Sieroce dole/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


U pani Serafiny czekano na nich, gospodyni była trochę zdziwiona, widząc wchodzącą Lusię samą tylko.
— No — a doktór?
— Został, dla bardzo pilnej roboty.
Serafina ruszyła ramionami zniecierpliwiona nieco, Adolfina pobladła, ale pobiegła uściskać Ludwikę. W tym uścisku przyjaciółki lat dziecinnych — o cudo — Lusia, jakby kwiat zwiędły który rosa odwilży, odżyła nieco, wytrysł rumieniec, zjawił się uśmiech, oczy patrzyły wzrokiem który widzi. Rozpłakała się, ściskając Adolfinę, spojrzała jej w twarz żółtą i zbiedniałą.
O kilka kroków siedział pan Dramiński, mąż, którego zaraz zaprezentowała Lusi, poczciwa postać człowieka który swobodnie urósł do rozmiarów normalnych, rozwinął się jak Bóg przykazał, utył, kwitł i był dla wszystkich dobry, jak dla niego doskonałem było życie. Na twarzy tej pulchnej, nieco rozlanej, nic nie mówiącej, widać tylko było zadowolenie wegetacyi której się dobrze powodzi, i która o reszcie świata nic wiedzieć nie chce, będąc przekonaną iż całemu tak być musi jak jej. — Stworzenie było widocznie dobre — ale tylko stworzenie — tej iskry co z istoty ziemskiej czyni hybryda zrodzonego z ziemi i nieba — nie znalazłeś śladu w panu Dramińskim... Śmiał się zadowolony z siebie i z tego co go otaczało, jakby nie widział — nic a nic.
W uścisku przypominającym im lata dziecięcych przechadzek, dwie przyjaciółki odbiegły od Serafiny i Dramińskiego. Same nie wiedziały jak znalazły się w gabinecie gospodyni domu i padły na kanapkę, płacząc obie, całując się po rękach, ciesząc a patrząc sobie w oczy.
— Lusiu droga!
— Dolciu kochana!
— Powiedz mi, jak ci jest?
— Tyś szczęśliwa?
Obie zamilkły. Adolfina pociągnęła ją do okna.
— Niech ci się przypatrzę, jak wyglądasz biedne dziecko, zmizerniałaś, pobladłaś, a ja! patrz... do czegom ja podobna, do niedojrzałej cytryny? nieprawdaż. Taka jestem szczęśliwa!
Uśmiechnęła się gorzko i poprawiła natychmiast. — Bluźnię — Dramiński jest najpoczciwszym w święcie mężem. Pan Bóg nawet na to go stworzył, aby nim był — ślepym, głuchym, ciężkim, pełnym zaufania i niewyczerpanej cierpliwości.
Ale cóż się z wami dzieje — moja droga, dodała żywo — co z Mieczysławem? Jakże? do tej pory nie oświadczył się tej dobrej Serafinie, która przysięgam że go kocha, i którą on kochać musi.
— A! ja nic nie rozumiem, nie wiem, szepnęła Lusia. Oboje smutni, czuli, i zawsze dla siebie jedni. Z tego chyba nic nie będzie. Po wyjeździe z Wilna wiesz jak Micio strasznie chorował, o mało nie umarł.
— Wszystko się zmienia, droga moja, poczęła Adolfina, a zawsze coraz na gorsze. To zdaje się, prawidło życia — jasne poranki, chmurne dni, burzliwe wieczory, noc głucha i ciemna. Ty, ja, Serafina — on, wszyscy, tylko mój poczciwy Dramiński, o! ten ma ten przymiot że się nie zmienia, burza go opłucze, susza go przepali, wiatry go owieją, zawsze ten sam, dobry, nieskończenie dobry człowiek.
— Więc jesteś szczęśliwą?
— Ja, okrutnie! straszliwie! rozśmiała się dziko Adolfina. — Ale mów, ty idziesz za mąż — za starca? prawda? czy przynajmniej taki dobry jak mój Dramiński? j
— O! ja nie wiem...
Umilkły, obie łzy miały ciągle w oczach, Adolfina zmieniła ton i zaczęła, zniżając głos:
— Na cóż mam w piersi dławić się pytaniem, którego wymówić nie mogę? — Mów mi o Mieczysławie, wiesz — to był mój ideał — ja go tak kochałam, ja go tak kocham jeszcze i powiedz mi, a on, żeni się z Serafiną, nieprawdaż? Kocha się?
— Mówiłam ci że ich zrozumieć nie mogę. Mieczysława nadewszystko... Są dni że tak jest czułym a potem znowu tak zimnym, a zawsze tak dla niej pełen poszanowania, nie — ja nic nie rozumiem!
— Mój Boże, więc on jej może nie kocha? przerwała Adolfina.
— Zaczynam wątpić czy kiedykolwiek był choć cień tego uczucia.
— A z jej strony?
— Bóg wie — tam zdaje się bilo serce, biło aż straciło siłę, straciwszy nadzieję.
— A! to źle! to źle! przerwała Adolfina, ona go kocha, on może być z nią szczęśliwy, myśmy powinny ich pożenić.
— Zlituj się, ale ona bogata, a on...
— On ma w sercu miliony! — zawołała Adolfina, on!...
Zakryła oczy rękoma i rzuciła się na piersi przyjaciółki. Potem nagle wstała, pochwyciła ją za rękę i poprowadziła do salonu.
— Mój mąż już się niepokoi! chodźmy... posądzi mnie żem zemdlała i przyleci ze szklanką wody...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.