodobnie słuszność mego zdania.
I wskazał ręką południe równocześnie z Petersem....
— I o cóż teraz właściwie idzie? Oto aby przebyć jeszcze kilka stopni szerokości, korzystając z przyjaznych

warunków żeglugi, a dwa miesiące pory letniej, jakie jeszcze mamy przed sobą, zanim nadejdzie sroga zima, wystarcza nam chyba do odwrotu. I my namyślamy się jeszcze, mimo że Halbran bogato jest zaopatrzony w żywność i załoga cieszy się najlepszem zdrowiem? Czyż mielibyśmy się lękać jakichś wymarzonych niebezpieczeństw, czy nie mielibyśmy dość odwagi iść jeszcze tam — tam dalej!
Wskazałem ręką południe, gdy równocześnie Peters w tę samą stronę wyciągnął swe ramię.
Oczy wszystkich obecnych zwrócone były na nas, nikt wszakże nie zdobył się na odpowiedź.
— Bezwątpienia — dodałem po krótkiej chwili — jeżeli Bellingshauzen, Biscoë, Kendal i Weddell, nie posunęli się nawet do tego punktu, to dlatego jedynie, że nie sprzyjały im tak wyjątkowe warunki, w jakich zostaje Halbran i w jakich jeszcze zostać może dłużej.
Znowu głębokie milczenie było mi jedyną odpowiedzią, a jednak dotychczas nie wymówiłem nawet nazwiska Dick Petersa ani Pryma, wiedząc, że wzmianka o nich wywołałaby pogardliwe wstrząśnienie ramion, lub może nawet groźby przeciw mej osobie. Miałem więc już zamiar usunięcia się dając wszystkiemu za wygraną, gdy Len Guy głos zabrał.
— Mówisz zatem Petersie, że jadąc z Prymem w łodzi krajowców, widzieliście niedalekie wyspy w kierunku południowo wschodnim?
— Tak kapitanie — wyspy albo ląd stały — niech mię pan zrozumie, zdaje mi się, że to tam!... I Prym, biedny Prym czeka, aby ktoś przybył mu z pomocą!...
— Tam czekają może również kapitan Wiliam Guy i jego towarzysze! — zawołałem — aby zwrócić uwagę ogólną na właściwy cel naszej podróży. Tam zatem powinien podążyć Halbran!
Znowu po dłuższej chwili namysłu rzekł Len Guy.
— A po za 84° napotkaliście owe gęste mgły, czy wody zlewające się z wyżyn wodospadu? Czy tak było, Petersie?
— Ja nie wiem — nie rozumiem o co mnie pytasz, kapitanie... Mgła... tak... może była mgła — ale była też ziemia...
Prawdopodobnie Peters nie czytał nigdy pamiętników, może nawet czytać nie umiał, a powierzywszy papiery Pryma Edgardowi Poë, nie troszczył się więcej o nie, nie wiedział, jakie rozwiązanie zaczerpnięte widocznie z własnej imaginacyi, dał opowiadaniu poeta; nie posłyszał nawet jakie ogólne zajęcie wywołało ogłoszenie tej wyprawy...
W tej chwili po raz pierwszy odezwał się Jem West. Czy wszakże porucznik był przychylny memu zdaniu, czy był za dalszą wyprawą, czy przeciw niej, nie mogłem poznać z nieruchomych rysów jego twarzy.
— Jakie są twe rozkazy, kapitanie? — zapytał krótko.
Len Guy zwrócił się ku załodze. Dawni i nowo-najęci marynarze otoczyli go bliżej, tylko Hearn stanął na uboczu, gotowy widocznie do zabrania głosu, skoroby tego uznał potrzebę.
Kapitan badał najpierw wzrokiem usposobienie bosmana i całej starej swej służby. Czy dostrzegł w nich zgodę na dalszą podróż, nie wiem; dosłyszałem wszakże jak wyszeptał słowa:
— Gdybyż to tylko odemnie zależało, gdybym mógł być pewien ich wszystkich...
Tymczasem Hearn głosem stanowczym i śmiałym rzekł:
— Oto już dwa miesiące upłynęły, kapitanie, jak opuściliśmy Falklandy. A przecież nie najęliśmy się na ten statek na dalszą podróż, jak do zapory lodowej, niechby było i do Tsalal...
— Tak nie jest — zawołał Len Guy wzburzony śmiałością Hearna. — Tak nie jest!... Ja was nająłem na całą wyprawę, i mogę płynąć gdzie mi się podoba!...
— Przepraszam, kapitanie! — odparł Hearn pewny siebie — oto jesteśmy dalej, niż którykolwiek z okrętów zdołał się posunąć, prócz jednego Oriona. To też ja i moi towarzysze sądzimy, iż dosyć jest już tego, że trzeba nam wracać do Falklandów przed nadejściem zimy. Gdy nas tam odwiezie Halbran, możesz kapitanie płynąć z powrotem na Tsalal, albo gdzie ci się tylko będzie podobało, choćby nawat do samego bieguna...
Szmer zadowolenia dał się słyszeć wśród zgromadzonych. Widocznie więc Hearn wypowiedział zdanie swych towarzyszy z Falklandów, których liczba przeważała w załodze. Działać przeciw nim, wymagać posłuszeństwa od ludzi tak mało do tego usposobionych, byłoby rzeczywiście ryzykownem, byłoby czynem wprost nawet szalonym, który mógł narazić na bunt groźny i niebezpieczny dla wszystkich.
Ale Jem West przywykły do trzymania swych ludzi w wojskowej subordynacyi, zawołał z gniewem:
— Kto ci pozwolił mówić Hearnie!...
— Kapitan nas pytał, miałem więc prawo odpowiedzieć — rzekł tenże zuchwale.
Zwykle panujący nad sobą porucznik, rzucił się gwałtownie i byłby może czynnie poskromił Hearna, gdyby nie powstrzymał go kapitan, mówiąc:
— Uspokój się Jem, niema co robić, póki wszyscy nie zgodzimy się na jedno! Poczem zwracając się do bosmana:
— Jakie jest twoje zdanie, Hurliguerly? — zapytał.
— Moje zdanie — brzmiała odpowiedź — będzie zawsze zgodne z twemi rozkazami, kapitanie. Naszym obowiązkiem jest nie opuszczać Wiliaura Guy’a póki tylko zostaje odrobina nadziei odnalezienia go wraz z jego towarzyszami.
Bosman zamilkł na chwilę, a tymczasem Drap, Roger, Gratian, Burry i Stern oznajmili zgodność z Hurliguerlim.
— Co się tyczy Artura Pryma — zaczął tenże znowu.
— Niema tu mowy o Prymie — przerwał z żywością kapitan — jedynie tylko o moim bracie Wiliamie i pięciu jego towarzyszach!...
Usłyszawszy to Dick Peters, rzucił się, by głośno protestować, lecz powstrzymałem go w porę, uchwyciwszy za rękę; więc choć drżał z hamowanego gniewu, milczał jednak. Byłoby bowiem najwyższą nierozwagą poruszać właśnie teraz kwestyę, którą wszyscy uważali za straconą.
— Może nadarzy się ku temu inna sposobność, może nawet z biegiem wypadków samo się tak ułoży —pomyślałem.
Kapitan tymczasem badał dalej po kolei wszystkich ze swej załogi, chcąc znać dokładnie tych, którzy mu byli przeciwni. Ale jeżeli starzy marynarze Halbranu okazali się bez wyjątku uległymi, z nowych, zaledwie trzech tylko przyłączyło się do nich — trzech Anglików. Reszta trzymała się Hearna; a że liczba ich przewyższała naszych, przeto groziło nam konieczne ustępstwo.
Pozostawał zatem jedyny sposób zyskania ogólnej zgody, sposób prawie niezawodny zawsze, a którym jest blask złota.
Głosem więc spokojnym i poważnym odezwałem się znowu:
— Posłuchajcie mię, marynarze Halbranu! Podobnie jak niektóre państwa wyznaczają nagrody za podróż w celach naukowych, tak ja wam dzisiaj proponuję wynagrodzenie. Po dwa tysiące dolarów zyska sobie cała załoga żaglowca za każdy stopień poza 84 równoleżnik!...
Sześćdziesiąt dolarów dla każdego marynarza, za każdy stopień — zbyt to ponętny grosz, by mógł być lekceważony. Poznałem też odrazu, iż tą drogą zajdę do celu.
— Zobowiązanie to — mówiłem dalej — dam na piśmie kapitanowi Len Guy’owi, który wam wypłaci zyskaną sumę zaraz po powrocie, w jakichkolwiek warunkach staćby się to miało.
— Hu-r-r-a!... — zawołał bosman, a cała załoga jednomyślnie powtórzyła przeciągłe:
— Hu-r-r-a!
Nawet Hearn nie próbował już oponować; czy pociągnięty został znacznym zyskiem, czy też uznając, że zawsze znajdzie się jeszcze odpowiednia ku temu sposobność.
Tak więc umowa została zawartą, i wyznaję szczerze, iż byłem gotów ofiarować wyższą jeszcze sumę, aby tylko niewidzieć się zmuszonym do wyrzeczenia się gorących mych pragnień.
Bo gdy byliśmy teraz już zaledwie o 7° oddaleni od bieguna, to choćby nawet Halbran aż tam dotarł, kosztowałoby mię to nie więcej nad 14,000 dolarów.





Zniknięcie archipelagu.

Zaraz więc od rana dnia następnego, który byt 27-ym grudnia, Halbran wyruszył w dalszą drogę w kierunku południowo-zachodnim.
Załoga sprawiała się jaknajlepiej; praca jej zresztą nie była teraz ciężką przy spokojnem morzu i pięknym błękicie nieba. A jeśliby łaskawe losy również nam dalej sprzyjały, o czem nie chciałem wątpić ani na chwilę, spokój nam był zapewniony.
Zresztą, naturalną jest rzeczą, iż u ludzi pracujących fizycznie umysł mało jest czynnym; a ograniczając się teraźniejszością, nie zagłębia się w przyszłość, i jedynie jakiś nadzwyczajny, gwałtowny wypadek, zdolnym jest wyrwać ich ze zwykłej obojętności.
Nawet Dick Peters po uczynionem zeznaniu, wrócił do dawnego trybu życia, choć zaznaczyć mi wypada, że załoga nie okazywała mu w niczem odrazy, odnośnie do scen zaszłych na Grampiusie. Zdawało się iż warunki, które je wywołały, uniewinniały go zupełnie w oczach towarzyszy — a poświęcenie z jakiem spieszył na pomoc tonącemu Holtowi, nie łatwo bywa zapomnianem szczególniej wśród marynarzy. Mimo tego wszakże, metys jak dawniej, sypiał i jadał w którymbądź kącie pokładu, i unikając towarzystwa, stał się znów niemową prawie.
Gdy po kilku godzinach spoczynku, jakie się słusznie należały utrudzonemu moralną walką kapitanowi, spotkałem go na pokładzie, zawiązała się między nami rozmowa, do której należał również porucznik.
— Nie masz pan pojęcia — rzekł do mnie Len Guy — z jakim bólem serca myślałem o powrocie... Toż nie spełniłem dotychczas zadania, nie odszukałem brata, a jednak widziałem się zmuszonym ustąpić woli przeważnej liczby załogi, bo nie mogłem przecie siłą ciągnąc ich dalej jeszcze...
— Rzeczywiście — zauważyłem — drobne dotychczas objawy niekarności, mogłyby wreszcie wybuchnąć śmiałym buntem.
— Bunt ten wszakże byłbym umiał poskromić! — rzekł Jem West ze zwykłą sobie pewnością — choćby mi przyszło rozbić głowę Hearnowi!
— Zapewne — potwierdził kapitan — Hearn prowadzi wszystkich! A jednak po takiem wymierzeniu sprawiedliwości, cóżby się stało z ogólnej zgody, której potrzebujemy?
— Oczywiście, kapitanie, lepiej jest, iż rzeczy taki, a nie inny wzięły obrót. Niechże jednak Hearn strzeże się w przyszłości!...
— Na teraz wszyscy zostali ujęci sowitą nagrodą, jaka im obiecaną została, i pewny jestem, iż okażą się uleglejszymi. Twojej to jedynie hojności, panie Jeorling, udało się to, czegobym sam dokazać nie był wstanie. Dziękuję ci!...
— Kapitanie — odrzekłem, uścisnąwszy serdecznie podaną sobie dłoń — jeszcze na Falklandach uczyniłem ci propozycyę przyjęcia mię na wspólnika w kosztach tej wyprawy, słusznie zatem nie pominąłem pierwszej ku temu sposobności; nie należy mi się więc żadne podziękowanie. Dobijmy do celu, odszukajmy brata pańskiego i jego towarzyszy, oto wszystko, czego pragnę!
— Czy uważałeś pan — zagadnął po chwili Len Guy — iż żaglowiec nasz nie zmierza w kierunku, w którym wedle Petersa mają się znajdować widziane przez niego ziemie?
— Rzeczywiście, zwróciłem już na to uwagę...
— Bo właściwie — wtrącił Jem West — Artur Prym nie mówi nic o tamtych ziemiach, a tylko zeznania Petersa...
— Czy masz poruczniku cośkolwiek do zarzucenia Petersowi, czy zachowaniem swojem nie budzi on twego zaufania?... — zapytałem żywo.
— Pod względem służby, jest on bez zarzutu — odrzekł Jem West.
— Nie można mu też odmówić ani odwagi, ani uczciwości — dodał kapitan — i dobra opinia, jaką zyskał pierwotnie na Grampiusie, następnie na Orionie...
— Należy mu się słusznie — dokończyłem spiesznie; gotów byłem bowiem bronić tego człowieka, może pod urokiem ważnej roli, jaką już odegrał, i jakiej, kto wie nawet, czy w odnalezieniu Pryma przyszłość mu nie zachowała. Ale właśnie w tej kwestyi zdanie moje różniło się wyraźnie ze zdniem Len Guy’a, który też zauważył:
— Nie podając w wątpliwość uczciwości metysa, przyjąć wszakże muszę, jako rzecz niemożliwą, a nawet chorobliwy objaw, jego nadzieję odnalezienia jeszcze przy życiu Pryma...
— Jest to wprost niedorzeczne — zawołał Jem West — spodziewać się, aby przez 11 lat mógł wyżyć człowiek, aż tam przy samym biegunie!...
— Przyjmuję — rzekłem — iż warunki są trudne; cóż nam jednak daje pewność, że są całkiem niemożliwe? Czy nie mógł Artur Prym napotkać tam dalej lądu podobnego do wyspy Tsalal, na której przecie, jak wiemy, Wiliam Guy i jego towarzysze żyli przez ten sam przeciąg czasu?...
— Przypuszczenie to w każdym razie jest bardzo wątpliwe — odpowiedział kapitan.
— A jednak, gdy już jesteśmy na drodze przypuszczeń, dla czegoż nie mamy przyjąć, że wasi ziomkowie opuściwszy Tsalal, uniesieni tym samym prądem, tam się połączyli nawet z Prymem?
Prawdopodobnie wzgląd prostej grzeczności wstrzymał Len Guy’a od dalszej w tym kierunku dysputy, wolał też zwrócić rozmowę na pierwotny temat i rzekł po chwili milczenia:
— Zanim jednak udałbym się w kierunku wskazanym mi przez Petersa, wolałem wpierw poznać lądy bliższe wyspy Tsalal; mam na myśli właśnie ów archipelag, który rozkłada się w zachodniej stronie.
— Najsłuszniej w świecie czynisz tak, kapitanie, bo być może, iż znajdziemy tam ważne dla nas wskazówki, zwłaszcza odnośne do czasu, w jakiem miało miejsce trzęsienie ziemi.
— Że jest to wypadek niedawny, o tem nie wątpię; inaczej bowiem Waterson nie mógłby zostawić ich wszystkich tutaj jeszcze, przed siedmiu zaledwie miesiącami — odpowiedział z przekonaniem Len Guy.
— A Prym też mówi o tamtych wyspach, podając nawet ich liczbę — wtrącił Jem West.
— Liczba ich dochodzić ma ośmiu — objaśniłem — zgodnie z tem co Prym mógł zrozumieć ze znaków, jakie dawał w odpowiedzi ów Nu-Nu, którego zabrali jako jeńca do łodzi. Od niego też dowiedzieli się, że cały archipelag rządzonym jest przez jedną osobę, coś w rodzaju samowładnego monarchy, rezydującego na najmniejszym z tych lądów.
— Że jednak możliwem jest, iż trzęsienie ziemi nie dosięgło aż do nich, i że przeto mogą być zamieszkane, nie odrzucam jeszcze zupełnie nadziei znalezienia tam brata mego i jego towarzyszy... W każdym razie, wypada nam być przygotowanymi na spotkanie się z krajowcami — rzekł Len Guy, a zwracając się do porucznika, dodał:
— Robimy 8 do 9 mil; za kilka godzin wyspy mogą ukazać. Wydaj Jem odpowiednie rozporządzenia.
— Już wszystko gotowe, kapitanie!...
— Czy jest straż w bocianiem gnieździe?
— Dick Peters sam o to prosił.
— Dobrze! Na czujności jego polegam zupełnie.
— Również zawierzyć możemy jego oczom, które mają bystrość wzroku sokoła — dodałem.
Mimo wszakże, iż żaglowiec podążał dość szybko w stronę zachodnią, minęło kilka godzin, a głos straży nie przerwał ogólnej ciszy, ani wzrok nasz opatrzony nawet doskonałą perspektywą, nie dostrzegł najmniejszej plamki, najmniejszego wzniesienia na dalekim obszarze wodnym.
— Poczyna już wydawać mi się dziwnem, że dotąd nie widać tego archipelagu, do którego Tsalal należeć miała, a przebyliśmy już z górą 50 mil... — rzekł wreszcie kapitan.
— Kto wie, może te lądy już nie istnieją — zauważyłem — może trzęsienie...
— Ziemia! Prosto od bakortu! — rozległ się w tej chwili głos Petersa.
Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę, niczego jednak nie dostrzegliśmy przez dłuższą chwilę.
— Widocznie Peters musiał się pomylić — odezwał się ktoś z załogi.
— Ho, ho! Nie Peters będzie się mylił w takiej rzeczy! — zapewniał bosman. — Jeszcze chwilkę cierpliwości, on z góry prędzej mógł dostrzedz...

I rzeczywiście; w dwadzieścia minut później zarysowały
Ziemia od Bakortu! zawołał Peters.
się nad powierzchnią morza ciemniejsze punkta, oświetlone miejscami ukośnemi promieniami słońca.

Jeszcze dwadzieścia minut szybszej jazdy, aż po zwinięciu mniejszych żagli z rozkazu porucznika, Halbran zaledwie nieznacznie posuwał się naprzód.
Zamiast wszakże obszernych wysp, o których wspominał Prym, ujrzeliśmy w końcu zupełnie wyraźnie z jakich 12 drobnych wysepek, z których największe dochodziły 50 — 60 siągów kwadratowych, mniejsze zaś nie mając więcej nad 3 — 4, rozsiane były niby drobne skały, o które spieniona rozbijała się fala.
W tej chwili Peters spuszczając się powoli wzdłuż wielkiego masztu, skoczył na pokład.
— Więc cóż, Petersie, poznałeś ten archipelag? — zapytał Len Guy.
— Archipelag? tam niema już archipelagu, tam są tylko kamienie, ani jednej wyspy!... — odparł żywo tenże.
Rzeczywiście, zaledwie kilkanaście wierzchołków, tworzących zapewne wzgórza dawnego lądu, wynurzało się z wody, jakby na świadectwo istnienia na tem miejscu obszernych dawniej lądów. Jeżeli wszakże wyspy ciągnęły się długim pasmem ku zachodowi, może choć ostatnie z nich ocalały.
Należało więc po rozpatrzeniu na miejscu, jak dawną mogła być katastrofa, posunąć się jeszcze nieco w obranym kierunku.
Wprawdzie ustała już obawa przed napaścią krajowców, których oczywiście nie było, w zamian jednak roztropność kazała zatrzymać Halbran w pewnem oddaleniu, by uniknąć niebezpiecznego najechania na ląd, jaki się pod wodą zdradziecko mógł ukrywać.
Po zarzuceniu kotwicy, wsiadło nas kilku dołodzi — i kapitan kazał skierować ku największemu obszarowi ziemi. Przeprawa była dość trudną; spokojne gdzieindziej morze, rozbijając się tu o liczne przeszkody, burzyło się i szumiało. Dick Peters stojąc u rudla, wskazywał bezpieczne przejścia; przed jego wzrokiem nie ukrywały się nawet podwodne skały. Co prawda miejscami woda tak mało miała głębi, iż widać było wyraźnie jej spód czarniawy, okryty zielonością, nie wodną wszakże, lecz wyraźnie lądową; gdzieniegdzie nawet sterczały nad powierzchnią gałęzie drzew.
Gdy łódź została zaczepioną u lądu, wyszliśmy z niej wszyscy. Ziemia, na której stanęliśmy, miała kształt owalny z obwodem 50 sięgów, wznosząc się do 30 stóp nad poziom morza. Wybrzeże jej zmywane ciągle falą, nagie było zupełnie.
— Czy przypływ dochodzić może aż tam w górę? — pytałem Len Guy’a.
— Nigdy! — odpowiedział kapitan — spodziewam się też znaleźć tam jeszcze szczątki życia jakiegoś.
I rzeczywiście, szczątków tych nie brakło. Dość bujna nawet roślinność ubarwiona kwieciem, pokrywała miejscami ziemię.
— Są to kwiaty tegoroczne — zawołałem — zima nie przeszła jeszcze po nich!
— A czy nie jest jednak możliwem, aby wyrosły one tu już po owem strasznem rozćwiartowaniu wysp? — zauważył Hurliguerly.
— Nie przypuszczam tego — odparłem z uporem człowieka, który nie chce się wyrzec swego zdania.
Wznoszące się miejscami krzewy z rodzaju naszej leszczyny, okryte były owocem. Peters zerwał z nich kilka, a wyłuszczywszy z zielonego okrycia dość duże orzechy, rozgryzł je w swych silnych zębach, znajdując dojrzałe jądra, tak, jak w chwili katastrofy w dolinie Klock-Klock.
Nie mało też wśród bujnych traw odszukaliśmy kości różnego ptactwa przeważnie z rzędu płetwonogich, oraz szkielety trzody domowej, okryte jeszcze tu i owdzie skórą, porośniętą czarną sierścią, co upewniło nas, że zniszczenie ogólne mogło zaledwie parę miesięcy temu mieć miejsce. Suche więc i nadpróchniałe już kości znalezione na Tsalal, nie należały do ofiar katastrofy.
Po 36 godzinach, które poświęcił Halbran okrążaniu pozostałych drobnych odłamów obszernego niedawno archipelagu, utrwaliło się w nas przekonanie co do czasu zaszłych wypadków, oraz pewność że kapitan Wiliam Guy dość wczesną ratował się ucieczką. Gdzie wszakże mógł się schronić ze swymi towarzyszami? Gdzie szukać mają go ci, którzy wreszcie przybyli mu na pomoc?... Oto pytanie, na które próżno usiłowaliśmy znaleźć odpowiedź...
— Nie przypisując sobie nadzwyczajnej domyślności — rzekłem wreszcie do kapitana — a zestawiając jedynie fakty zebrane, sądzę że niedaleki jestem od prawdy, podając następujący wniosek:
Gdy po katastrofie w dolinie Klock-Klock, siedmiu ludzi z załogi Oriona nie licząc Pryma i Petersa uratowało swe życie, był razem z nimi pies Sułtan, czego dowodzą kości jego znalezione w pobliżu osady. Niedługo później ludność miejscowa, niewiadomo z jakiej przyczyny, opuściła wyspę, zostawiając tem samem zupełną na niej swobodę nieszczęsnym rozbitkom, którzy też jedynie dzięki temu zdołali tu wyżyć lat jedenaście, jakkolwiek nie wątpię, że próbowali uwolnić się z tego więzienia — już to na pirogach krajowców, już na własnej budowy łodziach. Wreszcie po zniknięciu Watersona, który wypadkiem czy umyślnie odpłynął na lodowcu, nastąpiło trzęsienie ziemi niszczące Tsalal, a pochłaniające zupełnie sąsiednie wyspy. Wtenczas to niezawodnie uznał kapitan Wiliam Guy, iż bądź co bądź próbować trzeba powrotu na północ. Prawdopodobnie wszakże, lekkie łodzie rozbitków nie zdołały się oprzeć silnemu prądowi, jaki mieliśmy sposobność sami stwierdzić, a który uniósł ich tak samo jak Petersa i Pryma w stronę bieguna, ku dalekim jakimś ziemiom, gdzie ci ostatni rozdzieleni zostali. Tam też mojem zdaniem powinien się zwrócić Halbran; tam, nie dalej zapewne jak za dwoma jeszcze równoleżnikami, znajdziemy cel wyprawy, cel upragniony, dla którego każdy z nas gotów jest życie swe poświęcić!...
— Oby nas tam Bóg prowadził! — rzekł z mocą Len Guy, i odszedł by wydać odpowiednie rozkazy, podczas gdy bosman, gdyśmy zostali sami, rzekł z zaufaniem:
— Słuchałem cię z wielką uwagą, panie Jeorling, i trudno zaprzeczyć, przekonałeś mię prawie!...
— Sądzę, iż będziesz przekonanym całkowicie Hurliguerly.
— Kiedy?
— Może prędzej niżeli się spodziewasz!...
Nazajutrz, 29 grudnia o 6 godzinie z rana, żaglowiec podniósł kotwicę, kierując się tym razem wprost ku południowi.





Od 29 grudnia do 9 lutego.

Wróciłem znowu do uważnego przejrzenia ostatniego rozdziału pamiętników Pryma, rozdziału, w którym opowiedzianą jest ucieczka z wyspy Tsalal. I oto ustęp, który uznając za dość ważny, przytaczam dosłownie:
„Posuwając się od koła biegunowego, zostawialiśmy stopniowo za sobą mroźne przestrzenie, i jakkolwiek sprzeciwia się to ogólnie przyjętemu zdaniu, fakt jest, że w miarę zbliżania się do bieguna, mieliśmy coraz łagodniejszą temperaturę. Teraz więc, w zimowej już porze, nie mogłem tem więcej narażać się na mrozy północy — i strona południowa była jedyną drogą, jaka stała przed nami i gdzie mogliśmy mieć nadzieję znalezienia lądu o klimacie dość łagodnym. W tym też kierunku wiosłowaliśmy z sił całych.”
Tak rozumował Prym, tak jego śladem powinniśmy teraz postąpić. Ale gdy uciekający z wyspy Tsalal znajdowali się na oceanie „niezmiernym i pustym” poza 84 równoleżnikiem dnia 29 lutego — rok bowiem 1828 był przestępny — my teraz mieliśmy zaledwie 29 grudnia. Halbran przeto znajdował się tu o całe dwa miesiące wcześniej, nie potrzebując obawiać się bliskiego powrotu zimy. I jakież zresztą może być porównanie między naszym żaglowcem obficie we wszystko zaopatrzonym, z liczną i wprawną załogą, pod rozkazami takiego, jak Len Guy kapitana, z wątłą łodzią mającą 50 stóp długości na 5 do 6 stóp szerokości i trzema żółwiami, które miały być jedynem pożywieniem dla trojga ludzi!
Płynęliśmy równo i spokojnie. Pozostałe resztki dawnego archipelagu zginęły wkrótce w dali, a otaczające nas morze było takie, jakiem cieszyliśmy się już od wyspy Bennet, to jest wolne zupełnie od lodowców. Było to całkiem naturalne przy temperaturze +11° Celsyusza, jaką miała woda, której też prąd silny, idący wyraźnie i stale z północy na południe, unosił żaglowiec do 5 mil na godzinę.
Gromady ptactwa ożywiały powietrze; zawsze te same zimorodki, pelikany, petrele i albatrosy. Te ostatnie wszakże nie wyróżniały się bynajmniej wyjątkowemi rozmiarami; nie były to owe ptaki-olbrzymy, o których mówił Prym, a które miały wydawać okrzyk: „Tekeli li” zdający się być również słowem najczęściej używanym w języku tsalalskim.
Przez całe pierwsze dwie doby nic szczególnego nie zaszło, a załoga mając dość wolnego czasu, zabawiała się obfitem połowem makreli, węgorzy morskich, stokfiszów, błękitnych delfinów i wielu innych gatunków ryb, które następnie smacznie przyrządzone przez poczciwego murzyna, spożywała z niemniejszem zadowoleniem. Jakkolwiek lekka mgła zakryła blask słońca, nie braliśmy tego zupełnie za przepowiednię zmiany atmosferycznej.
— Zatem już 4 miesiące i 7 dni upłynęło, od kiedy opuściłem Kerguelen, a dwa miesiące i 4 dni, gdy Halbran porzuca Falklandy. Nie troszczyłem się przecież w najmniejszej rzeczy o to, jak długo jeszcze potrwa wyprawa — a zajmowało mię jedynie pytanie, do jakiego punktu tych stron zawiedzie nas ona.
Zaznaczyć tu wypada, że jeżeli Dick Peters po uczynionem zeznaniu, wrócił do dawnego swego milczenia i dobrowolnego odosobnienia względem swych towarzyszy, jeżeli nie zmienił się w stosunku do kapitana i jego porucznika, to czynił wyraźny wyjątek ze mną. Być może, że siłą intuicyi uznał mię za swego sprzymierzeńca, że przeczuwał iż los Pryma interesował mię żywiej, aniżeli kogobądź z załogi; dość, że nietylko mię nie unikał teraz, lecz widocznie mię szukał.
Często zadawalniał się jedynie bliskiem mem sąsiedztwem, stając w pobliżu ławki na której zwykłem siadać, lecz kilka razy także zawiązała się między nami rozmowa, którą jednak wypadkowe ukazanie się kapitana lub Jem Westa, niefortunnie przerywało, metys bowiem oddalał się wtenczas natychmiast.
Gdy więc dnia tego porucznik był na straży, a kapitan siedział zamknięty w kajucie, Peters podszedł ku mnie krokiem wolnym, nieśmiałym. Domyślając się iż spragniony jest rozmowy, w kwestyi która go najżywiej zajmowała, zagadnąłem go pierwszy:
— Czy chcesz Petersie mówić mi o nim?
Źrenice biedaka błysnęły, jak zarzewie pod silnym podmuchem.
— O nim, panie!... tak o nim!... — odpowiedział szeptem prawie.
— Zostałeś wiernym jego pamięci, Petersie?
— Alboż mógłbym zapomnieć go kiedy!
— Masz go zawsze przed oczyma, prawda?
— Zawsze!... Niech mię pan zrozumie! Tyle niebezpieczeństw przebytych razem!... To ludzi czyni braćmi, nie lepiej ojcem i synem!.. Bo ja go panie kochałem jak własne dziecko... Byliśmy obaj tak daleko... za daleko, kiedy on już nie powrócił... Mnie widziano jeszcze w Ameryce, ale on, Prym... biedny Prym... jest dotychczas tam!...
I mimo ognia, który się palił w czarnych źrenicach metysa, dwie wielkie łzy spłynęły po jego policzkach.
— Powiedz mi jednak Dick Petersie — zapytałem — czy nie macie żadnego pojęcia o tem, jaką drogą płynęła wtenczas łódź wasza?
— Żadnego panie! Biedny Prym nie miał przecie narzędzi ze sobą, aby mógł patrzeć na słońce. Nie wiedzieliśmy też nic, prócz tego że przez pierwsze 10 dni, zarówno prąd wody jak i kierunek wiatru, pchały nas na południe. Za żagle mieliśmy na dwóch gałęziach rozpięte własne koszule...
— Których biały kolor przestraszał waszego jeńca Nu-Nu?... — zapytałem.
— Być może, ja tego nie pamiętam, jeżeli wszakże Prym to powiedział, trzeba wierzyć Prymowi...
Kilka już razy zdarzyło mi się zauważyć, iż niektóre szczegóły umieszczone w ostatnich mianowicie rozdziałach pamiętników, były Petersowi obce, chcąc więc mieć ostatecznie pod tym względem pewność jakąś, badałem go dalej.
— A przez ten tydzień nie mieliście głodu?
— Głodni nie byliśmy, ani spragnieni nawet; pan wie, te trzy żółwie, które były w łodzi... Zwierzęta te zawierają w sobie dużo wody słodkiej, a mięso ich jest dobre, nawet surowe. Oh, surowe mięso!... — jęknął Peters, zniżając głos i spoglądając lękliwie w około, jakby z obawy aby go kto nie podsłuchał, a w dziwnem, przerażającem skurczeniu twarzy widocznem było, jak niezatartem jest w jego duszy wspomnienie zaszłych scen na Grampiusie, jak bardzo cierpi nad tem, jak wprost brzydzi się sobą.
Po dłuższem nieco milczeniu zagadnąłem znowu:
— Przypominasz sobie? Pierwszego marca mieliście, jak opisują pamiętniki, pierwszy raz spostrzedz szeroką, mglistą zasłonę przerzynaną promiennemi pasami?
— Ja nie wiem, panie, ale jeżeli Prym tak mówi, tak być musiało...
— Czy on ci nigdy nie wspomniał o ogniu, który spada z nieba — wypytywałem dalej, nie chcąc użyć wyrażenia: „zorza polarna,” któregoby metys nie był pewno zrozumiał, a przypuszczałem, że zjawisko wspomniane mogło być wynikiem polaryzacyi światła, tak silnej w tych okolicach antarktycznych.
— Nie mówił mi o tem nigdy! — zaprzeczył stanowczo Peters.
— A nie zauważyłeś czasem, że woda w morzu przybierała mleczną barwę, źe tracąc swą przezroczystość, stawała się gęstą?
— Jeśli tak było, panie, ja nie wiem... chciej mię pan zrozumieć: ja już nic nie wiedziałem co się wkoło mnie działo. Łódź płynęła... płynęła... a w mojej głowie robiło się ciemno...
— A ten drobny biały pył, niby popiół, który padał z nieba?...
— Nie pamiętam go wcale...
— Czy to nie był śnieg, Petersie?
— Śnieg?... Albo ja wiem... może był śnieg... Ale nie, ciepło było wtenczas!... Co powiedział Prym... trzeba wierzyć Prymowi.
Zrozumiałem, że co się tyczy nadzwyczajnych zjawisk opisanych w pamiętnikach, nie otrzymam od tego człowieka żadnych objaśnień, i jeżeli w ogóle było w tem coś prawdy, to zatrzeć się musiało w niezbyt wrażliwej jego pamięci.
— Ja nie wiem nic — mówił dalej Peters, zniżając głos, ale Prym opowie to wszystko panu... on widział, niech mu pan wierzy...
— Bądź spokojnym, uwierzę mu — zapewniałem, nie chcąc zasmucać biedaka.
— Bo my będziemy go szukać, prawda panie?...
— Mam nadzieję...
— Pojedziemy po Pryma, skoro odnajdziemy Wiliama Guy’a i pięciu marynarzy z Oriona?...
— Tak, skoro odnajdziemy tamtych...
— A nawet jeśli ich nie znajdziemy?...
— Nawet w tym razie, sądzę że zdołam wpłynąć na kapitana.
— Oh, on pewnie nie odmówi pomocy takie mu jak Prym człowiekowi.
— Być może, że nie odmówi; wszakże, jeżeli Wiliam Guy i jego towarzysze żyją, czyż można się spodziewać aby Artur Prym...
— On żyje, panie, on żyje! — zawołał Petrers — on jest tam... on mię czeka! Mój biedny, biedny Prym! I jaka to będzie radość, gdy się rzuci w moje objęcia... a ja... ach!... i pierś Dick Petersa wznosiła się i opadała gwałtownie, jak fale wzburzonego morza.
Zapewne by ukryć swe wzruszenie, ten na wpół tylko cywilizowany człowiek, umiejący jednak ukochać serdecznie, odszedł spiesznym krokiem, zostawiając mię na pastwę przeróżnym myślom i uczuciom.
W ciągu 2-go, 3-go i 4-go stycznia, żaglowiec nasz posuwając się dość szybko, nie napotkał przecież żadnej ziemi — i zawsze ta sama, niczem nie przerwana linia półkola rysowała się przed nami, łącząc niebo z przestrzenią wodną.
— Czyż mielibyśmy przypuścić, że ziemie widziane przez Petersa były tylko optycznem złudzeniem, przytrafiającem się dość często w tych najwyższych podbiegunowych regionach? — myślałem już nieraz.
— Właściwie od chwili opuszczenia Tsalal — zauważyłem w rozmowie z kapitanem — Artur Prym nie posiadał żadnych narzędzi, nie mógł więc też brać żadnych wymiarów.
— Otóż to właśnie przyczyna, dla której owe ziemie mogą się równie dobrze znajdować, bądź na wschodniem, bądź na zachodniem zboczeniu — odpowiedział Len Guy. — Nieodżałowaną też jest rzeczą, iż Prym z Petersem nie wylądowali na tę ziemię; nie byłoby wtenczas żadnych wątpliwości, i moglibyśmy odnaleźć je łatwo...
— Odnajdziemy je i tak, kapitanie, posunąwszy się jeszcze parę stopni dalej...
— Czy jednak nie byłoby lepiej, panie Jeorling — odrzekł Len Guy — gdybyśmy zbadali przestrzeń między 43 a 45 południkiem?
— Chyba zapominasz kapitanie, że rozporządzamy tylko ograniczonym czasem, a dnie poświęcone na to, byłyby bezpowrotnie stracone. Dotychczas przecie nie jesteśmy jeszcze na szerokości, gdzie dwaj ci ludzie zostali rozłączeni.
— A jakaż, jeśli wolno zapytać, jest ta szerokość? Nie znalazłem o tem żadnej wzmianki nawet; bo zresztą, jak to pan przed chwilą mówiłeś, niemożobnem było Prymowi obliczyć ją choć w przybliżeniu.
— Masz słuszność, kapitanie, a jednak pewnym zdaje mi się być fakt, że Wiliam Guy opuszczając Tsalal, musiał być uniesionym daleko; dochodzę do tego przez porównanie. Bo czy przypominasz pan sobie ustęp, w którym Prym mówi iż „wielką przebyli przestrzeń.” Pisze zaś o tem 1-go zaledwie marca, zatem do 22-go, pokąd trwała ich wspólna podróż, przy coraz szybszym biegu łodzi, przestrzeń ta musiała dojść setek mil zapewne. A wnosząc z tego, kapitanie, sądzę że moglibyśmy przyjąć...
— Iż dosięgnęli samego bieguna — przerwał Len Guy — czy tak sądzisz, panie Jeorling?
— Właśnie, sądzę że jest to możliwem, gdyż z wyspy Tsalal byli tylko o 400 mil od tego punktu.
— Cóż mię to wszakże obchodzić może — rzekł Len Guy zimno — ja nie Pryma, lecz brata mego Wiliama, i resztę ludzi z załogi Oriona przybyłem tu szukać. To też najważniejszą i jedyną kwestyą dla mnie jest pytanie, czy mogli oni dosięgnąć owego lądu, o którego istnieniu zapewnia nas z Prymem obecny tu Peters.
Oczywiście, Len Guy ze swego stanowiska kapitana, miał zupełną słuszność; zostawałem też w nieustannej obawie, by nagle nie wydał rozkazu zwrócenia statku na wschód lub zachód, coby nas, mojem zdaniem, wytrąciło z drogi prawdziwej. A jak bardzo zależało mi na zwiedzeniu tych ziem, czyż potrzebuję zapewniać?
W dalszym ciągu żeglugi 5-go i 6-go stycznia, nie zaszło nic szczególnego, ani też zauważyliśmy jakąkolwiek nadzwyczajność z rodzaju tych, jakie podają pamiętniki. Nie było więc ani gęstej mgły, ani białego popiołu spadającego rzęsistym deszczem z nieba, ani mlecznej białości wody.
Co się zaś tyczy temperatury, która rzeczywiście wyjątkowo w tych stronach dochodziła +11° Celsyusza, wiele jeszcze brakowało, by jak Prym zapewniał: „trudno było rękę w niej utrzymać. Że zaś też nikt z załogi naszej nie doświadczał owej ociężałości ciała i umysłu, czyniącej niezdolnym do jakiego bądź ruchu, jakiejkolwiek myśli, prawdopodobnem jest iż stan w jaki popadł Prym, był tylko wyjątkowym, sprowadzając mu różne przywidzania i halucynacye.
Dnia 9 stycznia poczynione obliczenia wykazały nam tę samą co dawniej długość t. j. między 41 a 42 stopniem, z szerokości zaś 86° 33’.
Czy łódź rozbitków posunęła się jeszcze dalej, zanim nastąpiło spotkanie z lodowcem? Czy możebnem jest, iż gdy jeden prąd unosił ją w tymże co dawniej kierunkn, drugi z Petersem szedł w stronę przeciwną? Oto pytania, na które pragnąłem odpowiedzi. Gdy jednak pierwsze, z wiadomych nam przyczyn pozostać musiało nierozstrzygnięte, co do drugiego stwierdziliśmy, iż rzeczywiście nawet Halbranowi naszemu, drugi już dzień prąd przeciwny dał się odczuwać w żegludze. Na szczęście tylko dość silny północny podmuch wiatru nie ustawał, tak, iż w pełni rozwiniętych żagli podążać mogliśmy naprzód.
Próżno wszakże szukał kapitan ziem spodziewanych; straż w bocianiem gnieździe siedziała milcząca; ani mała wyspa, ani większy ląd nie zaznaczyły się w dali, czułem też, iż Len Guy tracił powoli resztki nadziei, która mu jeszcze dotąd pozostała. A jeżeli sam kapitan dochodził do tego stanu, czegoż mogliśmy się spodziewać od załogi? Należało więc, aby powstrzymać jawne oznaki niezadowolenia i buntu, przypomnieć im uczynioną przezemnie obietnicę, i o to prosiłem kapitana. Gdy zatem wszyscy zebrali się z jego rozkazu około wielkiego masztu, Len Guy rzekł do nich:
— Marynarze Halbranu! Od chwili opuszczenia wyspy Tsalal, żaglowiec nasz posunął się o 2 stopnie ku południowi, zawiadamiam was przeto, że zgodnie z uczynioną obietnicą przez pana Jeorling a zyskaliście 4,000 dolarów, które wam też wypłacone będą po zakończeniu tej wyprawy!
Słaby szmer zadowolenia był jedyną na to odpowiedzią, a okrzyk „hura!” wydany przez bosmana Hurliguerly i kucharza Endirota, przebrzmiał bez echa.




Niepokojące usposobienie załogi.

Takie usposobienie załogi mocno mię zaniepokoiło; nie wątpiłem, że jest to wpływ Hearna. I cóż znaczyło, że starzy marynarze Halbranu gotowi byli pójść za kapitanem nie pytając gdzie i w jakich warunkach, gdy nowoprzybyli zostając w przewadze, stanowili przeciwną nam siłę.
Któż więc zaręczy, że znużony tą głuchą walką kapitan, widząc nadto bezskuteczność poszukiwań, a dręczony widmem wczesnej zimy, sam nie nakaże powrotu? Jakiejże wagi byłyby wtenczas moje przedstawienia i prośby, gdy nie znalazłbym nikogo do ich poparcia?
Nikogo? Przecież był Peters z całą swą potęgą przekonania i nadziei! Ale któż chciałby słuchać nas obu tylko?
Tymczasem żaglowiec płynął jeszcze dalej, nie zbaczając tak z obranej drogi, jakby go wiodła siła olbrzymiego magnesu; bo zanotować też muszę, że jeżeli przez parę dni zagubiliśmy dawny kierunek prądu, to udało nam się zwrócić znowu do niego, co oczywiście wpłynęło na szybkość żeglugi.
Jakże więc daleko mogły zajść łodzie Wiliama Guy i jego towarzyszy, pozbawione żagli, więc jedynie ulegające tej sile! Na nieszczęście jednak, nie mieliśmy żadnej pewności, aby rzeczywiście w tę, a nie w inną podążyły stronę.
Tymczasem od 10-go do 12-go stycznia, termometr począł opadać i gdy ciepło powietrza wynosiło zaledwie +8, woda wykazywała nie więcej +0,56° Celsyusza. Dotychczas jednak morze było zupełnie wolne; żaden, najmniejszy nawet odłam lodu nie płynął na jego powierzchni.
Gdym 13-go stycznia przechadzał się na pokładzie, patrząc z zajęciem na liczne gromady ptaków, które szybując w powietrzu, spuszczały się nieraz aż na reje naszych żagli, gdzie się czuły zupełnie bezpieczne, (nikt bowiem nie miałby serca czynić im krzywdę w tych stronach, w których sama przyroda niszczy wszelkie życie), zbliżył się do mnie bosman i wskazując na skrzydlate rzesze, zagadnął:
— Zauważyłem rzecz ważną, panie Jeorling.
— Słucham cię bosmanie...
— Czy widzi pan te ptaki? One nie podążają już ku południowi, niektóre nawet obierają wyraźnie kierunek północny.
— Właśnie to samo zwróciło już moją uwagę.
— A mnie się jeszcze zdaje, że nawet te, które już tam poleciały, niebawem będą z powrotem...
— I jaki z tego czynisz wniosek?
— Wniosek bardzo prosty, panie Jeorling; ptactwo czuje zbliżającą się zimę.
— Co też mówisz, bosmanie! Zima już teraz, kiedy wiadomem jest, iż jeszcze całe dwa miesiące należy się nam lata.
— A jednak panie...
— To ci się tylko wydaje, Hurliguerly. Sama nawet temperatura powietrza jest jeszcze taką, iż ptaki nie potrzebują trwożyć się przedwczesną koniecznością szukania mniej trudnych warunków.
— Alboż my wiemy co właściwie dla tych stron jest przedwcześnie!
— Wiemy jednak, choćby nie więcej jak to, że wszyscy podróżnicy mogli dosięgnąć regionów antarktycznych, aż do miesiąca marca.
— Tylko że nikt nie był jeszcze tak daleko, nikt aż na tej szerokości!... Zresztą, jeżeli są wczesne lata, bywają też wczesne zimy i obawiam się, iż tegoroczna nie zechce czekać, aż my jej miejsca ustąpimy.
— Choćby też nawet była wczesną, nie trwożę się wcale by nas wyprzedziła w powrotnej naszej drodze: najdale za jakie trzy tygodnie...
— Czy tak na pewno za trzy tygodnie? A któż wie, czy nie zatrzyma nas jaka przeszkoda...
— Wymyślasz najgorsze rzeczy, bosmanie; jakaż znowu może być przeszkoda?
— Któż to odgadnie! Któż przeczuć zdoła co się tam dzieje, tam blisko osi ziemskiej. Toż dla nas ludzi świat to całkiem nieznany — rozumował stary marynarz.
— Nie przeczę, obcy nam jest zupełnie...
— Mam też wielkie wątpliwości co do ziemi, którą Peters mial niby tu widzieć, i na której mamy szukać naszych biednych rozbitków.
— Dla jakiej przyczyny wątpisz o tem, bosmanie?
— Bo Wiliam Guy rozporządzający tylko wątłą łodzią, nie mógł dopłynąć aż tak daleko...
— Zdanie moje w tym względzie nie jest tak stanowcze...
— A jednak panie Jeorling...
— Bo rozważ tylko, Hurliguerly, cóźby w tem było zadziwiającego, gdyby Wiliam Guy unoszony tym prądem, którego siłę poznaliśmy sami, dostał się wreszcie tam daleko, do jakiejś wyspy lub większego lądu, i na nim się zatrzymał. Przecież jemu na tę podróż w lekkiej, jak sam mówisz, łodzi, nie potrzeba było długich miesięcy czasu. Samo więc to prawdopodobieństwo powinno wystarczyć, byśmy nie zaniedbali dalszych poszukiwań.
— Nie wszyscy jednak, panie Jeorling, są tego zdania — odpowiedział bosman, kiwając głową.
— Wiem o tem, i to mię najwięcej trapi. Powiedz mi jednak, czy niezadowolenie wzrasta wśród załogi?
— Obawiam się, że tak; jakkolwiek obiecana nagroda robi też swoje i miarkuje zawsze chętnych na przyjęcie garści złota. Bo też to kąsek nielada! Przypuszczając, że aż do samego dotrzemy bieguna, nagroda pańska uczyni ogółem jakieś 14 tysięcy dolarów. A jednak przeklęty Hearn pracuje ciągle i nie nadaremno.
— Wiem, że nowozaciężni są z nim w porozumieniu, ale co się tyczy starych...
— Hm... i między starymi są tacy, którzy zaczynają się namyślać, i...
— Sądzę jednak, że kapitan i jego porucznik będą umieli nakazać im posłuszeństwo.
— Nie można naprzód niczego być pewnym, panie Jeorling. Zresztą, nawet kapitan zniechęcony wreszcie, albo powodowany odpowiedzialnością, jaka na nim ciąży, sam niedługo odwrót nakaże.
— Otóż właśnie to, czego najwięcej się obawiam — pomyślałem.
— Z całej załogi, za Endiraota i za siebie samego ręczyć panu mogę — mówił dalej Hurliguerly. — Obaj pójdziemy choćby na kraniec świata, gdyby kapitan nas tam prowadził. Tymczasem my dwaj, Dick Peters i pan, to jeszcze nie dosyć byśmy wszystkim prawa dyktowali...
— A cóż myślisz o Petersie?
— Właśnie jego to, cała załoga obwinia, że wyprawa przedłuża się dotychczas. Bo jeśli pan sobie tego życzysz, to niema co mówić, płacisz nam dobrze, podczas gdy ten idyota Peters wyobraża sobie, że jego Prym żyje tam jeszcze, kiedy pewną jest rzeczą, że albo utonął, albo zmarzł, albo zmiażdżonym został, przed jedenastu już laty.
Milczałem, nie chcąc dysputować o to z Hurliguerlym.
— Bo widzi pan — ciągnął tenże po chwili milczenia — w pierwszym czasie Peters budził pewne zaciekawienie, a po ocaleniu Holta gorączkowe nawet zainteresowanie. Teraz wszakże, gdy wszyscy wiedzą kim jest właściwie, nie zyskał większej sympatyi, tembardziej, że opowiadaniem swem o ziemi mającej leżeć gdzieś na południu od Tsalal, zdecydował kapitana do skierowania się w tę stronę. I jeśli przebyliśmy już 86° szerokości, jemu to najwięcej zawdzięczamy.
— Nie mogę temu przeczyć — rzekłem.
— To też, widzi pan, ja w ciągłej jestem obawie, aby mu co złego nie zrobiono.
— Bądź spokojnym, żałowałbym raczej tego któryby go zaczepił.
— Wiem i ja o tem, że jednemu nie byłoby zbyt wesoło w jego łapach, ale gdyby wszyscy go napadli...
— Mam nadzieję, że do tego nie przyjdzie, a nawet liczę na ciebie Hurliguerly, że uśmierzysz wszelkie niechęci przeciw Petersowi. Pomów rozumnie z tymi ludźmi, wytłomacz im, że nam nic nie grozi, że zima jeszcze daleko. Nie trzeba, by ich zniechęcenie stało się przyczyną powrotu naszego i tem samem opuszczenia owych nieszczęśliwych, dla których cała wyprawa podjętą była.
— Na mnie możesz pan liczyć zawsze, panie Jeorling, jestem panu wierny i zrobię wszystko co będzie możebnem.
— I nie pożałujesz tego, mój poczciwy Hurliguerly! Bo przecie nic dla mnie łatwiejszego, nad dopisanie jednego zera w rachunku bosmana, do czterechset dolarów, które otrzyma każdy marynarz Halbranu.
Widząc o ile bosman okazywał się wrażliwym na zyski, byłem odtąd pewny jego poparcia. Tak jest, on zrobi wszystko by zniszczyć intrygi jednych, podnieść słabnącą odwagę drugich; weźmie w opiekę Petersa. A jednak to ogólne zniechęcenie, te zaledwie tylko tłumione sarkania, o których upewnił mię Hurliguerly, zmartwiły mię szczerze. Co będzie, jeżeli załoga nie ulegając ani jego przedstawieniom, ani wpływowi moich dolarów, podniesie otwarty bunt?...
Gdy przy nowem obniżeniu temperatury, coraz liczniejsze gromady ptaków spieszyły ku północy, nawet Len Guy w rozmowie ze mną 14-go stycznia, zwrócił na to uwagę. Wewnętrzne udręczenie i niepokój widne były na jego twarzy. I czyż dziwić się można? Bo oto 180 już mil byliśmy od Tsalal, a wokoło nas roztaczała się tylko niezmiennie równa powierzchnia morza. Żadnego lądu ni śladu. A tymczasem na czystem sklepieniu niebios blada tarcz słoneczna zakreślająca coraz niżej swe koło, przypominała że 21-go marca ostatni raz zabłyśnie nad horyzontem, by stać się niewidzialną na całą sześciomiesięczną, ciemną noc podbiegunową.
Dokładne pomiary uczynione 15-go stycznia, wykazały 43° 13’ długości, a 88° 17’ szerokości; zatem oddzielały nas od bieguna zaledwie 2 stopnie, równające się mniej więcej 120-tu milom morskim.
Kapitan nie robił z tego tajemnicy przed swą załogą, co byłoby zresztą zupełnie bezpożyteczne, bo zarówno Marcin Holt, jak Hearn nie omieszkaliby powiadomić wszystkich, a Hearn zawsze był gotów do szkodliwych podburzań.
Zaraz też w godzinach popołudniowych, wpływ jego okazał się niewątpliwym, gdy wśród gromadki ludzi skupionej u trójkątnego masztu, zauważyłem tajemnicze szepty, którym towarzyszyły złowrogie błyski spojrzeń, a podnoszone pięście zdawały się komuś wygrażać. Głosy zrazu tłumione, stawały się coraz śmielsze, aż wybuchły tak gwałtownem sarkaniem, że Jem West znajdujący się właśnie na pokładzie, krzyknął:
— Milczeć mi tam zaraz!... — podchodząc bliżej, dodał: — Którykolwiek z was odezwie się jeszcze choć słowem, będzie miał ze mną do czynienia!
Jak na ten raz buntowniczy żywioł uląkł się powagi porucznika; któż wszakże zaręczy czy długo tak będzie? A może sam Len Guy choć zamknięty obecnie w swej kajucie, świadomy jednak tego zajścia, ukaże się lada chwila, by nakazać odwrót?...
Niespokojny i wzburzony, przez noc całą czekałem następnego ranka. Mimo jednak że gęste mgły, niezawodna przepowiednia zmiany atmosferycznej, zasłaniały daleki horyzont, Halbran podążał niezmiennie w przyjętym kierunku.
Nie mogąc wprost znaleźć sobie miejsca w nerwowym rozstroju, w który popadłem, wróciłem około południa do swej kajuty i rzuciłem się na łóżko.
— Tak, niewątpliwie — powtarzałem w myśli — jeśli porucznik rzeknie tylko słowo o koniecznym powrocie, Len Guy choćby mu się serce rwało w kawały, da swe przyzwolenie, i tyle trudu i poświęcenia staną się próźnemi, przepadną marnie!...
A co powie Peters? Jak przyjmie taką wiadomość? Choć cichy i uległy zwykle, gwałtowna to jednak natura, gotowa w ostatecznym razie na szaleństwo jakie...
W tej chwili lekie stuknięcie do drzwi zwróciło moją uwagę: W kajucie było jasno, okno bowiem wychodzące na pokład dawało dość światła, choć drugie od tyłu, było zasłonięte.
— Kto tam? — zapytałem.
— To ja, Dick Peters!
— Czy masz mi co do powiedzenia?
— Tak.
— Poczekaj, zaraz wyjdę...
— Jeśli pan pozwoli... jabym wolał... czy mogę wejść do kajuty?...
— Wejdź! — rzekłem nieco zdziwiony, i metys wsunąwszy się nieśmiało, zamknął starannie drzwi za sobą.
Uniosłem się z posłania i wsparty na ramieniu, wskazałem krzesło gościowi; ten wszakże nie przyjął zaproszenia i widocznie zakłopotany, stał chwilę milczący.
— Cóż cię sprowadza dziś do mnie, Petersie? — zacząłem pierwszy, by ułatwić biedakowi rozpoczęcie rozmowy.
— Chciałbym panu coś powiedzieć... Chciej mię pan zrozumieć... mnie się zdaje, że pan powinieneś o tem wiedzieć. Ale pan sam jeden tylko z całej naszej załogi...
— Jeśli obawiasz się mej niedyskrecyi, Petersie, to pocóż mi mówić?
— O, ja muszę, tak, muszę koniecznie! Mnie to cięży tu, jak wielki kamień, jak skała olbrzymia! — zawołał, uderzając się w piersi. — Ja się ciągle boję — dodał po chwili milczenia — bym tego kiedy przez sen nie wypowiedział, bo mnie to nigdy nie opuszcza, czy na jawie czy we śnie...
— Więc śnisz Petersie, a o czem?
— O nim panie! I dla tego szukam ustronnych kątów, by mię kto czasem nie podsłuchał, by się nie dowiedziano o jego prawdziwem nazwisku.
— O czyjem nazwisku? O twojem? Toż wiemy już, że jesteś Dick Petersem, nie zaś Huntem — choć wytłomacz mi dla czego się przezwałeś?
— Dla czego się przezwałem? Bo mi moje własne obrzydło, bo nie chciałem go już od czasu tego nieszczęśliwego zajścia na Grampiusie!... I Peters zasłonił ręką twarz, a z piersi jego wyrwał się jęk głuchy.
Odczułem, jak okropne musi być dla niego wspomnienie strasznej nad wszelki wyraz sceny, którą Prym opisał tak dokładnie w swych pamiętnikach, gdy do rozpaczy doprowadzeni męczarnią głodu i pragnienia, pozostali przy życiu na tonącym Grampiusie: August Bernard, Artur Prym, Dick Peters i marynarz Parker, zdecydowali się ciągnąć słomki, by los wskazał tego, który miał stać się pożywieniem dla drugich. I uprzytomniłem sobie w pamięci słowa Pryma, gdy ze szczerością i skruchą, niby na św. spowiedzi, wyznaje, jak z razu opierał się temu okrucieństwu, jak cała natura jego wstrząsała się na samą myśl o tem. Jak wreszcie uległ, gdy niepojęte męki głodu przytłumiły w nim wszelkie inne uczucia, tak, że nawet trzymając już drewniane patyczki w ręku, godził się z myślą oszukania towarzyszy, jakkolwiek zdobył się jeszcze na tyle siły, by podłości tej nie spełnić.
Peters ciągnął pierwszy; los sprzyjał mu, niema już czego się obawiać! Ale Prym liczy w myśli, że o tyle mniej warunków pozostaje dla niego.
Z kolei ciągnie Bernard — i ten ocalony!
Dzikość tygrysa budzi się w duszy Pryma. Całe piekło najgorszych uczuć wre w jego piersi. On w tej chwili szatańską nienawiścią pała ku swemu towarzyszowi niedoli.
Pięć minut upływa długich jak wieczność, zanim Parker decyduje się wybrać jeden z pozostałych dwóch odłamków drzewa, a Prym z oczami zamkniętemi stoi nieruchomo... i potem jeszcze, nie wiedząc czy los był przeciw niemu — gdy nagle uczuwa silne uściśnienie ręki.
To Peters stoi przy nim, z wyrazem twarzy który go zapewnia, że nie jemu grozi śmierć okrutna...
Niebawem, silnem pchnięciem noża w plecy Parkera, powala Peters nieszczęśliwego...
Następuje straszna uczta, przed grozą której cofa się pióro Pryma, jak również brak mu już słów na wypowiedzenie pogardy i wstrętu, jaki odtąd czuje dla siebie.
Tak jest, cały ten dziki, krwawy dramat, zapisany w pamiętnikach pod datą 16 lipca 1827 roku, nie był w najmniejszej rzeczy zmyślony, jakkolwiek długi czas uważałem go tylko za bajkę. Dla czego wszakże metys przypomniał o tem teraz? Dla czego w ogóle ukrywając się tak długo pod nazwiskiem Hunta, dał się nam poznać nie wcześniej, aż po opuszczeniu wyspy Tsalal?...
— Niech mię pan zrozumie — rzekł ten pożałowania godny człowiek, na stawiane mu w tej kwestyi pytanie — chcieliście już wtenczas wracać, stanowczo wracać, więc ja myślałem, iż gdy powiem że jestem Petersem, powroźnikiem z Grampiusa, towarzyszem Pryma, usłuchają mnie, i pojadą dalej, i zechcą go odszukać... A jednak panie, było to dla mnie bardzo ważne wyznanie, żem nie Hunt, lecz Peters, ten sam który zabił Parkera... Jam zbrodniarz, panie, ale ten głód... ten straszny głód... który mi żarł wówczas wnętrzności...
— Pojmuję, jak przykrem i bolesnem musi być to wspomnienie i uznaję twój szczery żal, Petersie; gdyby jednak los był ciebie wybrał zamiast Parkera...
— Pan tak z dobroci swojej chce mię tłomaczyć, ale rodzina Parkera nie mówiłaby tak pewnie...
— A miał on rodzinę?
— Miał panie, i dla tego właśnie Prym przezwał go inaczej, bo prawdziwie zwał się on... ale zachowaj pan to w tajemnicy!...
— Nie Petersie, po co mi o tem wiedzieć! — rzekłem żywo, lecz równocześnie usłyszałem słowa:
— Może mi ulży, gdy panu powiem, że się nazywał Holt... Ned Holt.
— To może krewny naszego Marcina Holta! — zawołałem mimowoli.
— Rodzony brat jego, chciej mię pan zrozumieć...
— Ale Marcin Holt jest przekonanym, że brat jego zginął w falach oceanu wraz z tonącym Grampiusem.
— A gdyby teraz wiedział, że ja...
W tej chwili gwałtowne wstrząśnienie statku wyrzuciło mię z łóżka, i gdy zaraz potem wybiegłem na pokład, uszów moich doleciały gniewne słowa porucznika:
— Tak to gałganie siedzisz przy sterze? Tak pilnujesz swego obowiązku!...
I Jem West silną dłonią wstrząsnął za kołnierz Hearna.
— Poruczniku... ja sam nie wiem... — próbował się bronić tenże.
— Ale ja wiem, niegodziwcze, że dla tej czy innej przyczyny opuściłeś ster, że tem samem naraziłeś żaglowiec na zgubę. Marsz więc na dół do piwnic, gdzie w ciemności możesz rozmyślać nad tem, jakim powinien być dobry marynarz na statku!
— Ziemia! — zabrzmiał głos straży z bocianiego gniazda, i wszyscy znaleźliśmy się w mgnieniu oka na przodzie Halbranu, z wzrokiem zatopionym w południową stronę morza.





Ziemia?

W dali przed nami zamajaczyły niewyraźnie ciemniejsze faliste linie. A więc nareszcie ziemia, ta upragniona ziemia, rozkłada się tam niezawodnie!
Czy będzie to ląd stały, czy też wyspa? Czy nie spotka nas tam powtórny zawód? Czy stęsknione serca braci Wiliama i Lena Guy’a odżyją w serdecznem uścisku? Czy tu będzie kres naszej wyprawy, z której niebawem wracać będziemy wszyscy, przepełnieni szczęściem? A może i Artur Prym jest tam również, może los nie poskąpi Petersowi w nagrodę jego przywiązania, tej najwyższej radości! Może i on serdecznym uściskiem obejmie tam swego przyjaciela, swego ukochanego towarzysza wspólnej niedoli!...
W jednej chwili nowe życie, nowy ruch zapanował na statku; ja sam zapomniawszy zupełnie o uczynionem mi co dopiero zeznaniu Petersa, poddałem się bezwzględnie wrażeniu chwili i śledziłem z zajęciem mglisto rysujące się kontury oczekiwanego lądu, nie zwracając uwagi na metysa, zapatrzonego obok mnie nieruchomo w tenże daleki punkt.
Jeden tylko Jem West nie dający się niczem wytrącić z równowagi i odwrócić od obowiązku, dopilnował wypełnienia naznaczonej kary Hearnowi, który przez niedbalstwo czy też roztargnienie, mógł się stać przyczyną ogólnego nieszczęścia. W prawdzie kilku marynarzy z Falklandów, zdobyło się na śmiały protest przeciw surowości porucznika; uciszyli się wprawdzie niebawem, skoro tenże pogroziwszy im surowo, rozkazał zabrać się natychmiast do pracy około zwinięcia niektórych żagli. Większa bowiem ostrożność w żegludze była teraz konieczną, zważywszy możliwość istnienia w pobliżu ziemi, zdradliwych skał podwodnych.
Oczywiście za pierwszym zaraz okrzykiem straży, przybiegł na pokład kapitan, i pałającym wzrokiem badał ów ląd, odległy jeszcze o jakie 10 do 12 mil. Niewielką tę już przestrzeń, nawet przy wolnym biegu statku, mieliśmy nadzieję przebyć w kilka godzin.
Zapuszczona sonda wykazała 120 sięgów głębokości wodnej, lecz kilka następnych pomiarów stwierdziło nadzwyczaj faliste dno morza. Z obawy więc byśmy nie najechali na jaką nagle wznoszącą się wyniosłość, sprawdzano odtąd z rozkazu Lena Guy’a bezustannie głębię morską.
Jakkolwiek pogoda trwała niezmiennie, lekka wszakże zrazu mgła na południo-zachodzie, stawała się coraz gęstszą, tak, iż tylko od czasu do czasu w przerwach, niby w rozdartej zasłonie, ukazywały się tak żywo zajmujące nas zarysy lądu, jakby dla upewnienia, iż nie przestały tam istnieć. Bo wątpić o tem zdawało mi się rzeczą niemożliwą, teraz mianowicie, gdy, jak to zwykle bywa przy zbliżaniu się do ostatecznego celu, serca nasze opanował niewysłowiony niepokój.
Tymczasem temperatura obniżała się coraz więcej i termometr wystawiony na powietrze spadł do 0° Celsyusza, gdy woda zachowała jeszcze 3° 33 ciepła. Jaka wszakże była przyczyna tego oziębienia, trudno nam było dociec; bo samo przypuszczenie tak wczesnego nadejścia zimy, oddalałem uparcie.
Bądź co bądź przejmujący chłód wraz z zimnym i silnym wiatrem, zmusił całą załogę do przywdziania ciepłej odzieży, którą odłożyliśmy miesiąc temu, po przebyciu zapory lodowej.
Kilkakrotne doświadczenia wykazały też, iż prąd z którym płynęliśmy od Tsalal, począł zbaczać z poprzedniego kierunku.
— Nic dotychczas nie upewnia nas, czy znajduje się tam ląd większy, czy też wyspa — rzekł kapitan — jeżeliby wszakże był to ląd, wnosić wypada, iż prąd wody znajduje tam dalej ujście ku południo-wschodowi.
— Możliwem jest — odpowiedziałem — iż ta część stała antarktyku tworzy małą jakby czapeczkę, na osi ziemi, którą dokoła oblewają wody. W każdym razie należy nam nie pominąć najmniejszego faktu w notatkach okrętowych.
— Czynię to sumiennie oddawna, z tem przekonaniem, że doświadczenia nasze posłużą za dokładne wskazówki przyszłym żeglarzom w tych stronach.
— Jeśli tylko znajdą się kiedy tacy; bo rozważ kapitanie, iż na wyjątkowe warunki, jakie sprzyjały naszej wyprawie, może 20 lub 50 lat czekać będzie trzeba.
— Ja też wdzięcznem sercem dziękuję za to Opatrzności, iż nadzieja pokrzepiła na nowo upadającego już ducha. Bo jeśli morze bywa tu tak spokojne, jeśli temperatura tak łagodna, jeśli wiatr i prąd wody stale jednego trzymają się kierunku, czemużby nawet w wątłych łodziach, brat mój i jego towarzysze nie mieli dosięgnąć tego tam lądu; gdzie biorąc w rachunek nadzwyczajną tu obfitość ptactwa, ryb i zwierząt wodnych, przypuszczać należy możliwość utrzymania życia. Tak jest, panie Jeorling, serce moje przepełnia błoga nadzieja i chciałbym być już teraz o kilkanaście godzin starszym!
Z połową tylko rozpiętych żagli, posuwał się Halbran cicho i powoli. Ptactwo morskie znów w wielkich pojawiło się gromadach i wieloryby ożywiły fale morskie wyrzucając fontanny wody, a Holtowi udało się złowić długi do sześciu stóp sznur, spojonych ze sobą mięczaków o świetnych, jaskrawych barwach, na podobieństwo kolorowych paciorków, sprzedawanych na targach i odpustach.
Wszystko więc wskazywało bliskość lądu, a jednak jeszcze po trzech godzinach żeglugi, nawet szkła perspektywy nie uwydatniły żadnych na nim szczegółów, nic, coby nas w czemkolwiek upewniło.
Wsparty o poręcz na przodzie statku, nie spuszczałem prawie oka ze strony południowo-wschodniej, która nam tak długo ukrywała swe tajemnice, gdy naraz zagadnął mię bosman:
— Czy pozwolisz, panie Jeorling, bym panu udzielił moich uwag.
— Słucham cię, Hurliguerly — odrzekłem — lecz wymawiam sobie z góry, iż nie przyjmę za prawdziwe wszystkiego bezwzględnie.
— Moje spostrzeżenie jest prawdziwe, bo w miarę jak się posuwamy naprzód, trzeba mieć oczy zasłonięte, by nie widzieć tego.
— Więc cóż właściwie dostrzegłeś?
— Nic więcej panie nad to, żeśmy się pomylili, bo to nie ziemia żadna leży tam przed nami...
— Co ty mówisz, bosmanie!
— Niechże pan sam uważnie popatrzy, ale tak, kładąc palec przy oku w należytym kierunku, tu między temi dwoma masztami. Czy widzi pan — mówił dalej, gdym uczynił co zalecał stary marynarz — te linie nie stoją tam nieruchomo, one zmieniają swe położenie, wszakże nie w stosunku do nas, lecz co gorsza względem siebie.
— A cóż z tego wnioskujesz, bosmanie?
— Sądzę, że to są góry ludowe w ruchu...
— Góry lodowe?! — za wołałem z najwyższem zdziwieniem.
— Tak jest, i to bez najmniejszej wątpliwości.
Czy bosman rzeczywiście się nie mylił, czy czekał nas prawdziwie tak okropny zawód?... Myśli me stanęły bezładnie, zanim zdobyłem się na opanowanie silnego wzruszenia.
Niebawem jednak wszelka wątpliwość okazała się płonną i wszystkim na statku stało się jawnem, iż to nie strome brzegi lądu, ale góry lodowe przerzynały linię horyzontu; bo w dziesięć minut później straż oznajmiła przejście kilku takich lodowców w kierunku ukośnym do drogi, którą podążał Halbran.
Wiadomość ta wywołała niebywały popłoch i zamieszanie wśród załogi. A więc nie tu jeszcze miałby być kres tej wyprawy?... Więc jeszcze dalej, jeszcze nowe niebezpieczeństwa!?... I nagle rozległ się jednozgodny okrzyk wszystkich marynarzy:
— Nawracać, nawracać na północ!!...
I tym razem nie wpływ Hearna, nie jego buntownicze podszepty wywołały tak śmiałe zachowanie się naszych ludzi, lecz naturalny lęk, lecz instynkt samozachowawczy, wrodzony każdej żyjącej istocie, który jej każe cofać się przed czemś nieznanem, a groźnem.
Nawet Jem West nie oburzył się na to; on czekał rozkazów kapitana, który stał blady i zmieniony, wodząc dokoła błędnym wzrokiem.
Spojrzałem na Petersa, Oparty o maszt, z głową pochyloną, z bolesnem wykrzywieniem twarzy, czynił przykre wrażenie — a gdy wzrok jego spotkał się z moim, wyczytałem w nim taki jakiś gniew i prośbę zarazem, że zadrżałem mimo woli. I nie wiem, jaką siłą powodowany, postanowiłem raz jeszcze wystąpić sam przeciw wszystkim, użyć wszelkich słów, wszelkich sposobów, by uciszyć i do uległości nakłonić tych ludzi.
— Towarzysze — rzekłem — ostatnia nadzieja nie jest jeszcze straconą! Ziemia nie może już teraz być daleko! Toż nie mamy przed sobą lodowego wału, tworzącego się zwykle na pełnem morzu, ale góry lodowe, które jedynie w pobliżu lądu powstawać mogą. Poza niemi więc znajdziemy niezawodnie ową ziemię, od której brzegów oderwały się te lodowce. Jeszcze jedna, dwie doby najdłużej , a przyrzekam wam, że jeśli i wtenczas nie ujrzymy lądu, kapitan każe nawrócić!...
Nieobecność Hearna sprzyjała bronionej przezemnie sprawie, a wierny mi bosman nie omieszkał poprzeć słów moich, gdy tonem dobrego humoru zawołał:
— Słowo uczciwego marynarza, dobrze powiedziane! I co do mnie, zgadzam się zupełnie z panem Jeorling; bo przecież jasnem jest, iż ziemia nie może już być daleko. Cóż nam zresztą znaczy jeden stopień dalej, gdy do kieszeni wpłynie nam za to paręset dolarów? A niech mnie foki pożrą, jeśli kłamię, że miło jest zagarnąć złoto, gdy się na nie uczciwie zapracowało; jak również przyjemnem jest, gdy można je potem wydawać!
— Tak, tak — potwierdził murzyn Endirot — dolary są piękne, przepadam za dolarami; — i roześmiał się szczerze, ukazując dwa rzędy białych, lśniących zębów.
— Czy załoga ulegnie takim argumentom, czy też będzie w dalszym ciągu stawiała opór? jakie zdanie wreszcie okaże sam kapitan? — pytałem się niespokojny.
Tymczasem Len Guy ujął znowu swą perspektywę i skierowawszy ją ku płynącym masom, badał je czas jakiś z natężoną uwagą, poczem stanowczym głosem zawołał.
— Kierować na południo-zachód!...
Chwilę jedną marynarze zdawali się jeszcze namyślać, powoli jednak każdy stanął na wyznaczonem sobie przez porucznika miejscu do pracy, około odpowiedniego nastawienia żagli.
Gdy wszystko zostało ukończone, ująłem bosmana za ramię i odprowadzając nieznacznie na bok, rzekłem:
— Dziękuję ci, Hurliguerly...
— A no, udało nam się jeszcze tym razem! — odrzekł, kiwając głową — niebezpiecznem wszakże byłoby raz wtóry rzucać się tak przeciw fali, bo wówczas wszyscy będą przeciw nam, a pan wie, co to znaczy.
— Ależ ja przedstawiłem jedynie rzeczy prawdopodobne — odrzekłem.
— Nie przeczę temu, panie Jeorling, tak być rzeczywiście może, a jednak...
— Wierz mi Hurliguerly, jestem mocno przekonany, iż niebawem za temi lodowcami ujrzymy obszerny ląd...
— Możliwe, możliwe, panie Jeorling! Niechże więc ten ląd ukaże się nie dalej, jak za dwa dni, gdyż już wtenczas nic tamtych powstrzymać nie zdoła!...
Płynęliśmy zatem dzień już cały w kierunku południowo-zachodnim, i niebawem Halbran dostał się na linię lodowców, którą wypadało przejść w poprzek. Z wielką uwagą i ostrożnością przesuwać się musiał przez ciasne niby wąwozy, między skupionemi górami, jakkolwiek nie było tam owych brył płaskich lub nieforemnych, które tworząc chaos nie do opisania, tak niezmiernie utrudniały przejście przez linię zapory lodowej. Tutaj same tylko olbrzymy, lśniące zda się nowiuteńkie, płynęły wolno i majestatycznie; wysokość ich dochodziła 500 stóp, ciężar zaś mógł wynosić miliony beczek.
Aby uniknąć zetknięcia się z niemi, Jem West na chwilę nie opuszczał pokładu. Dotychczas też wskazówki busoli mogliśmy uważać za zupełnie dokładne, gdyż od bieguna magnetycznego, który odsuwa się od bieguna osi ziemi znacznie ku wschodowi, oddzielało nas jeszcze parę setek mil.
Jednakże, gdy wbrew moim przekonaniom, będącym wynikiem poważnych naukowych badań, nie ujrzeliśmy jeszcze lądu ani śladu, zastanawiałem się nad tem, czy nie należałoby raczej zwrócić się stanowczo ku zachodowi, chociażby to pozbawić nas miało tak ważnego dla świata wypadku dotarcia do punktu, w którym schodzą się wszystkie południki kuli ziemskiej.
Bo w miarę jak upływały godziny z udzielonych mi 48, coraz większe zniechęcenie znowu widocznem było wśród załogi. Jeszcze więc tylko półtorej doby, a stracę wszelkie środki do walki, i odwrót stanie się koniecznym.
Przygnębiające milczenie, z jakiem pracowała załoga, przerywały tylko rozkazy porucznika. Mimo wszakże dokładnego i szybkiego wykonywania potrzebnych manewrów, nie było można ustrzedz się niejednokrotnie gwałtownych zderzeń z lodowcami, przy czem spód Halbramu najwięcej był narażony, o czem świadczyły czarne, długie pasy smołowca, widne następnie na bryłach lodowych.
I jakże się tu dziwić, że i najodważniejsi drżeli na samą myśl większego uszkodzenia statku, uszkodzenia, któregoby niechybnem następstwem było zalanie wodą. A jeśliby Halbrau uległ tu zniszczeniu, nie pozostałby na pewno z żyjących na nim obecnie ludzi, ani jeden świadek tej katastrofy, gdyż nawet o ratowaniu się na lodowcach nie mogło być mowy, zważywszy strome, nieprzystępne ich brzegi.
Jeżeli wszakże niepokój straszny dręczył nas wszystkich, to biedny Dick Peters całkiem upadł na duchu od chwili, gdy żaglowiec z rozkazu kapitana opuścił dawny kierunek południowy, aby przeciąć linię biegu lodowców.
W godzinach też wypoczynku nie stał metys jak dawniej, oparty o poręcz, wpatrzony w daleką przestrzeń, lecz siadał pod masztem skulony, senny i apatyczny.
— Chciej mię pan zrozumieć, to nie tam, nie tam! — powtarzał z rozpaczą w głosie — nie tam szukać winniśmy Pryma! — A ja nie znalazłem i słowa by go uspokoić i pocieszyć.
Około godziny 7-ej wieczorem podniosła się tak gęsta mgła, iż żegluga i tak już bardzo trudna, stała się prawdziwie niebezpieczną...
Dzień przebytych wzruszeń, nadziei i obaw, wyczerpał mię zupełnie; zeszedłem więc do kajuty, gdzie rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Pokrzepiający jednak sen, nie skleił moich powiek, nie uciszył rozdrażnienia, jakkolwiek zdawało mi się, iż jakaś ręka żelazna trzyma mię nieruchomo na posłaniu; pół na jawie, pół we śnie umysł mój pracował ciągle.
— Ha! gdybym tak był niezależnym panem Halbranu, gdybym go mógł nabyć teraz choćby kosztem całej mej fortuny, gdyby ci ludzie byli mymi niewolnikami, nie ustąpiłbym, i mimo wszystkiego, dotarłbym tam, tam... gdzie mię ciągnie siła nieprzeparta!...
To znowu brała mię ochota spuszczenia się potajemnie z Petersem do jednej z łodzi, by dopłynąć z prądem do lądu, na którym tamci żyją. I uczyniłem tak, ale oczywiście już we śnie. Było to niby dnia następnego, gdy kapitan wydał stanowczy rozkaz powrotu. W spuszczonej łodzi siedział metys ze mną, i podczas gdy Halbran wracał na północ, prąd unosił nas w przeciwną stronę. Niebawem ciche, czyste morze roztaczało się dokoła, a łódź szła ciągle dalej i dalej... Zatrzymała się wreszcie. To ziemia, ziemia obszerna! Wstępujemy na nią, aż tu nagle podnosi się i sięga pod obłoki olbrzymia postać lodowego sfinksa. Nieustraszony idę śmiało ku niemu. Zadaję mu pytania, a on mi powierza tajemnice stron podbiegunowych. Nagle poczyna się wszystko dziwnie zmieniać, jakaś szczególna jasność zapala się na niebie, ziemia drży podemną, rozlega się trzask złowrogi i... Czy to sen jeszcze czy rzeczywistość, lecz zdawało mi się, iż zwykłe kołysanie żaglowca ustało, że jakby zawisł nieruchomo pochylony ku tyłowi. Niebawem ponowne, silne wstrząśnienia ocuciły mię zupełnie i właśnie w chwili gdym zamierzał podnieść się z posłania, rozległ się straszliwy, przeciągły łoskot, jakby cały Halbran rozdzierany był w kawały — przyczem nadzwyczajną siłą gwałtownego ruchu wyrzucony na podłogę, o mało nie rozbiłem sobie głowy o krawędź stołu.
Gdym powoli wracając do przytomności, rozejrzał się po kajucie z kąta w którym leżałem, stwierdziłem przedewszystkiem, iż niepodobna mi będzie stanąć na podłodze, cały bowiem statek zostawał w położeniu jakby był zawieszony na jakimś olbrzymim haku.
Czołgając się, dosięgnąłem drzwi, które z trudem otworzyłem właśnie, gdy ponowne nastąpiły wstrząśnienia, poczem okrzyk przerażenia i grozy rozległ się wśród załogi.
Jeszcze raz i drugi drgnął konwulsyjnie Halbran, aż wreszcie stanął zupełnie nieruchomo.





Na lodowcu.

Na czworakach, jak to czynią małe dzieci, dostałem się wreszcie na pokład; Len Guy również w ten sposób opuścił swą kajutę i uczepił się tu złamanego słupka od bandery.
Między wzniesieniem na przodzie statku i trójkątnym masztem, kilka głów z wyrazem nieopisanego przerażenia wychylało się z pod fałd rozpostartego płótna, niby jakiegoś namiotu zburzonego gwałtownym huraganem.
Z przeciwnej strony, uczepieni do sznurowej drabiny Dick Peters, Hardie, Marcin Holt i Endirot, zwrócili ku nam osłupiałe swe twarze.
Niewątpliwie w tej chwili zarówno murzyn, jak przyjaciel jego bosmam, byliby chętnie odstąpili 50% z obiecanej przezemnie nagrody.
Jakaś ludzka postać czołgała się ku mnie; poznałem w niej bosmana, położenie żaglowca było takie, iż niepodobieństwem okazało się utrzymanie na nogach w pozycyi pionowej. Leżąc wsparty o odrzwia, nie lękałem się zesunąć w głąb pokładu; wyciągnąłem też ramię z pomocą bosmanowi
— Cóż się to stało? — zapytałem.
— Osiedliśmy na mieliźnie, panie Jeorling.
— Jakto, a więc jesteśmy u brzegów lądu! — krzyknąłem.
— Tymczasem jeszcze góra zastępuje brzegi lądu — odparł ironicznie Hurliguerly — boć ta oczekiwana ziemia, istnieje tylko w idyotycznej głowie Petersa!
— Gadajże jednak, co właściwie zaszło?
— Nadeszła góra wśród mgły, góra, której ominąć nie mogliśmy, dla tej prostej przyczyny, że nie była widzialną.
— Góra lodowa, mówisz bosmanie? — pytałem, nie rozumiejąc nic dotychczas.
— A no tak, lodowiec panie, który właśnie wybrał sobie tę chwilę, by wywinąć koziołka. Podnosząc się napotkał nieszczęściem nasz statek i nadział go na swój szczyt... I oto wznieśliśmy się mimowoli przeszło na sto stóp nad poziom morza antarktycznego...
Czyż można wyobrazić sobie okropniejsze zakończenie wyprawy na Halbranie!
Pośród tych ostatecznych krańców świata, jedyny nasz statek, jedyny dla nas środek swobodnego ruchu wyrwy z właściwego sobie żywiołu i uniesiony na taką wyniosłość! Czyż może być, powtarzam, tragiczniejsze i mniej prawdopodobne, mniej przypuszczalne rozwiązanie?!...
Na zatonięcie w czasie gwałtownej burzy, na zgruchotanie wśród lodowców, na rabunek wreszcie i zniszczenie przez dzikie plemiona, musi być przygotowany każdy okręt wyruszający w niebezpieczną podróż podbiegunową. Ale los jaki spotkał nas obecnie, przechodzi wszystko, o czem dotychczas kroniki żeglugi morskiej wspominają.
Czy położenie to jest bez wyjścia, czy też środkami któremi rozporządzamy, zdołamy spuścić Halbran znów bezpiecznie na wodę? Na to nie umiałem dać sobie stanowczej odpowiedzi. O tem jednem tylko nie zwątpiłem, że zarówno kapitan jak jego porucznik, skoro minie pierwsza chwila przerażenia, nie zaniedbają wszelkich możliwych usiłowań i sposobów dla wspólnego naszego ocalenia.
Tymczasem gęsta mgła, jak zasłona z krepy otoczyła cały lodowiec, a z nim i nasz Halbran, tak, iż niepodobieństwem było rozejrzeć się dokładnie w położeniu, bo najbliższe nawet przedmioty występowały niewyraźnie. I w tym półmroku stwierdziłem to jedynie, iż statek uwiązł w wązkiej szparze lodowca, którą prawdopodobnie własnym swym ciężarem wygniótł. O ile wszakże jest tam bezpiecznym, jakiej siły i wytrzymałości jest ta ślniąca, kryształowa masa; czy nie grozi nam obłamanie się lodów i powrotne gwałtowne zsunięcie do morza, co byłoby już bezwątpienia wyrokiem śmierci dla nas wszystkich? Dopiero szczegółowe rozpatrzenie położenia upewnić o tem nas miało.
W kilka minut później cała załoga opuściła Halbran, aby bezpieczniej stanąć na najbliższej płaszczyznie lodowej. Mgła jednak, która niby ciężki kaptur otaczała statek, nie zmniejszała się wcale, a była tak gęstą, że słabo tylko przedzierały się przez nią promienie słońca, którego tarcz błyszczała czerwonem światłem. To też o jakie dwanaście już kroków nie mogliśmy dojrzeć się wzajemnie, i statek przedstawiał tylko niekształtną jakąś bryłę ciemną na białem tle lodowem.
Aby usunąć obawę, czy który z naszych ludzi nie został w czasie katastrofy wyrzucony do morza, rozkazał kapitan zebrać się wszystkim marynarzom na miejscu, gdzie stałem właśnie z porucznikiem, bosmanem, Hardiem i Marcinem Holtem. I oto na wezwanie Jem Westa każdego po imieniu nie odpowiedziało pięciu, a mianowicie: marynarz Drap, jeden z najstarszych na Halbranie i czterech rekrutów z Falklandów, z których dwóch było Anglików, jeden Amerykanin i jeden krajowiec z Ziemi Ogniowej.
Głośne nawoływania zostały bez odpowiedzi.
A więc aż pięciu odrazu, pięć ofiar ludzkich w tej jednej chwili! Jakże bolesną jest ta strata! A tak szczęśliwie bez żadnego wypadku śmierci jechaliśmy od samych Kerguellen.
Jeszcze wszakże jaśniała nam iskierka nadziei, że może w upadku zdołali uczepić się lodowca na niższych jego odłamach. Próżne jednak były nasze poszukiwania, których nie zaniedbaliśmy, skoro tylko mgła nieco się rozwiała.
Katastrofa zaszła tak nagle i z taką siłą, że ludzie ci zajęci właśnie w górze przy żaglach, nie zdążyli znaleść pewnego oparcia, a połamane maszty i w strzępy podarte płótna, były wymównem świadectwem tego, co się tam dziać w owej chwili musiało.
Skoro śmierć pięciu naszych ludzi stała się pewną, rozpacz ogarnęła serca wszystkich, i każdy zadrżał mimowoli przed widmem oczekujących nas odtąd niewątpliwie dalszych klęsk i niebezpieczeństw.
— A Hearne? — rzekł wreszcie Marcin Holt, przerywając po dłuższej chwili żałobne milczenie.
— Przypomnienie słuszne! Co się dzieje z Hearnem, odsiadującym swą karę w piwnicach statku? W ogólnym popłochu zapomnieliśmy o nim zupełnie.
Jem West bez zmudy jednej chwili wciągnął się na pokład po linie od holowania, która służyła nam wszystkim do zejścia na lodowiec.
Z niepokojem oczekiwaliśmy powrotu porucznika, choć naprawdę Hearne postępowaniem swem nie zasługiwał na tyle z naszej strony współczucia.
A jednak trudno mi było oprzeć się myśli, że gdybyśmy byli uwzględnili jego żądania tam jeszcze w Tsalal, gdybyśmy wtenczas nawrócili na północ, żaglowiec nasz nie stałby teraz na płynącym lodowcu!... I przed ogromem odpowiedzialności jaką ściągnąłem na siebie, ja, który głównie przyczyniłem się do przedłużenia tej wyprawy, stałem teraz bezsilny i zgnębiony...
Nareszcie ukazał się porucznik na pokładzie wraz z Hearnem. Szczęśliwym wypadkiem, komora, w której został zamknięty niesumienny marynarz, nie poniosła uszkodzeń żadnych w czasie katastrofy.
Nie rzekłszy i słowa, Hearne, jakby obojętny na to co zaszło, połączył się z towarzyszami.
Wreszcie około szóstej rano, dzięki znacznemu obniżeniu temperatury, mgła opadła zupełnie pod postacią długich, ostrych kryształków, które marznąc w powietrzu pokryły niebawem chropowatą skorupą zarówno żaglowiec, jak powierzchnię lodowca. Ów „froste-rime,” jak nazywają Anglicy to zjawisko, znanem jest marynarzom mroźnych stron podbiegunowych, i nie należy brać go za toż samo z białą, szadzią czyli szronem zjawiającym się dość często zimową porą w strefach umiarkowanych, gdzie osiadła już na przedmiotach wilgoć, ulega dopiero stężeniu.
Zaledwie teraz mogliśmy powziąść dokładne pojęcie o wymiarach bryły, na której spoczęliśmy, jak muchy na głowie cukru; sam Halbran nawet, widziany z dołu, wydawał się nie większym od małej gabary. Lodowiec ten, którego obwód dochodził mniej więcej 400 stóp, wznosił się na 140 stóp nad poziom wody; wedle więc obrachunku opartego na znanych prawach fizyki, zanurzać się musiał cztery, do pięciu razy tyle w głębi morskiej.
Niewątpliwie też katastrofa nastąpiła w chwili, gdy kolos ten podminowany napływem cieplejszych prądów, począł się wznosić do góry przyczem z powodu zmienionego punktu ciężkości, stracił równowagę i w swym gwałtownym wywrocie, odzyskał ją dopiero, obracając się ku górze dolną swą pierwotnie częścią. Fatalnym wypadkiem znajdujący się właśnie w tem miejscu Halbran, podniesiony został tym sposobem, niby ramieniem olbrzymiej dźwigni.
Liczne lodowce ulegają takiemu przekoziołkowaniu na morzach podbiegunowych, co stanowi właśnie jedno z największych niebezpieczeństw dla płynących tam okrętów.
Ujęty w szeroką rozpadlinę od strony zachodniej, żaglowiec stał pochylony ku bakartowi z przodem mocno wzniesionym w górę, budząc tem położeniem obawę, by za najmniejszem wstrząśnieniem, nie zesunął się znowu gwałtownie na dół.
Od strony wzniesionej uderzenie musiało być bardzo silne, stwierdziliśmy bowiem, że niektóre spojenia i okucia ustąpiły, a nawet miejscami brakowało tych ostatnich zupełnie. Znajdująca się też wewnątrz właśnie pod trójkątnym masztem kuchnia. żelazna, wyrwana ze swego miejsca, rzuconą została aż do wschodów wiodących na pokład, a drzwi z kajuty kapitana leżały na ziemi.
Górna część statku przedstawiała obraz straszliwego zniszczenia. Części połamanych masztów i rei, szmaty podartych żagli, zaściełały pokład, łącząc się w chaotyczny nieład z rozrzuconemi baryłkami od wody, klatkami z zabitym lub poduszonym drobiem, z połamanemi ławkami i mnóstwem drobnych części statku.
Straty te wszakże, jakkolwiek dotkliwe, usunęły się na drugi plan, wobec zupełnego zmiażdżenia jednej z łodzi. Należało więc przedewszystkiem zabezpieczyć drugą, bo kto wie, czy nie pozostanie nam ona jedynym środkiem ostatecznego ratunku.
Gdyby jednak udało się nam szczęśliwie oswobodzić Halbran z jego uwięzienia, gdyby znowu stanął na wodzie, dalsza żegluga byłaby jeszcze możliwą — zważywszy, iż maszty i żagle od strony rufu zachowały aię w całości. Ale jakże wydobyć go z tej szczeliny, jak spuścić na morze bez odpowiednich przyrządów?
Gdyśmy z kapitanem, porucznikiem i bosmanem naradzali się nad tem, Jem West odezwał się wreszcie:
— Próba to będzie i próba ryzykowna, gdy wszakże nic innego nie mamy do wyboru, musimy się na nią zdecydować. W tym celu sądzę, iż trzeba wyżłobić w lodzie aż do samej podstawy góry, rodzaj koryta, po któremby statek zesunąć można.
— Bez straty i dnia jednego zajmij się tem! — rzekł Len Guy.
— Słyszysz, bosmanie: bez straty jednego dnia! A więc do pracy, natychmiast, zaraz!
— Rozumiem, poruczniku. Jeśli mi wszakże wolno zrobić uwagę...
— Mów śmiało, Hurliguerly, co myślisz?...
— Zdaje mi się, iż bezpieczniej byłoby zrewidować cały tułów Halbranu i porobić możliwe a konieczne naprawy, bo na cóż zdałoby się spuścić statek, jeśliby niebawem miał być zalany wodą.
Słuszna uwaga bosmana przyjętą została, i podczas gdy sam kapitan z porucznikiem i kilku marynarzami rozpatrywali szczegółowo, o ile się tylko dało, spód okrętu, ja korzystając z jasności i pogody, zwiedziłem cały lodowiec.
Strona jego zachodnia była stromą i niedostępną, wschodnia jednak błyszcząca w promieniach słońca, dzieliła się jakby na obszerne tarasy, na których możnaby wygodnie rozłożyć się obozem. Niższym wszakże piętrom groziły zasypaniem zwieszające się, niby balkony, olbrzymie łomy, z których właśnie w mej obecności oberwał się jeden i roztrącając się po drodze, z głuchym łoskotem, runął do morza.
Obawa wszakże nowego przewrócenia się góry, zdała się nieuzasadnioną; lodowiec bowiem płynął równo i spokojnie, znalazłszy już widocznie właściwy punkt ciężkości.
Zrewidowanie statku w części jego przedniej, jako zawisłej w powietrzu, nie przedstawiało trudności, tył jednak zaryty w lodzie, trzeba było ostrożnie odkopać.
W ogóle licząc, uszkodzenia były stosunkowo małoznaczne i łatwe do naprawy, w czem okazała się najwyraźniej wyjątkowa sumienność i akuratność w budowie żaglowca. Naruszone też spojenia i okucia w krótkim czasie umocowane być mogły — a nawet silniej nadwerężony ster, dał się również naprawić.
Tak więc uspokojeni nieco, spożyliśmy pierwszy posiłek od chwili katastrofy, poczem miano się zabrać do pracy.
— Oby niebo dopomogło nam — westchnąłem z głębi duszy — by się ta próba udała, byśmy szczczęśliwie wyszli z tak fatalnego położenia! Bo jeśliby nam przyszło pozostać na tym lodowcu płynącym Bóg wie w jakie strony, gdybyśmy musieli całe sześć miesięcy straszliwej, podbiegunowej zimy, przepędzić na nim, bezwątpienia ani jeden z nas nie przeżyłby tego.
W tej chwili Dick Peters, który zdala od wszystkich stał na straży, krzyknął swym szorstkim głosem:
— Na miejscu!...
Co właściwie przez to znane hasło rozumiał teraz metys?
Oczywiście rzecz jedynie możliwą, to jest, że lodowiec nie płynie dalej. Jaka wszakże była ku temu przyczyna, i jakie mianowicie będą następstwa, trudno się domyśleć.
— Prawdziwie — potwierdził niebawem bosman — lodowiec nie rusza się z miejsca, i kto wie czy nie stoi już tak od chwili, gdy przewrócił koziołka.
— Musicie się mylić — zawołałem przerażony.
— Jest tak niezawodnie — zapewnił mię porucznik — tego niezbitym dowodem są choćby te inne góry, które nas wyprzedzają. Prawdopodobnie lodowiec musiał nową swą podstawą, napotkać tam w głębi znaczne wzniesienie lądu i utknął w niem, co potrwać może dopóty, dopóki nie wypłynie znowu wyżej, przyczem wszakże obawiać się należy nowego wywrotu.
A więc położenie nasze już i tak bez wyjścia, jeszcze się pogorszyło. Bo przynajmniej na płynącym lodowcu pozostawała jeszcze nadzieja zbliżenia się do jakiegoś lądu, a nawet opuszczenia tych stron podbiegunowych.
I otóż do czego przyszło końcu w trzymiesięcznej naszej wyprawie! O Arturze Prymie, o Wiliamie Guy i jego towarzyszach, nie mogło już być mowy. Teraz własny nasz ratunek stał się niestety pierwszą i jedyną kwestyą, i w tym kierunku winniśmy zużytkować wszystkie siły nasze.
Niechby to jedno przynajmniej nie spotkało nas jeszcze, by spokój i uległość nie dały się zachować wśród marynarzy, którzy, rozumiałem to dobrze, mieli teraz słuszną przyczynę do buntów, czyniąc odpowiedzialnymi za swój los i życie zarówno kapitana jak porucznika, przedewszystkiem zaś mnie.
Obawy moje podzietał Len Guy. Istotne niebezpieczeństwo wyrwało kapitana z dotychczasowej bezczynności, usprawiedliwionej zresztą zupełnie zasłużonem zaufaniem jakie pokładał w sumienności i zdolnościach Jem Westa. Teraz uśpiona energia obudziła się w nim w całej swej sile; osobiście wszystkiem zarządzał, wszystkiego doglądał.
Najpierw więc wezwał załogę całą, bez wyjątku, by się zgromadziła na oznaczonym tarasie. Nowozaciężni wszakże z Hearnem na czele stanęli zdala wyzywająco, zda się gotowi w każdej chwili do wybuchu. Len Guy powiódł dokoła wzrokiem pewnym i rzekł donośnym głosem:
— Marynarze Halbranu! Przedewszystkiem należy się nam poświęcić chwilę pamięci tym, których brakuje wśród nas... którzy zginęli w tej katastrofie.
— A, czekajmy cierpliwie — przerwał zuchwale Hearn, czując większość siły za sobą — aż i na nas przyjdzie kolej, tu, gdzieśmy pociągnięci zostali wbrew naszej woli...
— Milcz Hearnie! — zawołał Jem West blady z gniewu — albo...
— Hearn powiedział to co miał do powiedzenia — odparł spokojnie lecz z niezwykłą siłą kapitan — a ponieważ już tak postąpił, radzę mu, by nie próbował przerywać mi raz wtóry.
Mimo jednak tak poważnej groźby z ust samego kapitana, buntowniczy marynarz nie myślał jeszcze okazać się uległym, gdyby nie Marcin Holt, który podszedł ku niemu żywo i począł go uspokajać.
Tymczasem Lem Guy zdjął czapkę z głowy i rzekł ze wzruszeniem, którego szczerość odczuliśmy w głębi duszy.
— Za tych więc, którzy zginęli nagle w tej niebezpiecznej wyprawie, podjętej w imię uczuć miłości bliźniego, za tych miłych naszemu sercu towarzyszy, poślijmy do Boga serdeczne westchnienie, by raczył wziąć w rachunek ich zasługi poświęcenia i przyjął do wiecznej Swej chwały! Módlmy się bracia na klęczkach!...
Za przykładem kapitana poklękliśmy wszyscy na płaszczyźnie lodowej i cichy szmer modlitwy wzniósł się do nieba.
— A teraz — rzekł wreszcie Len Guy, powstając, cośmy równocześnie z nim uczynili — oddawszy umarłym co im należało, zwracam się do żyjących, którym zapowiadam, iż mimo wszelkich wyjątkowych okoliczności, wymagam od nich posłuszeństwa. Jakikolwiek byłby mój rozkaz, nie zniosę ani oporu, ani wahania. Na mnie ciąży odpowiedzialność za byt ogółu i nie ustąpię w niczem nikomu! Dowodzę tutaj tak samo jak tam na statku!...

— Na statku, którego już niema — rzucił śmiało Hearn.
Ładunek Halbrana złożono na tarasie lodowym...
— Mylisz się, Hearnie, żaglowiec jest tam w całości i postaramy się spuścić go znowu na morze. Zresztą, gdyby nam pozostała jedyna łódź tylko, ja jestem jej kapitanem, i biada temu, kto o tem zapomni...

Korzystając, iż sekstan i inne narzędzia zachowały się bez żadnego uszkodzeniu, dokonaliśmy dnia tego pomiarów które wykazały, iż znajdujemy się pod 88° 50’ szerokości, a 39° 12’ długości geograficznej.
Oddzielał nas zatem od bieguna południowego tylko jeden stopień minut pięć, równający się 65 milom morskim.
W rozumnem pojęciu wspólnego dobra, cała załoga bez wyjątku w przykładnej gorliwości i zgodzie zabrała się do wskazanych czynności. Najpierw wszakże, zdaniem kapitana i Jem Westa, należało usunąć wszystko co obciążało Halbran. Tak więc cały ładunek z żywnością, nawet żagle, liny i kotwice, złożone zostały na lodowcu.





Daremne usiłowania.

Liczne skrzynie z solonem mięsem, sucharami, mąką, herbatą, kawą, warzywem i krupami — oraz baryłki z winem, piwem i wódkami, zająwszy znaczny obszar na tarasie, uspokoiły nas w kwestyi pożywienia, które stanowczo mogło wystarczyć jeszcze dla wszystkich co najmniej na ośmnaście miesięcy. Jedynie brak wody słodkiej mógł nam dokuczyć, tę bowiem straciliśmy przez rozbicie zawierających ją baryłek, ustawionych na pokładzie.
W każdym innym razie, strata podobna byłaby nad wyraz dokuczliwą i nie do powetowania, nam wszakże wyjątkowo brak ten nie miał zbytnio dać się we znaki, zważywszy ilość wszelkich innych napoi, oraz ważną okoliczność, że woda morska przechodząc ze stanu płynnego w stały, uwalnia się od wszelkich soli które zawiera, a które dla organizmu ludzkiego są niezdrowe. Dzięki więc temu warunkowi mieliśmy możność każdej chwili zaopatrzyć się w dostateczną jej ilość. Szczególniej zaś dobrą, słodką wodę, nietylko do gotowania ale i do picia, otrzymać można z wyższych odłamów gór lodowych, które utworzyły się nad poziomem morza z deszczów i wilgoci atmosferycznej. Kryształowo czysty, z lekkiem zielonkawem zabarwieniem, lód taki odróżnia się od całej masy lodowca. I jakkolwiek właśnie góra na której spoczęliśmy, będąc przewróconą na dół dawnym swym szczytem, lodu takiego dostarczyć nie mogła, to z innych wymijających nas zwolna lodowców, nabrać go było można, bez zbytniego trudu i niebezpieczeństwa.
Wprawdzie wyładowanie wszystkich ciężarów zabrało nam sporo drogiego czasu — nie żałowaliśmy go wszakże; szło tu bowiem nietylko o ulżenie Halbranowi w chwili spuszczenia go na dół, ale co ważniejsze, o bezpieczne umieszczenie zapasów żywności. Niepewna bowiem pozycya statku wśród lodowych łomów budziła poważne obawy, aby lada wstrząśnienie nie strąciło go do głębi morskiej, pozbawiając nas wszelkich środków do dalszej egzystencyi.
— Niemniej też należało wziąść w szczególną opiekę jedyną łódź, która nam pozostała, a którą w danym razie Hearne ze swymi towarzyszami nie wahałby się pewno gwałtem czy podstępem zabrać. Ze wszelkim więc przyborem wioseł, masztów i żagli, kazał ją kapitan złożyć w obszernej grocie, znalezionej nieopodal Halbrunu, do której wejścia strzegli, mianowicie w nocy, Dick Peters z Hurliguerlim na zmianę.
W ciągu 19-go, 20-go i 21-go stycznia, dokonaną została podwójna praca około zniesienia ładunku i zdjęcia masztów, oraz założenia obozu przez rozbicie kilku namiotów, któreby dały schronienie przed wszelką nadejść mogącą niepogodą, jakiej zawsze obawiać się należy w tych stronach.
Ponieważ ciepłe pożywienie jest ważnym warunkiem zdrowia, przeto Endirot przysposabiał nam jak dawniej, obiady na swej żelaznej kuchni, ustawionej pod jedną z dłuższych ścian lodowca.
Tymczasem mimo bacznej uwagi zwróconej na Hearna, nie było mu można w ciągu tych kilku dni nic zgoła zarzucić. Czy surowa groźba kapitana sprowadzila tę zmianę, czy też zrozumiał, że od dobra ogółu i jego ocalenie zawisło, czy wreszcie obudziły się w nim lepsze instynkta, które bądź co bądź posiada ukryte w głębi swej duszy najgorszy nawet człowiek? Trudno wiedzieć; mimo jednak, że stał się nam w obecnem położeniu prawdziwie pożytecznym, zawsze z niedowierzaniem patrzałem na niego, i tem szczerzej żałowałem, że człowieka tak zdolnego do każdej pracy, tak pojmującego w lot co i jak w danej chwili należalo uczynić, nie zdobiła szlachetniejsza natura, któraby go też podnieść mogła do wyższego stopnia inteligencyi.
Mówiąc o gorliwości Hearna, nie mogę pominąć czem był dla nas wszystkich w obecnem położeniu, nigdy nie zmordowany Dick Peters. Pracując za czterech, odpoczywał zaledwie w krótkich chwilach posiłku, spożywając go zawsze, jak dawniej, na osobności, gdy nocą, znowu zostawał najczęściej na straży.
Od chwili wypadku z Halbranem, bodaj nie przemówił do mnie słowa; cóż zresztą mógłby mi powiedzieć, gdy zrozumiał zapewne równie dobrze jak ja, iż przepadła dla nas raz na zawsze nadzieja przedłużenia jeszcze tej nieszczęsnej wyprawy. Mimo też przyjaznego obejścia Marcina Holta, który go najchętniej wybierał do wspólnej pracy, on unikał go jak mógł, czego przyczynę rozumiałem teraz aż nadto dobrze — i nieraz dreszcz zimny wstrząsał mem ciałem na samą myśl o wstrętnej scenie na Grampiusie. Nie wątpiłem też, że gdyby tajemnica którą mi metys powierzył, znaną była załodze, nieszczęsny ten człowiek stałby się przedmiotem istotnego prześladowania.
Podczas utrudzającej czynności wyładowania Halbranu, kapitan ze swym porucznikiem naradzali się nad sposobem spuszczenia go na morze. Zadanie to nie było wcale łatwe, zważywszy przeszkody i niebezpieczeństwo — oraz niezmierną pracę, którą należało o ile możności zmniejszyć. Nareszcie wykreślonym został plan wyżłobienia równej drogi, niby koryta odpowiedniego do wymiarów statku, a idącego nieco krętą linią od wierzchołka lodowca aż do jego podstawy; i gdy bosman z jedną partyą załogi kończył jeszcze znoszenie ciężarów, druga, pod wodzą Jem Westa, pracowała już z kilofami, łopatami i taczkami, rozbijając twarde masy płynącej góry lodowej.
Płynącej?... Doprawdy, sam nie wiem dla czego posługuję się jeszcze tem wyrażeniem, skoro lodowiec stał nieruchomo niby drobna wysepka, podczas gdy tyle innych przepływało każdego dnia w naszem pobliżu, kierując się za prądem, ku południo-wschodowi.
Więc aby Halbran razem z nim opuścił te strony, na to stanowczo liczyć nie było można, a nawet wątpliwem już mi się zdało, aby w ogóle prędzej czy później ruszył z miejsca.
Tak upłynęły nam dnie aż do 24 stycznia. Powietrze było ciche i temperatura ciepła.
Hardie, jako z zawodu stolarz okrętowy, zajął się głównie reperacyą żaglowca, i z rzeczywistą przyjemnością przypatrywałem się, jak szybko i z zręcznie dokonywał bądź to zatykania powstałych szpar, bądź umocnienia okuć i utwierdzenia spojeń. Odgłos też młotów i piły ginął dalekiem echem w pustej przestrzeni, wywołując głośniejsze krzyki i krakanie albatrosów, mew i petreli, które w przelocie zatrzymywały się krążąc w górze nad Halbranem.
Łatwo pojąć, że ilekroć znaleźliśmy się teraz sami z Len Guy’em i Jem Westem, jedynym przedmiotem naszej rozmowy było obecne nasze położenie, oraz obmyślanie sposobów i środków do pożądanej zmiany. Porucznik był najlepszych myśli, ufając, że jeśli nie zajdzie jakaś nieprzewidziana przeszkoda, spuszczenie żaglowca udać się musi. Kapitana jednak dręczyły obawy niepowodzenia. Zresztą, chociaż nie rzekł ani słowa w tym przedmiocie, domyślałem się, ile moralnie kosztować go musiała niemożność dalszych poszukiwań, jak bolesną była mu myśl, że znajdując się zapewne bardzo już blisko ukochanego brata i jego towarzyszy, zostawić ich jednak będzie musiał.
Bo czyż rozumnem byłoby zapuszczać się dalej jeszcze, odsuwać się coraz więcej od Atlantyku — kto wie, czy nie na drugą aż stronę bieguna, opierając się jedynie na zwodniczych przypuszczeniach, znalezienia tam swobodnego przejścia na ocean Indyjski? Nie, zaprawdę, sama powaga odpowiedzlalności za byt tych ludzi, nie dozwalała już dalszej, ryzykownej próby! Ja sam nie śmiałbym już teraz odezwać się głośno w tej sprawie, chociaż w rozmowie z Hurliguerlim nie tyle się krępowałem, chcąc też poznać jakie było jego zdanie.
Często bowiem teraz, wiele częściej niż dawniej, przychodził poczciwy bosman po skończonej pracy dziennej na chwilkę pogawędki do mego namiotu, a rozmawialiśmy przyjacielsko, mając już wspólne różne wspomnienia.
— Tak to, tak, panie Jeorling — rzekł raz mój stary gaduła — któż z nas myślał trzy i pół miesiąca temu, gdyśmy opuszczali Kerguelen, że znajdziemy się teraz zawieszeni na lodowcu, wśród tych przestrzeni.
— Wówczas naturalnie nikt z nas nie brał na seryo wyprawy — rzekłem. — Wszakże, gdyby nie ten nieszczęsny wypadek, bylibyśmy do tej pory niezawodnie osiągnęli już nasz cel i podążali z powrotem...
— Czy pan rozumiesz przez osiągnięcie celu odnalezienie naszych ziomków?
— Nie inaczej!
— Co do mnie, nie ufałem temu nigdy, panie Jeorling, jakkolwiek właśnie dla tej, no nie innej przyczyny, podjęliśmy trud podróży i koszta niezmierne.
— Tak było rzeczywiście z początku, ale później, po zwierzeniach Petersa, los Artura Pryma...
— Eh, wierz mi pan, wszystko to jedynie próżne złudzenia! I łatwiej już rozumiem, że poczciwy Peters zawraca sobie tem głowę, ale pan, panie Jeorling...
— Mów co chcesz, bosmanie, ja jednak pewny jestem, że gdyby nie ta fatalna katastrofa, gdyby nie to zatonięcie u samego portu...
— Zostawiam panu tę wiarę, gdy ona ci miłą; mojem zdaniem wszakże, dalsza podróż już od Tsalal była tylko błądzeniem za czemś, czego dosięgnąć niepodobna, dla tej prostej przyczyny, że nie istnieje. Co nie przeszkadza wszakże, by obecne nasze położenie nie równało się zatonięciu, choć w każdym razie bardzo daleko od portu. I nieszczęście to powinniśmy przyjąć jako ostrzeżenie...
— Ostrzeżenie, przed czem mianowicie? — zapytałem zdziwiony.
— Przed zbytnią śmiałością, która nas ludzi pcha, byśmy gwałtem wydarli Stwórcy tajemnice, jakie Jemu podobało się ukryć przed nami. Tak jest, panie Jeorling: mnie się zdaje że postępujemy wbrew woli Boga, wkraczając w te niedostępne strony kuli ziemskiej, pragnąc dotrzeć do bieguna osi...
— A jednak znajdujemy się od niego już tylko zaledwie o 60 mil...
— Zważ pan jednak, że owe 60 mil równają się milionem całym, gdyśmy teraz pozbawieni możności ruchu. I jeśli spuszczenie żaglowca nie powiedzie się, zostaniemy skazani na przezimowanie, na jakie nie zgodziłyby się bodaj nawet same niedźwiedzie polarne.
Nie rzekłszy słowa uczyniłem gest, na którym widocznie poznał się bosman.
— Nie zgadłbyś też pan o czem ja teraz często myślę — rzekł po chwili.
— O czemże takiem? — zapytałem.
— O wyspach Kerguellen, jakkolwiek nie do nich zmierzamy. Wprawdzie w porze zimowej może tam trochę mróz dokuczyć, boć nie wielka istnieje różnica między tamtejszą temperaturą, a panującem zimnem na lądach położonych tuż u kola biegunowego. W każdym razie przecież niedaleko od nich do Przylądka: i jeśli zziębną ci członki, marny człecze, możesz tam spacerkiem dojechać i ogrzać się dowoli, nie lękając się trudności przeprawy przez lodowe zapory. Gdy tu, niech dyabli wezmą, siedzisz w lodowem więzieniu, i ani wiesz czy jego wrota zechcą się otworzyć, skoro staniesz u nich.
— Powtarzam ci, bosmanie, że gdyby nie tak całkiem wyjątkowy wypadek, bylibyśmy niezawodnie odszukali zaginionych, mając jeszcze całe sześć tygodni do opuszczenia tych stref podbiegunowych. Bo przyznać musisz sam, wyjątkowe dotychczas powodzenie...
— Eh, panie Jeorling, powodzenie dość wątpliwe...
— Jakto, więc i ty zwątpiłeś?
— Co pan chcesz, wszystko zużywa się na świecie!... I gdy wspomnę ziomka pańskiego, tego dzielnego Atkinsa, siedzącego spokojnie i bezpiecznie w swej oberży pod „Zielonym Kormoranem,” tam w dolnej sali, gdzie przywykłem wychylić kieliszek pokrzepiającego wisky w towarzystwie przyjaciół, nieopodal od kominka na którym wesoły palił się ogień, to mówię panu, że mię zazdrość bierze, i kto wie czy Atkins nie lepiej odemnie urządził swe życie...
— Obaczysz jeszcze, Hurliguerly, bądź pewny, że obaczysz i Kerguellen, i Atkinsa, i jego oberżę! Tylko zlituj się, nie upadaj tak na duchu, nie daj się opanować zniechęceniu, bo jeśli ty zwątpisz teraz...
— Oj, byłoby jeszcze pół biedy, gdybym ja tworzył tylko wyjątek...
— Jakto, więc załoga?...
— Niestety, znam gorzej odemnie usposobionych...
— Czy Hearn rozpoczął na nowo podburzać?
— Nie mogę powiedzieć, bym go na czem nagannem schwytał, choć go oczywiście nie spuszczam z oka. Ma się widocznie na ostrożności, wiedząc czem to pachnie; posądzam jednak, że mądry ptaszek zmienił taktykę i jeśli po nim wszystkiego można się spodziewać, to dziwi mię że Marcin Holt...
— Co chcesz przez to powiedzieć, Hurliguerly? — zapytałem z niepokojem.
— A no, jak się zdaje, oni obaj zostają teraz w przyjaźni. Hearne szuka towarzystwa Holta, a ten wcale nie krzywi się na niego...
— Ależ bosmanie, Marcin Holt jest człowiekiem rozsądnym i spokojnym, dalekim bezwątpienia od posłuchania buntowniczych rad Hardiego.
— I jabym tak sądził; niechętnie wszakże widzę ich obydwóch razem, bo to przebiegła sztuka ten Hardie, zdolny pochwycić w swe sieci zanim się kto opatrzy. A wie też pan o czem oni wczoraj rozmawiali?
— Wiem zawsze jedynie to, co ty mi opowiesz, bosmanie.
— Otóż udało mi się wczoraj pochwycić część ich rozmowy. Hardie mówił: Nie trzeba mieć o to żalu do metysa, panie Holt, że nie przyjmuje twych podziękowań i uprzejmości, bo jeśli jest to sobie zwierzę, posiada jednak trochę odwagi, czego daj dowód ratując pana. Choć nie zapominajmy też, że należał on niegdyś do załogi Grampiusa wraz z Nedem, bratem pańskim.
— Co mówisz, bosmanie, on wspomniał o Grampiusie?
— Tak panie.
— I wymienił Ned Holta?
— Najniezawodniej.
— A cóż Marcin Holt na to?
— Nie mogłem nigdy dowiedzieć się, odpowiedział, w jakich warunkach zginął mój nieszczęśliwy brat. Być może, iż został zamordowany w czasie buntu na okręcie, choć był to człowiek spokojnego umysłu...
— Mów, mów bosmanie, co mówili dalej? — nalegałem żywo.
— Smutne to dla ciebie rzeczy, panie Holt — odrzekł niby za współczuciem Hearne — słyszałem ja tam coś, że kapitan Grampiusa przez zbuntowaną załogę puszczony został na łodzi z dwoma marynarzami. Może brat pański był jednym z nich... ale dla czego nie pyta pan o to Petersa? on musi wiedzieć o wszystkiem.
— Pytałem go już — zapewniał HoIt — wszakże od tego człowieka niczego dowiedzieć się nie można. Nie wiem nic!... nic nie wiem!... — jęczał dziwnym swym głosem, chwytając się obiema rękami za głowę i uciekł coprędzej odemnie.
— Cóż jeszcze?... powtórz wszystko, bosmanie! — nalegałem.
— Nic już więcej nie słyszałem; w każdym razie myślałem zaraz powtórzyć to panu.
— Czy cię to w czemkolwiek objaśnia? czy masz jakie podejrzenie? — badałem Hurliguerlego.
— Myślę to tylko, iż Hardie pracuje nad jakimś złym planem, do którego tym czy innym sposobem chce sobie pozyskać Holta.
Rzeczywiście, fakt ton przedstawił mi się tak samo i to bez najmniejszej wątpliwości. Dla czego jednak Hearne wspomniał Holtowi o Grampiusie, dla czego mówił mu o jego bracie? Czyżby tajemnica metysa mogła mu być znaną?
Jakkolwiek mocno zaniepokojony, nie dałem tego poznać po sobie, zalecając jedynie bosmanowi baczniejszą jeszcze na wszystko uwagę.
Co mię jedynie pocieszało, to nadzieja że położenie nasze wkrótce się zmieni; roboty bowiem postępowały tak szybko, iż w dwa dni później reperacya żaglowca była już ukończoną, a równocześnie też prawie wyżłobiono koryto, po którem Halbran miał być spuszczonym na wodę. Pod wpływem bowiem ciepła atmosferycznego lód zmiękł tak znacznie, iż praca ta nie przedstawiała zbytnich trudności. Linia koryta szła, stosownie do planu, łukowato z góry na dół, aby uniknąć zbyt gwałtownego zesunięcia się statku; w pewnych też odstępach urządzono w tym samym celu rodzaj hamulców, jakkolwiek z mej strony, przez wzgląd na temperaturę, obawiałem się raczej że lód okaże się za mało śliskim.
Oczywiście, wszystko co obciążać mogło tułów Halbranu, jak maszty, liny, żagle, kotwica i t. p., miały być dopiero umocowane po spuszczeniu go na wodę — przezorność konieczna, jakkolwiek wymagająca parę dni czasu więcej.
W poobiedniej porze 28 stycznia, ostatnie rozporządzenia kapitana dokonano zostały, poczem Len Guy udzielił całej załodze kilka godzin zupełnego odpoczynku, przy zdwojonej porcyi obiadowej dla każdego. Że zaś usposobienie ogólne było jaknajlepsze, nie żałowano też baryłek piwa, jako słuszną nagrodę za sumienną i spokojną pracę.
Wszystko zapowiadało się jaknajlepiej. Halbran na morzu, znaczyło to samo co hasło do powrotu; choć dla mnie i dla Petersa było to ostatecznem, nieodwołalnem opuszczeniem Pryma.
Tymczasem nocą temperatura podniosła się do +11 stopni Cel., czyli do niebywałego dotychczas dla nas tu ciepła; to też jakkolwiek słońce zniżyło się już znacznie do horyzontu, lody topniały gwałtownie i tysiące strumieni spływało wzdłuż naszej góry.
Mimo, że dopiero na dziesiątą godzinę rano naznaczył kapitan rozpoczęcie czynności spuszczenia statku, wszyscy prawie byliśmy w ruchu już o czwartej, tak niepokój spędził sen z naszych powiek.
Biorąc w rachunek możliwe opóźnienie w skutek nieprzewidzianych przeszkód, liczyliśmy jednak, iż przed wieczorem żaglowiec będzie już na wodzie.
Oczywiście, nikt nie mógł zostać w tak ważnej chwili bezczynnym; każdy też miał wyznaczone sobie stanowisko, by w razie potrzeby pchnąć statek naprzód, albo powstrzymać z pomocą podkładanych drągów, lub wiąz łozin szybkie jego zesuwanie.
Po skończeniu śniadania o 9-tej godzinie, zadowolenie było tak ogólne, iż ludzie nasi nie mogli się powstrzymać od wychylenia po kieliszku wisky, a głośne „hura” wśród radosnych życzeń rozlegało się z obozowiska.
Już niektórzy z gorliwszych doszli do statku, już nawet dojrzałem parę ludzkich postaci na pokładzie, gdy nagle straszliwy huk, niby grom z jasnego nieba, rozległ się w powietrzu, a silne drzenie lodowca powaliło wielu na ziemię.
Co za przerażający, co za okropny widok!... Chwila jedna tylko, a nie zapomnę jej nigdy w życiu!
Oto jeden z olbrzymich łomów, między któremi uwiązł Halbran, oberwał się nagle i wraz z usunięciem tej podstawy, żaglowiec zachwiał się, potoczył... i pchany siłą swego ciężaru, począł zwalać się na dół...
Dwóch ludzi: Rogier i Gratian, stojąc na pokładzie próbowali zeskoczyć. Nie było jednak czasu. Straszliwy upadek pociągnął ich z sobą...
Tak jest, patrzałem na to z szeroko otwartemi oczami w niemem przerażeniu, jak gwałtownie skacząc z łomu na łom, przewalając się z boku na bok, zmiażdżywszy jednego z marynarzy, który nie zdążył usunąć się w czas na stronę, statek nasz połamany, rozbity nieledwie w części, runął wreszcie do morza, wyrzucając w górę wysoki strumień wody, u stóp naszego lodowca...





Halbran rozbity w drzazgi runął do morza.
Co począć?

W niemem osłupieniu staliśmy wszyscy.
A więc z naszego żaglowca, z naszego Halbranu nie zostało nam nic, nic zgoła!... Przed chwilą jeszcze wzniesiony na przeszło sto stóp w górę, spoczywać ma już teraz na pięćset stóp w głębi morskiej!...
Po pierwszym okrzyku przerażenia, nastąpiło głuche, grobowe milczenie. Jak skamieniali, jak wryci, martwem wzrokiem wodziliśmy dokoła, nie chcąc dać wiary temu na co własnemi patrzyliśmy oczami. Tylko po twarzy Jem Westa, stojącego obok mnie, stoczyła się powoli cicha łza serdecznego żalu. Tak jest, ten człowiek żelaznej wytrwałości i siły charakteru, zapłakał nad nieszczęściem które nas dotknęło, które zgubiło ukochany przez niego statek.
I znowu trzech ludzi zabitych! Widziałem Rogera i Gratiana, naszych wiernych starych, wyciągających rozpaczliwie ramiona ku nam, jakby wzywali pomocy... A ten młody Amerykanin, którego ciało przedstawiało już tylko bezkształtną bryłę!...
Ach! zaprawdę, los sprzyjający nam dotychczas wyjątkowo, strasznej zażądał od nas daniny, przez te ostatnie dni dziesięć!
Gdy minęły pierwsze chwile niemego przerażenia, wstało wśród załogi nieopisane zamieszanie. Krzyk rozpaczy i gniewu rozsadzał wszystkim piersi. Każdy zrozumiał, że tym razem nieszczęście było nie do powetowania.
I niewątpliwie znalazło się wielu, którzy byliby chętnie podzielili los Rogera i Gratiana. Dla tamtych przynajmniej wszystko odrazu się skończyło, gdy dla pozostałych rozpoczną się dopiero ciężkie dni powolnego konania.
Wreszcie pod wpływem naturalnej dążności szukania jakiegokolwiek ratunku, poczęto wołać:
— Na łódź! na łódź!
Wprawdzie Hearne trzymał się z daleka, udając że nie bierze w tem żadnego udziału, wszakże towarzysze jego z Falklandów, byli najgłośniejszymi.
Posłyszawszy to, Len Guy i Jem West wybiegli z namiotu, do którego dopiero co weszli. Przyłączyłem się do nich wraz z bosmanem. Byliśmy uzbrojeni i zdecydowani do użycia broni. Jakiekolwiek przedstawiałyby się okoliczności, nie można przecież było tym szaleńcom dozwolić opanowania łodzi. Ona nie powinna żadną miarą stać się własnością kilku, będąc jedynem ratunkiem dla wszystkich.
— Stójcie! stójcie! — wołał Len Guy do biegnących w stronę groty z ukrytą łodzią.
— Wróćcie się natychmiast! — krzyknął z całych sił porucznik — albo strzelę do pierwszego, który choć krok jeden pójdzie dalej!...
Obadwaj trzymali w ręku pistolety, bosman złożył swój karabin, ja również zdjąłem z ramienia strzelbę.
Próżną jednak była wszelka groźba. Szaleńcy ci nie chcieli nas słuchać. Gdy więc jeden z nich przekraczał już ostatnią bryłę lodowca oddzielającą go od groty, Jem West dał ognia, i kula jego pistoletu powaliła buntownika. Upadające ciało nie zdążyło utrzymać się na wyżynie, a staczając się po stromem brzegu, runęło do morza.
— Czyż na domiar zła wszelakiego, rozpocznie się teraz mord wzajemny? — pomyślałem ze zgrozą. — Cóż będzie, jeżeli ci szaleńcy nie ustąpią, a może jeszcze starzy z Halbranu przyłączą się do buntowników?...
Nie mogło bowiem ujść mej uwagi, że Hardie, Marcin Holt, Francis, Burry i Stern zdawali się namyślać po czyjej stanąć stronie, podczas gdy Hearne niby obojętny, zatrzymał się w tyle.
Jedna więc tylko pozostała nam bezwzględna stanowczość, jedynie ona mogła stłumić bunt w samym jego zarodzie. Bo trudno rządzić się sercem tam, gdzie pijani dziką rozpaczą ludzie, nie obliczając skutków, nie zważając nawet na śmierć jednego ze swoich, cisnęli się dalej, i już, już opanować mieli grotę.
Bosman dał ognia i drugi marynarz legł martwy z przebitem sercem.
Jeden zatem Amerykanin i jeden Fugijczyk, padli już ofiarą swego szaleństwa. Czy będzie koniec temu? Czyż koniecznie ma się lać krew wśród tych, którzy raczej wzajemną sobie pomocą być winni!
Aż nagle ukazuje się u łodzi barczysta postać Petersa, który nadbiegł okalając z drugiej strony lodowiec.
Metys jednę olbrzymią swą rękę oparł na łodzi, drugą wskazywał odwrót nacierającym buntownikom.
Gdy jednak gest ten pozostał zda się niezrozumianym, skoczył ku nim ze zwinnością sobie właściwą, uchwycił w pas najbliższego, wywinął nim w powietrzu niby lekkim drążkiem i rzucił gwałtownie na ziemię. Upadek był tak silny, że pozbawiony przytomności, byłby niezawodnie stoczył się na dół, gdyby Hearne jednym skokiem nie podążył go zatrzymać. Za wiele już stracił ze swoich, aby obojętnie mógł patrzeć na śmierć jeszcze jednego.
Po takiem wmięszaniu się metysa do sprawy, buntownicy uciszyli się prawie natychmiast; zdawało się, iż wyjątkowa fizyczna siła Petersa zaimponowała wszystkim.
Korzystając z tego podeszliśmy do samego wejścia groty, gdy równocześnie też starzy marynarze Halbranu stanęli po naszej stronie.
Wszakże mimo wszystkiego, tamci przewyższali nas jeszcze liczebnie. Len Guy wystąpił naprzód z iskrzącym od gniewu wzrokiem, za nim stanął Jem West, jak zawsze surowo spokojny. Przez kilka chwil kapitan miotany silnem wzruszeniem, nie mógł wydobyć głosu, wzrok jego wszakże wymowniejszy był od słowa.
— Nędznicy! — zawołał wreszcie — zasługujecie bym się z wami obszedł jak ze złoczyńcami; wolę przecież uważać was za nieszczęśliwych, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, co czynią. Chciejcie zrozumieć! Łódź ta nie może być własnością jednych, ona należy do wszystkich, jako jedyny obecnie nasz środek ocalenia. A wyście ją chcieli skraść, przywłaszczyć ją sobie przemocą! Pamiętajcie co wam mówię raz ostatni: ta łódź znaczy dla nas obecnie tyle, co cały Halbran, ja jestem jej kapitanem, i biada nieposłusznym!...
Tu kapitan zwrócił wymowne spojrzenie na Hearna, który jakkolwiek w tym wypadku otwarcie nie był czynnym, musiał się jednak poczuwać do winy, skoro mimowoli pochylił głowę.
— A teraz — zagrzmiał w końcu donośnym głosem Len Guy — wróćcie w porządku do obozu: łódź powierzam straży Dick Petersa!...
Bez najmniejszego oporu wróciła załoga na dół, gdzie nie mając już koniecznego zajęcia, jedni rzucili się w namiotach niedbale na posłania, drudzy dla zabicia czasu, rozeszli się po okolicy.
Zażegnanie chwilowo buntu, nie zmieniło wszakże fatalności położenia. Brak celu i zajęcia wpływa zawsze demoralizująco na umysł człowieka, a nam nie stało obecnie ani jednego ani drugiego. Pustka i bezczynność, Bóg wie na jak długo, stanęły niby widma przed nami. I czegoż dobrego można się było w końcu spodziewać od tych ludzi bez podstaw i wykształcenia, gdy nawet inteligentne umysły opanować w końcu mogła czarna rozpacz?...
To też kapitan z porucznikiem i bosmanem złożyli znów naradę. Przyłączyłem się do nich właśnie, gdy Len Guy mówił:
— W imię wspólnego dobra broniliśmy łodzi i bronić jej będziemy.
— Z narażeniem życia nie oddamy jej! — potwierdził Jem West.
— Kto wie zresztą — zauważyłem — czy okoliczności nie zmuszą nas niezadługo do szukania na niej bezpieczeństwa...
— W takim razie — odparł kapitan — ponieważ łódź jest za małą, byśmy się wszyscy mogli w niej pomieścić, jedynie losowi musielibyśmy zostawić wybór. Co do mnie, poddaję się pod prawa ogólne.
— Tak źle jeszcze nie jest — zawołał bosman — lodowiec trzyma się mocno i nie grozi nam też stopnieniem przed zimą.
— Nie — potwierdził Jem West — tego nie potrzebujemy się obawiać. Jeżeli wszakże konieczną jest straż przy łodzi, należy ją również postawić przy składzie z żywnością.
— W całem tem nieszczęściu, choć to jedno jest dobre że ładunek nasz ocalał. Boże mój, toż mi się w głowie pomieścić nie chce, że nasz Halbran jest tam, w głębi morskiej, że go spotkał los starszego jego brata Oriona!...
— Tak niezawodnie — pomyślałem — los równy, choć wywołany różnemi przyczynami, bo gdy tamtego zniszczyła dzika ręka krajowców wyspy Tsalal, ten padł ofiarą jednej z tych katastrof, których żadna potęga ludzka powstrzymać nie jest w stanie.
— Masz słuszność Jem — rzekł tymczasem kapitan — nie możemy zostawiać zapasów naszych na łasce tych ludzi, którzy łatwo zabrać się mogą do rabunku. Żywności jest tyle, że wystarczyć powinna choćby na rok cały, nie licząc już co dać może rybołóstwo.
Opieka nad tem zdaje mi się tem konieczniejszą, kapitanie, że już widziałem ludzi skradających się do beczek z piwem i wisky — zauważył bosman.
— Toż dopiero byłoby nieszczęście — zawołałem — gdyby się ci ludzie popili. Do jakich scen okropnych dojść by wtenczas mogło!...
— Już ja ich utrzymam w należytym porządku — zapewnił porucznik.
— Zdaje mi się — rzekłem — iż trzeba również rozpatrzyć warunki przezimowania na tym lodowcu, na którym może nam przyjdzie spędzić całą zimę.
— Niech nas Bóg ochroni od tak strasznej konieczności — zawołał Len Guy.
— A choćby też i to nas czekało, panie Jeorling — wtrącił bosman — urządzi się to jakoś z pomocą nieba. Przedewszystkiem wykulibyśmy sobie groty w samym lodowcu, aby się zabezpieczyć od zbytnich mrozów tej zimy podbiegunowej, i póki nam żywności starczy, jeszcze najgorsze nie nadeszło.
W tej chwili przypomniałem sobie znowu owe niewypowiedziane męczarnie głodowe, które przeszli ludzie na Grampiusie, owe dzikie, wstrętne sceny, które były ich następstwem. Czyżby wśród nas miało przyjść kiedy do podobnych ostateczności?!... Pod wpływem tych wrażeń sądziłem, iż zanimbyśmy się zabrali do urządzenia tu na dłuższy pobyt, lepiej byłoby wcześniej opuścić lodowiec. Oczywiście rozwiązanie tej kwestyi wymagało szczegółowego rozpatrzenia warunków. To też Len Guy dłuższy czas siedział milczący, poczem rzekł:
— Niezawodnie byłoby to najlepsze ze wszystkiego co nam pozostaje, i gdyby tylko łódź mogła nas wszystkich pomieścić wraz z potrzebną żywnością, na kilka zapewne tygodni w tej podróży ku Północy, dziś zaraz puściłbym się na morze.
— Ależ kapitanie — zawołałem — musielibyśmy tam płynąć zarówno przeciw prądowi jak kierunkowi wiatru; a sądzę że niema się co łudzić, aby łódź nasza mogła wytrzymać podobne warunki, skoro takiemu żaglowcowi jak Halbran, przyszłoby to z pewnością z niemałym trudem. Nie północ też miałem na myśli, lecz Południe...
— Południe? — powtórzył kapitan i spojrzał na mni bystro, jakby chciał przejrzeć do głębi mą duszę.
— Dla czegoż by nie — odpowiedziałem spokojnie. — Gdyby lodowiec ten nie był się zatrzymał, dopłynąłby z pewnością do jakiejś ziemi w tymże kierunku; czego więc on nie uczynił, łódź nasza uczynić może.
Kapitan za całą odpowiedź wstrząsnął głową, Jem West również nie rzekł ani słowa.
— Lodowiec nasz prędzej czy później podniesie kotwicę — zawołał Hurliguerly, boć to nic Kerguelen ani Falklandy trzymające się mocno dna morskiego! Najbezpieczniejszą więc rzeczą jest czekać tu, gdy wszyscy w żaden sposób zabrać się nie możemy.
— Ale na cóż zaraz wszystkim jechać — rzekłem — wystarczyłoby w łodzi kilku ludzi na zwiedzenie morza w jakimś piętnastomilowym obrębie, oczywiście w stronie południowej.
— Zawsze w stronie południowej? — powtórzył z naciskiem Len Guy.
— Bezwątpienia, kapitanie, przecież znanym ci jest domysł geografów, że u biegunów osi ziemskiej, lądy stałe znajdować się muszą najniezawodniej.
— Geografowie nie wiedzą nic o tem, i wiedzieć nie mogą — odparł zimno porucznik.
— Tem więcej żałować należy, iż my nie próbujemy rozwiązać tej kwestyi, znajdując się tak blisko owego punktu — odpowiedziałem, niby obojętnie, uważając za niestosowne silniejsze naleganie, tem więcej, że rozdzielenie byłoby rzeczą bardzo niebezpieczną. Cóż bowiem upewniało nas, iż lodowiec długo jeszcze pozostanie na miejscu? A jakże go później odszukać, jak się połączyć?...
— Jest nas obecnie 23 — rzekł bosman — gdyby więc przyszło ciągnąć losy, jedenastu musiałoby tu zostać, i doprawdy nie wiem, czy szczęśliwszymi byliby ci, którzy zajęli łódź. A wątpię o tem do tego stopnia, iż ustąpiłbym tam chętnie mego miejsca każdemu, któryby zechciał...
Kto wie czy bosman nie sądził trafnie, jakkolwiek nie myślałem nigdy o stanowczem rozłączeniu, lecz tylko o wysłaniu łodzi na zwiady.
Wreszcie po długich rozprawach udecydowanem zostało, że przygotować się trzeba do przezimowania na lodowcu, konieczność, nawet w razie gdyby tenże ruszył z miejsca.
— Obawiam się znowu przykrego zajścia z naszymi ludźmi — zauważył Hurliguerly — ale cóż robić, niedarmo mus jest największym panem na świecie.
— Niezawodnie — odpowiedział porucznik — dla tego trzeba nam dziś jeszcze zabrać się do tej pracy.
Smutnym dla wszystkich był ten dzień. Jeden tylko Endirot nie wywodził skarg, nie buntował się przeciw położeniu. Czy wypływało to z właściwego charakteru murzyna, naginającego się łatwo do wszelkich zmian, czy też posiadał on tę nieocenioną filozofiią życia, właściwą prostym umysłom ludzi zrodzonych w trudnych warunkach bytu.
— Obaczysz, Hurliguerly! I na tym lodowcu będę wam przysposabiał potrawy równie smaczne, jak dawniej na Halbranie, bylebym tylko miał z czego! — rzekł ten poczciwiec, ukazując w szczerym śmiechu szereg białych swych zębów.
— Już to materyału nie zabraknie ci pewnie i nie głód nam tu grozi, lecz zimno, zimno takie, mówię ci, że krew tężeje w żyłach i czaszka pęka na mózgu!... Gdybyśmy mieli jeszcze setki beczek węgla... ale po ścisłem obliczeniu, wystarczy zaledwie na codzienne zagotowanie garnka...
— I tego ruszyć nie wolno nikomu — zawołał Endirot — kuchnia przedewszystkiem!
— To ty przebrzydły murzynie dla tego się nie skarżysz, żeś pewny iż bądź co bądź, ogrzejesz zawsze swoje łapy u komina!...
— Cóż chcesz, bosmanie, nie darmo jest się kucharzem Dla ciebie jednak znajdzie się zawsze kątek u tego pieca...
— Dobrze, dobrze, dla każdego po kolei, niema żadnego wyjątku nawet dla bosmana! Już to najważniejsza rzecz, gdy nam głód nie grozi, bo od zimna przecież jakoś da się zabezpieczyć. Wydążymy sobie wielk grotę, która pomieści nas wszystkich, a słyszałem jako rzecz pewną, że lód zachowuje ciepło; to i nie pomarzniemy z Bożą pomocą.
Gdy nadeszła zwykła godzina spoczynku, wrócili wszyscy do obozowiska i każdy legł na swem posłaniu. Peters tylko stosownie do swej prośby, pozostał przy łodzi.
Dopiero przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, że mianowicie Hearne i jego towarzysze posnęli, udał się też kapitan z porucznikiem do swego namiotu, gdzie i ja niebawem się znalazłem, i wkrótce sen dobroczynny ukoił nasze troski. Aż nagle przebudziło nas znowu gwałtowne wstrząśnienie.
Czyżby lodowiec miał powtórnego wywinąć koziołka — pomyślałem, zrywając się z przerażeniem na równe nogi.
W jednej sekundzie byliśmy wszyscy przed namiotami — i przy jasności nieustającego dnia podbiegunowego, przekonaliśmy się, iż w skutek potrącenia przez inną płynącą górę lodową, nasza, jak się wyraził bosman, podniosła kotwicę, i ruszyła z miejsca w kierunku południowym.





Przywidzenia.


Tak więc najniespodziewaniej nastąpiła zmiana. Czy jednak skutki jej okażą się pożądane, niepodobieństwem było nam przewidzieć To też po pierwszym wybuchu radości, nowe niepokoje opanowały serca nasze. Jeden tylko Dick Peters cieszył się zapewne, że płynie znów drogą na której spodziewał się odnaleść swego Pryma. Dla kapitana wszakże któremu obowiązek względem załogi nakazywał powrót na Północ, przymusowe dążenie ku Południowi, było bolesnym faktem. Przezimowanie w tych stronach stało się więc nieuniknionem, nie tam bowiem gdzieśmy zdążali, leżały ziemie Orkneyów, Nowej Georgii lub Sandwich, w pobliżu których okręty rybackie mogły nas zabrać z lodowca.
Tymczasem przy silnem wstrząśnieniu, tysiące przedmiotów stoczyło się znów do morza. Szczęściem nie były to rzeczy niezbędne, a nawet prawie zupełnie nam już zbyteczne, jak: kotwica, maszty, łańcuchy, część żagli i t. p., gdyż dzięki pracy dnia poprzedniego, najcenniejsze teraz zapasy żywności i ubrania, umieszczono w obszernej grocie wyszukanej przez bosmana, skąd dla wąskiego wejścia wysunąć się nie mogły.
W ciągu dnia stwierdził kapitan, że lodowiec nasz podążał wraz z wielu innemi ku południe-wschodowi; kierunek przeto prądu unoszącego nas z szybkością dwóch mil na godzinę, pozostał tenże sam co dawniej, a ta trwałość jego począwszy już od zapory lodowej, poddawała wiele domysłów. Przedewszystkiem ląd istnieć tam musiał koniecznie — i był albo tak mały że prąd obejmował go niby pierścieniem, albo też rozdzielony szeroką cieśniną, dawał ujście zarówno tej masie wody, jak lodowcom które unosiła z sobą.
— Wiem na pewno to jedno tylko — rzekł bosman, którego zagadnąłem w tej chwili — że jeżeli prąd przechodzi biegun i my go teraz przejdziemy; jeżeli zaś nie przechodzi, to i my nie przejdziemy... Nie jesteśmy już obecnie swobodnymi żeglarzami, nie możemy zwrócić się, gdzie nam się podoba. Bo lodowiec to nie statek żaden, nie ma on ani żagli ani steru...
— Przyznaję ci zupełną słuszność, Hurliguerly, dla tego też miałem myśl, aby kilku z nas wsiadłszy do łodzi...
— Zawsze jeszcze to samo, tak panu na tem zależy?...
— Bezwątpienia, bo jeśli w pobliżu znajduje się ziemia, możebnem jest, że ludzie z Oriona...
— Wiem, wiem już czego się pan spodziewasz! — przerwał mi bosman — ale czy obliczyłeś pan odległość? Czterysta mil od Tsalal to nie żarty! A bierz pan na uwagę lichą tylko łódź, jaką tamci mieć mogli...
— O niczem stanowczo nie wątpię, dzieją się rzeczy nieraz wprost niemożliwe...
— Nie będę się też sprzeczał z panem, chociaż sądzę że pozostaje nam jeszcze dość czasu omówić tę kwestyę, gdy się już raz owa ziemia ukaże. Wtenczas kapitan zrobi co będzie uważał za stosowne, licząc iż nie wiele mamy czasu do stracenia. Co do mnie, wszystko mi jedno czy lodowiec poniesie nas w stronę Falklandów, czy Kerguelen, czy też w przeciwnynym kierunku, bylebyśmy tylko przed zimą wydostali się na drugą stronę zapory lodowej.
Przyznać musiałem, że zdrowy rozsądek dyktowal te słowa bosmanowi, a jednak, gdy załoga pracowała około przygotowań na dluższy nasz pobyt na lodowcu, wchodziłem często na najwyższy szczyt jego, by z lunetą w ręku rozpatrywać okolicę. Z miejsca tego, jako z wysokości 150 stóp nad poziomem morza, wzrok mój uzbrojony w szkła, obejmował obszar 12 mil naokoło. Próżno wszakże szukałem ciemniejszych falistych linii lądu na najdalszym horyzoncie.
Kilka razy przyszedł tam również kapitan dla dokładnego wymiaru położenia, które też 30 stycznia wykazało 67° 19’ długości zachodniej, a 89° 21’ szerokości, skąd wniosek, że podczas gdy prąd odrzucił nas o 21 stopnie ku wschodowi, zbliżył równocześnie na jakieś 40 mil zaledwie do bieguna południowego.
Spokój i uległość z jaką załoga oddawała się pracy, pozwalała nam nieco ufniej spojrzeć w przyszłość, i póty przynajmniej póki lodowiec był w ruchu, nie było potrzeby lękać się nowych buntów. Któż wszakże mógł zaręczyć za to, coby nastąpiło, gdybyśmy znowu osiedli na morzu, lub zatrzymali się choćby u jakiego lądu?
Gdym znowu dnia tego w poobiedniej porze zajął zwykły mój punkt obserwacyjny na wierzchołku naszej góry, ujrzałem podążającego w tę stronę metysa.
— Zapewne — pomyślałem — pragnie i on objąć swym bystrym wzrokiem daleką przestrzeń, spodziewając się znaleść oczekiwaną ziemię. A może teź sprowadza go znów chęć rozmowy ze mną, chociaż od chwili katastrofy zamieniliśmy zaledwie parę słów obojętnych.
Tymczasem metys doszedłszy do szczytu powiódł okiem dokoła, poczem zamyślony czy zakłopotany, stał dłuższą chwilę milcząc, tak iż sądziłem już, że nie spostrzegł mnie nawet.
— Panie Jeorling — rzekł wreszcie, przerywając milczenie — czy przypominasz pan sobie to o czem mówiłem wtenczas w kajucie Halbranu?... Chciej mię pan zrozumieć: o tej sprawie, tak jest, o tem co się działo na Grampiusie...
— Czyżbym to kiedy mógł zapomnieć! — pomyślałem.
— Ja wtenczas zwierzyłem się panu — mówił dalej Peters — że Parker nie był Parkerem, że nazywał się Ned Holtem... że był bratem Marcina Holta.
— Wiem, Petersie, wiem dobrze! Ale czemu powracasz do tych smutnych wypadków?
— Czemu? Jabym chciał wiedzieć... Prawda, pan nigdy o tem do nikogo nie wspomniał?
— Nigdy, do nikogo! — rzekłem z siłą — bo i jakże pomyśl tylko sam, mógłbym taką nieostrożność, taką niedorzeczność popełnić? Bądź spokojny, jest to między nami tajemnica, która pójdzie ze mną do grobu.
— A jednak — rzekł metys zniżając głos do szeptu prawie, mnie się zdaje, niech mię pan zrozumie, ja przypuszczam że załoga wie coś o tem.
Słowa te przypomniały mi powtórzoną przez bosmana rozmowę Hearna z Marcinem Holtem. Czy by rzeczywiście nikczemny ten człowiek miał wiedzieć cośkolwiek, czy tylko wpadł na taki domysł, by podburzać załogę przeciw metysowi.
— Wytłomacz się jasno, co masz na myśli — rzekłem do Petersa.
— Niech mię pan zrozumie, ja nie umiem tego dobrze wypowiedzeć, ale wczoraj, tak wczoraj... ciągle myślę teraz o tem. Bo widzi pan, wczoraj Marcin Holt pociągnął mię na stronę, daleko od drugich, chciał ze mną mówić.
— No i cóż? — zapytałem żywo.
— Chciej mię pan zrozumieć, on wymówił to imię, imię tego, którego ja... A jednak płyniemy już całe trzy miesiące razem i dopiero pierwszy raz... dla czego?... Niech mię pan zrozumie — powtarzał w kółko nieszczęśliwy Peters w swem najwyższem zakłopotaniu tak cicho, że zaledwie go dosłyszeć mogłem.
— I widzi pan — ciągnął dalej po chwili — mnie się zdawało, że w jego głowie, tak, ja się nie mylę, on mnie posądza bezwątpienia...
— Powiedzże mi jednak, o co cię właściwie pytał Marcin Holt?
— O co mię pytał? Ależ o brata swego, tak, pytał, czy go pamiętam na Grampiusie, czy on zginął tam w czasie buntu, czy też inną jaką śmiercią... czy... czy... Silne wzruszenie zdawało się dławić metysa.
— A cóż ty na to odpowiedziałeś?
— Nic... nic!...
— Mogłeś przecie wytłómaczyć, że Ned Holt zatonął wraz z okrętem.
— Nie mogłem, niech mię pan zrozumie, nie mogłem! Ci dwaj bracia tak do siebie podobni!... Zdawało mi się, iż nie Marcin, ale Ned Holt stoi przedemną, i wziął mię taki strach, żem zakrył oczy i uciekłem spiesznie.
Pod wpływem wspomnienia tej chwili, Peters pochylił się ku ziemi w niemej rozpaczy, a ja siedząc z głową wspartą na dłoni, zamyśliłem się głęboko nad przyczyną i możliwemi skutkami powtórzonej mi sceny.
— Bezwątpienia — pomyślałem — wszystko to jest dziełem Hearna, który mógł już na Falklandach zebrać jakieś wiadomości o metysie, a teraz używa ich jako broni zemsty za to, że on jeden z nowozaciężnych trzymał ze starymi, jak również i za pośrednie przyczynienie się do przedłużenia wyprawy...
Gdym po dłuższej chwili podniósł głowę, Dick Petersa nie było już przy mnie; usunął się tak cicho, żem ani tego nie zauważył, powiedziawszy mi co pragnął powiedzieć i upewniwszy się zarazem, że nie ja zdradziłem jego tajemnicę.
Godzina była już późna, gdym zeszedł na dół trawiony niepokojem, zmęczony moralnie i fizycznie. Bez zwłoki udałem się na spoczynek. Wkrótce cisza zaległa wśród obozu. Po zwykłem sprawdzeniu że wszystko było w porządku, zasnął też Len Guy i porucznik. Jeden tylko Peters czuwał przy łodzi.
Nazajutrz 31 stycznia wstawszy wcześnie, rozsunąłem płótno namiotu.
— Jakaż nowa przykrość! W około mgła nieprzejrzana. Nie taka, którą promienie słońca rozproszą, ale mgła właściwa stronom północnym: wilgotna, biała, ciężka, niby rozrzucone w powietrzu kłęby waty... Przy znacznem obniżeniu temperatury, mgła owa mogła być łatwo zwiastunem zimy podbiegunowej.
— Ot, nowe niepowodzenie — rzekł bosman — gdybyśmy teraz płynęli w pobliżu ziemi, nie dojrzelibyśmy jej pewno, boć nie rozróżni oko nic na parę kroków przed sobą.
— Ale płyniemy? — zapytałem.
— A jakże, płyniemy i to znacznie szybciej niż poprzednio... robimy pewno teraz do 4 mil na godzinę.
— Co o tem myślisz, Hurliguerly?
— Zdaje mi się, wnosząc z tak gwałtownego prądu, że jesteśmy na morzu ścieśnionem; i nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby ziemia była od nas niedaleko z obu stron.
— Co znaczy, że ta szeroka cieśnina rozdziela ląd u samego bieguna.
— Tak właśnie! I kapitan jest tegoż zdania.
— A czy nie ma zamiaru zbliżenia się do jednego lub drugiego brzegu?
— Co też pan myśli! Narażać tę jedyną łódź na zatracenie! — zawołał bosman pełen oburzenia — boć jasnem jest, żebyśmy już jej nigdy nie ujrzeli. Nie możemy przecież zarzucić kotwicy na jak długo nam się spodoba i czekać. Ba! gdybyśmy tak mieli nasz Halbran, byłoby całkiem co innego!
Niestety, nie mieliśmy już Halbranu!...
Mimo trudności, jaką przedstawiało wdrapanie się na lodowiec, zwłaszcza przy tej mgle na wpół skoncentrowanej, doszedłem wszakże na szczyt, w nadziei że może stamtąd zdołam dopatrzeć ląd z prawej lub lewej strony. Próżno jednak wysilałem się przebić wzrokiem ołowianą, zda się przestrzeń, i chociaż silny północny wiatr rozpędził nieco tumany mgły, nowe napływały ciągle na ich miejsce, pchane widocznie tym nadzwyczajnym prądem powietrza, równającym się sile prądu wody, która unosiła nas z taką szybkością, iż czułem drżenie lodowca w ruchu.
Czy owa mgła, czy też ten ruch pospieszny oddziałały na mnie, czy też obie te przyczyny razem — dość, że popadłem zwolna w jakiś stan na wpół tylko przytomny, a dziwne jakieś złudzenia i halucynacye owładnęły mym umysłem. Bezwątpienia był to stan podobny temu, jakiemu uległ niegdyś Artur Prym w swej łodzi. I zdawało mi się, że on i ja to jedno, że widzę wszystko co on opisywał, doznając tych samych wrażeń. Nieprzejrzana mgła była ową zasłoną, którą rozdzierały miejscami świetlane błyski idące od wschodu do zachodu. Szukałem owych ogni palących się w głębi oceanu, podczas gdy spienione, białawe strumienie wodospadu zlewającego się z jakichś niebotycznych wyżyn, ukazywały w swych przerwach fantastyczne krajobrazy, niby złudne fata morgana. I poddając się wrażeniu, czekałem tylko ukazania się osobliwej postaci białego olbrzyma stron podbiegunowych.
Nareszcie czując że przytomność odbiega mię zupełnie, ostatnim wysiłkiem woli opanowałem stan ten dziwny i przykry zarazem, i mimo jakiejś bezwładności, jakiegoś odrętwienia nerwów, zeszedłem powoli do obozowiska.
W ciągu reszty dnia nie zaszła żadna zmiana, zasłona z mgły nie uchyliła się ani na chwilę, i gdyby teraz lodowiec, co być łatwo mogło, mijał punkt bieguna południowego, my mogliśmy nie wiedzieć o tem nic zgoła.[1]





Wpośród mgły.


— A więc panie Jeorling — zagadnął mię nazajutrz Hurliguerly — trzeba nam już stanowczo przywdziać żałobę.
— Z jakiej racyi, bosmanie?
— A no, biegun południowy już za nami, a my nie widzieliśmy go nawet z daleka. Cóż pan chcesz, wiatr dął na tę lampę, która przygasła właśnie w chwili, gdyśmy koło niego przepływali. Teraz możemy już być o jakie 20 mil od tego punktu.
— Szkoda wielka!... Nie tak prędko sądzę, przedstawi się ludziom raz drugi równa sposobność.
— I ja tak myślę! Wyprawa tutaj, to nie zabawka. A jak ten nasz lodowy wehikuł pędzi szybko, niech go dyabIi!... Ha, cóż robić, wyprawa chybiona, a niema się co namyślać i wałęsać się tu dłużej, bo patrzeć tylko jak ukaże się pani zima ze swym czerwonym nosem i odmrożonemi policzkami i rękami. Oj, oj! próżne koszta i trudy! Ani kapitan Len Guy nie odnalazł swego brata, ani my naszych ziomków, ani nawet Peters swego biednego Pryma!
Niestety, takie rzeczywiście było krótkie zestawienie naszych przepadłych nadziei, naszych ciężkich zawodów. A do tego jeszcze Halbran stracony na zawsze... śmierć dziewięciu ludzi i wszystkie nieznane, a oczekujące nas bezwątpienia ciężkie i bolesne przejścia! Nie było jednak rady, trzeba było się poddać się z całą rezygnacyą losowi. I jeżeli już, teraz począwszy od bieguna, nie płynęliśmy ku Południowi lecz ku Północy, jeżeli nie zmierzaliśmy z powrotem na Atlantyk, lecz ku wodom Oceanu Spokojnego, jeżeli nie Falklandy, Sandwich lub Kerguellen, ale ziemie Australii lub Nowej Zelandyi miały nas teraz przyjąć jako rozbitków, patrzyliśmy już na to spokojnie, byle tylko dalej, pospiesznie dalej...
Ponieważ gęste mgły nie ustąpiły ani na chwilę przez długie jak wieczność dni 2-go, 3-go i 4-go lutego, niemożebnem też było określić zmianę naszego położenia. Len Guy wszakże z Jem Westem przypuszczali, iż po ominięciu bieguna posunęliśmy się już o jakie 250 mil naprzód w kierunku południowym.
Siła prądu zdawała się nie zmniejszać wcale, co nas upewniało, że zostajemy ciągle jeszcze między dwoma obszernemi lądami.
— Jesteśmy bezradni w tem położeniu — rzekł do mnie w czasie dłuższej rozmowy kapitan — trudno określić nawet w przypuszczeniu, gdzie się obecnie znajdujemy, ta nieustanna mgła działa przygnębiająco. Żadnych pomiarów powziąść niepodobna i to w chwili, gdy słońce może niezadługo ukryje się na całe miesiące zimowe.
— Gdyby więc spróbować, na łodzi... — zacząłem nieśmiało.
— Nie możebne panie, nie możebne, ja sam nie popełniłbym takiego szaleństwa, nie mówiąc już o tem co powie załoga...
— Gdyby jednak brat pański, gdyby nasi ziomkowie znajdowali się na tej ziemi! — chciałem zawołać, lecz powstrzymałem się w porę, by nie rozdrażnić serca biednego kapitana, który przecież sam myślał o tem. A jeśli zaniechał prób, to widocznie uważał ją za próżną i zbyt ryzykowną. Być może też, iż pocieszał się myślą, że ten sam prąd wody, ten sam powiew wiatru, który nam służył bez zmiany od wyspy Tsalal, poniósł tak samo i łódź Wiliama Guy, tak że przebywszy w dość wczesnej jeszcze porze lodowe zapory, biedacy ci znaleźli ratunek na jakim rybacki statku lub u którego z lądów Oczywiście, aby przyjąć możebność takiego ułożenia się warunków, potrzeba było wiele dobrej wiary, za wiele może nawet.
To też kapitan nie wypowiadał tych myśli, lękając się zapewne wystawienia ich pod krytykę drugich, bo niechętnie wyjaśniamy szalone czasem złudzenia, które nam osładzają gorycz obecnej chwili.
Naturalnie polegający jedynie na poważnych obliczeniach, Jem West dalekim był od podobnych nadziei, nawet bosman wstrząsnął głową, mówiąc:
— Wszystko jest możebne, albo raczej wszystkiego można się spodziewać, to wszakże wydaje mi się już nazbyt nieprawdopodobnem...
W ciągu tych trzech dni nie spotkałem ani razu Petersa. Nieszczęśliwy trzymał się jeszcze więcej zdala, jeszcze staranniej unikał zetknięcia się z ludźmi, odkąd powziął podejrzenie, że tajemnica jego znaną jest załodze — podejrzenie niestety uzasadnione.
Nie umiem wypowiedziać, jak przykre, jak nieznośne stały się nam w końcu owe dnie mgły nieustannej. Zdawało się, że życie zamiera zwolna w piersi naszej. W tym szarym półmroku, w którem światło latarni okrętowej świeciło jak kaganek, niewiadomo było czem zająć myśli, czem wypełnić czas. A owa nieświadomość gdzie zdążamy, ów lęk straszny ogarniający nas mimowoli na wspomnienie co dalej będzie, nie dawał mi chwili spokoju.
Tymczasem silny z początku wiatr ucichł tak zupełnie, że nie poruszał nawet światłem zapalonej pochodni, i ciszę bezmierną, jaka nas otoczyła, przerywały tylko krzyki i krakania ptaków, których w górze nie mogliśmy dojrzeć, a których głos słabo tylko przedzierał się przez zgęszczone wilgocią powietrze.
Spodziewając się, że może w górze mgła rozwiała się już nieco, wdrapał się znów bosman na szczyt lodowca. O mało wszakże nie przypłacił tego swem życiem, bo w owem półmroku olbrzymi jakiś okaz petrela uderzył go w locie skrzydłem z taką siłą, że go przewrócił.
— Przebrzydłe zwierzę! — opowiadał mi później mój gaduła — anim się opatrzył, gdy runąłem na wznak jak kłoda; ledwie zdążyłem uchwycić się sopli lodowych, ale pan wie, lód usuwa się z pod rąk niby woda... Próżno jednak wymyślałem, wołając: „A ty szaleńcze, ty przeklęty ptaku, nie możesz to patrzeć przed siebie” !... Poleciał dalej, mówię panu, nie myśląc mię nawet przepraszać, chociaż nie wiele brakowało, bym się nie stoczył aż tam, do morza.
W poobiedniej porze dnia tego, ucho moje pochwyciło dziwne jakieś głosy, niby ryk gromady osłów, a jak powiedział Hurliguerly, musiały to być pingwiny w wielkiej ilości. Otóż, ponieważ owe ptaki tak pospolite w stronach podbiegunowych, wylatują rzadko na pełne morze i trzymają się głównie wybrzeży, przyjąłem z radością domysł, że musieliśmy znacznie zbliżyć się do lądu. Nie chcąc jednak łudzić się próżną nadzieją, zapytałem Len Guya co o tem sądzi.
— Sądzę to samo co i pan, panie Jeorling — odpowiedział kapitan — od czasu bowiem jak zostajemy w tych stronach, nie widzieliśmy ani jednego z tych ptaków, bądź na naszym lodowcu, bądź też na innym. Teraz zaś musi ich być tam liczba wielka, wnosząc z siły ich głosu, a skądżeby przyszły jeżeli nie z pobliskiej ziemi? Nadto zauważyliśmy jeszcze z porucznikiem coś, co jak się zdaje uszło uwagi pańskiej.
— Co takiego?
— Posłuchaj pan tylko uważniej. W tym ogłuszającem ryku pingwinów, wyróżnić jednak można żałosne głosy, do beczenia podobne.
— Rzeczywiście — rzekłem po chwili pilnego nadsłuchiwania — tam muszą być foki i cielęta morskie, bo tylko im właściwe jest takie beczenie.
— Stąd wniosek — rzekł kapitan — że zarówno owe ptaki jak zwierzęta, muszą być bardzo liczne na ziemiach ku którym nas prąd unosi.
— Co za fatalność — zawołałem — iż ta wstrętna mgła ciągle nas jeszcze otacza tak, że nie można nic widzieć dokoła.
— I że nie pozwala nam zejść nawet do podnóża lodowca — wtrącił Len Guy — tam bowiem moglibyśmy przynajmniej przekonać się, czy woda unosi dużo piany, co byłoby bardzo ważną wskazówką. Masz pan racyę, mgła ta jest dla nas fatalną!
— Czy jednak nie wypada sprobować zesunąć się na dół? — zapytałem.
— Nie mogę na to pozwolić, byłoby to nazbyt ryzykowno dla każdego: surowo nawet zabraniam wydalać się komubądź z obozowiska. Zresztą, jeżeli ziemia jest już w pobliżu, kto wie czy lodowiec nie zatrzyma się u jej brzegów.
— A jeżeliby się nie zatrzymał?...
— Musimy się zgodzić z tem, co będzie...
— Ale od czegoż mamy łódź! — pomyślałem. Kapitan jednak wolał czekać i kto wie czy w warunkach, w jakich zostawaliśmy, nie było to roztropniejszą rzeczą.
Tymczasem mgła zamiast się rozrzedzać, stawała się jeszcze gęstszą pod wieczór dnia tego. Od piątej godziny było już wprost niemożliwe rozróżnić najbliższe nawet przedmioty i aby się przekonać że ktoś stał w pobliżu, musiałem dotknąć go ręką. Światło też latarni ledwie jaśniejszym nieco odróżniało się punktem, i jakkolwiek słońce nie schodziło jeszcze z horyzontu, byliśmy pogrążeni w ciemności równającej się nocy. Nawet głos ginął tłumiony gęstością powietrza. Doszło wreszcie do tego, że każde poruszenie wymagało pewnego wysiłku, jakby otaczająca nas atmosfera przechodziła zwolna w stan stały.
Czy szczególne to zjawisko nie miało jakiego wpływu na igłę magnesową, trudno nam było sprawdzić, gdyż od chwili przepłynięcia bieguna magnetycznego, igła bussoli w bezustannym była ruchu...
Chcąc się upewnić iż nikogo z nas nie brakło w obozie, kazał kapitan bosmanowi wywołać każdego po imieniu. Wszyscy odpowiedzieli prócz metysa. Hurliguerly powtórzył głośniej jego imię, i czekał chwilę. Peters jednak nie ukazał się, ani odezwał; czyby pilnował jeszcze łodzi? Ale zważywszy warunki obecne, byłoby to już zupełnie zbytecznem.
— Czy nikt nie widział Petersa w ciągu dnia? — zapytał Len Guy.
— Nikt — odpowiedział bosman.
— Nie był na obiedzie?
— Nie był, jakkolwiek zapasy które zabrał, musiały się już wyczerpać.
— Może go jakie nieszczęście spotkało?
— Próżna obawa, kapitanie! Peters jest tutaj w swoim żywiole, więcej może niż niedźwiedź polarny. Raz już umiał sobie radzić, poradzi sobie i teraz!
Udaliśmy się do namiotów. Brak tlenu w powietrzu najprzykrzej dawał się nam uczuć. Nikt nie mógł doleżeć na posłaniu, dusząc się nieledwie; przepędziliśmy wszyscy całą noc bezsennie i wczesnym już rankiem każdy spieszył na taras by odetchnąć nieco swobodniej.
Mimo wszakże, iż pozornie żadna meteorologiczna nie nastąpiła zmiana, słupek rtęci w barometrze podniósł się tak znacznie, jak nie stał dotąd od czasu przejścia koła biegunowego. Po paru godzinach dopiero uczuliśmy dość silny podmuch wiatru. Był to już wiatr południowy teraz, odkąd zostawaliśmy po drugiej stronie bieguna. Aż wreszcie około godziny 9-tej, szczyt lodowca począł usuwać swój mglisty kaptur, i bodaj różdżka czarodziejska nie dokonałaby szybszej zmiany, nad tę której byliśmy świadkami, ku wielkiej naszej radości. Bo oto w jednej chwili mgły ustąpiły zupełnie, zabłysło słońce na pogodnem niebie i również piękne morze ujrzeliśmy dokoła.
Lodowiec nasz wśród nieco spienionych fali posuwał się ze zdwojoną siłą, gnany wiatrem i pchany równocześnie prądem, a szedł tak lekko, jakby się ścigał dla zabawki z nieprzeliczoną ilością innych, płynących około nas w kierunku północno-wschodnim.
— Ziemia! — rozległ się głos Petersa, który stojąc na samym wierzchołku, wskazywał ręką ku Północy.
Metys nie omylił się. Tym razem była to ziemia na pewno. Ciemne jej linie rysowały się wyraźnie o kilka mil zaledwie.
Bez straty chwili, kapitan wraz z porucznikiem zabrali się do pomiarów, które wykazały iż byliśmy na 86° 12 szerokości, a 114° 17’ długości wschodniej. Od bieguna zatem oddzielało nas już prawie cztery stopnie, a z długości zachodniej, której żaglowiec trzymał się stale, jako drogi wskazanej przez Wiliama Guy, zeszliśmy na długość wschodnią.





Założenie obozu.

W parę godzin później byliśmy od lądu o milę zaledwie. Czy jednak prąd nie poniesie nas dalej, oto pytanie, na które pragnąłem jak najprędszą znaleźć odpowiedź, jakkolwiek wyznaję, iż sam już nie wiedziałem co byłoby lepsze: zatrzymać się tu, lub płynąć dalej. Gdym w tej kwestyi rozmawiał z kapitanem, nadszedł Jem West i przerywając nam rozmowę, rzekł:
— Powiedzcie mi, proszę, na co się zdało rozprawiać o tem?
— Masz racyę, Jem, na co się zdało, nasza wola nic tu nie znaczy.
— Tak jest — odparłem — niemniej jednak nasuwa się pytanie, które z tych dwóch wypadków byłoby dla nas lepsze.
— Pozostać na lodowcu — rzekł krótko porucznik.
rzeczywiście, bo opuścić lodowiec, równało się konieczności odbycia dalszej podróży łodzią. Gdy wszakże jedenastu zaledwie mogła ona pomieścić, reszta byłaby skazaną na niezawodną śmierć z zimna lub głodu. Wprawdzie i lodowiec małą przedstawiał pewność dowiezienia nas szczęśliwie za koło biegunowe, bo czyż nic groziło mu każdej chwili nowe przekoziołkowanie, czy to w skutek zetknięcia się z inną górą lodową, czy w następstwie burz, które z nadejściem pory zimowej szaleć będą na morzu?... Ale jak powiedział porucznik: na co się zdało dysputować w tej kwestyi...
Po obiedzie, gdy cała załoga bez wyjątku weszła na najwyższy punkt lodowca, Dick Peters, który tam stał dotychczas, usunął się spiesznie drugą stroną, unikając spotkania.
Ziemia rozkładająca się przed naszemi oczami, przedstawiała obszar gubiący się w stronie wschodniej, aż pod linią horyzontu. Powierzchnię jej przerzynały znaczne wyniosłości, wybrzeże zaś w głębokie poszarpane zatoki, kończyło się w stronie zachodniej długim, ostrym przylądkiem.
Podzieleni na gromadki ludzie nasi, rozprawiali z wielkiem ożywieniem, gdy kapitan, porucznik, bosman i ja, stojąc nieco dalej czyniliśmy sobie wzajemnie uwagi.
— Nie zdaje mi się, aby ta ziemia mogła być zamieszkałą — mówił kapitan. — Pustka tu zupelna, brak nawet wszelkiej roślinności. Jakże daleko tu do tego, czem była Tsalal wówczas gdy Orion zbliżył się do niej.
— Pusty i smutny rzeczywiście jest jej widok z tego punktu, a jednak czy nie masz kapitanie zamiaru podpłynąć do niej?...
— Łodzią?...
— Tak, jeżeli prąd unosić będzie dalej nasz lodowiec.
— Każda godzina czasu nieocenionej jest wagi, lodowiec nie będzie na nas czekał.
— Byłoby największą niedorzecznością rozdzielać się — wtrącił porucznik.
— Przyznaję to, a jednak myśl że oddalamy się od tego lądu, nie zbadawszy go, sprawia mi najwyższą przykrość. Któż bowiem zapewnić może, iż brat pański, że jego towarzysze nie zawinęli tu na swej łodzi...
Za całą odpowiedź Len Guy potrząsnął smutnie głową, bo widok tego wybrzeża pustego, tej ziemi czarnej, pozbawionej wszelkiego życia, nie wzbudzał nadziei, aby rozbitki z Oriona zdołali tam wyżyć od kilku miesięcy. Mimo tego jednak, z rozkazu kapitana zatknięto na szczycie lodowca flagę brytańską, aby ją Wiliam Guy mógł dostrzedz, gdyby był na tej ziemi.
— Cierpliwości, jeszcze pół godzinki! — rzekł Jem West po dłuższej chwili bacznej obserwacyi — zdaje mi się, iż lodowiec zwalniając biegu, kieruje się ku wybrzeżom; wpływa na to bezwątpienia rodzaj wiru, jaki w tem miejscu jest widoczny.
Przypuszczenie porucznika stało się niebawem tem pewniejsze, iż kilka gór, wyprzedzających naszą, osiadło już u stromych, poszarpanych brzegów lądu. Wreszcie o 5-ej godzinie po południu stanęliśmy nieruchomo w głębokiej zatoce, której północna część ostrym cyplem wybiegała na morze. O strome jej brzegi oparł się silnie nasz lodowiec.
— Ziemia! ziemia! — zagrzmiał okrzyk załogi, z której wielu schodziło już na dół góry lodowej.
— Czekać rozkazu! — zakomenderował Jem West.
W pierwszej chwili widocznem było pewne wahanie, mianowicie u Hearna i jego ziomków; niebawem wszakże, uznając zapewne konieczność poddania się rozkazowi, stanęli w porządku naprzeciw kapitana.
Ponieważ lodowiec przytykał jedną stroną bezpośrednio do brzegu, nie potrzebowaliśmy spuszczać łodzi.
Len Guy, bosman i ja, stanęliśmy pierwsi na tej ziemi, której bezwątpienia nie dotknęła dotąd stopa ludzka, a której wulkaniczny grunt pokrywały kamienie, odłamy lawy i czarny popiół. Dalej nieco od wybrzeży ciągnęły się pasma wzgórz, a nawet gór dość wyniosłych.
Postanowiono przedewszystkiem dojść do najbliższych, by z pewnej w yniosłości rozejrzeć się po okolicy. Godzinę całą zabrało nam to przejście po gruncie nierównym, twardym, ogołoconym z najdrobniejszego nawet objawu życia roślinnego. Zrozumieliśmy też odrazu, iż w podobnych warunkach nie mógłby wyżyć dłuższy przeciąg czasu, człowiek żaden. Jedyne istoty czujące się tu swobodne, owe nieprzeliczone zastępy ptactwa oraz wielka ilość fok i cieląt morskich, nie trwożyły się bynajmniej naszem przybyciem. Widocznie człowiek, król stworzenia, był im dotychczas nieznany, i wyobrażam sobie iż patrzyły na nas, jak na pokrewny sobie gatunek.
Dostawszy się na szczyt wzgórza, objęliśmy wzrokiem widnokrąg na przeszło 30 mil. Za nami rozkładała się szeroka przestrzeń wodna, unosząca liczne lodowce; na zachód obszar ziemi ciągnął się w dal nieskończoną, wschodnie zaś wybrzeże oblewało znów morze bezmiernie daleko. Czy byliśmy na wyspie, czy też na większym lądzie antarktyku, trudno nam było orzec. Gdy wszakże Len Guy popatrzył czas jakiś przez swą lunetę i następnie nam ją podał, zgodziliśmy się na jedno, iż w dali zarysowują się kontury drugiego lądu.
— Bodaj nie omyliły nasze przypuszczenia, że prąd unosił nas ku cieśninie — rzekł Len Guy.
— Gdybyśmy teraz mieli nasz Halbran! — zawołał HurIiguerly.
— Tak, bezwątpienia — pomyślałem — na żaglowcu naszym, a nawet na owej górze lodowej, która nas tu przyniosła, moglibyśmy przebyć setki mil jeszcze, tam, tam, aż za koło biegunowe! Jakże jednak odważyć się słabą łodzią na tak daleką, tak niebezpieczną podróż? A nadto owe nieuniknione rozdzielenie!
Ale na cóż przydały się żale i rozpacze? Konieczność twardą swą dłonią zmuszała nas do przyjęcia wszystkiego z męstwem i rezygnacyą. Pozostawało nam jedynie urządzić się, o ile możności, na tym pustym lądzie, i zabezpieczyć od zimna.
W powrotnej drodze upatrzyliśmy z bosmanem kilka obszernych jaskiń w nadbrzeżnych skałach granitowych, zdolnych pomieścić nas wszystkich wraz z ocalonym ładunkiem Halbranu. Tum więc, aż do jakiegoś czasu, postanowił kapitan przenieść się z lodowca, na którym noc ostatnią mieliśmy jeszcze przepędzić. Po wezwaniu bosmana stawiła się cała załoga, prócz Petersa; wiedzieliśmy wszakże, iż nie zawiedzie on nigdy naszego zaufania, że w każdym razie liczyć na niego możemy.
Gdy wszyscy stanęli w porządku, Len Guy przemówił ze spokojem i wielką godnością, odpowiadającą ważności położenia. Przedewszystkiem przedstawił jako konieczność — przeniesienie się na ląd i bezpieczne umieszczenie żywności, która mogła starczyć na kilkanaście miesięcy. Dzięki więc temu, głód nie groził nikomu, również węgla nie powinno zabraknąć do sporządzenia codzień ciepłego pożywienia. Co się zaś tyczy łodzi, kapitan uważał ją za własność ogólną. Czy wszakże będzie ona zaraz, czy później użytą, mimo nalegań Hearna i jego towarzyszy, nie chciał wypowiedzieć od razu swego zdania — zostawiając sobie kilka dni namysłu. To tylko oświadczył stanowczo, że ani on, ani porucznik, ani bosman, ani wreszcie ja — nie chcemy korzystać z żadnych przywilejów. Wszyscy na równych prawach godzą się na losowanie w tem przekonaniu, że ci, którzy odpłyną pierwsi i szczęśliwie dostaną się za koło biegunowe, nie zaniedbają pozostałym nadesłać pomocy.
Mowa kapitana, jak już powiedziałem, miała tyle szczerości i tyle powagi, iż nikt nie śmiał słowem jednem przerywać mu lub przeczyć, i sam przyznać muszę: Len Guy rósł w miarę trudności położenia.
Nazajutrz zabraliśmy się najpierw do spuszczenia łodzi, która z całym swym przyborem do żeglugi przedstawiała się świetnie i w najlepszym stanie. Umieszczono ją w oddzielnej małej grocie pod opieką Petersa, pracującego z nami od samego rana.
Wszelkie zapasy żywności, baryłki z winem i wódką, oraz skrzynie z odzieniem, wreszcie wszystko co ocalało z Halbranu, jak: materace, łóżka, ławki, stoły i szafy, przenieśliśmy do dwóch sąsiednich sobie grot, z których jedna służyć miała za magazyn, druga za wielką wspólną sypialnię. Tutaj też stanęła żelazna kuchnia, aby ciepło palącego się w niej węgla zużytkować na ogrzanie mieszkania.
Położenie groty było wyjątkowo szczęśliwe. Przytulona do wyższych skał, mały dawała dostęp wichrom ciągnącym od morza — i gdy spód jej suchy wypełniał czarny piasek, nieopodal płynący strumień dostarczać miał potrzebną nam ilość wody słodkiej.
Przez całe trzy dni, aż do wieczora 10-go lutego, pracowaliśmy wszyscy bez wytchnienia około nowego urządzenia, i przyznać muszę, iż cała załoga zachowywała się w tym czasie wzorowo.
Bądź jak bądź jednak, nie można już było odkładać dalej postanowienia odnośnie do użycia łodzi, bowiem jeszcze miesiąc lub sześć tygodni najwięcej przeciągnie się pora łowów na wieloryby — poczem opustoszeją zupełnie południowe strony Oceanów. A przypuszczając szczęśliwe przejście zapory i koła biegunowego, nie możebnem już było, aby łódź nasza wyszła zwycięzko z burz oceanu Spokojnego i dopłynęła do Australii lub Nowej Zelandyi, gdyby nie znalazła wcześniej przytułku właśnie na którym z okrętów. Jeszcze więc tegoż wieczora oznajmił kapitan zgromadzonej załodze, że nazajutrz weźmie tę kwestyę pod rozwagę i stanowczą da decyzyę.
Była już późna godzina wieczoru. Chylące się ku linii horyzontu słońce, rzucając ukośne swe promienie, zostawiało nas w nieokreślonym półmroku. Nie zdejmując odzienia, rzuciłem się zmęczony na posłanie, i spałem już kilka godzin zapewne, gdy gwałtowne krzyki obudziły mię nagle.
Wybiegłem spiesznie przed grotę; kapitan i porucznik znaleźli się tam również.
— Łódź! łódź! — zawołał Jem West, wskazując ku morzu.
Rzeczywiście łódź nasza była już na wodzie — trzech ludzi siedziało w niej — obok widniały skrzynie z żywnością i baryłki z wódką, skradzione z magazynu. Nieopodal groty tymczasem dziesięciu Falklandczyków mocowało się z Petersem, usiłując go ubezwładnić. Hearne był między nimi; Marcin Holt stał jako niemy świadek.
Przewaga była po stronie przeciwnej, to też Len Guy i Jem West wrócili co prędzej po broń, która jedna mogła tu coś znaczyć. Właśnie i ja chciałem uczynić to samo, gdy stanąłem jak wryty pod wrażeniem tego, co posłyszałem. Była to chwila, gdy broniący się długo Peters, legł wreszcie pod przemocą nacierających, a Marcin Holt, widocznie pod wpływem wdzięczności za uratowane życie, chciał go wziąć w swoją obronę.
— Zostaw go — krzyknął Hearne — zostaw! On jest zabójcą twego brata!
— Zabójcą mego brata? — zawołał Holt.
— Tak, twego brata na Grampiusie!
— On go zabił?... On — Dick Peters?...
— Zabił go — i pożarł! Rozumiesz, on pożarł twego brata — ryczał nieludzkim głosem Hearne, i gdy Holt stanął osłupiały, Hearne skinął na swoich, którzy porwali go, ciągnąc ku łodzi. W jednem mgnieniu oka byli już wszyscy daleko. Lecz w tejże samej chwili powstał znów Peters, jak lew rzucił się za uciekającymi i pochwycił ostatniego, gdy tenże gotował się przebyć wpław przestrzeń wodną, dzielącą go już od łodzi.
Ująwszy go jedną ręką, wywinął nim młynka w powietrzu i uderzył o skałę z taką siłą, że rozprysła się czaszka nieszczęsnemu. W odpowiedzi na to Hearn dał ognia z rewolweru i metys raniony, czy kontuzyowany, padł na ziemię.
Całe to zajście nie trwało dłużej nad minutę, gdy więc kapitan i porucznik wyszli z pieczary, a wraz z nimi bosman, Hardie, Francis i Stern, łódź unoszona odpływem fali, była już o cały siąg na morzu. Celny strzał Jem Westa powalił jeszcze jednego w łodzi, kula jednak kapitana, przeznaczona dla Hearna, uwięzła w lodowcu, który właśnie zakrył uciekających. Pobiegliśmy jeszcze na drugą stronę przylądka w nadziei, że może prąd zbliży ich tam do brzegu, ale niestety, byli już w takiej odległości, że nawet próba strzału okazała się zbyteczną. Wkrótce też z rozpiętemi żaglami, pędzona przyjaznym prądem wody i powiewem wiatru, jedyna łódź nasza zniknęła nam całkiem z przed oczu.





Dick Peters na morzu.

Tak więc, kwestya przezimowania została nagle przeciętą. Z 33 ludzi, którzy stanowili załogę Halbranu, gdyśmy opuszczali Falklandy, 23 przybyło na tę ziemię, z tych ubyło jeszcze 14 i to nie wypadkiem, nie kaprysem losu, ale oddzielili się sami, powodowani podłą, nikczemną zdradą. Pozostaliśmy w 9 tylko, a mianowicie: kapitan Len Guy, porucznik Jem West, Hurliguerly, Hardie, Stern, Endirot, Peters i ja. Jakiekolwiek bądź jednak były trudy, jak dokuczliwą srogość zimy, która nas tu obecnie nieodwołalnie czekała, czuliśmy się silni duchem, gotowi do przeniesienia wszystkiego bez szemrania, bez słów rozpaczy.
W milczeniu wracaliśmy już najkrótszą drogą do naszej groty, gdy przypomniałem sobie Petersa, który może otrzymał cięższą ranę i potrzebował doraźnej pomocy.
— Chodźmy odszukać go — wierna to nam dusza, i mimo wszystkiego niepodobna nie uznać jego zalet — rzekł kapitan.
— Boję się — odpowiedziałem — iż nie zechce połączyć się z nami teraz, gdy już wszyscy wiedzą jak wstrętny postępek plami jego przeszłość. Nieszczęśliwy, on nad tem boleje serdecznie, mimo iż mu tłómaczyłem, że gdyby los był jego wybrał, nie zaś Ned Holta, któremu Prym w swych Pamiętnikach dał nazwę Parkera, on Peters, musiałby zginąć tak samo dla utrzymania przy życiu drugich.
— Więc Peters już dawniej zwierzył się z tem panu? — zapytał Len Guy.
— Tak jest, opowiedział mi to jeszcze na Halbranie.
— I pewny jestem, że nie wspomniałeś pan o tem nikomu. Jakimże więc sposobem Hearne zbadał tę tajemnicę?
— Było to i dla mnie zagadką. Zestawiając wszakże wypadki, doszedłem do przekonania, że w chwili gdy Peters chcąc ulżyć wyrzutom sumienia, sam przyszedł powiedzieć mi wszystko, okno w mej kajucie wychodzące na pokład było otwarte. Hearne siedzący tam właśnie przy sterze, musiał podsłuchiwać tak uważnie, iż nie dopilnował nawet swego obowiązku, czem naraziwszy statek na zatonięcie, odsiedzieć musiał zasłużoną karę, wyznaczoną mu przez porucznika.
— Ach, więc to było wtenczas! — zawołał Jem West.
— Bezwątpienia tak być musiało. Posiadłszy zaś już raz tajemnicę metysa, nikczemnik ten chciał ją następnie zużytkować na swą korzyść, jednając sobie przyjaźń Marcina Holta, który mu był niezbędny, jako doskonale obeznany ze sztuką użycia żagli. Bo, że Hearne już od pierwszej katastrofy układał plan wykonanej dzisiaj ucieczki, o tem również nie wątpię.
Rozmawiając tak doszliśmy do wybrzeża: metys siedział nieruchomo wsparty o lodowiec. Skoro nas jednak zobaczył, zerwał się szybko w zamiarze ukrycia się, lecz Hurliguerly i Francis przemówili do niego serdecznie, a kapitan przyjaźnie podał mu rękę, dopytując o postrzał. Metys stał chwilę zakłopotany, nie śmiał przyjąć ręki, lecz w milczeniu przyłączył się do naszej gromadki.
Odtąd nie było już wzmianki między nami o zajściach na Grampiusie. Szczęściem postrzał w lewe ramię nie był niebezpieczny, kula przeszła na wylot przez mięśnie, nie naruszając kości. Po zatamowaniu ubiegu krwi i obandażowaniu żaglowem płótnem, w zdrowem tem ciele rana tak prędko się zagoiła, że w parę dni, jakby nigdy nic, pracował znów Peters jak dawniej za czterech. A pracy tej nie brakło. Zima, sroga zima antarktyczna nadejść mogła lada chwilę; temperatura obniżała się ciągle, słońce zakreślało maleńkie swe koło już nad samym horyzontem. Trzeba było poczynić różne przygotowania, na tyle długich, ciemnych, mrozem piekących miesięcy.
W około wybrzeża coraz więcej gromadziło się lodowoców, ilość wszakże unoszonych prądem dalej ku Północy, była nieprzeliczoną.
— Wszystko to jest materyał, z którego się buduje zapora lodowa — objaśnił gadatliwy zawsze Hurliguerly — i jeśli ten hultaj Hearne nie zdoła pospieszyć, może już zastać bramy fortecy zamknięte, nie posiadając klucza do ich otworzenia.
— Więc sądzisz, że nasze tu położenie jest lepsze — zauważyłem.
— Nie życzę nikomu nic złego, nawet temu zdrajcy. Może mu też szczęście sprzyjać, choć bardzo o tem wątpię. Pora już jest spóźnioną, a jeśli go lody otoczą, pomyśl pan tylko, jakie straszne czekają ich wszystkich męczarnie... Czyż nam nie bezpieczniej tu na lądzie, gdy mamy jeszcze czem się pożywić i gdzie przed zimnem schronić?...
Hurliguerly miał słuszność; takiego zdania był też Len Guy i Jem West.
Przez następne dnie do 17 lutego, pracując jeszcze nad urządzeniem się w grocie; podjęliśmy też kilka wycieczek w głąb tego lądu antarktycznego, na którym mieliśmy pozostać, Bóg wie jak długo.
Wszędzie ziemia jałowa i twarda, wszędzie pustka zupełna. Niektóre tylko okolice wybrzeży pokryła twarda, kolczasta roślinka, służąca za pożywienie olbrzymim żółwiom, które się tam w wielkiej trzymały liczbie.
Po dość pochyłej spadzistości weszliśmy raz na wysoką, do 800 stóp górę. Z wycieczki tej obiecywaliśmy sobie wiele. Zawód wszakże był zupełny. Jak oko zasięgło, wszędzie te same wzgórza czarne i nagie; nigdzie znaku życia ludzkiego. Innym znów razem w blasku południowego słońca, przekonaliśmy się z pomocą lunety, że niewyraźne owe linie, spostrzeżone już dawniej w stronie wschodniej, zakreślały rzeczywiście wybrzeże dość obszernego lądu. Posiadając łódź, możnaby łatwo podpłynąć do niego; na cóżby się to jednak zdało? Prawdopodobnie i tam pustka zupełna, i tam wyżyćby nie mogli ci, których przybyliśmy szukać w tych stronach. A jednak ziemie te leżały na tejże samej prawie szerokości no Tsalal, która przej zburzeniem tak bogatą była w roślinność, iż mogło żyć na niej tysiące krajowców, a przez 11 lat przebywali bez udręczeń głodu i zbytniego zimna, Wiliam Guy i jego towarzysze.
Dnia tego zaproponował kapitan nadanie nazwy lądowi, na który nas fatalizm losu rzucił. Imię „Halbran Land,” zdało nam się wszystkim najstosowniejsze, ku pamięci straconego naszego żaglowca, a łącząc w myśli dwa pokrewne sobie wypadki, ochrzciliśmy mianem Orion Sund, cieśninę, rozdzielającą owe dwa lądy podbiegunowe.
Ilość wielka ptactwa i zwierząt morskich znajdowanych u wybrzeży, zachęciła nas do łowów. Świeże mięso przysposobione przez Endirota, smakowało nam nieźle, a ponieważ łatwo było pochwycić żywe pingwiny, sporą ich liczbę zamknęliśmy w grocie, przeznaczonej z początku dla łodzi. Tam też złożyliśmy, nie bez trudu przyciągnięte, olbrzymie żółwie, których waga dochodziła kilkuset funtów na sztukę. Zwierzęta te słusznie przez kogoś wielbłądami pustyni zwane, mają w gardzieli swojej worek, w którym zachowują na czas dłuższy sporą ilość wody słodkiej; one same obejść się mogą dłuższy przeciąg czasu bez pożywienia. Mięso ich jest smaczne i posilające.
Nie gardząc też mięsem fok, robiliśmy znaczne zapasy ich tłuszczu — obliczając, że gdy nadejdzie zima i ciemna noc podbiegunowa, materyał ten palny odda nam nieobliczone usługi.
Jakkolwiek bądź przyjmowaliśmy nasz los z rezygnacyą i męstwem, niemniej przeto położenia było okropne. Kto wie czy straszne zimna, o których wyobraźnia słabe zapewne tylko dawała pojęcie, organizm nasz zdoła przetrzymać? Kto wie czy ziemia ta nie będzie wkrótce grobem naszym? A znowu, jeżelibyśmy przeżyli tę porę, jakimże sposobem wrócić do świata? O zbudowaniu łodzi, nie mogło przecież być mowy z braku wszelkiego materyału, a czy tamci którzy odpłynęli, zechcą nam przysłać pomoc a przedewszystkiem czy będą mogli? O dobrych chęciach i pamięci Marcina Holta, nie wątpiłem; on mimowoli dostał się na łódź, on pewno nic chciał nas zdradzić. Ogólnie jednak biorąc warunki, mieliśmy słaby tylko promyk nadziei, by rzeczywiście do płynął szczęśliwie do jakiego lądu.
Rozmowa nasza obracała się przeważnie około tych kwestyi, i przypuszczaliśmy już możność ostatecznej próby przebycia tych przestrzeni na lodowych płaszczyznach, tak zwanych „ice-fields.” Pora jednak ku temu nie nadeszła jeszcze; powierzchnia morza była wolną, mróz nie ściął jej dotychczas.

Aż nagle 19-go lutego zdarzył się wypadek tak
Chodźcie! Chodźcie! prędko... wołał bosman.
nadzwyczajny, że tylko miłosierdziu Opatrzności mogliśmy go zawdzięczyć.

Było jeszcze rano. Endirot przysposabiał nam śniadanie; Hurliguerly wyszedł przed chwilą — metys jak zwykle bardzo wcześnie opuścił grotę. Siedzieliśmy w milczeniu, gdy doszło uszu naszych dalekie nawoływanie. Wybiegliśmy przed grotę. Na wzgórzu wysuniętego przylądka stał bosman.
— Chodźcie prędko! Chodźcie! — wolał, poruszając żywo rękoma.
— Cóż tam widzisz? — zapytał kapitan.
— Łódź!... łódź płynie!...
— Naprawdę! Łódź... tam, tam daleko!... Widzicie ją? — wołałem w najwyższem uniesieniu.
— Może to łódź Halbranu — rzekł Len Guy — może prąd rzuca ją z powrotem.
— Nie, to nie ona! — zaprzeczył stanowczo Jem West. Zarówno kształt jej, jak wielkość, różni ją bardzo od naszej. Niema żagli, nie widzę by kto wiosłował...
— Zdaje się być pustą — potwierdziłem — widocznie fala tylko ją niesie...
— Trzeba jakim bądź sposobem dostać się do niej — zawołał Len Guy — ale ta znaczna odległość... i zdaje się że płynie jeszcze dalej; za chwilę zginie dla nas!... Boże mój, co począć, co począć!...
Nagle bliski plusk wody zwrócił z tę stronę nasze spojrzenia. To Dick Peters zrzuciwszy wierzchnie ubranie, skoczył do morza, kierując się ku łodzi.
Głośny okrzyk wyrwał się z naszych piersi. Metys objął nas przelotnem spojrzeniem i silnym ruchem pchnął się naprzód. Zręczność i siła tego człowieka nie znajdzie równej sobie. Patrząc na jego ruchy pewne i miarowe, nie wątpiłem, że dosięgnąć zdoła łodzi. Jakże jednak sobie powadzi, by ją doprowadzić do brzegu, skoro nie znajdzie w niej wioseł? Przyholować ciężar taki milę przeszło, byłoby niepodobieństwem, nawet dla niego.
— Zejdźmy tam niżej! — rzekł kapitan. — Z łodzi czy bez niej, Peters tam tylko wrócić może.
— Ma już ją! ma! — krzyknął bosman — Brawo Dick, brawo!
Dosięgnąwszy łodzi, metys wzniósł się do połowy ciała, silną ręką uchwycił za krawędź, przechylił ją znacznie ku sobie, tak, iż sądziłem że się przewróci, gdy on leciuchno jak akrobata wciągnął się do jej głębi, poczem siadł, by zaczerpnąć powietrza.
Nagle krzyknął dziwnym głosem i pochylił się na dłuższą chwilę.
— Cóż on tam znalazł? — pytaliśmy jeden drugiego.
— Niezawodnie ucieszył się wiosłem — objaśnił Hurliguerly — bo oto bierze je do ręki i z całych sił pracuje. Dzielny, dzielny Dick!
— Spieszmy tam niżej! — zawołał znów Len Guy — podążając szybko po wybrzeżu zasłanem gęsto czarnami odłamami kamieni.
— Przypływ morza dopomaga mu teraz — myślałem, biegnąc za drugimi.
O jakie trzysta sięgów dalej, przy maleńkiej zatoce zatrzymał nas kapitan. Wprost ku nam płynęła łódź. Teraz sama fala niosła ją do brzegu. Już jest blisko nas! Peters pochyla się i unosi bezwładne ciało człowieka.
— Brat mój! Brat! — jęknął strasznym głosem kapitan.
— Żyje!... — upewnił Peters.
W chwilę później Len Guy obejmował swego brata w serdecznym uścisku. Trzech jego towarzyszy leżało jeszcze nieruchomo w łodzi.





Peters uniósł bezwładne ciało człowieka
Historya jedenastu lat.

Przeniesiony do groty Wiliam Guy i trzech marynarzy: Tronkle, Roberts i Coven, wrócili prędko do przytomności. Ciepła porcya bulionu i kieliszek koniaku, pobudziły na nowo do życia ich organizm, wyczerpany jedynie brakiem pożywienia.
Powitanie tak długo rozdzielonych braci, było widokiem do głębi serca wzruszającym, i gdy łzy radości zwilżały oczy nasze, usta szeptały dziękczynną modlitwę do Stwórcy — i nie pytając już co nam przyszłość zachowuje, oddaliśmy się bezpodzielnie obecnej chwili radosnej.
Po pierwszym wybuchu uczuć pragnął Wiliam poznać warunki naszej podróży, aż do tak odległego punktu kuli ziemskiej. Len Guy opowiedział mu wszystku kolejno, począwszy od spotkania lodowca z ciałem Watersona; a więc przybycie nasze do pustej już TsalaI, nadzwyczajną katastrofę z lodowcem, rozbicie i zatonięcie naszego statku, dalsze unoszenie prądem i ostateczną zdradę części załogi już u brzegów Halbran-Landu.
Wracając do sił, Wiliam udzielił nam również szczegółów długich jedenastu lat, przeżytych blisko bieguna.
Gdy więc 8-go lutego 1828 roku, nie posądzając o zdradę Too-Wita, udał się z całą prawie załogą Oriona do osady Klock-Klock na wyspie Tsalal, zostali wszyscy zasypani gruzami sztucznie potworzonych wzgórz, on znalazł się z kilku drugimi jeszcze w miejscu, z którego szczęśliwie zdołał się wydobyć i schronić w jednej z głębokich jam, powstałych zapewne przez wykopanie owych olbrzymich brył steadytowych. Aby ktoś inny jeszcze oprócz nich ocalał, nie przypuszczali nawet, przekonać się zaś o tem nie było możebne, z obawy przed nową napaścią krajowców, jak mu to metys opowiedział. Siedzieli więc tam ukryci, podczas gdy Prym z Petersem znajdowali się po drugiej stronie wąwozu, który przedzielał ten dziwny labirynt tsalalski. Było ich razem siedmiu, a mianowicie: Wiliam Guy, Waterson, Roberts, Coven, Trinkle, oraz zmarli niedawno Forbes i Lexton. Nie śmiejąc się ruszyć, widzieli wszakże wszystko co się dokoła nich działo. Znany więc był im napad krajowców na Oriona, wysiłki obrony tych sześciu, którzy na nim pozostali, wreszcie straszny wybuch prochu i zupełne zniszczenie statku oraz śmierć tysiąca krajowców. Podczas jednak, gdy Prym z Petersem, jak wiemy, zdołali upatrzyć chwilę sposobną do ucieczki, oni nie mogli odważyć się na to, bowiem nazbyt wielki ruch panował nieustannie u najbliższego im wybrzeża. W każdym razie nadzieja, że zdołają prędzej czy później dopaść jakiej łodzi i porzucić tę ziemię, dodawała im siły do zniesienia nad wyraz przykrej chwili obecnej. Żywiąc się bowiem jedynie orzeszkami, rwanemi z pobliskich krzewów, poczęli doświadczać w końcu strasznych boleści; aż najniespodziewaniej położenie ich uległo zupełnej zmianie.
Było to 22-go lutego, gdy głośne okrzyki „tekeli-li” i „lama-lama”, wydawane przez biegnące w najwyższym popłochu tłumy krajowców, zwróciły uwagę ukrytych w czeluści rozbitków. Z początku nie mogli zrozumieć, co było przyczyną tak ogólnego przerażenia, aż wreszcie dojrzeli Sułtana, wiernego psa Pryma, który towarzysząc tu swemu panu, nie został zabity; ale jakże straszny przedstawiał w tej chwili widok! Z najeżoną białą swą sierścią, z ziejącą paszczą, rzucał się w szalonym pędzie ku krajowcom wpół nagim, kąsając i rwąc ich ciało. Niewątpliwą było rzeczą, iż tym razem Sułtan naprawdę dostał napadu wścieklizny. Ubić chore zwierzę nie było przecież rzeczą trudną dla tych ludzi, ale oni w zabobonnym strachu, który podniecała jeszcze biała barwa sierści psa, nie śmieli go dotknąć, a tylko jeden przez drugiego cisnęli się do łodzi, by opuścić bezpowrotnie wyspę. Nie wszyscy wszakże zabrać się mogli. Pozostała ich jeszcze znaczna liczba. Tu rozpoczynają się najokropniejsze sceny, jakich kiedykolwiek oko ludzkie było świadkiem. Bo gdy Sułtan, trawiony swą chorobą, legł wreszcie martwy, udzielony ludziom jad wścieklizny, w okropny sposób począł się u wielu objawiać. Nieszczęśliwi ci w szalonych męczarniach staczali walki między sobą, zaszczepiając w dalszym ciągu zarodek choroby. Trwało to jeszcze dni kilkanaście, a stos kości nieopodal wioski Klock-Klock, który zwrócił tam naszą uwagę, był smutnem cmentarzyskiem ostatnich krajowców na Tsalal.
Teraz Wiliam Guy i jego sześciu towarzyszy, zostawszy panami wyspy, rozpoczęli życie w łatwiejszych warunkach. Aby przedewszystkiem mogli czuwać nad tem, co działo się na morzu, przenieśli się blisko brzegu. Dłuższy też czas spodziewał się Wiliam Guy, że zniknięcie jego nasunie w Anglii myśl podjęcia wyprawy w te strony; że może pospieszą mu z pomocą. Minęła wszakże dość ostra zima, wróciło znów lato, a żaden okręt nie ukazał się na wodach. Powoli też zagospodarowali się dość wygodnie; zgromadziwszy pozostałe zwierzęta i ptaki domowe, nie zapominając o dość licznych jeszcze wówczas żółwiach, dopomagając sobie wreszcie rybołóstwem, nie zaznali głodu. Nieocenionej też wagi stały się dla nich pewno rośliny miejscowe, a mianowicie „Kochlearia”, której własności antiskorbutowe chroniły ich od tej choroby.
Wprawdzie zima nie była tam lekką; obok silnych mrozów, gwałtowne wichry i burze antarktyczne dały by im się boleśniej we znaki, gdyby nie skóry ubitych zwierząt, które im pewną stanowiły ochronę.
Tak mijał rok za rokiem. Nadzieja powrotu poczęła słabnąć. Zbudować łódź podobną do tych, jakich używali krajowcy i puścić się na morze, aby przepłynąć koło biegunowe, byłoby wielkiem szczęściom dla nich — cóż, kiedy oprócz swych kieszonkowych noży, nie posiadali innych narzędzi. Smutna rezygnacyu została im jedynie, szczęśliwym o tyle jeszcze, że wszyscy żyli razem. Aż nagle w miesiącu maju roku zeszłego, ubył im jeden towarzysz. Było to w czasie licznego przypływu lodowców, gdy Waterson wyszedłszy nad morze, dla połowu ryb, nie wrócił więcej. Nie wiedziano co się z nim stało. I czy Waterson wypadkiem czy umyślnie odpłynął na lodowcu, miało na zawsze pozostać dla nas tajemnicą.
Stratę ukochanego towarzysza odczuł głęboko Wiliam Guy. Ale nieszczęście rzadko przychodzi samo. W kilka miesięcy później gwałtowne trzęsienie ziemi zatracając prawie ślad sąsiednich wysp, zburzyło Tsalal i zniszczyło na niej wszelkie życie. Obawa powtórzenia się katastrofy, opanowała rozbitków. To też gdy fala w parę dni później przyniosła pustą łódź krajowców, Wiliam Guy uległ życzeniu pięciu swych towarzyszy i zabrawszy żywności ile tylko było można, wypłynęli na morze. Pora jednak okazała się źle wybraną. Prawdopodobnie w skutek owego trzęsienia, morze było strasznie wzburzone, a silny wiatr północny dął tak, iż oprzeć się mu nie było sposobu. Długie tygodnie płynęli, nie napotkawszy nigdzie lądu, aż wreszcie niedawno wyczerpani, z resztkami już tylko zapasów, dostali się na ziemię leżącą po drugiej stronie cieśniny, nazwanej przez nas Orion-Sund. Grunt tam podobnie jak Halbran-Landu jałowy i pusty, nie przedstawiał oczywiście warunków do życia. Zrozpaczeni wsiedli więc znowu do łodzi. Wkrótce wszakże opuściły ich zupełnie siły; fala niosła ich to w tę, to w inną stronę. Stopniowo tracili przytomność, nie wiedząc nic już co się z niemi dzieje. I w tej to chwili Opatrzność dozwoliła, że bosman spostrzegł ich łódź, a metys zdołał ją doścignąć, aby kochający się bracia odnaleźli się wreszcie na odległym zakątku Halbran-Landu.





Sfinks lodowy.

W dwa dni później, nie pozostał już na owym lądzie antarktycznym ani jeden człowiek z załogi dwóch żaglowców. Bowiem 21 lutego wczesnym rankiem, łódź obciążona trzynastu ludźmi i znacznym zapasem żywności, opuściła niegościnne brzegi Halbran-Landu, kierując się ku Północy.
Skoro tylko minęły pierwsze chwile wzruszeń i radosnego powitania, poczęliśmy naradzać się nad ważną dla nas wszystkich kwestyą powrotu, który wraz z posiadaniem łodzi stał się znów możliwym. A jeśli wracać, to zaraz, bez straty jednej chwili! Jeszcze miesiąc cały mogliśmy liczyć względnej pogody; jeszcze miesiąc nim nadejdą mrozy, bylebyśmy tylko przebyli zaporę, byleby jeszcze zastać rybackie okręty! Wprawdzie nasuwała się poważna myśl, czy nie lepiej już przeczekać do wiosny, gdyśmy się tu urządzili, gdy mamy bezpieczne schronienie w grocie. Bezwątpienia, żegluga wtenczas przedstawiałaby mniej niebezpieczeństwa, ale znowu pobyt tutaj przez tyle ciężkich miesięcy, stał jako straszne widmo przed nami.
Godziliśmy się z losem — powiedziałem dawniej — tak, ale godzenie podobne, zależy od braku wyboru, od twardej konieczności, w której zmienić już nic niepodobna. A teraz gdy mogliśmy wybierać, czyż nie naturalną było rzeczą, że dążyliśmy do powrotu, drogą którą Hearne nas wyprzedził — tylko w warunkach o wiele korzystniejszych dla nas.
Po rozważeniu więc wszelkich „przeciw” i „za”, pozostawiliśmy jeszcze ostatnią decyzyę głosowaniu. Stary już, siwobrody kapitan Oriona był za najspieszniejszym powrotem, również Len Guy i Jem West nie lękali się skutków tej przeprawy; ze zdaniem ich godziłem się chętnie, co też uczynili zresztą wszyscy, prócz jednego bosmana, który stawiał trudności, usiłując tłomaczyć, że ryzykujemy zbyt wiele, porzucając pewne dla niepewnego. Bo trzy do czterech tygodni, to nazbyt mało na przebycie tak wielkiej przestrzeni wodnej, jaka rozkłada się między Halbran-Landem a kołem biegunowem; a czy będzie możebnem nawrócić, gdyby zapora była już zamkniętą, czy łódź nasza wytrzyma siłę przeciwnego prądu, z jakim musielibyśmy wtenczas walczyć? Mimo wszakże tych argumentów, którym przyznawaliśmy bezsprzecznie słuszności wiele, poczciwy bosman, uczyniwszy co mu sumienie kazało, był gotów do tej podróży, choćby tylko dla tego żeśmy jej wszyscy pragnęli.
Połączonemi siłami dokonaliśmy w kilkanaście godzin potrzebnych przygotowań, dla tego też już rano dnia 21-go lutego, jak rzekłem wyżej, mogliśmy opuścić wybrzeże Halbran-Landu, a płynąc zgodnie z wiatrem i prądem, nie dalej jak w poobiednich godzinach, wzrok nasz zaledwie wyróżniał odległe kontury tej ziemi.
Łódź która nas wiozła, była jednym z owych statków, jakiemi krajowcy zwykli się posługiwać do komunikacyi między wyspami. Wiedzieliśmy z opowiadań Pryma, że łodzie ich bywały dwojakiego kształtu: jedne szerokie i płaskie przypominały nasze tratwy, drugie wąskie a długie — podobne do pirogów używanych przez dzikie plemiona wysp oceanu Indyjskiego. Do tych ostatnich właśnie należała nasza, i gdy długość jej wynosiła stóp czternaście, szerokość zaledwie sześć. Przód i tył mocno wzniesione, zabezpieczały od zalania falą, a kilka par wioseł pomagało żegludze. Mimo jednak że krajowcy, nie znając zupełnie użytku i wyrobu żelaza, posługiwali się wyłącznie materyałem roślinnym, statki ich przedstawiały wyjątkową moc i trwałość. Użyte do wiązania łodygi miejscowych roślin, o włóknach wielkiej sprężności, trzymały jak druty miedziane, podczas gdy żywica drzewna którą zalane były szpary, nabierała w zetknięciu z wodą twardości metalicznej.
Wyrznięta w grubych zarysach na przodzie łodzi figura ryby parakutą zwanej, dość pospolitej w tych wodach, podała myśl przezwania tak naszego statku.
Oczywiście, większą część ładunku ocalonego z Halbranu, pozostawiliśmy na opuszczonym lądzie, zabierając ze sobą jedynie najniezbędniejsze rzeczy, obok możliwej ilości pożywienia i napoju. Na jeden tylko zbytek pozwoliliśmy sobie, a mianowicie na maleńki piecyk ustawiony w tylnym końcu łodzi i parę worków węgla do podniecenia ognia, skoroby okazała się potrzeba ciepłego posiłku.
Tak więc, jeśliby nam przyszło ostatecznie wrócić jeszcze na Halbran-Land, nie paliliśmy mostów za sobą. Grota czekała nas zawsze z całem urządzeniem i bogatym jeszcze zapasem pożywienia, które zabezpieczyliśmy wedle możności od wilgoci i zepsucia.
Przed samym odjazdem zatknął bosman chorągiew brytańską na najwyższym szczycie zajmowanych przez nas skał, co zdaleka musiałoby zwrócić uwagę każdego, ktoby przybył w te strony. Czy jednak oprócz naszych dwóch kapitanów odważy się prędko ktoś inny na podobną wyprawę, wątpiłem o tem bardzo.
Załoga „Parakuty”, licząc obydwóch braci Guy’ów, porucznika, bosmana, mnie i reszty marynarzy z Oriona i Halbranu liczyła 13 ludzi.
Trzynastka zatem, owa liczba kabalistyczna! Czy mieliśmy ją uważać jako przepowiednię powodzenia, czy też jako groźbę nowych zawodów?
Umocowaliśmy u Parakuty maszt na jednę trzecią całej jej długości, z rejami zdolnemi unieść dość szeroki żagiel; prócz tego mniejsze nieco płótno, oraz trzy pary wioseł w ruchu, przyspieszały naszą żeglugę. Przez pierwszych też ośm dni płynęliśmy około 30 mil na dobę.
Dotychczas nie opuściliśmy jeszcze cieśniny, trzymając się niezbyt daleko od brzegu, gdyż oba bracia Guy uznali, że dopóki tylko okaże się to możliwem, zawsze bezpieczniej będzie nie odsuwać się zbytnio od lądu, na którym moglibyśmy, w razie potrzeby znaleść punkt oparcia. Chociaż, jakie bezpieczeństwo dałaby nam ta ziemia pusta i jałowa, w przededniu srogiej zimy? Wolałem już wcale nie myśleć o tem.
Dość znaczna ilość płynących wraz z nami lodowców, nie przeszkadzała wprawdzie maleńkiej naszej łodzi, która z łatwością omijała te olbrzymy; widok ich wszakże nasuwał dręczącą myśl, że spieszą one zatarasować bramę, przez którą mieliśmy wrócić z tych sfer bezdennej pustki, do życia, światła i ludzi.
Jedność i zgodne porozumienie wśród załogi, było nam wielką pociechą, tylko Peters przekonany ostatecznie o bezskuteczności swych poszukiwań, nie znalazłszy i na Halbran-Landzie śladu swego ukochanego Pryma, stał się więcej jeszcze niż poprzednio milczący, nawet do mnie nie odzywał się już wcale.
Jak rzekłem, rok 1840 był przestępnym; gdy więc w notatkach mych zapisałem datę 29 lutego, Hurliguerly którego dobry humor nie opuazczał — i teraz oświadczył, że jest to dzień jego urodzin. A ponieważ uroczystość podobna zdarza mu się tylko co cztery lata, wartoby ją uświetnić szklaneczką visky.
Wypiliśmy więc chętnie za zdrowie tego dzielnego człowieka, trochę gadatliwego, lecz wypróbowanej wierności, którego nadto krotochwilność mowy uczyniła nam niejednę przykrą chwilę łatwiejszą do zniesienia.
Poczynione dnia tego wymiary, trudne już bardzo z powodu nadzwyczajnego obniżenia się słońca, wykazały 79° 17' szerokości a 118° 37' długości wschodniej. Oba więc brzegi cieśniny Orion Sund ciągnęły się między 118 i 119 stopniem, podczas gdy 12 już tylko stopni dzieliło Parakutę od koła biegunowego.
Często obaj kapitanowie rozkładali na ławce bardzo jeszcze niedostateczną kartę tych stron świata, a ponieważ Wiliamowi Guy obce były oczywiście ostatnio poczynione odkrycia, mianowicie w wyprawie Kempa i powtórnej Morella, słuchał przeto uważnie opowiadań brata, albo też wspólnie zaznaczali położenie poznanych teraz lądów.
W rozmowach tych, w których naturalnie i ja najczęściej brałem udział, zrobił raz uwagę Len Guy, że zbliżamy się coraz więcej do bieguna magnetycznego ziemi, który jakkolwiek dotychczas przypuszczalnie tylko jest oznaczony, w każdym razie w tych okolicach znajdować się musi. Punkt ten, w którym jak wiadomo schodzą się wszystkie linie południków magnetycznych globu, odpowiada przeciwległemu punktowi bieguna magnetycznego półkuli północnej.
Nie była to wszakże dla nas, jak sądziłem, kwestya doniosłości jakiejkolwiek; natomiast nie uszło naszej uwagi, że Orion Sund począł zwężać się coraz więcej, że wreszcie szerokość jego wynosiła zaledwie około 12 mil morskich, co nam dozwoliło widzieć rownocześnie oba brzegi lądu.
— Choćby po wąskim kanale, dość jeszcze będzie miejsca dla łodzi naszej — rozumował bosman — byleby tylko wyjście nie zamknęło się całkiem.
— Niema obawy o to — odpowiedział Len Guy, — wyjście być musi, ponieważ prąd nie ustaje dążyć w tym kierunku i mojem zdaniem, należy nam trzymać się go stale.
Rzeczywiście, Parakuta nie mogła mieć lepszego nad ów prąd sprzymierzeńca, który wszakże okazałby się niezawodnie wrogim, gdyby nam przyszło walczyć przeciw niemu.
Nasze pomiary dnia 10 marca wykazały przy tej samej długości 76° 13 szerokości, zatem przez owe 20 dni od chwili opuszczenia Halbran Landu, wznieśliśmy się około 600 mil ku Północy, a stosunek ten upoważniał nas do nadziei, że jeżeli nic się nie zmieni, zdołamy jeszcze dość wsześnie przebyć zaporę, by znaleść z tamtej strony rybackie okręty.
Tymczasem nagle przez kilka godzin staliśmy się świadkami zjawiska równie nadzwyczajnego, jak osobliwości któreremi przepełnione są opisy Artura Pryma. Wczasie bowiem śniegowej zamieci, ujrzeliśmy w koło siebie światełka iskier elektrycynych, które z lekkim trzaskiem sypały się zarówno z łodzi i wioseł, jak z każdej części ubrania i ciała naszego przy najmniejszym ruchu. Same nawet spadające szerokie płaty śniegu, zacinając ostro, niby ukłucie igiełek, promieniały jak gwiazdeczki. Morze przytem było tak wzburzone, iż groziło nam kilka razy zalanie falą.
Stopniowo obniżające się słońce, zaledwie trochę tylko wychyliło się za horyzont, rzucając blade, ukośne promienie; niezawodnie gdybyśmy sami nie posuwali się naprzód ku Północy, otoczyłaby nas oddawna ciemność zupełna. Mrok wszakże który rozpostarł się dokoła w połączeniu z gęstą mgłą, zmuszał nas do szczególnej w żegludze uwagi — mianowicie, gdy wypadało omijać lodowce ciągle w znacznej liczbie, gdy tymczasem w stronie południowej zapalała się często na niebie szeroka łuna zorzy polarnej, a temperatura opadając stopniowo zeszła do 5° poniżej zera.
— Jeżeli się spóźnimy do zapory — myślałem często w ponurej zadumie — jakież okropne będzie przezimowanie u stóp tych lodowców! Czyż nie lepiej byłoby już powrócić na Halbran-Land? Ale znowu, czy w tenczas jeszcze Orion Sund będzie równie wolnym jak obecnie?... Wyprzedziwszy nas o całe 12 dni, Hearne i jego towarzysze, może znajdują się już w tej chwili z tamtej strony lodowej fortecy...
Mimo trudności, dla braku światła słonecznego, obaj kapitanowie upatrzywszy chwilę wolniejszą od mgły obliczyli znów, iż znajdujemy się na 75°17' szerokości i 118° długości wschodniej, co nas objaśniło, iż pod datą 12 marca zaledwie 400 mil dzieliło nas od zapory; równocześnie też stwierdziliśmy, że cieśnina zwężona znacznie przy 77-ym równoleżniku, poczęła znowu rozszerzać się tak, iż nie dojrzeliśmy już drugiego brzegu lądu. Okoliczność przeciwna nam bardzo, gdyż równocześnie prąd począł słabnąć — a cóż poczniemy jeśliby w końcu zagubił się całkiem?...
Tejże samej nocy podniosła się znów gęsta mgła przy zupełnem uciszeniu się wiatru. Nie to wszakże mogło nas dziwić lub zbytnio niepokoić; co jednak wydała nam się rzeczą bardzo szczęśliwą, to zdwojony mimo tego bieg naszej łodzi, wyprzedzającej nawet szybkość prądu. Próżno też szukaliśmy wytłomaczenia tego zjawiska, aż gdy nazajutrz około godz. 12-ej mgła poczęła nieco opadać, ujrzeliśmy w zachodniej stronie, w odległości zaledwie półmilowej, jakąś bryłę olbrzymią, wznoszącą się na podstawie nie większej nad 300 stóp obwodu.
Bryła ta, szczególnym swym kształtem przypominała najwyraźniej owe tajemnicze postacie sfinksów z torsem na wpół wzniesionym, z łapami wyciągniętemi naprzód. Postacie zagadkowe, które mitologia grecka stawiała na drodze do Teb.

Byłożby to zwierzę żywe?... Potwór olbrzymi tysiąc razy większy od owych przedpotopowych mastodonów, których odkopywane szczątki zadziwiają dzisiejszą ludzkość?!...
Sfinks lodowy.
W obecnem usposobieniu naszych umysłów, nie dalecy byliśmy od uwierzenia, że potwór ów żywy rzuci się lada chwila na łódź naszą, by ją zmiażdżyć swemi pazurami.

Po pierwszej wszakże chwili niepokoju, zarówno mało rozumnego jak rozumowanego, poznaliśmy iż bryła to ta sama przy której nastąpiła zgubna dla nas katastrofa nadziania na lodowiec Halbranu, sen, w którym ujrzałem potwornego olbrzyma strzegącego tajemnic antarktycznych.
Zaledwie ochłonęliśmy z przykrego wrażenia pierwszej chwili, aż nowe wypadki wywołały nasze ździwienie, przerażenie nawet.
Jeżeli od jakiegoś już czasu Parakuta podążała ze zdwojoną szybkością, teraz siła jej ruchu przechodziła wszelką miarę, a żelazny hak pozostały nam z Halbranu, umocowany przez porucznika na przodzie łodzi, wyprężając coraz więcej trzymającego linki, odskoczył naprzód jakby ciągniony siłą nadzwyczajną. Zdawało się, iż hak ten holuje nas cudownie ku skale.
— Co to jest, co to znaczy? — zawołał Wiliam Guy.
— Przetnij bosmanie linki — przetnij je prędko — krzyknął Jan West, inaczej grozi nam rozbicie.
Hurliguerly spieszy wypełnić rozkaz porucznika. Zaledwie jednak zdążył przeciąć nożem jeden z węzłów, gdy reszta linek pęka, hak wraz z wyrwanym mu gwałtownie nożem, jak wyrzucony z procy kamień dąży ku skalistej masie.
W tejże samej chwili wszystkie przedmioty żelazne złożone na łodzi, jak broń nasza, naczynia kuchenne, piecyk Endirota, nawet noże z kieszeni, lecą w tym samym kierunku, a łódź zwolniwszy nieco w biegu, zatrzymuje się u podnóża skały.
Cóż się dzieje?... Czy znaleźliśmy się w owym świecie cudowności, które przypisywałem jedynie halucynacyom Pryma? Czy też owo zjawisko niepojęte wypływa z przyczyn fizycznych?...
— To nasza łódź — to łódź Halbranu!... — woła Hurliguerly.
Tak rzeczywiście, była to łódź skradziona przez Hearna, lecz w jakimże stanie. Bez masztów, żagli i rudla, sterczały z niej tylko luźno trzymające się deski, nawpół połamane gwałtownem jakimś rozbiciem, i co dziwniejsza, wszelkie jej części żelazne, jak śruby od steru, okucia, zawiasy, gwoździe nawet, zniknęły bez śladu.
Ledwie zdołaliśmy to stwierdzić, gdy głos Jem Westa przywołał nas nieopodal, i z głębokiem wrażeniem ujrzeliśmy leżące na niskiem w tem miejscu brzegu, trupy, w których nie trudno było nam poznać Hearna, Marcina Holta i jednego z Falklandczyków. Trzech tylko — gdzież więc reszta załogi? Może zdołała ocalić tu swe życie? Lecz napróżne obeszliśmy skałę dokoła — żadnego śladu pobytu żywej istoty!...
— Prawdopodobnie, — zauważył Wiliam Guy — łódź rozbitą została w zetknięciu się z lodowcem — i gdy inni odrazu potonęli, tych wyrzuciła tu fala.
— Ale czemże wytłómaczyć — rzekł bosman — podobny stan łodzi?
— Tak jest — potwierdził Jem West — co znaczy ten zupełny w niej brak żelaza, iż zdawałoby się, że je ktoś jakby z rozmysłem pousuwał!
Zostawiwszy łódź naszą pod strażą dwóch ludzi, postanowiliśmy zbadać nieco dziwną tę skałę, której kształt wyraźnie już teraz występujący, tak osobliwie przypominał legendową postać sfinksa, a na powierzchni której pod wpływem powietrza i czasu, utworzyła się owa pleśń rdzy charakteryzująca stare metale.
I nagle w umyśle moim powstało przypuszczenie, pewność nieledwie.
— Tak — zawołałem — magnes! Tu kryje się niezawodnie magnes siły nadzwyczajnej!...
Zrozumiano mnie odrazu — i w tejże chwili, katastrofa Hearna i jego wspólników, stała się nam jasną.
Kolos ten, niby zbiornik siły magnesowej, działał na żeIazo, jak to sami stwierdziliśmy, w odległości znacznej. Porwana więc tą „atrakcyą” łódź uciekających, w której budowie oczywiście dużo znajdowało się części tego metalu, biegła z nadzwyczajnym pędem, by rozbić się o brzegi skały. I nasza Paracuta uległaby niezawodnie podobnemu losowi, gdyby nie ta szczęśliwa okoliczność, że krajowcy nie mając wyrobów żelaznych, jedynie tylko drzewa i części roślinnych wzięli do niej.
— A więc tu znajduje się biegun magnetyczny naszego globu — rzekł kapitan Oriona.
— Twierdzić na pewno nie mogę — odparł Len Guy, — nie zdaje mi się przecież, aby tak bezwzględnie być miało; uczeni bowiem nie przypisują zwykle temu miejscu innych własności, nad tę, iż igła busoli nie ulega w jego pobliżu swemu zwykłemu zboczeniu.
— Jest to niewątpliwie jedna z onych gór magnesowych, o których mówiono w dawnych już czasach — zauważyłem. — Gdy wszakże opowiadania o grożącem niebezpieczeństwie, okrętom zbliżającym się do nich, uznano za bajki, gdy odrzucono możność, aby góry te przyciągając gwoździe i wszelkie żelazo znajdujące się u statku, powodowały tem samem nagłe jego zatonięcie, my teraz sami doświadczyliśmy tej siły.
Prawdopodobnie elektryczność rozlana, że tak powiem, w otaczającej nas atmosferze, a której burze nie zdążyły wyładować z chmur, pchana wiatrami ku biegunom, zbiera się nieustannie w ilości nadzwyczajnej. Uważam też za jej objawy, owe zorze polarne, których cudowne blaski jaśnieją nad horyzontem w długie miesiące zimowe. Uczyniłem nawet przypuszczenie, dotychczas wszakże niesprawdzone, że podczas gdy u jednego bieguna następuje wyładowanie elektryczności „dodatniej” u bieguna przeciwnego wyładowuje się elektryczność ujemna.
Oczywiście, podobna ilość elektryczności nie może powstać bez wpływu na masy żelaza znajdującego się w tych stronach, w stosunku bez porównania większym, aniżeli na innym punkcie ziemi. Pod jej też działaniem rozbudził się w tej olbrzymiej skale, która jest jakby surowem żelazem, magnes równający się kolosalnym jej rozmiarom. Niedaleki też jestem od twierdzenia, że tu, a nie gdzieindziej znajduje się południowy biegun magnetyczny — jako przeciwległy północnemu. Oba zaś te punkta łączy przez podziemne przewodniki bez zustanne krążenie tej siły, niby między dwoma olbrzymiemi „akumulatorami”.
— Naturalnie — dodałem w końcu — rozumowanie me, oparte jest jedynie na przypuszczeniach; zdaje mi się wszakże iż zjawiska jakich jesteśmy świadkami, potwierdzają je w części.
— Czy sądzisz pan, iż i dla nas zbliżenie do tej bryły przedstawia jakie niebezpieczeństwo? — zapytał Len Guy.
— Nie zdaje mi się — odparłem — bowiem nie elektryczność, lecz magnes tu działa.
— Tam — ach — tam! — zawołał nagle Dick Peters z oczami szeroko rozwartemi, dążąc naprzód ku wyżynom kolosu.
Pospiesznym krokiem szliśmy za nim po wulkanicznej, czarnemi bryłami lawy i kamieni zarzuconej powierzchni.
Potwór zdawał się rosnąć w miarę, jak zbliżaliśmy się do niego, nie tracąc nic ze swych kształtów mitologicznych. Nie umiem oddać wrażenia, jakie czynił na nas w tej pustej, wodnej przestrzeni. Należały one do tych, dla których brak nam słów, a które jedynie odczuć można. I... zapewne było to tylko złudzenie zmysłów — lecz zdawało się nam, jakoby i na nas działał swą siłą przyciągającą.
Doszedłszy do jego podstawy, odnaleźliśmy wszystkie przedmioty postradane przed chwilą, obok tych, która należały do łodzi Halbranu. Ale wszystkie trzymał potwór tak mocno, iż niepodobna było w żaden sposób je oderwać — tak, iż stanowiły już jedną całość ze skałą.
— A ty sfinksie, przebrzydły złodzieju!... — zawołał Hurliguerly, nie mogąc zabrać ulubionego swego noża.
Sądzę iż nikogo nie zadziwi, że oprócz przedmiotów żelaznych i stalowych pochodzących z dwóch naszych łodzi, nic innego nie było na tem miejscu. Żaden okręt bowiem nie zawinął dotychczas aż do tych przestrzeni; najpierw łódź Hearna, a następnie nasza przywiozła pierwszych tu ludzi — i gdyby nasz Halbran pozostał był dotychczas w swej pięknej całości, bezwątpienia byłby tutaj uległ zupełnemu zniszczeniu.
Tymczasem Jem West przypomniał nam, iż czas nagli byśmy opuścili ową „Ziemię Sfinksa” — każda bowiem godzina spóźniona u zapory, stanowiła nieledwie o życiu naszem.
Rozkaz powrotu do łodzi był więc już wydany, gdy najniespodzianiej doszedł uszu naszych stłumiony jęk i łkanie serdeczne. Pospieszyliśmy w tę stronę.
Okrążywszy prawą łapę potworu, ujrzałem Petersa klęczącego nad ciałem, a raczej szkieletem pokrytym skórą, którego zimno tych stron uchroniło od rozkładu, zostawiając mu pozory niedawno zmarłego człowieka. Leżał z głową pochyloną; biała broda spadała za pas, a długość paznogci u rąk i nóg, czyniła je raczej do szponów podobnemi. Rzemienny pas strzelby przerzucony przez ramię trzymał się w całości, lufy jej wszakże rdza do połowy już zjadła.
— Prym, mój biedny Prym! — jęknął Peters głosem rozdzierającym.
Nagle zadrżały pod nim kolana, łkanie przeszło w jedno głośne westchnienie, i metys padł na wznak, bez życia. Boleść zabiła to serce oddane tak niepodzielnie jedynemu swemu przyjacielowi.
Prawdopodobnie po nagłem rozłączeniu się towarzyszy przed jedenastu laty, Artur Prym dopłynął w swej łodzi aż tutaj, gdzie siła magnesu działając na stal jego broni, ściągnęła go do siebie — i podczas gdy drewniana łódź popłynęła dalej, on nie rozumiejąc zapewne co się z nim dzieje, przytwierdzony został do twardej bryły potworu.
I dziwnem zrządzeniem losu, ciała tych dwóch ludzi, których niezwykłe koleje życia znalazły w autorze amerykańskim również niezwykłego piewcę, spoczęły teraz na wieki po długiej rozłące, jedno obok drugiego, na tajemniczej ziemi Antarktycznej.





Dwunastu z siedemdziesięciu.

Po niespodzianym, a bolesnym dla nas zgonie Petersa, pozostało nas tylko dwunastu na Parakucie, i oto wszystko z załogi dwóch żaglowców, z których pierwszy liczył trzydziestu ośmiu, drugi trzydziestu dwóch ludzi, razem siedemdziesięciu.
W kilka dni po opuszczeniu Ziemi Sfinksa, zgasło dla nas zupełnie światło słoneczne; lecz choć znużeni ciemnością podbiegunowej nocy, choć wiele więcej musieliśmy dołożyć trudu i pracy w omijaniu lodowców, posuwaliśmy się wszakże dość szczęśliwie naprzód.
Wprawdzie coraz częściej świetne blaski zorzy polarnej jaśniały na horyzoncie, cudowne w swych barwach mieniących się od czerwieni pożaru do zielonkawo-żółtych tonów, w dziwnych kształtach, jakie niekiedy przyjmowały jej promienie, Czyż jednak mimo swej piękności, mogła nam owa zorza zastąpić niezrównane z niczem światło dzienne?
Niezwalczony też smutek i tęsknota opanowały serca nasze. Jeden tylko Hurliguerly nie poddawał się temu, budząc w nas wszystkich otuchę swą niezachwianą ufnością, że skoro przetrwaliśmy już tyle, wszystko dobrze zakończyć się musi.
Wreszcie 27-go marca straciliśmy z oczu nawet prawe wybrzeże Halbran-Landu, które ciągnęło się aż dotąd, świadcząc o obszerności stałego lądu antarktycznego. Dla zupełnego wszakże braku światła, nie można było wymierzyć położenia; domyślaliśmy się tylko, iż zaledwie kilkadziesiąt mil mogło nas jeszcze dzielić od koła biegunowego.
Tymczasem temperatura opadała ciągle i dokuczliwe zimno dawało się nam uczuwać boleśnie, mimo ciepłej odzieży. Niejednokrotnie też musieliśmy torować sobie przejście na ściętej lodem powierzchni morza, lub znowu walczyć ze wzburzoną falą zalewającą łódź naszą, w czasie gwałtownych burz srożących się coraz częściej. Jedynie głód nam nie dokuczał; zapasy żywności były jeszcze znaczne, a słodkiej wody dostarczały lodowce.
Nareszcie 28-go kwietnia ujrzeliśmy przed sobą nieprzerwane pasmo gór tworzących zaporę.
— Czy natrafimy na wolne przejście, czy znajdziemy po drugiej stronie ratujący nas okręt? Czy wrócimy jeszcze do świata?... — pytałem się w najwyższem niepokoju, mimo niezłomnej ufności bosmana.
Ale Opatrzność czuwała nad nami.
Po bajecznych trudach i niebezpieczeństwach, walcząc ostatkiem sił, znaleźliśmy się w końcu po drugiej stronie, już na południowej przestrzeni oceanu Spokojnego. Przytomności umysłu Wiliama i Len Guy’a, oraz porucznika i bosmana, a niestrudzonej wytrwałości wszystkich marynarzy, zawdzięczaliśmy wspólne ocalenie. Lecz w jakim stanie była biedna łódź nasza, ta poszczerbiona łupinka, przez której szpary przesiąkającą wciąż wodę musieliśmy stale wylewać!
A tymczasem, gdy jeszcze parę setek mil oddzielało nas od najbliższego lądu, na bezmiernej przestrzeni nie dojrzało oko ani jednego okrętu.
Zbyt już późną była pora dla rybaków — i ponieważ zima trwała od miesiąca, cofnęły się na stanowiska również statki należące do wypraw naukowych, których, jak się później dowiedziałem, było aż dwie w tym roku, i nawet na tychże wodach, mianowicie: amerykańskiego półkownika Wilkes’a, który na Wincentym, jednym z czterech swych żaglowców, odkrył wybrzeża ciągnące się od 60 do 70 stopnia. Druga, francuzkiego kapitana Dumout d’Urville, usiłującego już po raz wtóry dotrzeć do bieguna, a któremu w tej podróży udało się zaznaczyć ziemie Adelajdy i Klary, leżące między 64 a 66 równoleżnikiem. Obadwaj jednak zajęli już bezpieczne stanowiska u Przylądka Hobard-Town.
Czarna też rozpacz zakradała się do serc naszych. Przezwyciężyć tyle trudności, przeżyć tyle niebezpieczeństw, aby w końcu marnie zginąć tak blisko już ocalenia — czyżto nie byłoby istotną ironią losu! Nawet Hurliguerly zwątpił ostatecznie, gdy na domiar wszystkiego, powstała 6-go kwietnia gwałtowna burza, w czasie której cudem tylko nie poszliśmy na dno morza.
Aż nagle okrzyk bosmana:
— Okręt, okręt! — zbudził nas z niemej rezygnacyi, i gdy w rzeczy samej ujrzeliśmy wszyscy w oddaleniu czterech mil zaledwie, w kierunku północno-wschodnim, żaglowiec większych rozmiarów, nadzieja ożywiła nas i nowe wzbudziła siły.
Na dane znaki otrzymaliśmy odpowiedź, i niebawem okręt stanął na miejscu, a wielka łódź jego pospieszyła na nasz ratunek.
Był to „Tasman” trzymasztowiec amerykański Charlestona, na którym znaleźliśmy gościnne, serdeczne przyjęcie.
W czasie pobytu swego przed paru miesiącami u Falklandów, Charleston powiadomiony był o naszej wyprawie, jak również o jej celu. Po dłuższem wszakże a próżnem oczekiwaniu powrotu Halbrana, uważano nas tam w końcu za straconych.
Teraz umieszczeni wygodnie, otoczeni troskliwą opieką mego ziomka, przybyliśmy po kilkunastodniowej jeszcze podróż do Melbourne, głównego miasta prowincyi Wiktoryi w Nowej-Holandyi — gdzie tym którzy przeżyli obie wyprawy, wypłaconą została obiecana przezemnie nagroda.
Rozglądając karty sprawdziliśmy, iż Parakuta wypłynęła na ocean Spokojny między wyspą Klary, odkrytą ostatnio przez Dumont’a d’Urville’a, a ziemią „Fabrycyą”, którą w swej podróży w 1838 r. poznał Ballenny.
Tak skończyła się nadzwyczajna i pełna przygód wyprawa kapitana Len Guy’a, która niestety, aż nadto kosztowała ofiar życia ludzkiego. A jednak, mimo że wypadki rzuciły nas dalej niż to było naszym zamiarem, mimo że przepłynęliśmy nawet w okolicy bieguna południowego, ileż jeszcze pozostaje rzeczy wielkiej wagi w tych regionach do odkrycia i poznania!
Ale bo też wątpię aby kiedykolwiek groźny Sfinks lodowy zechciał powierzyć ludziom wszystkie swe tajemnice!


KONIEC.




  1. To czego pan Jeorling nie mógł wtenczas dojrzeć, zobaczył ktoś inny w dwadzieścia lat później. Żeglarz to był szczególny i statek jego nadzwyczajny. Dla nich nie miały znaczenia żadnego, ani ostrość zimy, ani burze podbiegunowe. Na wulkanicznym podmorskim gruncie samego bieguna, zatknął on swój sztandar biały z błyszczącą złotem, haftowaną literą N, biorąc te ziemie w swe posiadanie. Żeglarz ów nazywał się Nemo, który na swym statku Nautilus odbył 25,000 mil podmorskiej podróży.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.