Sieć, w którą każdy łapie swoją Mongolię
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sieć, w którą każdy łapie swoją Mongolię |
Pochodzenie | My, dzieci sieci: wokół manifestu |
Wydawca | Fundacja Nowoczesna Polska |
Data wyd. | 2012 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | E-book na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Nie wiedziałem, jak zacząć ten tekst, aż do momentu, kiedy parę dni temu dostałem przez czat Facebooka następującą wiadomość, a właściwie to nawet miniaturowy esej:
Ola — bo tak się nazywa autorka wiadomości, która na potrzeby tego tekstu właśnie Olą bez nicka i nazwiska zdecydowała się pozostać — pozornie wpisuje się w katastroficzną bajkę o złej technologii, która zniekształca nam obraz świata i każe poszukiwać skrótów zarówno na klawiaturze, jak i w percepcji, powodując przy tym, że łatwiej wyobrazić sobie oddalenie się od jakiejś treści niż do niej przybliżenie. Ale to całkiem nie tak. Po pierwsze chęć, by Mongolię, czy też dowolną treść, utrzymać dalej od siebie, jest niewątpliwą zdobyczą kulturową. Dawniej Mongolia albo była za daleko, aby w ogóle umożliwiać takie kulturowe fanaberie, lub dla odmiany podchodziła za blisko, jak w roku 1241, gdy nie istniała opcja, by ją oddalić. Stanów pośrednich było rozpaczliwie niewiele.
Po drugie, Ola z filtrowania informacji pochodzących z sieci, a także z rekwizytu, jaki stanowi ikonka lupy z wrysowanym w nią plusem albo minusem, wyczarowała niezłą metaforę komunikacyjną i przesłała mi ją z pomocą tej samej sieci, której wpływ na umysły metafora miała diagnozować, a przy okazji umożliwiła mi rozpoczęcie tego artykułu słowami, które mi się zwyczajnie podobają. Po trzecie, cały przebieg wydarzeń — i tekst Oli, i zawarta w nim metafora, i łatwość komunikacji — pokazuje, z jaką gracją autorka tego minieseju porusza się w środowisku sieciowym.
A mnie tej gracji brakuje. W związku z tym się jeszcze napinam, nie wiedząc nawet, czy to z powodów pokoleniowych, czy może geograficznych. One zresztą splatają się w osobliwy sposób, w którym ruch wstecz na osi czasu wywołuje mniej więcej takie same efekty, jak ruch po współrzędnych z GoogleMaps w stronę umownej Mongolii, czyli mówiąc po prostu na południowy wschód od Warszawy. Zresztą kierunek nie jest tu najważniejszy. Chodzi o jakikolwiek ruch oddalający od dowolnego lokalnego bądź mentalnego centrum.
Z powodów, które z roku na rok będą się stawać coraz bardziej nieoczywiste, ponieważ futurologia dotycząca Internetu zdobywa status coraz podobniejszy do tej, która by dotyczyła sieci drogowej czy kolejowej, czuję niejasne zobowiązanie, by generować tu jakieś hipotezy. Zakładam w nich, że z czasem ten efekt straci na znaczeniu, stając się tym, czym w kosmologii jest tak zwane promieniowanie reliktowe — niezbyt wyraźnym śladem nierównomierności występujących na pierwszym etapie rozwoju. Efekt już znika w tym sensie, że matka moja używa Googla stanowczo lepiej ode mnie, a dziadek w ciągu ostatnich dwóch lat życia zdążył przejść jeszcze drogę od niewiedzy, co to jest edytor tekstu, do stwierdzenia, że myszą pracuje się za wolno. Po tym musiałem mu pokazać skróty klawiaturowe, które docenił.
Podejrzewam też, że przyszła socjologia sieci zapewne zacznie zastanawiać się nad tym, jak czynniki pokoleniowe i geograficzne wpływały na rozwarstwienie kompetencji i jak potem różne wzorce korzystania z nich wpływają na to, co będą z siecią robić osoby następne. I nie jest to bynajmniej przepływ jednokierunkowy — Ola mówiła, to znaczy czatowała mi, że jej rodzice zaczynają dzień od internetu, jak dawniej ponoć zaczynało się od kawy z gazetą, a ona już, podkreślam to słowo, już nie.
Te pseudonaukowe uwagi powyżej potrzebne mi były, abym się w końcu przyznał, że prawdopodobnie nie jestem dzieckiem sieci. Należę raczej do grona pociotków, dalekich kuzynów, krewnych i znajomych królika, który zapewne pojawia się na jakimś memie, a jeśli nawet nie, to nadrobienie tego karygodnego braku wymaga zaledwie paru kliknięć. Jednym słowem sensowniej byłoby powiedzieć, że wskoczyłem do ostatniego wagonu pociągu cyfrowej rewolucji. Zapewne świadczy o tym już fakt, że w poprzednim zdaniu odruchowo użyłem metafory kolejowej, to jest technologicznej wprawdzie, lecz co najmniej stuletniej.
Znaków zapóźnienia jest więcej. Pierwszą pracę roczną, jaką oddawałem na studiach, przepisałem ręcznie. Pierwszą stronę internetową montowałem zdaje się pod koniec studiów magisterskich, w roku 2003 lub 2004. Nie wiem, w jak wyrafinowane rastry stepowy wiatr układał wówczas ziarnka piasku nad infostradami Mongolii (co znaczy także: nie przybliżyłem jej sobie dostatecznie[1]), ale z pewnością prezentowały się one lepiej.
I chociaż jakoś radzę sobie w świecie information technology (celowo nie tłumaczę tej zbitki na polski, żeby zachować pewną dwuznaczność między informatyką a informacją, na jaką pozwala język angielski), chociaż przed ekranem spędzam prawdopodobnie za dużo czasu, na co składa się i praca, i parę niszowych hobby, to jednak wciąż nie jest to dla mnie środowisko naturalne. Umiejętności to jedno, a swoboda w posługiwaniu się nimi — to drugie. I na ten brak swobody składają się dziesiątki szczegółów. Szybkość stukania w klawiaturę zdecydowanie poniżej przeciętnej, i to najwyżej czterema palcami. Fakt, że wprawdzie nauczyłem się programować, i to nawet systemy dość złożone, ale i tak za każdym razem sprawdzam, jak zapisać najprostszą pętlę, w związku z czym zapewne w widocznym miejscu na pulpicie powinienem trzymać sobie gotowy do przeklejenia snippet:
for (int i = 0; i < nOfRecords; i++) { }
I nie wiem w końcu, czy to z poczucia niepełnego uczestnictwa w cyfrowym świecie (z wrażenia — tak to nazwijmy — programisty-amatora, jakby był zegarmistrzem zabierającym się za manipulacje delikatnym mechanizmem w ogrodniczych rękawicach), czy z motywacji bardziej racjonalnych weźmie się to, co napiszę poniżej. Jednak napiszę.
Być może i sam fakt, że używamy terminu „dzieci sieci”, z jakiejś przyszłej perspektywy zacznie się jawić jako socjologiczna osobliwość. W wersji minimum ta domorosła futurologia oznacza po prostu tyle, że być może nie do utrzymania jest poczucie wspólnoty na tak zawrotnym, globalnym poziomie. Piękny i pozytywny sen o jednej sieci pozostanie legendą właściwą pierwszym dwóm czy trzem pokoleniom, a ściślej — tej ich części, która miała realny wpływ czy to na kształt Internetu, czy na jego etos. I wcale nie muszą sprawić tego złe korporacje czy totalitarne rządy, nie trzeba wyobrażać sobie w tym celu żadnej mrocznej, dystopijnej przyszłości. Po prostu każdy jest sam sobie filtrem, każdy przybliża i oddala sobie taką Mongolię, jaką sobie wybrał, czy też do jakiej udało mu się dotrzeć.
W wersji maksimum tej niejasnej przepowiedni mamy zaś sieć, która po prostu nie będzie już jedna. Nie wiem, czy doprowadzi do tego fizyczny podział infrastruktury, czy zdublowanie jej przez tych, którym nie odpowiada ewolucja międzynarodowych regulacji dotyczących sieci, czy może rozpad standardu HTML na dialekty z coraz mniejszą częścią wspólną. Nie wiem, czy tak się w ogóle stanie (oby nie). W każdym razie dopiero wyobrażenie sobie takiej alternatywy pozwala zrozumieć, co tak naprawdę mówi slogan „my, dzieci sieci”.
- ↑ Wikipedia o Mongolii: Liczba użytkowników Internetu wzrosła gwałtownie w ostatnich latach. W roku 2000 było ich 30 tys., a w 2007 już ponad 268 tys. (Internet Usage has grown rapidly in the last few years. In 2000, there were 30,000 users, but as of 2007 there are more than 268,300.); https://en.wikipedia.org/wiki/Telecommunications_in_Mongolia; za: http://www.internetworldstats.com/asia/mn.htm — dostęp do obu stron 5.12.2012. Red. WL.