Sieroce dole/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Sieroce dole | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Nakładem Michała Glücksberga | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SIEROCE DOLE.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO. TOM I.
WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.
1886.
WYBÓR POWIEŚCI
J. I. KRASZEWSKIEGO
(WYDANIE TANIE).
SERYA II.
Tom siedmdziesiąty drugi.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Марта 1886 года.
Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.
|
Dzień był śliczny wiosenny, wigilia Wniebowstąpienia, bzy rozkwitały wonne w ogrodzie, słowik zanosił się od śpiewu na gniazdku, rosy świeciły na liściach, niebo różowiało na wschodzie, cisza poprzedzająca dnia narodziny, dawała usłyszeć i przenikliwy ów śpiew słowika zakochanego, i najmniejszy liścia szelest w ogrodzie... Wkradając się światło dzienne przez gęste gałęzi sploty do otwartych drzwi i okien obszernego pokoju na dole od ogrodu, walczyło z czerwonawemi blaski kilku świec woskowych, stojących do koła tapczana, pokrytego kilimkiem, na którym leżało ciało zmarłego średnich lat mężczyzny.
Znać trumna nie była jeszcze gotową, i ciało złożono ubrane, okryte już jak na owę wielką podróż; na nizkim z tarcic zbitych tapczanie, niedostatni kilimek zaledwie mógł go osłonić. Leżał ze złożonemi rękoma, z krzyżem w nich, w szarej kapocie, mężczyzna silny jeszcze, ale życiem znękany. Twarz żółta skrzepła z wyrazem bólu i jakby przerażenia. Wycierpieć musiał wiele, bo lice było okryte przedwczesnemi zmarszczkami, głowa na pół wypełzła, pół siwa, a mimo to wieku na niej podeszłego znać nie było... Zwykle do trumny oblicze człowieka schodzi jakby uspokojone; na nim widać było troskę pośmiertną, przylgłą i zastygłą na wieki, w chwili konania do chmurnego czoła i ust zaciśniętych. I ręce które ubogi mosiężny krzyżyk trzymały wychudłe były, żółte, kościste, jak u człowieka który wprzód długo chorował i męczył się życiem.
Izba w której umarły spoczywał była uboga, choć dosyć obszerna. Może w niej dawniej mieszkało wesele i dostatek, dziś niemal nędza dawała się postrzegać. Na dwóch ścianach naprzeciw siebie obrazy Chrystusa i Matki Bolesnej zczernione, pozostały może dlatego, że ich nikt zabrać nie chciał. Na kominie zamurowanym zegar nie idący oddawna z pękatemi alabastrowemi słupkami, z których jeden był strzaskany. Przy drzwiach na ćwieku kropielniczka cynowa. U jednej ściany przyparty stół prosty dębowy. W głowach nakryty serwetą wyszarzaną był krzyż między świecami. W nogach katafalku na skórzanej poduszczynie, przez litość znać tam rzuconej, klęczało przytulonych do siebie dzieci dwoje i płakały chwilami, a znużone bardzo wśród płaczu, mimowoli zasypiały i budziły się, i płakały znowu... Starszy był już chłopak podrosły, lat mogący mieć trzynaście do czternastu, dziewczynka przy nim klęcząca niezdawała się starszą nad osiem.
Rysy obojga były boleścią i łzami wyszlachetnione jeszcze — a dziwnie piękne, choć cierpienie a może i niedostatek wychudził je i zmęczył. Chłopak czoło miał wyniosłe, oczy niebieskie pełne, nos orli, usta małe i wyraz męzkiej siły a odwagi po za łzami dziecinnemi. Dziewczę o czarnych ogromnych źrenicach i długich rzęsach, z twarzyczką okrągłą, wyglądało jak na obrazach aniołki. Włosy jej rozbiegły się po ramionach i okrywały białe plecy, które prosta perkalowa sukieneczka osłaniała. Ranek wiosenny był nieco chłodny, drzwi i okna poroztwierane, a dzieci płacząc drżały i cisnęły się jedno do drugiego. Niekiedy oko chłopca padło na zmartwiałe rysy ojcowskie i zatrzymało się na nich, jakby je zapamiętać chciało, a łza rosiła mu policzki. Dziewczynka co spojrzała, to rączki wyciągała ku stopom ojcowskim i szlochała.
We drzwiach drugiego pokoju klęczała o uszak oparta kobieta niemłoda zapłakana i z żalu tracąca prawie przytomność. Chciała się ona modlić na książce i nie mogła, bo co wzięła ją do rąk, to łzy zakryły wyrazy — i padała prawie na posadzkę, usiłując strzymać głośne łkanie, znać żeby dzieciom nie dodawać żalu.
Po chwili, uśmierzywszy wybuch, podnosiła się i spoglądała niespokojnie na dzieci, a widok ich nowe łzy wywoływał. W całym dworze długo, bardzo długo było tak cicho i słowik tylko śpiewał, a dzieci płakały i umarły spał snem wiekuistym, kobieta jęczała w progu. Znużeni ludzie dworscy może ostatniemi chwilami konania i choroby, popadali gdzieś po kątach dla wypoczynku. Słońce podnosiło się powoli, zwiastując dzień pogodny a gorący. Na dachach zaczęły klekotać bociany. Ucho kobiety zdala dosłyszało jakby turkot powozu, który głośniej odbił się na mostku i opodal nieco od dworu przystanął.
W chwilę potem chłopak ubrany ubogo, w siwym spencerku przyszedł coś szepnąć kobiecie, która wstała, poszła cicho do dzieci i tuląc je do siebie, a coś im mówiąc do ucha z kolei, wpół zdrętwiała, bezwładna, opierająca się wyprowadziła do drugiej izby.
— Miciu, tyś starszy, rzekła do chłopca, weź Lucię za rękę i idźcie do ciotki, ciotka czeka na folwarku.
— Moja Orchoniu — zawołała dziewczynka, ale my, ale my nie mamy cioci.
— Luciu serce, ja ci mówiłam, macie ich nawet dwie, macie stryjaszka, oni wam teraz ojca zastąpią.
— A! moja Ochroniu, rzucając się ku niej z płaczem, poczęło dziewczę, my ich ani znamy, ani wiemy, ani tu nigdy nie byli. Ojciec mówił zawsze: nie macie krewnych, nie mamy nikogo.
— Ojciec tak mówił, szepnęła Orchowska, dlatego żebyście się nauczyli na nikogo nie spuszczać, tylko na własną pracę i opiekę Bożą. A że nie bywali tu, bo... bo nie mogli, bo nie mieli czasu, bo się to tak złożyło... Chodźcie więc do cioci Łomickiej, upadnijcie do nóg i bądźcie jej posłuszne.
Micio obejrzał się ku drzwiom drugiego pokoju, jakby mu żal było ojca odstąpić. Lucia płakała, ale Orchowska zwolna je popychając, wyprowadziła ze dworu na dziedziniec. Tu między staremi topolami stał folwark stary jak one, z porosłym mchem dachem, przekrzywiony i pochyły. Przed drzwiami jego zaprzężona trzema końmi bryka zatrzymała się właśnie i furman koniom chudym siano zarzucał na ziemi, obejrzawszy się że ich tu nie będzie miał gdzie zaprowadzić i wyprządz. W istocie zabudowania były nędzne i małe a koło nich stały i tak wozy, których konie się pasły z worków na szyjach uwiązanych.
Na folwarku w małej izdebce ekonoma, na stołku siedziała kobieta niemłoda, jeszcze po podróży nie rozebrana, z twarzą czerwoną od płaczu i zmęczenia. Zamyślona z załamanemi rękami, spuszczoną głową, zdawała się dumać co począć dalej. Niekiedy oczyma rzuciła do koła, na otaczające ją ubóstwo i westchnęła.
Wtem weszły dzieci popychane raczej, niż prowadzone przez Orchowską. Kobieta zobaczywszy je, zakryła twarz i zapłakała. One stały, obawiając się do niej przystąpić. Już Orchowska miała je posunąć aby się z przybyłą przywitały, gdy na podwórzu zachuczało i powóz się zatoczył czterokonny z tłumokiem, z siedzącą w nim kobietą, przy której odsunięta nieco, obwinięta chustką, mieściła się jak najmniej chcąc miejsca zajmować — służąca. W małem podwórku ledwie się powóz i konie zawrócić mogły; nie umiano ich pomieścić. Siedząca w powozie kobieta do której po rozkazy przyszedł lokaj zsiadłszy z kozłów — wahała się co mu ma odpowiedzieć, oglądała się jak przestraszona, szukając oczyma miejscowej służby. W gmachu stał tylko zobojętniały jakiś — smutny ów chłopak w spancerku szarym. Ale na turkot powozu dzieci zostawując w izdebce, wyszła stara Orchowska i przysunęła się do siedzącej w nim pani.
— Zapewne tutejsza? — spytała spojrzawszy na nią kobieta.
— Tak jest, jaśnie wielmożna pani...
— Gdzież tu zajechać? gdzie wysiąść? proszę asani?
— A! gdzież, cichym głosem odpowiedziała wzdychając stara ochmistrzyni. — Już to prawdziwie powiedzieć nie umiem, bo tu u nas tak ciasno. We dworze proszę jaśnie pani, w największym pokoju ciało złożone, pokoje jegomości nieboszczyka popieczętowali wczoraj sądowi; obok to jaśnie pani będzie przykro, bo tuż leży nieboszczyk... Na folwarku jedna izba, tam już jaśnie pani Łomicka jest i dzieci tam zaprowadziłam, możeby jaśnie pani raczyła chyba.
Kobieta w powozie stęknęła, podnosząc się, obejrzała, konieczność wysiądzenia na folwark znać jej była przykrą. Nie odpowiedziała nic, mruczała sama do siebie. Lokaj stał u drzwiczek, konie się kręciły, ciągnąc ku stajence. Namyśliwszy się nieco, jaśnie pani nareszcie wskazała aby jej drzwiczki otworzono, lokaj podał rękę, wysiadła. Zamyślona poczęła iść ku folwarkowi, zatrzymując się po drodze, jakby wahała jeszcze i nie wiedziała co zrobi z sobą. Orchowska szła za nią.
— Więc gdzie? tu? — zapytała, wskazując na drzwi folwarku.
Stara poszła przodem.
Gdy drzwi do izdebki się otwarły, ujrzeli pierwej przybyłą panią stojącą już, jakby oczekiwała na tę która teraz przyjechała. Zdala zmierzyły się oczyma milczące.
Izdebka w której się spotkać miały, była szczupła, część jej zajmowały sprzęty ekonoma, duży stół w środku i inne gospodarskie przybory. Dzieci, korzystając z zamieszania, odsuwały się ku szafie stojącej u drzwi i zaparły do kątka. Ekonom wyszedł. Dwie panie więc znalazły się same tylko z dziećmi i Orchowską, która zatrzymywała się, ociągając u progu. Patrzały ciągle z wyrazem zakłopotania i gniewu na siebie, jakby coś chciały począć mówić i obawiały się niepotrzebnych świadków. Wreszcie przytomność tej pani która przybyła powozem czterma końmi, wywiodła obie z kłopotliwego położenia. Więcej obyta ze światem, powitała skinieniem głowy drugą kobietę przybyłą bryczką, naprędce uściskała dzieci dając znać Orchowskiej aby je z sobą zabrała i rzuciła się na drugi próżny stołek przy stole ekonoma. Drzwi się zamknęły, dwie kobiety pozostały sam na sam, milczące. Znowu zmierzyły się oczami ciekawemi. Pani Łomicka przybyła bryczką, czekała aż druga rozpocznie rozmowę.
— No, i tak nieszczęśliwy Paweł skończył biedne życie... wzdychając, zawołała pani Babińska, która przyjechała powozem.
— A my po długich latach spotykamy się przynajmniej u jego katafalku, dosyć kwaśno odpowiedziała Łomicka.
— Moja Łomicka — przerwała chmurząc czoło i poprawiając na sobie suknie z niecierpliwością pani Babińska — nie czas to ani miejsce do wymówek.
— Ja też żadnych nie czynię, żadnych — to prosta tylko uwaga — ofuknęła się odwracając nieco Łomicka i twarzą obróciła się w drugą stronę.
Przypatrując się teraz dwom paniom, których fizyognomie na pozór różne się wydawały, można było dostrzedz w nich rysy familijne i wielkie do siebie podobieństwo. — Pani Łomicka była starszą może o lat kilka, ale wiek je zbliżył do siebie — różnica wydawała się małą. Większą uczyniło znać życie odmienne. Łomicka ubrana była ubogo. Babińska bardzo wykwintnie, ze staraniem i chęcią popisu. Pierwszej twarz była blada i żółta, drugiej rumiana i pełna; na obu zarówno czytać było można wyraz drażliwości zbytecznej i dumy, u jednej pochodzącej z ubóstwa, u drugiej z zamożności. Dwa te rodzaje uczucia które rodzi zarówno dostatek i znaczenie, jak ubóztwo i odepchnięcie — schodzą się ze sobą w jednym chłodzie i pogardzie. Oczy obu pań okazywały ku sobie wstręt i niechęć, może tylko uroczystością tej chwili tamowaną. Zmilkły na chwilę.
— Otóż skutki nieszczęsnego uporu nieboszczyka — rzekła p. Babińska. Dzieci bez sposobu do życia, spadną jak ciężar nieuchronny na familią, a kto temu winien?
— Dajmy pokój umarłym — odezwała się Łomicka, jesteśmy też ubodzy, ale gdy będzie trzeba, to dzieci brata mojego weźmiemy.
— Przecież i ja im chleba kawałka nie pożałuję, choć mam własne dziecię — zaczęła druga — ale co prawda to prawda. Paweł dobrowolnie zerwał z całą rodziną.
— Dajmy pokój umarłym, powtórzyła pani Łomicka, nie potośmy tu spodziewam się przybyły.
Rozmowa jakoś idąca coraz ostrzej, byłaby może doszła do niepotrzebnych z obu stron przymówek, gdyby trzeci już powóz nie zachuczał na moście. Na ciasnym dziedzińczyku nie mógł się on już pomieścić, woźnica więc zatrzymał się u mostu zaraz, a z powozu wychylił głowę mężczyzna jeszcze nie stary i obejrzawszy się do koła, lokajowi w liberyi kazał powóz otworzyć i wysiadł.
Rozglądał się po domu i po wozach, które go poprzedziły, gdy Orchowska z dziećmi do niego podeszła. Na widok ich, mężczyzna zbliżył się do Micia i prędko pocałowawszy go w głowę, potem Lucię tak samo, zapytał chłodno.
— No, gdzież się tu podziać? hę? a to widzę Łomicka i Babińska już są? gdzież? gdzież?
— Na folwarku, proszę jaśnie pana, w izbie ekonoma, bo we dworze nieboszczyk leży.
Mężczyzna słusznej postawy, pięknie zbudowany, ubrany starannie, którego powóz i służba oznajmywały człowieka zamożnego, zawahał się, mruknął coś i poszedł na folwark. Wstępował właśnie na próg, gdy obie panie zamilkły były, otworzywszy drzwi popatrzył i począł od — otóż i ja jestem, dzień dobry.
Pani Łomicka i Babińska podały mu ręce w milczeniu.
— Mój Boże, cóż to za bieda była u tego Pawła — rzekł mężczyzna, rzucając czapkę na stół. — Ja tu nie byłem ani razu. Wiedziałem że wiosczyna nędzna, ale tak jak jest, tom sobie nie wyobrażał! — Okrutna bieda być musiała. Jakże tu mógł nawet wyżyć na takiej dzierżawie. Ale nieboraczysko musiał się zamęczyć... i dzieci pogubił...
Ruszył ramionami.
— Właśnie i ja to mówię, wtrąciła Babińska, spoglądając na sąsiadkę — ale z nieboszczykiem nie było sposobu.
— Tak, nie było sposobu — to prawda — rzekła Łomicka, nie my jego ale on się przecie nas wyrzekł — tak — to wszystko prawda — a jednak dodam raz jeszcze że o tem już mówić nie pora.
— To nie gadajmy — przerwała, ku oknu się zwracając, Babińska.
— No — dobrze, ale pocóżeśmy się tu zjechali? — zawołał mężczyzna — pogrzeb musiemy sprawić i coś o dzieciach pomyśleć, to darmo. Jak było to było, a nieboszczyk Paweł był bratem naszym. Ludzieby nas zahukali, gdybyśmy się go tak teraz zaparli, jak on nas się zapierał. Trzeba coś obmyśleć.
— Ja z rodzeństwa jestem najuboższa, poczęła pani Łomicka żywo — i moich mam pięcioro dzieci, ale jeśli trzeba to i tych dwoje sierot przytulę, o tem mowy nie ma.
— Za pozwoleniem, ja też nie odmawiam, nie odmawiam — rzekła Babińska — nikt pani tego ciężaru nie narzuca, ale mi się zdaje, że sprawiedliwiejby było abyśmy się dziećmi podzielili.
— Jabym nie odmówił wcale spełnienia obowiązku — odezwał się mężczyzna, mniejsza tam o koszt, lecz żona moja chorowita, my w domu nie siedziemy, ona nie lubi dzieci, co ja z niemi będę robił. Wiadomo wam że swojego majątku nie mam, a choć ona mi nic nie odmawia, muszę się na to oglądać — tak! muszę się oglądać.
— Ale zmiłujcież się państwo — z przekąsem pewnym przerwała Łomicka — najprzód trzeba myśleć o nieboszczyku i spełnić względem niego obowiązek. Przecież ciało oczekuje pogrzebu.
— Ja się tem już zająłem — rzekł przybyły, zajeżdżałem do księdza na probostwo i zamówiłem go. Trudno znowu na przepychy się zdobywać, ale przystojny pogrzeb będzie dziś. — Cóż ja będę mu stypy wyprawiał za to że z nami żyć nie chciał? Z sąsiedztwa kto łaskaw przyjedzie, przecież wiedzą że nie żyje. Ot i po wszystkiem. Ale tu — dodał — nawet widzę kawy nie dostać? hę?
Zasztukał w okno na Orchowską. Staruszka weszła.
— Powiedzże mi asani, czy choć kawy nam dać nie możesz? hę?
Stara westchnęła, ręce łamiąc.
— A gdzieżby u nas kawa być mogła? szepnęła, dawnośmy jej nie kosztowali. Dobrze gdyby dla dzieci był klejek i dostać można jajko jakie, lub mleka trochę.
Mężczyzna głową pokiwał, patrząc na rodzeństwo.
— Tu nie ma innej rady — zawołał — tylko pójść się pomodlić u katafalku, a potem jechać do miasteczka i tam czekać pogrzebu. Gdy wszystko będzie gotowe, ksiądz nam da znać. — Moja asani — jakże się nazywasz?
— Orchowska — do usług...
— A tak, p. Orchowska — rozumie pani, po pogrzebie z dziećmi proszę do nas do miasteczka, tam się coś postanowi.
To mówiąc, mężczyzna pośpiesznym krokiem, jakby się co prędzej chciał zbyć przykrego obowiązku, posunął się ku dworowi. Za nim milcząc poszły obie panie. Wszyscy uklękli na chwilę u tapczana, rzucili okiem na twarz zmarłego, pozakrywali czoła jakby łzy tuląc, których podobno nie było, i powstawali, pośpieszając wyjść z zaduszonej sali na świeższe powietrze. Wkrótce i bryczka i dwa powozy znowu się toczyły napowrót odedworu ku miasteczku, a dzieci z Orchowską stały w ganku, patrząc na nie, i chłopiec w szarym spencerku sparty o płot, obumarłem wejrzeniem ścigał oddalające się szybko zaprzęgi. We dworze słychać było śpiew żałosny i zabijanie trumny... Stolarz właśnie wieko jej przytwierdzał....
Tegoż dnia wieczorem było już po pogrzebie. W obszernej izbie zajezdnego domu zgromadziła się rodzina nieboszczyka, którąśmy widzieli rano rozmawiającą na folwarku.
Oprócz niej za stołem w krześle z poręczami zasiadał staruszek z siwemi włosy gładko zaczesanemi, w sukni duchownej, z twarzą wielce spokojną acz smutnego wyrazu, w odzieży ubogiej bardzo i wyszarzanej. Pomimo iż na pierwszy rzut oka dobrowolne ubóstwo widać na nim było, okrywała go pełna wspaniałości powaga, która się szanować kazała. Wykwintne stroje mężczyzny i kobiety bynajmniej na nim nie czyniły wrażenia, a przytomni widocznie z jakąś obawą spoglądali na niego.
— Darmo to mówić po ludzku o tem, w bawełnę obwijając, ozwał się starzec po chwili, mówmy o tych rzeczach tak jak mnie o nich miłość prawdy i obowiązek chrześciański mówić nakazują. — Nieboszczyk winien nie był... człek zacny, uczciwy, prawy, pracowity, padł ofiarą obowiązku... W kilku słowach daje się opowiedzieć życie jego całe. — Pokochał dziewczynę ubogą, ale poczciwą i pracowitą — wyście jej nie chcieli uznać za bratowę i siostrę, bo nie była szlachcianką. Nawet według tych waszych idei bałamutnych, o szlachectwie o którem Ewangelia Chrystusa Pana nic nie wie — nie mieliście słuszności — boć — wedle waszych tam praw tych, kobieta idzie za mężem i stając się jego żoną, w stan jego wchodzi, prawa podziela. Wam poczciwa jej siermięga śmierdziała — no...
— Za pozwoleniem księdza kanonika — cóżeśmy my mogli przeciwko całemu światu?... Tu nie o nas chodziło, ale o rodzinę... Świata przekonać ani naprawić nie mogliśmy...
— Więc nie ma mowy o tem, rachujcie się sami z sumieniem waszem, dodał kanonik. — Coście zrobili to zrobili — dość że ten człowiek którego napoiliście goryczą, pełniąc obowiązek i stając w obronie żony, zerwać musiał z wami, aby jej przykrości oszczędzić. Żył, bił się z ubóstwem, sam, bez pomocy. Utracił żonę, pracował dla dzieci, doznał przeciwieństwa losu i... dokończył żywota. Zostały sieroty, hm? no cóż myślicie? co myślicie z sierotami? Czy nie czasby na skruchę i umiarkowanie?
— Mówiłam raz — ozwała się żywo pani Łomicka, mam pięcioro moich, jestem uboga, ale gdy potrzeba; to dzieci zabiorę.
— A ja mówiłem raz — rzekł mężczyzna p. Piotr Ordęski — że dzieci nie wezmę. Żona moja nie znosi dzieci, my nie siedziemy w domu, słowem nie mogę. Ale na dzieci coś dam — chętnie dam... co mogę uczynię.
— Ja się od obowiązku nie uchylam — zawołała z powagą p. Babińska. Mam syna, ale Bóg nam dał dosyć majątku, by i na wychowanie sierot stało. Pan brat możesz i nic nie dać, a pani siostra powinnaś o swoich pięciorgu myśleć — ja się o sieroty postaram. Więc nie ma mówić o czem. Co ja postanowię, to mój mąż przyjmie, tegom pewna. Powtarzam, niema mówić o czem, rzecz jest skończona.
Zamilkli. — Proboszcz chustkę szeroko rozwinął, popatrzał na nią, potem na panią Babińską i począł:
— Bardzo to pięknie — ani słowa — bardzo pięknie. Waćpani dobrodziejka tylko sama czyniąc dobrze, drugim zasługi nie odbieraj. Każdy wedle sił.
— Ale ja dam, ileż tam mam dać? no, to dam! — zawołał mężczyzna.
— Nic dawać nie potrzebujesz — odezwała się siostra — stanie nas na to.
— Za pozwoleniem, niechże ja słowo powiem — cierpko poczęła Łomicka. — Nie ujmując pani siostrze mnie się zdaje że to nie dosyć powiedzieć ja ich biorę i potem rzucić na folwark bez dozoru, żeby się jejmości chłopaczek przy nich nie psuł. Ja dzieci jeśli wezmę, będę je chować ze swojemi. I tak się należy.
— A pani myślisz, że u mnie się zmarnują? ofuknęła się p. Babińska. — Ale zkądże data? zkąd data? Czy może pani w myśli mojej siedzisz? Przecież nie powiedziałam jak chować będę? Na panicza i pieszczoszka syna ani córki nie wychowam, ale ich na folwark nie wyrzucę. Cóż to znowu za domysły i warunki?
Siostry spojrzały sobie w oczy, Łomicka uśmiechnęła się, ruszając ramionami.
— A pfe! a pfe! — przerwał kanonik — czy to się godzi...? hę? Siostry?
— Tu chodzi o los sierot — krzyknęła Łomicka?
— Już waćpani chowając je ze swojemi pięciorgiem, lepszego im byś nie dała losu, przerwała Babińska.
— Przymówka do mojego ubóstwa — zawołała Łomińska, ale mnie ono milsze niż miliony, zarobione, z pozwoleniem na trzodzie chlewnej!
Pani Babińska zerwała się krzesła; mężczyzna się zżymał, ksiądz wstał.
— A wstydźcież się — zawołał głosem powagi pełnym — dałyżbyście pokój — jak wam nie wstyd, przyjechałyście na pogrzeb, ze łzami, i jeszcze się tu kłócicie — o co? o co? Alboż to zarobek uczciwy na świni gorszy od zarobku pszenicy? Bóg z wami! Co to za gadanie! pfe! Trzebaż wam przypominać żeście siostrami.
— W istocie nie zawadziłoby to, proszę księdza kanonika, dodała, śmiejąc się, Łomicka, bo ja moich obowiązków siostry nie zaniedbywałam; ale ze strony państwa Babińskich pono było inaczej. Żeśmy my ubodzy, że bryczką zajeżdżamy przed pałacyk, więc nie radzi nam tam byli... i my też zrozumieliśmy to łatwo. A tak! tak! Nie lepiej i pan brat.
— Ale dajże Łomicka pokój — zagrzmiał mężczyzna — ja ożeniłem się z osobą znacznej familii, więc nie bardzo mi to miło, gdy ubodzy krewni przyjadą świadczyć, że ja tam na fartuszku siedzę. Są pewne wymagania towarzyskie, do których się należy zastosować.
— Tem bardziej — dorzucił ksiądz żartobliwie, iż pani Łomicka właśnie tak pono postępowała z nieboszczką bratową, jak wy z nią.
— Mój ojcze, toć była chłopka...
— A Adam był kmieciem Bożym, i my wszyscy równie bodajbyśmy Bożymi byli chłopami, moja dobrodziejko! Tak! tak — ozwał się ksiądz — porzućcie to gadanie, porzućcie! Zgroza i zgorszenie!
Łomicka siadła, zwracając się ku oknu, p. Piotr Ordęski począł się przechadzać po izbie żywo, kanonik siadł, Babińska rzekła:
— No, więc ja dzieci biorę.
— A Pan Bóg ci to nagrodzi — rzekł ksiądz.
— Bierze aby ludzie mówili: — ot, widzicie jaka ta Babińska uczciwa, jacy to ludzie szlachetni. Brat z nimi nie żył, a oni po śmierci sieroty jego przytulili. I dodadzą jeszcze: — Brat majętny nie pomyślał o tem, siostra druga ręce umyła, Babińscy wspaniałomyślni... państwo Babińscy!
— Antosiu — wybuchnęła Babińska nagle, nie zmuszaj mnie do powiedzenia ci gorzkiej prawdy, bo — jak Boga kocham, powiem.
— A no — proszę, proszę, mów! rozśmiała się Łomicka, wstała z krzesła i dygnęła. Ale w chwili gdy Babińska się już z czemś gorzkiem miała odezwać, kanonik położył — veto.
— Dosyć tego! dosyć! o kobiety niepomiarkowane i zgryźliwe. Co to jest! Powagą moją wzbraniam wszelakich wymówek.
Obie siostry usiadły; brat zapalił cygaro.
— Obstaję przy tem, odezwał się — bym w pewnej części przyłożył się do utrzymania sierot. — Dam coś.
— Tymczasem weź na siebie zlikwidowanie interesów brata, to lepiej zrobisz, rzekł ksiądz — później, gdy będzie potrzeba, zajmiesz się losem syna, pomożesz córce, teraz to nawet lepiej iż razem idą dzieci, bo przywiązane bardzo do siebie biedne sierotki.
Kanonik wstał z krzesła, uśmiechnięty łagodnie.
— Moje panie, odezwał się — uczyńcie to dla pamięci nieboszczyka i dla miłości Bożej, abyście sobie jak siostry szczerze, zapomniawszy uraz, ręce podały. Rodzeństwem jesteście. Więcej nad troje was na świecie niema. Bóg kochać się przykazał... spełnijcie przykazanie. Godziż się to ażeby ludzie, dlatego że ich położenie przypadkowe na różnych stawi stopniach, waśnili się o takie dzieciństwa? Chowaliście się razem, krew jedna w was płynie. Pax vobis! pas! pax! pax! Babińska spojrzała na Łomicką, Łomicka na Babińską, która wprzódy krok uczyni — pan Piotr stał zimny ale gotowy do zgody. W ostatku Łomicka rękę wyciągnęła. Dwie zimne dłonie uścisnęły się lekko. Brat przystąpił, ale słowa jakoś wyrzec nie mogli. Znać było że ulegli woli i rozkazowi duchownego, ale w sercach ich zostały dawne uczucia, które się tylko schowały, jak ślimacze rogi — na chwilę.
Kanonik popatrzał i nie czekał dłużej, wziął za kapelusz i ukłoniwszy się wysunął zwolna z izby, zostawiając ich sam na sam z sobą.
Zaledwie odszedł kilka kroków od zajezdnego domu idąc powoli ku plebanii, gdy na drodze od bliskiej wioseczki postrzegł idącą Orchowską, która za ręce dzieci prowadziła z sobą — zatrzymał się więc póki nie nadeszły i milczący począł je całować, aż łza z oczów pociekła... Micio miał spuszczoną głowę i twarz smutną. Kanonik zlekka ją podnosił i popatrzył mu w oczy.
— Zacząłeś już czternasty rok? nieprawdaż — począł z cicha — w tym wieku przychodzi rozeznanie, powinieneś rozumieć i czuć położenie swoje i siostry... Jest was dwoje na świecie... tyś jej opiekun... o tem nigdy nie masz zapomnieć... masz obowiązki. Rozumiesz.
— Rozumiem, księże kanoniku — odezwał się chłopak zwolna i zastanawiając nad każdym wyrazem. — Rozumiem, ojciec nieboszczyk kilka razy mi to powtórzył w chorobie. Już ja Lusi nie opuszczę.. a jak wyrosnę to ją wezmę do siebie do domu i będziemy razem mieszkali i żyli.
— Tak, ale do tego czasu trzeba, żebyś się uczył pilnie, aby na własny kawałek chleba umieć zarobić — mówił staruszek. — Ciotka Babińska bierze was oboje do siebie.
Dzieci popatrzyły się nie odpowiadając...
— Trzeba być wdzięcznym za to, powolnym, łagodnym... i zasłużyć na tę jej łaskę — dodał kanonik. — W cudzym domu choćby krewnym, gdzie was przez miłosierdzie przytulą... trzeba się zachować pamiętając na to...
Chłopak słuchał nic nie odpowiadając... Orchowska płakała... i niemogła się wstrzymać, by nie przerwać kanonikowi.
— A! ojcze drogi — poczęła, płacząc ciągle — pani Babińska! Babińska... o! mój Boże, jak to tam dzieciom będzie... wątpię żeby ona mnie z niemi zabrać chciała, a one tak do mnie przywykły i ja do nich... Rozstać się trudno! pomyśleć nawet o tem to się serce kraje. Gdyby ojciec dobrodziej za mną się wstawił... niechby mi tam jakiego kątka pozwolili... ja jeść nie wiele potrzebuję — odzieży mi jeszcze starczy na długo... przynajmniejbym na dzieci najrzeć mogła. Boć to wiadomo, księże kanoniku, tam obcy nigdy nad niemi tego dozoru mieć nie będą...
— Już tego niewiem czy waćpanią wziąść zechcą — odezwał się ksiądz — z góry im ten warunek narzucać nie podobna, boć dobrze jeszcze że dzieci biorą... Wracać mi z tem niewypada... Proś jejmość sama, a ja przy zręczności poprę jej żądanie...
To mówiąc, kanonik zamyślony się oddalił a dzieci, tuląc się do staruszki, poszły do zajezdnego domu. Tu zawarta za pośrednictwem duchownego zgoda trwała jeszcze, ale nie zbliżyła wiele rodzeństwa do siebie. Po długiem zobojętnieniu trudno było odrazu przystąpić i do serdeczności powrócić. Pan Piotr Ordęski chodził po pokoju z cygarem, a dwie panie, cedząc słówka, spoglądały na siebie z ufnością i odrazą źle pokrywaną. Drzwi się otworzyły — weszła Orchowska z dziećmi, które strwożone, poglądając na panie ciotki, pozostały u proga. Babińska skinęła aby się zbliżyły...
— Idź że Miciu. Ciotce do nóg upadnij — szepnęła Orchowska — podziękuj...
Popychane niebożątka poszły w istocie... Babińska nie miała złego serca, łzy jej na powieki wytrysnęły i wzięła dzieci, obejmując rękami a przytuliła do siebie.
— Jedziecie ze mną — rzekła — ale bądźcie grzeczne, a będzie wam dobrze.
Micio w rękę ciotkę pocałował.
— Jeśli już ciocia tak łaskawa na nas biedne sieroty, niechże nam jeszcze jednę wyświadczy łaskę.
— Cóż takiego? — zapytała ciotka.
— Orchowska bardzo płacze żeby mogła z nami jechać, Lusia do niej przywykła, my ją tak kochamy.
— Ale moje dziecko — zimno odparła Babińska — to trudno żebym ja wszystkie sługi wasze zabierała dla was. Jest ich dość u mnie, na troskliwym dozorze wam nie zabraknie... zresztą...
Orchowska, nie śmiejąc mówić, płakała.
— To trudno — mówiła Babińska — to niepodobna... mamy sług dosyć...
— Pani dobrodziejko — przebąknęła staruszka.
— Ale nie mogę, nie mogę... nie trzeba dzieci do takich pieszczot przyzwyczajać... to darmo. Waćpani tylko zbierz rzeczy dziecinne i odeślij mi je tutaj.
— Ja je sama przyniosę — odezwała się stara — i pośpieszyła za drzwi, ażeby ukryć płacz coraz się zwiększający. Dzieci chciały iść za nią, ale ciocia Babińska zatrzymała je silną dłonią.
— Proszę zostać na miejscu... Siadajcie tam na łóżku... pożegnacie Orchowską, gdy przyjedzie z rzeczami.
To mówiąc, pani Babińska odwróciła się do siostry — jakby chciała tłumaczyć się przed nią.
Nie możemy sobie znowu zaplugawiać dworu takiem ubóstwem — rzekła — ta stara niechlujna i wygląda jak żebraczka. Jabym jej przy sobie nie zniosła. Zresztą i niepotrzebna... będzie komu na nie patrzeć. Nasz Martynianek to rówiennik prawie Micia... jednolatki... a co do Lusi ja sama koło niej chodzić będę.
— Ale nim nawykną... rzekł brat.
— Nie trzeba pieścić, to najgorsza rzecz, przerwała Babińska — odrazu niech się uczą życia... Czeka ich w niem więcej przejść bolesnych... To darmo... to darmo.
Pani Łomicka westchnęła. Dzieci posiadały na łóżku i pobrawszy się za ręce, to spoglądały ze strachem po nieznanych krewnych, to popłakiwały.
Tymczasem konie kazano zaprzęgać, bo pani Babińska zwłaszcza śpieszyła się bardzo do domu... i gdy Orchowska z chłopakiem przyszła, niosąc rzeczy, już wszystko do odjazdu było gotowem.
Siedem lat upłynęło od opisanego wypadku, siedem lat, które z trzynastoletniego Micia uczyniły dwudziestoletniego chłopaka... chlubiącego się iż dwudziesty pierwszy zaczynał... a w istocie dojrzalszego niż inni w dwudziestu kilku bywają.
Lusia stała się piętnastoletnią panienką, a że pieszczone imię wyniesione z rodzicielskiego jeszcze domu, nie właściwem było ubogiej kuzynce na łasce państwa Babińskich zostającej, zwano ją panną Ludwiką Ordęską.
W domu państwa Babińskich mało się od tych lat siedmiu zmieniło, prócz że młody Martynianek, przyszły spadkobierca obojga państwa, jedynak i ukochane ich dziecię — wyrósł też na pana Martyniana i wybierał się już w świat, żywota swobodnego używać.
Państwo Babińscy żyli oboje w szczęśliwej zgodzie i zobopólnej miłości, jak za pierwszych czasów, a miłość ta zdawała się coraz ściślejszemi łączyć ich węzłami, bo była opartą na stosunku utrwalającym ją, charakterów i wykształcenia. Musirny się cofnąć w przeszłość, ażeby dać poznać lepiej bohaterów naszego opowiadania. Ordęscy, stara i zamożna bardzo szlachta, posiadali dobra znaczne i żyli w najwyższych sferach społecznych, posiadając wszystkie warunki wymagane, by w nich byli dobrze przyjętymi. Lecz jak u nas najczęściej się trafia — stosunki z zamożnymi, z magnatami, pociągnęły Ordęskich na wydatki przechodzące możność; dla utrzymania ich czyniono ofiary, majątek ucierpiał, nadrujnował się, przyszły złe czasy — runął...
Już gdy się chwiał po śmierci starosty Ordęskiego, dzieciom potrzeba było jakąś przyszłość zapewnić, dwie córki i dwóch synów zostawali na łasce losu... Panny były starannie wychowane, jedna z nich wyszła za bogatego dorobkiewicza pana Babińskiego, kapturowego pono szlachcica, wątpliwego klejnotu, druga za ubogiego Łomickiego, który miał jednę odłużoną wioszczynę. Piotr ożenił się bogato z panną, która się w nim pokochała więcej może dla powierzchowności, niż innych przymiotów, bo tych skąpo mu wydzieliła natura. Paweł mimo że mu bardzo mało zostało po rodzicach i że byłby mógł sobie znaleźć ożenienie dogodniejsze pod względem majątkowym, zakochał się w ubogiej dziewczynie, jak mówiono córce włościanina, wychowanej, w klasztorze i nad stan wykształconej. Rodzina czyniła co tylko mogła, ażeby temu zapobiedz — dla żony musiał z nią zerwać. Chodząc z dzierżawy na dzierżawę, biedował, męczył się, żonę postradał, a w końcu dzieci sierotami rzucił....Rodzina rozpierzchła mało się do siebie zbliżała.
Pan Piotr żonaty z familiantką i osobą wielce dumną, odsunąć się musiał od swoich, bo nawet bogaty Babiński w domu, który chorował na arystokratyczność, nie był dobrze widzianym.
Łomiccy ubodzy, ubodzy z pięciorgiem dzieci nie wiele mieli czasu i ochoty na stosunki ze światem; Babińscy żyli w pewnem kółku własnem.
Stary Babiński był człek prosty, czytać wprawdzie i pisać umiał, ale nadto niewiele. Ojciec jego, jak powszechnie utrzymywano zrobił całą fortunę na wieprzach. Kupował je, tuczył, handlował niemi, a że mu bardzo szło szczęśliwie i człowiek był oszczędny, dorobił się tak znacznych kapitałów, iż dobra kupił rozległe i wszedł niemi w obywatelstwo. Syna ani wiedział jak, ani czuł potrzeby wychowywać zbyt wykwintnie. Przeznaczał go na rolnika i gospodarza, a był tego przekonania, że wieśniakowi niewiele potrzeba oprócz zdrowia i ochoty do pracy, wziął więc do domu bakałarza, kazał uczyć czytać, pisać, czterech działań arytmetyki i na tem się skończyło. Młodzieniec, nie będąc nawet w szkołach, edukacyą rychło do pożądanego kresu doprowadził. Wyrósł ogromnie, spasł się wcześnie i wyglądał jak olbrzym. Twarz miał dosyć miłą, choć nie zbyt rozumną... ale też sam doskonale wiedział iż prochu nie wymyśli — nie miał do tego najmniejszej pretensyi.
Jeszcze ojciec żył gdy Babiński żenić się zapragnął; zobaczywszy raz w kościele pannę Ordęską, zakochał się w niej. Panna była wychowana starannie, rozumna, wymowna i miała imię szlacheckie, ale posagu bardzo mało. Stary Babiński nie rad był małżeństwu, bo się spodziewał syna ożenić bogato, wszakże nie sprzeciwiał się, mając to przekonanie iż syna powinien był rychło ożenić. Ze strony panny i jej rodziny, gdy się Babiński starać począł, czyniono trudności, ale młodzieniec naiwny miał trzy dobre wioski, z pewnością kapitały ojca, który jeszcze spekulował, choć już nie na wieprzach, i — wydawał się wcale potulnem stworzeniem. Ostatnie szczególniej za nim przemawiało. W istocie człowiek był jakkolwiek nie wiele okrzesany, dobrego serca i charakteru łagodnego. Pannie się nie podobał tak bardzo, ale była ubogą i czuła że się da prowadzić. Z góry zaraz starającego się jeszcze wzięła na mundsztuk i więcej się jej też nie wyrwał. Babiński tak był przejęty wyższością swej „kochasi“, jak ją nazywał, tak ją uwielbiał, tak był szczęśliwy, że ten skarb posiadł, iż się cały oddał na jej posługi. Kasia rozkazywała i nie znała opozycyi.
Wkrótce po ożenieniu, mimo uwag starego Babińskiego, który wystawie wszelkiej był przeciwny, pani kazała zbudować dwór nazwany pałacem, urządziła stajnie, powozy, służbę, dom na stopę bardzo świetną. Babiński znajdował to miłem, potrzebnem koniecznie dla takiej kobiety jaką była jego żona i pracował tylko, aby miała wszystko czego zażądać mogła. Wstrzymywano się nieco, dopóki jeszcze żył stary Babiński, ale po jego śmierci pani projekta swe najśmielsze wykonać mogła bez przeszkody. Przezwano jednę wieś gwoli szlacheckim tradycyom Babinem nowym, aby tem poprzedzić nieco kruchą nobilitacyą... Założono park... wymalowano blado-żółto pałac i herby znalazły się, gdzie tylko pomieścić je przyzwoicie było można.
Babiński po ożenieniu odbył coś nakształt dopełniającego kursu edukacyi — żona wyuczyła go form koniecznych, języka świata i wpoiła w niego tę zbawienną zasadę, że najwymowniej jest mówić mało, uśmiechem, chrząkaniem, ruchem głowy, pleców, ramion, zastępując często mogące skompromitować próżne słowa. Babiński nabrał zewnętrznego poloru, a milczeniem zyskał sobie imię poważnego człowieka. Nigdy mu się nie trafiło ani żonie sprzeciwić, ani z nią w ciągu długiego już życia choć na chwilę poróżnić. Jejmość była dlań dobrą też żoną, ale się posługiwała bez litości i czyniła zeń, prawdę rzekłszy, ekonoma, do czego był w istocie stworzony.
Gdy brat Paweł zmarł, zostawiając sierot dwoje, pani Babińska postanowiła, aby sobie zyskać imię u ludzi, zabrać sieroty i zająć się ich wychowaniem. Mieli jednego syna który był rówieśnikiem Micia, a córka niewiele im mogła przyczynić kłopotu i wydatku. Zabrano więc do Babina oboje... i — rozpoczęło się po sąsiedztwie sławienie cnoty tych poczciwych Babińskich, którzy choć brat z nimi nie żył, choć dzieci jego nigdy nie widzieli, wzięli wszakże je i zajęli się ich losem. W zamożnym domu na wsi, dwie sierot nie czyniły różnicy... Do Lusi pani Babińska guwernantki trzymać nie myślała i jak najprościej ją wychowywać zamierzyła na starym elementarzu i książce nabożnej.
Do Martyniana był guwerner jeden i metr muzyki; ci choć nieobowiązani, podjęli się z dobrej woli wychowania Micia, który miał bardzo dobre początki. Muzyk nawet, upodobawszy sobie śliczną Lusię, i ją trochę na fortepianie uczyć zaczął. A że sieroty służyły do popisu z dobroczynnością i miały być żywym świadectwem dobrego serca państwa, nie chowano ich po kątach.
W pierwszych dniach strwożone, plączące, wywołały nawet istotne współczucie w samej pani i jej dworze... nie było tak bardzo źle z początku. Do osłodzenia ich losu przyczyniła się i ta okoliczność, że stara Orchowska, która do tych dzieci była przywiązana niezmiernie i miała dla nich serce matki... nie mogąc wyżyć nie widząc swoich sierotek, poszła pieszo do Babina a nie mogąc być przyjętą we dworze, u woźnicy dworskiego na komornem osiadła, aby na nie patrzeć choć zdaleka. Przekradała się rankami gdy państwo spali, do garderoby — czatowała na dzieci, służyła im. Chociaż to poświęcenie biednej starej, która za komorne płaciła pracą, wiadomem się stało wkrótce, pani Babińska udawała że o tem nie wie, — tolerowała wszakże Orchowską. Dzieci, gdy im było smutno, źle, gdy się potrzebowały poskarżyć, zapłakać, szukały starej swej przyjaciółki...
Takie były początki ich życia w Babinie.
Wszelkie stosunki w świecie nim się ustalą i pewną formę przybiorą, potrzebują na to czasu — ale z dziećmi łatwiej i prędzej przychodzi się do porządku. Choć pani Babińska nie okazywała zbytniej czułości Lusi, dziewczę się do niej przyzwyczaiło i przywiązało — szczególniej zaś polubił ją sam pan Babiński... chociaż się z tem przed żoną nie wydawał, byłaby bowiem miała to uczucie za krzywdę wyrządzoną synowi, jedynakowi, którego jedynie kochać, uwielbiać i rozpadać się nad nim było obowiązkiem ojca.
Martynian... przyszły spadkobierca państwa Babińskich — coś wziął z matki i trochę z ojca. Z twarzy podobnym był do niego, ale umysłowo obiecywał nawet mamę prześcignąć. Po ojcu wziął dobre serce, po niej ochotę do pracy i wykształcenia, ciekawość świata i pańskie zachcianki. Lubił zawczasu elegancyą, ubranie modne, ładne fraszki, zbytkowe zabawki... i wyglądał paniczykowato, — a że matka mu wmawiała iż na większym świecie wymagają nauki, że w salonach popłacają talenta, gorliwie się starał o nabycie jednych i drugich.
Ksiądz kanonik, który czasem przyjeżdżał do Babina, bo samego pana bardzo lubił z jego prostotą i serdecznością, naganiał wychowanie syna...
— Uczyć się niech uczy, to zawsze mu się w świecie przyda — mówił — ale na miłość Boga panicza i eleganta tylko z niego nie róbcie... Po co go było z prostego Marcina przechrzciwać na Martyniana? Po co nazwyczajać do ładnych sukienek i panieńskich perfumek... Teraz na świecie nikt jutra nie pewny... Bóg wie co mu przyszłość gotuje. Choćby był najbogatszym — kto mu zaręczy że fortuny nie straci, że pracować na chleb nie będzie zmuszony? a to potem zawada do wszystkiego i cierpienie, gdy się przyjdzie oduczać nałogów pańskich.
Tych uwag wszakże pani słuchać nie chciała, milczała przez uszanowanie dla kanonika — a dziecku dostarczano co zamarzyło.
Szczęściem go to nie bardzo popsuło.
Ojciec może w duszy był przeciwny takim pieszczotom, ale dogadzał bo mama kazała. A że syna czule kochał — czynił to z serca.
Przybycie Micia, który bądź co bądź, musiał być przy Martynianku i z nim razem się chować, nie było rodzicom na rękę. Obawiano się tego chłopca nie znając go... ze strachem przypuszczano do towarzystwa jedynaka. Pierwszego dnia zaraz poznali się i poprzyjaźnili. Martynianek zajął się kuzynkiem mocno, znalazł w nim rówieśnika i towarzysza za którym tęsknił. Matka wszakże przestrzegała, aby zbytniej poufałości nie dopuszczał.
Byłby jej i sam Micio nie powziął, bo chłopak był nad swój wiek zastanawiający się, uważny i ostrożny. Wiedział że był ubogim, powtarzano mu to ciągle i myślał o tem tylko, jakby co najprędzej wyuczyć się czegoś, a dla Lusi i dla siebie przyszłość zapewnić.
Charakteru bojaźliwego przez pewną dumę — Micio był milczący i dojrzalszy o wiele od jedynaka. W domu przy chorym ojcu, który był jego pierwszym nauczycielem, wiele skorzystał. Ojciec mu pierwszy gorzki przedsmak świata i życia na sobie okazał. Nieboszczyk pan Piotr miał to zdaje się na sercu, aby dzieci od złudzeń uchronić, nieustannie więc Miciowi powtarzał, aby się od ludzi nic nie spodziewał, aby się ich strzegł, aby na siebie rachował tylko...
Żyjąc odosobniony, nie mając się przed kim poskarżyć, znękany w ostatku chorobą — może nieoględnie kreślił przed dzieckiem te rozczarowujące obrazy, lecz powstrzymać się od tego nie mógł... Ból tryskał z każdego słowa biednego człowieka. Micio więc miał nim przybył do Babina głowę nabitą tem, że choćby dlań ludzie byli grzeczni, dobrzy na ich serca nic liczyć nie był powinien, ani się ku nim rozczulać. W chłopca główce młodej i to odrazu było jasnem, że ciotka i wuj nie znali ich tak długo... więc niebardzo ojca kochać musieli — a zatem i ich kochać nie mogli. Stara Orchowska, z którą Micio był poufalej — pół słówkami też w tem usposobieniu go utrzymywała...
Choć z Martyniankiem byli bardzo dobrze, sierota trzymał się jakoś na ostrożności, grzecznie — lecz zawsze trochę chłodno. Babińska znajdowała od drugiego dnia, że chłopak wyglądał po wiejsku, że był dziki, że się na nim pochodzenie matki i natura chłopska odbijała...
— Już to, mój drogi — szepnęła mężowi — niech on sobie tu przy Martynianku pobędzie jakiś czas... nie mam nic przeciwko temu, ale dla niego jako ubogiego, inne wychowanie potrzebne. Pańskie dzieci mogą się w domu edukować, dla ubogich są szkoły. Niema nic lepszego jak ława szkolna... bo to uczy życia...
— No — a czemuż Martynianka też nie oddamy, kochasiu co? — spytał Babiński.
— Proszęż cię, jedynak, delikatny i zupełnie w innem położeniu.
— To prawda, kochasiu, to prawda...
— A zresztą — dodała Babińska — nie bardzobym rada żeby przy nim tych manier nabrał nasz chłopak... bo to szorstkie jakieś, podejrzliwe... bojaźliwe, bo jemu trzeba ogłady, śmiałości...
— Tak, tak, jemu trzeba ogłady, kochasiu, — westchnął, myśląc o sobie Babiński — ja zawsze jeszcze żałuję że jej nabyć nie mogłem.
— Nie uwłaczaj sobie — rzekła żona — to prawda że ci zawczasu jej w domu nadać nie mogli — nie każdemu się Bóg dał urodzić w rodzie, w której ona już jest spadkowa — ale ty miałeś i masz szczęśliwy instynkt i nabrałeś tyle, ile ci do życia potrzeba, ogłady i przyzwoitości.
— Ale bo ty dobra jesteś — rzekł rozczulony Babiński, całując żonę w rękę — ja wiem że ja tobie wszystko winienem...
W duszy mając także to przekonanie, jejmość nic już nie odpowiedziała, dodała tylko:
— Mieczysława należy oddać do szkół — będzie to trochę kosztowało, ale cóż robić, lepiej grosza stracić, niż dopuścić niebezpieczny wpływ na dziecko...
— Ale zapewne, kochasiu — rzekł posłuszny mąż — ale zapewne.
— Pan Piotr też obiecywał że się coś do utrzymania ich przyłoży... ja z niego wyciągnę...
— Pan Piotr! — rozśmiał się, ręką w powietrzu kreśląc figurę zagadkową Babiński — pan Piotr...
— Co się tyczy Lusi... ta nam nie zawadzi...
— Ale ładne dziecko... miłe dziecko kochasiu — rzekł mąż — niech sobie będzie, niech się chowa.
— No, ładna ona nie jest i miła, nie powiem — przerwała żona — kwaśna jak braciszek. Sądzę nawet, że gdy wyrośnie, zbrzydnie, bo to tam ta chłopska krew zawsze jeszcze jest.
— Powiadaliście przecie, że matka jej pięknością swą waszego brata obałamuciła — dorzucił Babiński.
— A! jaka tam była piękność! jaka to była piękność — wyrwała się żywo jejmość — gminna, ordynaryjna, żadnych rysów... tylko tyle że to było młode, świeże, zdrowe... potem tak słyszę zbrzydła, że straszno było patrzeć.
Mąż nic nie odpowiedział, sprzeciwiać się nie miał we zwyczaju, a przypominał sobie, że biedną kobietę widział na kilka tygodni przed śmiercią, wychudłą, wymizerniałą, przecież dziwnie zawsze i ujmująco wdzięczną.. tak, że się jej napatrzeć ludzie nie mogli. Lusia była do niej podobną, ale w niej jeszcze typ ten cudny wyszlachetniał, jakby na twarzy dziecięcia odbijał się smutek matki, smutek który tworzy anioły i opromienia ideały. Nie śmiał się i do tego przyznać Babiński, że dziecko mu się bardzo podobało...
W kilka miesięcy po przybyciu sierot do Babina, zapowiedziano już w domu i mówić o tem zaczęto, głośno, że Micio do szkół do Lublina pojedzie. Wiadomość tę przyjął chłopak zrazu zamyślony, rozrachowując co z tego może wyniknąć, pogadał potem z Orchowską, pomiarkował sam i ucieszył się. Szło mu tylko o to że musiał siostrę opuścić, którą najczulej kochał; uspokoiła go tem staruszka, że przecież na wakacye i święta przyjeżdżać będzie bo to obiecywano — a że ona zostanie, aby Lusi nie było smutno.
— Tym sposobem — szepnęła Orchowska — Micio prędzej się w szkołach wyuczy co potrzeba i na własnych nogach może stanąć, to i Lusi z tem będzie lepiej.
Bujnym marzeniom Micia dogadzała ta myśl, oddawna bowiem zamierzał, pilnie się uczyć, dojść do niezależności, przestać być na łasce i razem z siostrą co najrychlej z opieki krewnych się wyswobodzić. Nie było im tam źle — było może wygodniej niż w ubogim ojca domu, przecież często się obcy ten przytułek czuć dawał.
Babińska bez miary gderała na Lusię pod pozorem wychowywania jej i przyspasabiania do życia. O ile bez miary była powolną dla syna, o tyle surową dla sierotki. Z teoryi jej wypadało że należało kobiety wychowywać ostrzej i przygotowywać zawczasu do tego, co je nieuniknienie czekało. Choć sama na los swój uskarżać się nie mogła — nieomieszkiwała zawsze narzekać na poddaństwo kobiet, na despotyzm mężczyzn i na upośledzenie słabszej połowy rodzaju ludzkiego. Służyło jej to za wyborny pretekst do niezwykłej surowości w obejściu się z tą biedną Lusią, która zawczasu nabrała charakteru bojaźliwego, milczącego, skrytego prawie, mając do niego z natury skłonność. Jeśli się poskarżyła cicho i zapłakała, to tylko na rękach i w objęciach starej Orchowskiej, która regularnie co rana i co wieczora podsuwała się podedrzwi, aby swoję panienkę uścisnąć i drobne jej rączki ucałować.
Ta miłość i poświęcenie dla dzieci starej ochmistrzyni zrazu zdawały się Babińskiej chwilowemi, prorokowała, że to się długo nie utrzyma... Gdy potem Orchowska i rok i drugi wytrwała ze swoją biedną i cichą ofiarą... pani Babińska inaczej to poczęła z pewnym przekąsem tłumaczyć.
— Chce jej się koniecznie heroiną zostać, mawiała... i żeby ludzie o niej gadali że się tak dla dzieci poświęca. Myśli może iż tym sposobem pozyszcze sobie u mnie miejsce i wkręci się do dworu. Ale ja tych komedyj nie lubię... Udaję że nie wiem i nie widzę i jeśli sądzi że mnie rozczuli, to się bardzo myli...
W istocie poczciwej Orchowskiej na myśl nigdy nic podobnego nie przyszło — słuchała serca tylko... przywiązała się do dzieci — nie miała z rodziny nikogo i poszła za niemi... Trwała więc na swem stanowisku, żyła na komornem, a łagodnością i pracowitością a gospodarnością swoją tak potrafiła pozyskać tych, u których w alkierzu mieszkała, że po dwóch leciech nawykłszy do niej, uważając ją jakby za krewnę, za nicby jej odejść nie pozwolili. Prości ludzie umieli też serce w niej ocenić.
Gdy po raz pierwszy Miciowi przyszło do szkół wyjeżdżać i z siostrą się rozdzielać, dzieci prawie rozerwać nie było można. Lusia płakała, wieszając mu się na szyi, chłopakowi łzy kręciły się w oczach. Ciocia Babińska z niecierpliwości wołała:
— Ale dosyć że mi już tych przesadzonych czułości!
Martynianek też towarzysza zabaw i przechadzek żałował bardzo, obdarzył go czem tylko wolno mu było wyposażyć krewnego, przeprowadzał konno, i prawie zapragnął sam z nim jechać do szkół, tak mu po Miciu tęskno było... Chłopiec pierwszy raz sam rzucony w świat, modlił się i przyrzekał sobie najuroczyściej nikomu się w nauce nie dać wyprzedzić... aby co prędzej o swoich siłach pójść w świat!
Prędko przebiegłszy te lata nauki... Mieczysław skończył szkoły świetnie, wyrósł, dojrzał, zmężniał... Chociaż w ostatnich dwóch latach już zyskał korepetycye i z nich się bez pomocy Babińskich mógł utrzymać, — podziękowawszy im zaraz za ich łaski i oświadczając że sam sobie dać rady potrafi, chociaż profesorowie zaręczali mu, iż mógłby, pozostawszy przy szkole, z lekcyi się i nadal utrzymywać — pojechał do uniwersytetu. Od dwóch już lat rozpoczął medycynę i po trzech miał nadzieję, że łatwo nią na chleb dla siebie i siostry zarobi. Pracował ogromnie, a że nawet bez talentu trud daje siły nowe, Miciowi zaś nie zbywało na nim, liczono go do najwięcej obiecujących uczniów akademii, a profesorowie już go prawie jako przyszłego kolegę uważali. Przepowiadano mu adjunkta miejsce, a później katedrę w wydziale który sobie obrał. Praktyka i miejsce takie dawały odrazu zamożność. Przyszłość świetnie zdawała się rozwijać przed Mieczysławem, który gorąco się jej dobijał, nie tyle może dla siebie, co dla siostry.
W istocie, położenie Lusi w domu ciotki daleko było przykrzejszem, niż swobodnego już Mieczysława. Ciocia, w miarę jak dziewczę rozwijało się, rosło, piękniało i zwracało oczy wszystkich, coraz stawała się dlań surowszą. Niewytłumaczone jakieś uczucie zazdrości wkradło się do jej serca. — Obce dziecię w jej własnym domu kradło przywiązanie wszystkich, nawet starego Babińskiego. Lusia nie miała nieprzyjaciela, nie miała nawet obojętnych — przepadano za sierotką. Babińska znieść jej nie mogła. Najmniej może zrobiła sobie przyjaciół i wielbicieli cudnie urodziwą twarzyczką i pięknością niepospolitą — łagodność, dobroć, skromność i cierpliwość niewyczerpana, rozum i takt nad wiek zyskiwały jej serca. Szczególniej umiała znosić nieustanne napady, gderliwość i niesłuszne najczęściej wyrzekania cioci, której każda najmniejsza okoliczność posługiwała do fukania na tę nieszczęśliwą Lusię. Upatrywała w niej uparcie zarody wszelkiego złego, tłumaczyła każdą czynność, słowo najfałszywiej i najgorzej. Lusia znosiła z pokorą, bez wyrzekania, bez odpowiedzi, wytrzymując, wysłuchując, i nawet korzystając z tego nielitościwego obejścia się ciotki.
Zrazu, jak mówiliśmy, Babińska miała mocne postanowienie wychować ją jak najskromniej, na klucznicę, jak mówiła!
— Grosza przy duszy mieć nie będzie — mówiła — pocóż jej znowu dawać świetne wychowanie i talenta, aby się jej w głowie zawróciło, żeby się zepsuła. Nie chcę tego mieć na sumieniu. Nauczyć czytać, pisać, rachować, szyć i gospodarstwa, to dla niej dosyć. Jeśli pójdzie za porządnego ekonoma, to będzie łaska Boża, bo kto ją zechce inny wziąć z tą niby nieszpetną twarzyczką, a bez złamanego szeląga.
Ale p. Babińska strzelała tak, a Pan Bóg inak kule nosił. Przy Martynianku był metr muzyki, bo chłopiec miał znakomity talent, ofiarował się darmo uczyć Lusię. Ciocia zabroniła, pokryjomu się to odbywało, potem zaczął namówiony przez metra prosić Martynianek; matka synowi niczego nigdy nie odmawiała, ruszyła ramionami i dozwoliła, Lusia chciwie rzuciła się do muzyki i ze zdumieniem okazało się wkrótce, że gotowa była prześcignąć jedynaka. Na tę wieść kazano lekcye powstrzymać lecz Lusia była ukochaną, jakoś umiano dokazać, że się znów uczyła pokryjomu. W sąsiedztwie żyli państwo Burzymowie, o miedzę. Pan Burzym, człek bardzo poważny w sąsiedztwie, już niemłody, wdowiec, mający jednę córkę, z której guwernantką francuzką ożenił się, sam prawie niewiedząc jak do tego przyszło bywał często z żoną i Adolfinką w Babinie. Guwernantkę niegdyś a dziś panią Burzymowę wysoce ceniła pani Babińska, z powodu iż pochodziła ze szlacheckiej rodziny, i zwała się baronesse de la Tour. Burzyma sam Babiński w ramię całował, mówiono nawet pocichu, że ojciec Babińskiego zamłodu u rodziców Burzyma służył we dworze.
Państwo Burzymowie byli ludzie majętni, skoligaceni, że żyli na świetnej stopie, p. Babińska wielce im nadskakiwała. Pani Burzymowa, zobaczyła Lusię, polubiła ją i wzdychała aż z zazdrości, że takie dziecko się dostało do Babina, gdy jej dla pasierbicy za towarzyszkę byłoby niezmiernie pożądane. Uczyniono nawet próbę czyby się nie dała namówić ciocia na powierzenie sieroty, ale Babińska się wymówiła od tego stanowczo oświadczając iż uczynić nie może. Naówczas wielkiem naleganiem wymogła pani Burzymowa, umiejąca chodzić około cioci, żeby choć niekiedy Lusi dozwolono po kilka dni bawić u Burzymów. Trudno się było oprzeć. Zawarowawszy sobie ażeby nie pieszczono jej i nie psuto, posyłała Lusię Babińska na tydzień czasem do Adolfinki, z którą się najczulej poprzyjaźniły. Tygodnie różnemi sposobami rozciągały się na miesiące. Pani Burzymowa uczyła pasierbicę sama, a razem podjęła się z pewnym rodzajem namiętności wychowania sierotki. W ten sposób poczęła szczebiotać po francuzku i wiele innych rzeczy, nabrała wyobrażenia, chwyciła początki. Dawano jej książki, pomagano, ale dziać się to musiało wszystko w największym sekrecie przed Babińską, która zakazała Lusi wdawać się we francuzczyznę, i oczy psuć nad książkami. Cóż ona winna była że ją samo towarzystwo Adolfinki i jej macochy uczyło?...
Nie bez przyczyny czasem w gniewie pani Babińska mawiała, że ją Pan Bóg za jej dobry uczynek ukarał tą nieznośną Ludwiką, składało się bowiem jakoś zawsze przeciw jej woli i planom. Nadewszystko ją gniewało to, że się nad tem dzieckiem rozpadali wszyscy, bronili jej, osłaniali wszyscy, aż do własnego męża i własnego syna.
Martynianek bowiem także od półtora roku szczególniej nadzwyczajnie był nadskakującym, czułym dla kuzynki. Strzegł się to okazywać przy matce, ale jej oko odgadywało, czego dostrzedz nie mogło. Dlatego też w końcu coraz była mniej przeciwną oddalaniu się na dłuższy czas Lusi od Burzymów, a Lusia z pobytu u nich korzystała chciwie. — Tam mogła razem z Adolfiną grać, rysować, czytać swobodnie i na wyprzodki się uczyć. Pani Burzymowa pokochała ją jak własne dziecię, stary Burzym dzielił miłość swą między córkę i jej towarzyszkę prawie zarówno.
Ciocia Babińska nie mogła tego niewidzieć, niedomyślać się, że dziewczę więcej umiało, niż jej zdaniem potrzeba było mu umieć — że się niezmiernie wykształciło i ślicznie wyrosło, gniewało ją to i niecierpliwiło. Najmocniej zaś oburzała się na samo przypuszczenie, iż jej jedynak mógł niepotrzebnie sobie głowę bałamucić pięknością tej dziewczyny. Lusia była niezaprzeczenie piękną i najurodziwszą w okolicy. Babińska, nie chcąc tego uznać, a nie mogąc oczywistości się oprzeć, tłumaczyła się tem iż to był rodzaj piękności, którego ona cierpieć nie mogła.
Najtroskliwiej śledząc każdy ruch, każde słowo dziewczęcia, niepodobna jej było cokolwiek Lusi zarzucić w obejściu się z jedynakiem. Jak gdyby przeczuwała niebezpieczeństwo, Ludwisia zdawała się niewidzieć, nieznać, niepostrzegać kuzynka. Odpowiadała na jego pytania krótkiemi półsłowami, nie patrzyła na niego, unikała go widocznie. Martynianek znowu tem silniej szukać się jej zdawał, pomimo że pobłażająca w innych rzeczach matka, nie przebaczyła mu ani słowa poufalszego, ani najmniejszej grzeczności dla sieroty. Gdy przypadkiem musieli być razem, niespokojne wejrzenie Babińskiej latało od Ludwiki do Marynianka, chwytając niepostrzeżone nawet odcienia czulsze głosu i spojrzeń. Niepokój ten wzrastał z każdym dniem. — Babiński go nie podzielał wcale, a sam też był dla Lusi bardzo czuły, choć się z tem starał niewydać.
Dziewczę rosło wśród tych utrapień i walki, która je do przyszłego życia wdrażała — zamyślone, poważne i milczące. Piękność jej dziewicza a prawie dziecięca, nabierała od tego wyrazu smutnego, zadumanego, zrezygnowanego, dziwnego i niezwykłego powabu, który rzadko którą twarz w pączku okrasza. Było w niej coś obudzającego poszanowanie, pociągającego sympatycznie ku temu ideałowi sieroty.
Babińska która od dziecka nawykła była gderać na nią i panować nad nią absolutnie, a zawsze się z nią obchodzić jak z dziecięciem jeszcze — nie domyślała się nawet dojrzałości Lusi i wewnętrznego przetworzenia z dziecięcia na przedwcześnie dojrzałą istotę. Ludwika mówiła mało, krótko a z myśli swych nie zwykła się była spowiadać przed nią.
Dochodziła lat piętnastu, i piękność jej była w całym blasku, a Martynianek którego wychowanie kończyło się w domu, pożerał ją oczyma — gdy Babińska zaczęła niebezpieczeństwem, jakiego się domyślała, na seryo przerażać. — Jednego ranka po wieczorze, w czasie którego napróżno usiłowała jedynaka odciągnąć od krosienek, ku którym ciągle się zabłąkiwał, ciocia Babińska wyprowadziła męża do ogrodu. Poczciwy stary poszedł posłuszny za nią z pośpiechem, z jakim zawsze stawał do usług swej kochasi.
Gdy dobrze od ganku odeszli, na którym sama się Lusia została — Babińska schwyciła męża za rękę i zwracając się ku niemu, zawołała:
— Powiedz ty mnie, proszę cię — co ja pocznę z tą dziewczyną?
— Z jaką dziewczyną — kochasiu? — spytał naiwnie mąż, albo co?
— Z tą waszą ulubioną Ludwisią — z tą jezuitką, z tą hypokrytką — poczęła Babińska — bo to skryte, niby ciche, pokorne, dobre, posłuszne, a najniebezpieczniejsza istota w świecie. Co ja z nią pocznę?
Załamała ręce.
— Wzięłam to sobie prawdziwie na to, bym chwili spokoju w domu nie miała. Oddać? komu, gdzie? Kto to weźmie! Wypędzić niepodobna.
— Cóż tedy ona zrobiła? — spytał mąż spokojnie.
— Nic nie zrobiła! co miała zrobić! Byłabym najszczęśliwsza żeby cokolwiek zmalowała. Ale złapże ją na czem bądź mądry! Oho! rozumna istotka! Ty nic nie wiesz, nic nie widzisz, tyś ślepy.
— Ślepy, kochasiu — to wiadoma rzecz, nie dowidzę, odparł Babiński, krztusząc się i spluwając przed siebie, aby się od mówienia dalszego uwolnić.
— Ona rachuje na Martynianka. Ten głupi chłopiec...
— A! czyż on głupi! — przerwał Babiński, kochasiu, pomiarkuj się! czyż Martynianek głupi!
— W tem głupi... głupi... bo on się w niej kocha... ja to widzę, ta dziewczyna go zręcznie bałamuci — poczęła matka — a wiesz jak? oto tem że go niby odpycha, nie spojrzy, nie zagada po ludzku, chodzi, gra komedyę, udaje boginię, heroinę, czyni się zagadkową, tajemniczą, a chłopcu się w głowie mąci.
Babiński ruszył ramionami.
— Pozwólże mnie słówko wtrącić, kochasiu — odezwał się, namyślając jak obrócić to, co mu się chciało odpowiedzieć — a cóż ona, kochasiu, ma począć? Jakby na niego patrzyła, jakby gadała do niego, uśmiechała się, to ja głupi miałbym do niej pretensyą że mi go bałamuci, kochasiu, a tak znowu ty masz żal. Cóż ona pocznie?
Babińska, której mąż przez lat dwadzieścia nigdy się nie ośmielił w niczem sprzeciwić, usłyszawszy ten argument, prawie osłupiała. Stanęła, wlepiła w niego oczy, zamilkła jak rażona tem zuchwalstwem i patrzyła nań tylko jak w tęczę. Biedny człowiek postrzegł dopiero iż się dopuścił występku, że zbłądził i obraził swojem głupstwem istotę stokroć wyższą od siebie; przerażony sięgnął błagająco po jej rękę, lecz Babińska się cofnęła.
— I ty ją jeszcze będziesz bronił! ty! ty! ty śmiesz mnie taką rzecz mówić, ty!
— Ale czekajże, kochasiu, aniołku mój, serce złote, rzekł mąż, nie rozumiesz mnie.
— Ja ciebie nie rozumiem! nie rozumiem. Wiesz że to paradne! zawołała, śmiejąc się ironicznie, Babińska. Ja ciebie nie rozumiem!
— No, to milczę, kochasiu, bom głupi, rzecz wiadoma, skończył Babiński.
— Słuchajże mnie, słuchaj, tak, to daleko lepiej będzie, niżeli masz bronić dziewczyny która wcale na to nie zasługuje. Jestem przekonaną żeśmy żmiję odgrzeli na łonie — mówiła ciotka, tem niebezpieczniejszą im na pozór łagodniejsza... Trzeba szukać jakiego bądź środka aby się jej pozbyć.
— A no, to się pozbędziemy, kochasiu, wtrącił mąż, co to długo szukać, oddać ją Burzynom, oni wezmą.
— Mój drogi, przepraszam cię, ale jakiż ty jesteś dziwnie ograniczony.
— Ograniczony, tak, to prawda, kochasiu, zawsze byłem ograniczony, rzekł spokojnie Babiński, więc powiedz o co idzie.
— A tożby było najgorzej oddać ją tam! Burzynom, o miedzę, tuż pod nosem. Martynianekby dopiero z tego korzystał i ta donzella też, po za oczyma naszemi. Ją należy tak wyprawić, ażeby ani mógł jej więcej zobaczyć. Najlepiejby było wydać choć zamłoda, ale kto to weźmie.
Babiński się zachmurzył, począł kaszlać i pluć, nie wiedział co mówić, a kaszel go uwalniał od odpowiedzi.
W tej chwili zdala, z ulicy w którą zaszli rozmawiając, ze zgrozą ukazała Babińska mężowi ganek. Na ganku z robotą w ręku siedziała Lusia, a opodal od niej stał Martynianek i oczy wlepiwszy w nią, zdawał się w zachwyceniu.
W czasie gdy w ogrodzie p. Babińska usiłowała oczy otworzyć mężowi na niebezpieczeństwo, Martynianek który szpiegował zawsze pilnie co się działo z Lusią, i szukał wszystkich środków zbliżenia się do niej bez świadków, dostrzegł matkę odchodzącą z ojcem do ogrodu, domyślił się że Ludwika w ganku pozostać musiała i nadbiegł co prędzej. Dziewczę ze spuszczoną głową nad robotą usłyszało kroki, podniosło żywo powieki, twarzyczka jej się zarumieniła, chciała zrazu poruszyć się i uchodzić, lecz zmiarkowała że choć chwilkę dla niepoznaki, by się nie wydać ze strachem, pozostać powinna.
Martynianek śliczny, acz bardzo i do zbytku wydelikacony młody paniczek, spoglądał zrazu to w ogród, to na nią przestraszonemi oczyma.
— A! kuzynka sama, zawołał, zbierając się na odwagę.
— Ciocia tylko co odeszła z wujaszkiem, są o kilka kroków — odezwała się Lusia — i ja właśnie miałam pójść do mego pokoju.
— A! na miłość Bożą, kuzynko! pośpieszył chłopak, składając ręce, czyż nigdy nawet słówka powiedzieć.
— Jakto? wszakże zawsze z sobą mówimy.
— Tak, w salonie.
— Spodziewam się że pan mi nic nie możesz mieć do powiedzenia, czegoby wszyscy razem ze mną słyszeć nie mogli.
— Właśnie się kuzynka myli. Są przecie między krewnymi, między młodymi, między dobrymi przyjaciołmi, jak my spodziewam się jesteśmy, rzeczy których starsi zrozumieć nie mogą, których przy nich mówić niepodobna.
— Doprawdy, panie Martynianie, tych rzeczy, to i jabym pewnie nie zrozumiała, rzekła Lusia, a po chwili dodała:
— Pan wie jak ciocia nie lubi gdy — gdy...
Nie dokończyła, dając się domyśleć, czego wyrazić nie umiała, a po chwilce dodała ciszej, spuszczając oczy na robotę, jeszcze pilniej niż wprzódy:
— Przecieżbyś nie chciał mnie narazić na gniew cioci.
— Ale mama ani wie, ani się domyśla że mówiemy z sobą, a doprawdy nie sądzę, bym mógł myślą czy słowem zgrzeszyć przeciw kuzynce, której szczęście i spokój są mi tak drogie, jak moje własne.
— Panie Martynianie, zaklinam pana, odezwała się wzruszonym głosem Lusia — idź pan, lub zmusisz mnie że ja odejdę.
— A! jakżem ja nieszczęśliwy! odezwał się załamując ręce Martynian. Wychowaliśmy się pod jednym dachem, jak rodzeństwo, nie mam sobie do wyrzucenia żebym nie był dobrym, serdecznym bratem, a jednak mnie nienawidzisz.
— Panie Martynianie, na Boga, odezwała się coraz bardziej wylękła Lusia, odejdź pan, ciocia jest tuż w ogrodzie, nadejdzie w tej chwili, znajdzie nas tutaj, a wina rozmowy spadnie cała na mnie!
To mówiąc, zabierała co prędzej robotę i przygotowywała się odejść, ale Martynian stał w samych drzwiach, przez które musiała przechodzić, i to ją wstrzymywało.
— Ale jakaż wina, kochana, droga kuzynko, jestże to grzechem przemówić słowo, poskarżyć się gdy się cierpi, prosić o trochę pobłażania i litości?
— Jabym was o litość prosić powinna, coraz bardziej pomieszana odezwała się Lusia — odejdź pan.
— Nie mogę, niepodobna mi, wrosłem stopami do tej podłogi, nie odejdę póki słowa od was milszego nie posłyszę, jednego słowa pociechy.
— Doprawdy, nie rozumiem was! to nieszczęście! ani wy mnie też! dodała Lusia.
Martynian był pieszczonym jedynakiem, nie łatwo się dał przekonać i uprosić, chwila zdawała mu się dlań szczęśliwą. Korzystał z niej, nie zważając na prośby Ludwiki.
— A! kuzynko! ja... ja cię rozumiem choćbym nie chciał najwyraźniejszych słów twych tłumaczyć sobie, takby mnie do rozpaczy przywiodły. Radbym tę smutną rzeczywistość odepchnąć, zaprzeć, łudzić się dłużej. — Nie! wy dla biednego Martyniana macie choć trochę litości.
— Mój Boże! — powtórzyła Lusia — miejże ją pan nademną. Panu się nic nie stanie, gdy ciocia go tu znajdzie, mnie to za grzech się policzy, żem śmiała z panem rozmawiać.
— Ale to nie może być! podchwycił chłopiec, czyżbyś kuzynko już kiedy z tego powodu cierpieć miała?
Lusia nie odpowiadając, zabrała robotę i mężnie podeszła ku niemu, domagając się wolnego przejścia, Martynian, widząc ją tak blizko, uniesiony przykląkł i gwałtem pochwycił rękę, która nie mogła się wyrwać, bo przytrzymywała robotę. W tej chwili od wschodów gankowych piorunujący głos pani Babińskiej odezwał się nagle:
— A to co jest? a to ślicznie!
Martynian porwał się, Lusia nareszcie wolną była i uciekła. Syn został się sam na sam z matką, na której twarzy zarumienionej malowało się oburzenie i gniew. Nie mogąc go pohamować, pani Babińska padła na fotel i rękami objęła głowę. Martynian mógł odejść, ale czuł że zawinił i chciał sam za to odpokutować. — Podniósłszy oczy, matka znalazła go stojącego w miejscu, w którem zastała.
— Bezwstydny chłopcze! zawołała, przychodząc nieco do siebie, i jeszcze śmiesz patrzeć mi w oczy.
— Kochana mamo...
Jedynak, mówiąc to, zbliżył się, chcąc wziąć za rękę matkę, by ją przebłagać, ale ręka mu się wyrwała.
— Bezwstydny, powtarzam, bezwstydny! zawołała z gniewem. — Próżneby było tłumaczenie, uszy moje słyszały, oczy patrzyły. Domyślałam się dawno czułych waszych stosunków, wiedziałam że panna Ludwika dobrze strzela oczkami i zawczasu się wprawia w rzemiosło zwodnicy, ale po tobie, po tobie spodziewałam się więcej rozumu i taktu.
— Przepraszam mamę, przerwał syn, muszę stanąć w obronie Lusi: jeśli tu kto winien, to ja. Ona w pierwszej chwili, gdym nadszedł, chciała odchodzić, jam ją zatrzymał i nie puścił. Ja tylko winien jestem jeden, ona nigdy w życiu nawet nie raczyła spojrzeć łaskawiej na mnie.
— Żmija! wybuchnęła p. Babińska. Nic mi nie mów, nie potrzebuję objaśnień. Znam ją dobrze. Gdyby nie podsycała w tobie tego głupiego rozmarzenia, nie śmiałbyś sobie tak poufale z nią postępować. Idź ztąd, nie chcę słuchać więcej, dosyć tego.
Syn stał przecie.
— Przepraszam mamę, rzekł, ośmielając się, ale ja nie pójdę ztąd, dopóki mi mama nie da słowa, że Ludwice nic nie powie — nie chcę ażeby za moję winę pokutowała.
— A toż to co znowu? cóż to? zmusić mnie chcesz? jak śmiesz?
— Mamo kochana, gwałtownie począł syn, ja proszę, ja błagam, inaczej jeśli mama tego dla mnie nie zrobi...
Zatrzymał się chwilę.
— Jeśli nie zrobię, no to co? odezwała się matka, unosząc gniewem, myślisz mi grozić! ty!
Martynian, którego nigdy jeszcze podobna nie spotkała scena, stanął milczący i zadumany, pieszczoszkowi burzyło się w piersi, nie pojmował, ażeby coś mogło mu się opierać i przeciwić, nawet matka własna. Twarz jego pobladła od gwałtownego uczucia, usta się zatrzęsły. Pani Babińska spojrzała na niego w tej chwili i przelękła się. Gniew ją opuścił, trwoga o jedyne dziecko kazała o wszystkiem zapomnieć — rzuciła się ku niemu, chwyciła go oburącz za szyję.
— Co ci jest! Martynku — co ci jest! poczęła wołać rozpaczliwym głosem, a to wszystko z przyczyny tej niegodziwej, przewrotnej hipokrytki. Przeklęta godzina i dzień kiedym ją wzięła do mojego domu.
Jedynak korzystając z tego usposobienia, upadł na kolana.
— Moja mamo najdroższa! błagam, proszę, zaklinam, daj mi słowo, że jej nic nie powiesz, ona nic nigdy nie zawiniła. A! gdybyś wiedziała...
Wejrzenie matki zdawało się wyzywać syna do wyznań.
— Lusia nielitościwą była dla mnie, na to jedno mógłbym narzekać. Prawda, zawiniłem żem na nią podniósł oczy, nie powinienem był poddawać się uczuciu które we mnie wzbudziła — ale na cóż tę śliczną twarz, te oczy pełne tajemnic postawiliście przedemną, młodym i niedoświadczonym? dlaczego lata długie dozwalaliście się mi poić tą zakazaną trucizną? Ona niewinna, ona nigdy nie podsycała wrażenia, ona mnie odpychała prawie ze wzgardą. Przysięgam ci na to, matko droga.
Pani Babińska znacznie była ostygła.
— No, siadaj, uspokój się, dziecko jesteś, rzekła, świata i ludzi nie znasz. Jeżeli kto tu winien, masz słuszność, to ja, ja tylko, po co mi było brać tę dziewczynę. Natura matki która uwiodła mojego brata odzywa się w niej zawcześnie, idzie za instynktem. Ale mi nie mów że ona niewinna! Oh! oh! piętnastoletnia dziewczyna, która potrafiła po za mojemi plecami, mimo mej woli wyuczyć się muzyki i francuzczyzny, w której chytrość i przebiegłość jest najgłówniejszą charakteru cechą, ta dziewczyna wiedziała co robiła, odpychając cię! Czuła że to był najlepszy środek przyciągnięcia ku sobie. Czyby się kiedy takie głupie uczucie mogło ci nawet przyśnić, tobie niewinnemu chłopakowi, gdyby ona go umiejętnie nie podżegała?
Mówiąc to, wstała z ławki p. Babińska i gwałtownie przechadzać się zaczęła. Syn pogrążony milczał.
— Na to niema innej rady, odezwała się po chwili, ty musisz wyjechać z guwernerem na kilka miesięcy, a tymczasem ja na to znajdę środek, ażeby raz na zawsze niebezpieczeństwo usunąć.
— Mamo! wybuchnął jedynak — jeśli się jej co złego stanie, ja... ja sobie życie odbiorę!
Na ten wykrzyknik dwudziestoletniego młodzieńca z całą gwałtownością namiętności pierwszej wyrzeczony, matka krzyknęła i padła na pół omdlała w krzesło, zalewając się łzami. Syn przybiegł do niej, okrywając pocałunkami ręce, ale rozszlochana Babińska nie wiedziała co się z nią dzieje, nie trwożyła ją groźba dziecinna — więcej daleko gwałtowność uczucia, którego dawała miarę.
Stary Babiński wszedł na tę scenę niewiedząc co się stało i osłupiał, niemogąc się zdecydować w pierwszej chwili czy biedz po wodę, po doktora, czy łajać, czy mścić się, czy na synu poszukiwać sprawcy katastrofy, lub domagać się jej wytłumaczenia.
Krzyknął tylko, łamiąc ręce. — Kochasiu najdroższa! co tobie jest! co się stało! — I sam się na kredyt, niewiedząc jeszcze nic, — rozpłakał.
A że i ludzie zaczęli się snuć koło drzwi, p. Babińska, troskliwa o to ażeby bezpotrzebnie nie pletli, podtrzymywana przez męża, ciągnąc syna za sobą, przeszła do swojego pokoju i drzwi się za nimi zamknęły.
W chwili gdy głos p. Babińskiej uwolnił ją od natarczywości Martyniana, biedna sierota przerażona uciekła do swego pokoju, sama nie wiedząc prawie co się z nią dzieje. Rzuciła robotę na kanapkę, załamała dłonie, zamyśliła się, łzy ciekły jej po twarzy, ale nie darmo tych siedem czy osiem lat przeżyła pod okiem cioci: były one dla niej wielką nauką, wyrobiły cierpliwość, rezygnacyą, spokój jakiś wewnętrzny z religijnym fatalizmem — jeśli te dwa wyrazy sprządz z sobą się godzi. Ludwika wierzyła w Opatrzność nad sobą i poddawała się jej wyrokom, nauczyła się powstrzymywać łzy, hamować cierpienie, aby na zewnątrz się nie objawiło, dojrzalszą była nad lata, a rezygnacyą tą prawie już stara.
Znała nadto ciotkę, by nie wiedziała iż wypadek ten pociągnie za sobą długie wyrzekania, wymówki, łajania, groźby, jawną niełaskę i prawie prześladowanie. Przeciwko temu wszystkiemu miała tylko jedną broń — cierpliwość i pokorę.
Jakie uczucie budziło w niej oddawna znane przywiązanie więcej niż braterskie Martyniana, było najgłębszą tajemnicą, której nigdy nie zdradziła ani słowem, ani wejrzeniem. W obejściu się z nim nadzwyczaj zawsze ostrożna, unikała go o ile możności, dawała mu zrozumieć niewłaściwość objawów czułości któremi ją chłopak, korzystając z położenia, prześladował. Wszystko to było próżnem: im mocniej starała się z nim nie spotkać, wyśliznąć mu się, tem przebieglej on ze swej strony obrachowywal i wyrabiał sobie spotkania sam na sam. Ulubieniec matki i ojca, ufając w ich nieograniczone łaski, wmawiając im co chciał, rozporządzając się w domu, jedynak męczył Lusię, która musiała odgadywać jego zabiegi, aby się przeciwko nim obronić. Po kilkakroć otwarcie nawet prosiła go, ażeby jej oszczędził przykrości, ale chłopak wcale nie zważał na to. Smutneż to było życie w tym dworze! Ciocia Babińska wedle raz przyjętego systemu, obchodziła się z sierotą jak najsurowiej. Wszystko to tylko dla jej przyszłego dobra. Ubierała ją jak najskromniej, strzegła aby nic wytworniejszego nawet od obcych nie dostała. Pokoik Lusi przy garderobie był jednym z najniewygodniejszych w całym domu, a, jak tam zwano — pałacu. Ogromna stara lipa pod samem oknem, zachowana jeszcze z dawnego ogrodu, ocieniała tak pokój iż w nim trudno było we dnie pracować. Sprzęt był jak najskromniejszy, proste łóżeczko z niepomalowanego nawet drzewa, takiż stolik szarą serwetką przykryty, parę prostych stołków, szafeczka wcale niewykwintna, sofka stara pokryta pstrym perkalikiem, ubierały tę celę więzienną. Ale Lusia była tak staranną o to co ją otaczało, tak umiała jakoś to ustawić, przybrać, upięknić niczem, ubrać kwiatkiem w prostym dzbanuszku, lub jakąś robotą własną, że izdebka wydawała się miłą i miała wdzięk młodości, która w niej mieszkała. Gniewało i to p. Babińską, upatrywała bowiem nawet w ustawieniu sprzętów i kwiatków zalotność, w zamiłowaniu czystości jakąś niepotrzebną pretensyą. Książki pożyczone od Burzymów, ile razy je zobaczyła na stoliku, doprowadzały ją do niecierpliwości. Żartowała sobie z pretensyi jej do literatury i uczoności, chociaż Lusia nigdy żadnem słówkiem nie zdradziła tego co umiała. Nie pozwalała jej wprawiać się w grę na fortepianie, — wszystko to wywoływało gderania bez końca.
— Pannabyś powinna klucznicy poprosić, albo tej swojej Orchowskiej, żeby nauczyła cię jak się kury hodują, jak się indyki młode karmią, jak się w ogrodzie sadzi i pieli, a te książki i muzyka to strata czasu i bałamucenie się nadaremne. Ubogiej dziewczynie to niepotrzebne. Jeśli cię niezamożny szlachcic weźmie, i za to jeszcze Panu Bogu powinnaś podziękować, a poszedłszy za mąż, o muzyce i książeczkach i romansikach francuzkich i poezyjkach Lamartina i W. Hugo nie będzie kiedy myśleć.
Zwykle Lusia nie odpowiadała nic, chowała książki i przyjmowała to w pokorze. Uległość ta któraby może kogo innego rozbroiła, gorzej jeszcze p. Babińską gniewała. Mawiała, wychodząc do męża:
— O, to ziółeczko, ta wasza Lusia! to ziółeczko! ktoby powiedział, że to sama pokora, uległość sama, a to są tylko komedye! Ja to znam! ja to czuję! Skryta, milcząca, żeby się kiedy odezwała słówko, żeby się choć bronić raczyła. Nie, milczy a swoje robi. Tak! Takie charaktery są najniebezpieczniejsze. Nigdy nie odgadniesz co myśli, nigdy nie zrozumiesz jej. Obcy człowiek wziąłby to za łagodność, a to upór nieprzełamany. Ty sobie gadaj co chcesz, ona wysłucha i zrobi swoje. Ja ją znam od dziecka, zawsze taką była.
Wróciwszy do tej izdebki, Lusia długo pracowała nad sobą nim uśmierzyć potrafiła niepokój i trwogę, pomodliła się milcząca, potem zwolna ujęła jakby machinalnie robótkę. Siadła na sofce i niktby obcy nie domyślił się z jej twarzy bladej, ale uspokojonej, że przebyła godzinę bólu i trwogi, a miała przed sobą nieobliczone jeszcze następstwa gniewu nielitościwej cioci.
Ile razy w kurytarzu usłyszała chód lub odmykanie drzwi, bladła jeszcze bardziej, spodziewając się wtargnięcia cioci i sceny nieuniknionej; nikt wszakże nie przychodził. Pani Babińska naradzała się z mężem.
Drzwi otworzyły się wprawdzie w godzinę może potem, i Lusia spojrzeć już na nie nie śmiała, gdy usłyszawszy męzkie kroki i podniosły[1] oczy, spostrzegła stojącego przed sobą — Mieczysława!
W ubraniu podróżnem, z torebką przez plecy, brat stał przed nią uśmiechnięty. Ludwika porwała się uniesiona, szczęśliwa i lecąca mu w ramiona, krzyknęła:
— A to Bóg cię zesłał dla mnie!
Mieczysław już się był ze wszystkiemi przywitał w domu — dosyć zresztą zimno przyjęty przez ciocię i Babińskiego, a goręcej niż kiedykolwiek przez Martyniana; do obiadu zostawało mu dosyć czasu ażeby się z siostrą rozmówić. Lusia położyła palec na ustach...
— Chodźmy do ogrodu — rzekła — będziemy na ten raz mieli wiele do mówienia.
Wzięli się więc pod ręce i wyszli razem. Szli długo milczący, minęli klomby obok pałacu, a gdy się oddalili całkiem w dzikszą ustroń parku, Lusia zwróciła się nagle z twarzą spłakaną ku bratu i zawołała wzruszona.
— Miciu! na miłość bożą — jeśli to podobna — ratuj mnie!
Mieczysław zbladł, chwytając ją za rękę. — Co się stało, mów...
— Miciu kochany — poczęła, ocierając oczy, siostra — nigdy na nic nie skarżyłam się przed tobą. Po cóż narzekać próżno i serce zakrwawiać, jeśli poradzić niepodobna? Są wszakże położenia z których jakimkolwiek kosztem ratować się potrzeba... Posłuchaj mnie... przebacz... zrozumiej... ja tu dłużej zostać i żyć nie mogę.
— Jakto — ciocia — przerwał Micio.
— Ciocia jest sobie gderliwa, naturalnie szuka powodu aby mnie mustrować i burczyć na mnie. Usposobienie to rosło i rośnie, przyzwyczaiłam się do tego prawie, ale mój drogi, mój drogi... ja tu z innych powodów pozostać nie chcę, nie powinnam, nie mogę.
— Z jakichże? co to być może...
— Jedynak pieszczony jest nadto dla mnie łaskaw... domyśl że się, mój Miciu, reszty... Matka się tem niepokoi, niecierpliwi, a życie staje się nieznośnem. Muszę uciekać od niego, muszę cierpieć od ciotki... jest mi ciężko... jest mi źle — i nie chcę nawet być posądzoną, żem myślała o pozyskaniu serca Martyniana...
— Ale to nowa rzecz dla mnie — przerwał Mieczysław — nigdyś mi o tem nie wspominała nawet... Zkądże się to bierze znowu?
Lucia zarumieniła się mocno — spuściła oczy.
— Mój Miciu, to nie jest rzecz nowa... Nie mówiłam ci nigdy, bo nie zdawało mi się, żeby wspominać było warto. Sądziłam zresztą, że to przejdzie... Tymczasem Martynian nabił sobie głowę...
Na tem przerwała Lucia...
— Wystaw sobie że dziś, właśnie dziś — dodała — miałam scenę, która mi grozi nowem prześladowaniem od cioci. Ciotka jest przekonaną że ja jej jedynaka bałamucę, przypisuje mi rachuby... niewiem co... Unikam, jak mogę, nawet spotkania z nim... daję ci na to słowo... nie dałam powodu ani do podejrzeń, ani do gniewu... ale nieszczęśliwy jakiś los mnie prześladuje. Dziś — wystaw sobie — dziś siedziałam w ganku z ciotką... odeszła do ogrodu dla jakiejś narady z panem Babińskim... W tejże chwili prawie nadbiegł Martynianek... Napróżno go błagałam aby się oddalił, albo mnie puścił, chciałam już przebojem odejść, gdy pochwycił mnie za rękę, ukląkł... i na tę chwilę... ciocia nadeszła. Wystaw sobie co mnie czeka...
Mieczysław brwi ściągnął.
— Wistocie — rzekł — potrzeba na to radzić — tak dłużej nie może być... Przyznam ci się, Lusiu, żem sądził, iż tych lat parę jeszcze przecierpisz, ty, co tak anielsko cierpieć umiesz... potem łatwiejby mi już było cię oswobodzić... łatwiej ci zapewnić kątek cichy i miły, który ci się należy za te lata męczarni zniesionej tak poczciwie... no! widzę, że trzeba heroicznego lekarstwa. Daj mi się namyśleć...
Ścisnęli się za ręce. Mieczysław czoło namarszczył...
— A! mój Boże, mój Boże! ja ci będę ciężarem! — zawołała Lusia. — Miciu, powiedz, każ, zostanę... zniosę do końca to położenie. Ale jeśli w jakikolwiek sposób podobna byś mnie wyzwolił, o! wyzwól, proszę....
— Ja wiem — dodała — ty się lękasz wydatku, tyś ubogi, ty ledwie masz tyle ile ci potrzeba na własne utrzymanie, ale niech cię nie trwoży ta siostra, która zniesie ubóstwo łatwo, a może, może też co i zapracować potrafi. Ja ci będę pomocą, a sama się obejdę bodaj chlebem suchym i wodą, — umyślnie starałam się nie przywykać do wygód, probowałam głodu, zimna, nic mi nie szkodzi, mam potęgę mojej młodości i woli.
Mieczysław szedł zamyślony, ściskał jej rękę — milczał. Lusia, która go nie widziała przez kilka miesięcy, wpatrywała się w te coraz mężniejsze rysy, które usilna praca i myślenie nieustanne już napiętnowało dojrzałości powagą. Ów świeży niegdyś, biały, różowy, z pogodnem wejrzeniem Micio, wyglądał prawie staro, zmęczony i blady. Oczy tylko świeciły ogniem, który uczucie w tej chwili jeszcze mocniej rozpaliło.
— Jak ty mizernie wyglądasz! — westchnęła Lusia — mój Boże, jak ty tam pracować musisz!
— Praca to nic — rzekł Mieczysław — do pracy się nawyka, troska grosza, każdą z nich walką wewnętrzną pokonywać potrzeba, a walka odbiera siły i trawi życie... Troski o siebie nie mam — dodał — ale o ciebie, o ciebie, którą mi ojciec na łożu śmierci powierzył. Niema dnia żebyś mi w myśli nie stała z twoim pozornym spokojem i rezygnacyą, które kryją pod sobą tyle bólu, tyle nieporachowanych męczeństw. Niepokoję się tobą, twojem położeniem, przyszłością, na wszystko muszę ja radzić, wszystko dźwignąć powinienem... Jest-to obowiązek miły, drogi, jedyny. Ja dla ciebie pracuję, moja Lusiu.
Siostra schyliła się ku niemu ze łzami.
— Nie lękaj się — rzekła — nie trwóż nadaremnie przyszłością. Jest Opatrzność, są wyznaczone człowiekowi losy... jam się nauczyła wiele i temu położeniu na które się skarżemy winnam, żem się nie rozpieściła, że patrzę w przyszłość z rzeczywistą rezygnacyą i pokojem.
W tej chwili przerwał rozmowę ich cichy okrzyk łzawy pomieszany z łkaniem... kroki dały się słyszeć za niemi, stara Orchowska biegła co mogła wydążyć od folwarku, aby swojego panicza co najprędzej zobaczyć. Mieczysław podbiegł do niej, całując ją po starych pomarszczonych rękach...
— Niechże będą dzięki Chrystusowi Panu — wyjąknęła staruszka, ocierając oczy aby niemi się na Mieczysława napatrzeć — niechże będą dzięki, że ja ciebie jeszcze widzieć doczekałam. A ja już na Wielkanoc myślałam że zemrę, tak mnie było pochwyciło strasznie łamanie po kościach i gdyby nie panienka co mnie ratowała, gdyby nie ten poczciwy Martynian... jużbym cię pewnie nie oglądała... A tu jeszcze mam to szczęście że cię widzę...
Popatrzyła! — A! paniczu ty mój złoty, ale ty coś mi nie zdrowo wyglądasz... blady jesteś!
— Rośnie, rośnie — zaśmiała się Lusia — wszak dopiero dwudziesty pierwszy rok zaczął, a chłopcy jeszcze podobno rosną i dłużej. Widzicie jak od ostatniej bytności wyrósł i zmężniał.
— A widzisz ty, paniczyku — szepnęła stara, pokazując mu Lusię — że i to biedactwo, ta złota moja panienka, także coś mizerna.
— Ale cóż znowu, jestem zdrowsza od was obojga — przymuszając się do śmiechu, zawołała Lusia — nie komponuj!
Stara, płacząc ciągle, poglądała to na panicza, to na panienkę...
— O! mój miły Boże, gdybym ja jeszcze dożyła tego — odezwała się, wzdychając — żebyście swój dom mieli, a wyzwoleni zostali z tej niewoli babilońskiej... Żebym ja jeszcze doczekała umrzeć pod waszym dachem.
— Ja na to pracuję, ja do tego dążę — rzekł Mieczysław — trochę cierpliwości...
— My tu jej mamy z panienką nawet dużo — przerwała stara — dalipan, nie chwaląc się... Dobrze tam nam choćby o suchym chleba kawałku, ale samemu panem siebie być. Ja się też nie mogę skarżyć, bo mi u moich Wojciechowstwa dość dobrze, ale panience! panience!
— Cóż bo sobie znowu wyobrażasz, moja Orchowska — przerwała Lusia — nie strasz brata, mnie tak źle nie jest...
— Albo to ja nie wiem jak jest? — mówiła dalej stara — we dworze, choć ja na to nie patrzę, wszyscy to widzą i o tem gadają. Już gorzejby nie mogło nigdzie być, to pewna. Co to pomoże iż poczciwy Martynian się w panience kocha...
— Ale co bo mówisz, Orchowska! — rumieniąc się, przerwała Lusia.
— Bo prawda, bo się kocha... i ktoby się w niej nie kochał? — ciągnęła dalej swoje staruszka. — Wszyscy tu panienkę kochają, i stary Babiński, choć się z tem kryć musi, i słudzy i guwernerowie pokładliby się jej pod nogi, tylko ta — z pozwoleniem, jędza...
— Moja Orchowska! — zagroziła Lusia.
— No, to niechaj będzie... ciotka — poprawiła się Orchowska. — Oj! ta ciotka! ta ciotka... kiwała głową stara.
Mieczysław milczał, nie chcąc tej rozmowy podsycać. Lusia dawała napróżno znaki starej, aby milczała, ona prawiła swoje:
— Już teraz na to zeszło — poczęła, otarłszy oczy — że od rana do nocy tylko gderze i gderze... a je, a dokucza... To świętej cierpliwości potrzeba, żeby z nią wytrwać. Pan Hilary kamerdyner, człowiek bardzo stateczny i uczciwy, co bywał po znacznych dworach dawniej — nie może się wydziwić i pani że taka zła, i panience że taka dobra...
Stara Orchowska byłaby może dłużej paplała, gdyby zdala nie pokazał się Babiński, który wyrwawszy się żonie, zszedł do ogrodu szukać Mieczysława, a może i Lusi, po swojemu chcąc ją pocieszyć i uspokoić.
Orchowska pierwsza go spostrzegła i palec położyła na ustach.
— No, dosyć — rzekła — bo oto poczciwy ten stary się wlecze... a jak gruby tak dobry, jak Boga kocham — szepnęła ciszej. Ja jego lepiej znam niż wy może. Co robić, musi tańczyć jak mu zagrają, ale to pewna że on naszę panienkę lubi i radby jej życie osłodzić, tylko ta, z pozwoleniem... ciotka, nikomu pokoju i woli nie daje. To też biedne człeczysko, bo jak niema na kogo gderać, jemu się dostaje... aż wyłysiał, nieboraczysko. A że nie schudł to nie jego wina, widać nie potrafi nigdy.
To mówiąc a nie czekając aż się Babiński przybliży, Orchowska podreptała na folwark. Babiński nadszedł z uśmiechem na ustach.
— A co? — rzekł — prawda, ogród rośnie aż miło... prawda? rośnie... Gdyśmy zakładali, było pole, i siałem tu żyto i było nie złe... no, ale pałac bez tego parku być nie mógł... Wszędzie przy pałacach są parki... Mam tę pociechę że mi się drzewa udają.
Spojrzał na tęskne twarze sierot i zamilkł.
— A cóż panu Mieczysławowi, jak tam? jak?
— Dziękuję — odparł chłopak — dobrze mi jest, a przy nauce choćby źle było, człowiek się nie postrzeże, czas prędko leci.
— Jak to bo teraz — westchnął Babiński — wszyscy się muszą uczyć. Dawniej tego nie bywało... Ot i tego Martynianka co oni namęczą, co namęczą, a do czego jemu to, prawdę rzekłszy, kiedy będzie miał trzy porządne wioski... Dawniej byle się podpisać umiał... ah! ah! dosyć było i aż nadto, teraz pokomponowali fizyki, metafizyki, różne zyki i grafie... i kaduk wie co... a no, chodźmy, bo będzie czas do stołu.
I posunął się przodem, pokazując klomby Mieczysławowi.
Przybycie brata nie było na rękę cioci, wstydziła się go i obawiała. Miała bowiem jeden hamulec na swe kaprysy pani Babińska to obawę opinii i ludzkiego sądu. Dopóki myślała że bezkarnie może gderać i przewodzić, puszczała sobie cugle, jak skoro jej na myśl przyszło co ludzie powiedzą, wstrzymywała się. Wiedziała dobrze że Lusia skarżyć się nie będzie, obawiała się aby brat nie dostrzegł obejścia jej z siostrą... przy Mieczysławie była też zawsze o wiele grzeczniejszą. Tego dnia wybuch byłby zapewne straszny i Lusia wieleby niewinnie przecierpieć musiała, gdyby przybycie Mieczysława nie pohamowało pani Babińskiej. Rachowała na to, że po jego wyjeździe sobie to nagrodzi.
Do stołu przyszli wszyscy, Martynian tylko najdłużej na siebie czekać kazał, matka sama niespokojna poszła po niego. Znalazła go z głową obwiązaną, leżącego na kanapie.
— Cóż ci to jest?
— Głowa mię rozbolała.
Nie potrzebowała pytać przyczyn.
— Jakto? więc nie pójdziesz do stołu?
— Nie chce mi się jeść.
— Mają ci co przynieść?
— Nie, dziękuję.
Matka patrzyła nań łagodnie. — Nie dobrze jest że grymasisz.
— Ja nie grymaszę, ja jestem zgryziony, ja cierpię... Wstyd mi Mieczysława, siostra mu powie...
— Nic nie powie... ja jej też nie będę czynić wymówek, choć przekonaną jestem że na nie zasłużyła. Najlepiejbyś zrobił, żebyś do stołu poszedł...
— Mama jej nic nie powie...
— Na ten raz... nic. Chodź do stołu.
Martynian wstał. — Idę!
Przy stole rozmowa toczyła się o rzeczach obojętnych. Mieczysław choć mocno dotknięty, usiłował nie dać poznać po sobie, że siostra z nim mówiła. Opowiadał wiele o uniwersytecie, o naukach, o sobie i swojem życiu. Babiński słuchał, jak zwykle, bardzo uważnie, dwaj nauczyciele Martyniana dopomagali rozmowie. Ciocia nie słyszała nawet o czem była mowa, tak była zajęta swoim gniewem i niepokojem o jedynaka. Martynian zamyślony, nie jadł prawie nic, widocznie unikał spojrzenia na Lusię, która w milczeniu, nieruchoma prawie, siedziała jak na mękach... Wstano od stołu, a po krótkiem zatrzymaniu się w salonie, wszyscy się powoli porozchodzili... Mieczysław chciał iść za siostrą, ale go Martynian wziął pod rękę i poprowadził do ogrodu. Byli z sobą zawsze bardzo dobrze; jedynak kochał sierotkę, jako pierwszego towarzysza, z którym był bratersko i poufale, teraz jednak zupełnie różne wychowanie, kierunek, położenie nieco ich od siebie oddaliły. Mieczysław też miał do niego żal, że siostra z jego powodu cierpiała... Chłopię było dobre w gruncie, choć rozpieszczone... szczęście go tylko nieco nadpsuło.
Gdy się znaleźli sam na sam w ogrodzie, Martynianek ucałował na nowo Micia. Od rana co chwila łzy mu w oczach stawały.
— A! jaki ty jesteś szczęśliwy — zawołał — oto jeździsz po świecie, uczysz się... masz przyszłość w ręku i możesz się pochlubić, że ją sam sobie stworzysz, a ja, rad nie rad, w tych pierzynach wyrosnę na ciemięgę... i — wierz mi — będę nieszczęśliwym.
Mieczysław się roześmiał.
— Ty bo jesteś jak ci sybaryci, którym w posłaniu we dwoje złożony listek róży zawadzał — rzekł poważnie. — Na czemże ci zbywa?
— Na swobodzie — odparł Martynian — guwerner za mną krok w krok chodzi, mama pilnuje, ojciec śledzi. Zdaje mi się czasem że muszę być szklany i że mnie tak pilnują abym się nie rozbił za pierwszem potrąceniem o twardszy jaki ząb życia.
— Nie grymaś — przerwał Mieczysław — swobody masz dosyć, a opieki i miłości nigdy nadto mieć nie można. Bóg ci pobłogosławił — narzekać byłoby grzechem.
Martynian westchnął.
— Wierz mi — rzekł — żeś ty szczęśliwszy odemnie. Człowiek stworzony jest do pracy i trudu... mnie tak wszystko idzie z płatka, że się boję usnąć, kołysany w tych pieszczotach.
— To skarga którą rzadko słyszeć się trafia — odparł sierota — oryginalna prawdziwie.
— Wierz mi, szczera, z głębi duszy się wyrywa — mówi, ożywiając się, jedynak — jestem nieszczęśliwy zbytkiem szczęścia.
— A! dajże mi pokój — zaśmiał się przymuszonym śmiechem Mieczysław — doprawdy jest w tem coś strasznego co mówisz, jak gdybyś los wyzywał.
Szli tak kilkanaście kroków z sobą i byliby zapuścili się w ogród, gdy Babińska, która nierada widziała wielką przyjaźń i poufałość jedynaka z młodym doktorem, utrzymując że wszyscy lekarze są ludzie zepsuci i bez wiary, — schwyciła pretekst przyjazdu państwa Burzymów, aby ich z ogrodu odwołać.
Burzymowie dosyć byli częstymi gośćmi w Babinie i już niedowierzająca ciocia poczynała się domyślać, że musieli z Adolfiną swą polować na Martynianka... Według niej cały świat czyhał na przyszłego spadkobiercę Babina nowego, Porzecza, Zanokcic i przyległości.
Dom państwa Burzymów należał, jakeśmy mówili, do najznakomitszych w okolicy, do czego przyczyniało się i to, że pan Mikołaj Burzym był i stary szlachcic, i bardzo bogaty człowiek. A że oprócz tego był ze wszech miar zacny i niezmiernej sumienności, a wielkiej dla biednych ofiarności, darowano mu nawet to, że się już niemłodo ożenił z tą guwernantką baronesą la Tour, która zresztą choć się dobrze nie mogła nauczyć języka, całem sercem do kraju przylgnęła i do rodziny. Nie mając własnych dzieci, stała się matką najczulszą dla Adolfiny, a była kobieta wielce wykształcona i choć nie piękna, w towarzystwie miła. Burzym posiwiały, starzejący już człek, powierzchownością swą nakazywał poszanowanie. Postać to była piękna, wyniosła, nieco dumna, milcząca, ważąca słowo każde, ale dotrzymująca przy słowie raz wyrzeczonem z rozwagą. Nie wiemy z pełna czego był prezesem, a musiał nim być pewnie kilka razy w życiu, bo go wszędzie zapraszano i wybierano, ale zwano go też pospolicie tym tytułem. Pani prezesowa brunetka, z małym wąsikiem ciemnym na wierzchniej wardze, z czarnemi bystremi oczyma, twarz miała pospolitą, ożywioną i dobroci razem pełną. Panna prezesówna Adolfina słuszna, silnie zbudowana, niebieskooka blondynka, podobała się powszechnie nie samą młodzieńczą świeżością i pięknością swoją, ale zarazem sercem po ojcu odziedziczonem, wylanem dla biednych. Była to prawdziwa służka Opatrzności dla wsi okolicznych, a że ją znano z tego chętnego przychodzenia w pomoc ubóstwu, cisnęły się tłumy zawsze do jej apteczki i śpiżarni. Panna Adolfina była w najczulszej przyjaźni z Lusią i to może zniechęcało ku niej ciocię Babińską, która w oczy wszakże wstrętu jej swojego okazać nie śmiała.
Państwo Burzymowie dosyć często bywali w Nowym Babinie, może nie tyle dla siebie jak dla córki i Lusi, która niezawsze mogła otrzymać pozwolenie przyjechania do nich i zabawienia dni paru. Burzym lubił też bardzo Mieczysława, ceniąc odwagę z jaką rozpoczął walkę o egzystencyą niezawisłą własnemi siłami. Zajmował go Mieczysław i gdyby był śmiał, chętnieby mu nieraz przyszedł w pomoc, wiedział jednak iż chłopak jej od nikogo nie przyjmie. Gdy się całe towarzystwo znalazło w salonie, Lusia z Adolfiną pod pozorem jakiegoś pilnego interesu poszły razem do ogrodu... reszta została na rozmowie, do której chmurny jedynak wcale się nie mieszał. Babiński siedział, jak zwykle, przy swej żonie, oczekując rozkazów i podtrzymując rozmowę umiejętnem bardzo chrząkaniem w porę. Pani Burzymowa choć źle, mówiła jednak po polsku i wysilała się na to, aby Babińskiego, który po francuzku nie umiał, od rozmowy nie usuwać. Zaczęto mówić o pogodzie, słocie, gradzie który spadł przed kilku dniami, zbliżającym się księgosuszu i cenie wełny! Prezes tymczasem wstał i ujął pod rękę Mieczysława, wyprowadzając go w ganek. Tu siedli pod laurowemi drzewami, okalającemi wystawę.
— Mów-że mi, kochany panie Mieczysławie, o sobie — odezwał się się prezes — rad słuchać będę jak ci tam idzie? Czy ci już medycyna nie naprzykrzyła się, bo to nauka bardzo piękna i kształcąca człowieka, ale za katy trudna i nie wonna...
— Ze wszystkiem się przecież oswoić można — rozśmiał się Mieczysław. — Jeszcze parę lat a nowicyat ten przejdę i spodziewam się gdzieś osiedlić, jeśli przy uniwersytecie miejsca nie znajdę.
Prezes mimo uśmiechu dostrzegł chmurki na czole i dorozumiał się co je sprowadzić mogło... nie śmiał tylko badać...
— Zdrów-że jesteś? — spytał.
— Muszę nim być, chorować nie mam czasu.
— Jakże znalazłeś siostrę po tych kilku miesiącach?
Na to pytanie Mieczysław odpowiedział tylko znaczącem wejrzeniem, które prezes doskonale zrozumiał... Wstał zaraz i spojrzał w ogród. — Przejdziemy się może? — rzekł cicho.
— Bardzo chętnie.
Gdy kilkanaście kroków odeszli, prezes się obejrzał.
— Pewny jestem — rzekł — że się o siostrę frasować musisz. Hm? Nie może jej tu być bardzo dobrze. Zacna zresztą pani Babińska, ciotka wasza, jest trochę kwaśna i gderliwa, pochodzi to ze zdrowia, a więc nie łatwo zmienić się może. Dla młodej osoby ten moralny ucisk, ta atmosfera ciasna... nie są zdrowe, należałoby, panie Mieczysławie, pomyśleć o tem.
— A! właśnie myślę — zawołał Mieczysław — i mamli prawdę wyznać, to mnie tak niepokoi. Przed kilku godzinami powzięłem nawet niezmienne postanowienie.
— Wolno spytać jakie?
— Zabiorę Lusię z sobą... jak będzie to będzie, damy sobie radę, bo musiemy...
— Ale domu nie masz? — rzekł prezes.
— Stworzyć go muszę — odparł Mieczysław — nie mam i środków dostatecznych po temu, jednak mnie to nie przeraża. Ubodzy, zastosujemy się do położenia. Pierwszemu prezesowi zwierzam się z tego nagłego postanowienia, i proszę o czasową tajemnicę, aby siostrze kilku tygodni nie zatruć.
Prezes głową skinął, a po chwili rzekł:
— No, ale jakże stworzycie ten dom? masz-że więc pan zapas?
— Bardzo szczupły — odezwał się Mieczysław — lecz i potrzeby nie są wielkie. Z rodzicielskiego jeszcze domu pozostała stara sługa... choć stara... będzie nam pomocą. Para izdebek nie kosztuje wiele... gospodarstwo poprowadzą kobiety.
Burzym pokiwał głową.
— Zastanów się dobrze — rzekł zwolna. — Zdaje ci się to może łatwiejszem, niż jest. Do domu potrzeba rzeczy mnóstwo, a choć one są drobne, będą kosztowne dosyć. Jakież masz dochody na to?
— Z lekcyj kilku.
Prezes ręką machnął.
— Lusia pracować chce także i musi.
— Wszystko to bardzo piękne, ale w praktyce — wtrącił prezes — będzie może bardzo trudnem.
— Nie przeczę, zawsze dla siostry jeszcze to lepsze, niż taka niewola dusząca przy cioci, która w najlepszych chęciach bywa czasem ciężką.
Nie śmiał wyznać, że i Martynian wpływał na to postanowienie; prezes się zadumał.
— Przecież — rzekł — po rodzicach wam coś, acz niewielkiego, zostać musiało?
— Nic a nic — odpowiedział Mieczysław. — Byliśmy dziećmi, nikt nie miał interesu dopilnować zbyt gorliwie naszej sprawy, dziedzic miał pretensyą z dzierżawy... nie zostało nam nic a nic...
— Przyjaciele ojca i rodziny — szepnął Burzym — chętnieby przyszli w pomoc.
— Nic a nic! — przerwał chłopak — niech nas Bóg od tego uchowa, pomocby nas popsuła, trzeba się dźwigać o własnej sile... Ja się nie lękam...
— Ani ja — dorzucił stary — lecz gdyby się wam ułatwiło i oszczędziło zachodu o troski..
Mieczysław przerwał rozmowę, nadchodził bowiem Babiński, który zaczął park pokazywać. Z drugiej strony Adolfina z Lusią przyszły po Mieczysława, bo siostra chciała korzystać z każdej zręczności, ażeby być z bratem. Zabrały go z sobą do ogrodu, na co z dala zazdrośnie poglądał tylko Martynian, gdyż surowe matki spojrzenie oddalić mu się nie dozwoliło. Adolfina, przyjaciółka Lusi, była razem w skrytości serca prawie rozkochaną w Mieczysławie, który się tego ani śmiał, ani mógł domyśleć. Cały zajęty nauką, przyszłością, życiem surowo pojętem, nie miał czasu i swobody, by na chwilę popłynął z marzeniami w niedostępne światy. Cenił on Adolfinę, był jej nieskończenie wdzięcznym za czułą przyjaźń do Lusi, ale zuchwałą myślą nie śmiałby był przekroczyć przestrzeni, jaka go od niej dzieliła.
Po raz pierwszy tego dnia spotkawszy uśmiech jej i wejrzenie słodyczy pełne, uczuł się poruszonym i zaniepokojonym. Wydała mu się tak jakoś podobną do anioła, że się dziwił że skrzydeł nie ma. Z taką powagą spokojną, z taką łagodnością świętą, niezmąconą niczem, szła Adolfina trzymając rękę Lusi... tak były śliczne obie z kontrastem swych twarzy i harmonią ich wyrazu. Adolfina miała to w sobie, co jej pewną wyższość nad Lusią dawało, iż umiała być wesołą i żartobliwą. Czasem nawet Lusia nazywała ją złośliwą, choć w żartach tych nie było najmniejszej żółci.
— Jakżeś nas znalazł, panie Mieczysławie — zaczęła Adolfina — czyśmy postarzały?
— Czy to wyzwanie do komplimentu?
— A nie! nie! to niezręczność! szło mi o to, byś pan siostrze oddał co jej należy. Nieprawda że godną jest stanąć w pierwszym planie w obrazie Gnida lub Caraccia?
— Ale koniecznie trzymając panią za rękę — dodał Micio.
— Dziękuję, zasłużyłam na tę grzeczność mojem niezdarnem pytaniem, zemściłeś się pan tym komunałem, dosyć. Co do pana, chybabyś w jakiej ilustracyi Byrona mógł się pomieścić; tragicznie pan wyglądasz.
— Jakże pani chcesz? mam ciągle z nieboszczykami do czynienia! — westchnął Micio.
— Ale to doprawdy może być niezdrowem i szkodliwem?
— Czasem i żywi nie są znośniejsi od umarłych — prędko poprawił się Micio.
— Pfe! jaka rozmowa nieprzyzwoita! — zawołała Adolfina — czyżbyśmy już do innej nie znaleźli materyału? Ja go mam, tylko się użyć boję.
Spojrzała na Micia i zarumieniła się, tak spotkane wejrzenie jego nowem i dziwnie się jej przejmującem wydało. Zmięszała się nieco. Mieczysław spuścił oczy.
— Zresztą trzeba się odważyć — zawołała Adolfina, ośmielając. Mówmy otwarcie. — Lucia mi powiedziała, że jedzie z panem do W... przyznam się panu, żem przeczuwała to nieszczęście dla siebie, które mnie najlepszej przyjaciółki pozbawia, alebym uczyniła chętną ofiarę z siebie, gdybym się o państwa młode gospodarstwo nie obawiała. O ile znam Lucię, pewną jestem że utonie w książkach, że uwięźnie przy fortepianie, pan będziesz siedział nad temi kośćmi nieboszczyków, a... obiad i wieczerza.
— A od czegoż nieoceniona Orchowska? przerwała Lusia, jedzie przecież z nami.
— Prawda, uśmiechając się, dorzuciła Adolfina, po to, żebyście wy ją pielęgnowali; ona ma przeszło sześćdziesiąt lat.
— A! damy sobie radę — zawołała Lusia.
— Nie dacie, moi państwo, wtrąciła przyjaciółka. Ja mam daleko lepszy projekt. Lusia musi ztąd wyjechać, bo jej tu wyżyć trudno, ale pojechać do nas.
— To niepodobna! — zawołał z kolei Micio — niepodobna.
— Dlaczego?
— Dlatego, że my musimy zawczasu nauczyć się sami sobie radzić i pracować na siebie. Dobroć wasza by nas popsuła, a nam się zepsuć nięwolno.
— Mów pan prawdę — dodała Adolfina po cichu, sądzę że i Martynian byłby zablizko.
Mieczysław milczał.
— Ja to sobie tak ślicznie już ułożyłam na prędce.
— Niestety! rzekł Mieczysław. — Życie ma swe ciężkie wymagania, od których wyłamywać się nie godzi, bo się ono później mści za to.
— Pan bo jesteś stary, smutnie wtrąciła Adolfina.
— Muszę nim być, jako opiekun Ludwiki i swój własny, bo komuś z nas starym być potrzeba.
— No — to nie mówmy o tem, a później się to jeszcze może przemieni.
— Lecz kiedy jeszcze nie wiemy, wtrącił Mieczysław, dodam dwa słowa. — Państwo dla nas uczyniliście tyle, daliście nam takie dowody przyjaźni i życzliwości, iż chciejcie wierzyć, Lusia i ja nie zapomniemy nigdy cośmy państwu winni, w sercach naszych zostaniecie nazawsze.
Adolfina zarumieniona zapomniawszy się na chwilę, chwyciła z naiwnością dziecięcą rękę Mieczysława.
— Biorę pana za słowo — nie zasłużyliśmy na żadną wdzięczność, ale przyjaźń dajemy wam szczerą i dopominamy się za nią waszej pamięci. Ona nam drogą jest i będzie.
Mieczysław wyciągniętą rękę poniósł do ust z uczuciem i oboje zadrżeli, jakby raz pierwszy przejęci jakiemś wzruszeniem, które nową epokę w ich życiu stanowić miało. Lusia, która była świadkiem tej sceny, zdawała się w niej współuczestniczyć. Miłość dla brata i Adolfiny wtajemniczyła ją w ich uczucie. Zarumieniła się za ich dwoje.
Zamilkli wszyscy i mimowolnie jakoś zwrócili się ku dworowi. Już też wysłany po nich guwerner Martynianka pan Paczoski kroczył z powagą pedagoga prosić na herbatę.
Posłannictwo które spełnił było mu tem milszem iż potajemnie żywił najgorętszą miłość ku pięknej prezesównie, co mu dyktowała najniegodziwsze w święcie wierszydła.
Poczciwy Paczoski był osobliwszym zaprawdę okazem guwernera i od wyjścia z uniwersytetu poczuwszy powołanie do tego stanu, trzeciego już dziedzica wielkich włości wyprowadzał w świat. Miał lat czterdzieści z górą, lecz życie skromne i regularne, temperament łagodny, nie dozwoliły mu się zestarzeć. Wyglądał młodo i serce zachował studenckie, otworzyste, gorące. Pisał poezye z matematyczną ścisłością dopiłowując jeden do drugiego. Że był klasykiem, dodawać nie potrzebujemy. Paczoski wyglądał jak pedagog powinien — czysto, porządnie, sztywnie, a gdy mu się zbierało na gracyą, z którą występował szczególniej dla panny Adolfiny, był niezmiernie ciekawy. Nie udawało mu się być wdzięcznym, ale zato doskonale śmiesznym.
Mówił z wyszukaną poprawnością i ogładą stylu ruszał się w sposób głęboko obmyślany i pełen intencyj nieurzeczywistnionych. Już z dala natchniony obliczem swej muzy, przybrał Paczoski postawę ową odświętną, wymuszoną i zapożyczoną. Na ustach bladawych igrał mu uśmiech majestatyczny, ciało naginało się ruchami jakby posągowemi. Młodzież patrzyła nań i nie mogła się powstrzymać od rozweselenia.
— Jestem wysłanym ażeby państwa prosić na herbatę, odezwał się z ukłonem. Skwapliwie przyjąłem na siebie to miłe posłannictwo, które mnie zbliża choć chwilowo do upragnionego dla mnie ich towarzystwa.
Stanął, spojrzał na Adolfinę i dodał:
— Pani weszłaś nam dziś na horyzont jak gwiazda wieczorna, zaraz świat się wydaje jaśniejszy i weselszy.
— Myli się p. Paczoski. Tym Arcturusem jest przecie p. Mieczysław, nie ja. Mnie widzicie państwo nadto często, nie przynoszę z sobą ani wesela, ani smutku, odpowiedziała Adolfina.
— Bezwątpienia, bezwątpienia serdecznie jesteśmy radzi Arcturusowi, ale Venus wieczorna...
Adolfina zaczęła się śmiać.
— Poganinem pan jesteś! — rzekła.
— Tak pani — nie kryję się z tem że czczę bóstwa w ludzkiej postaci, do których panią zaliczam.
Podobne przesadne grzecznostki prawił zwykle Paczoski gwoli powszechnemu śmiechowi, nie zrażając się bynajmniej tem, że go wywoływał.
— Podjąłeś się pan misyi — przerwała Adolfina — ale główną spuściłeś z oka. Uczeń pański został bez mentora, a sam tak stojąc w ganku, może być narażonym na jakie niebezpieczeństwo. Wszak to biedne dziecię zawsze jeszcze potrzebuje, by je ktoś prowadził na pasku.
— Raczej na paskach, poprawił mimowoli Paczoski. Mylę się, młodzieniec dwudziestoletni, a moje przy nim funkcye ograniczają się do obowiązków przyjaciela. Jest już prawie emancypowanym.
— Prawie emancypowany — to znaczy — nic. — Emancypowanym może być tylko zupełnie.
— Uwaga słuszna — dodał pedagog — ale niewłaściwie użyty wyraz zostawia myśl moje całą i nienaruszoną. Emancypacya trwa, opieka ją tylko od wybryków strzeże.
Tak żartując, doszli do ganku, gdzie już herbata czekała na Lusię, która się do gospodarstwa wzięła z pośpiechem, przy pomocy Adolfiny.
Ciocia Babińska, co było najgorszym w świecie znakiem, siedziała z nogą na nogę założoną.
Dzięki tym odwiedzinom i przyjazdowi Mieczysława, ciocia nie czyniła żadnych Lusi wyrzutów, dzień ten przeszedł spokojnie, Burzymowie późno wyjechali. Biednę dziewczę w swoim pokoiku oczekiwało długo na przybycie ciotki, ale burza minęła. Następnych dni Lusia się zamykała z bratem, miała go ciągle przy sobie, chodziła z nim do rodziców Adolfiny, i ciotka, chociaż się jej zbierało na łajanie, nie miała zręczności napaść siostrzenicy. Tymczasem Mieczysław coraz mocniejsze powziął postanowienie wywiezienia siostry i nierozstawania się z nią więcej. Wieść o tem głucha doszła była jakąś drogą do pani Babińskiej, ale ta wprost jej wierzyć nie chciała. Mieczysław zaś odkładał oświadczenie o tem do chwili wyjazdu.
Pomimo że przed Martynianem nie widział potrzeby się z tem zwierzać Mieczysław — on także dostał języka. Wiadomość ta przeraziła go, szukał rozpaczliwych środków zapobieżenia wyjazdowi Lusi, nie znalazł żadnego. Pieszczoszek, nie wiedząc co począć i jak radzić, nie mając, wodzony na paskach, jak mówiła Adolfina, najmniejszego doświadczenia życia, jednego wieczora bijąc się z myślami, postanowił zwierzyć się przed poczciwym swym mentorem Paczoskim.
Paczoski, niezrównanej dobroci bakałarz, siedział nad zwykłem swem zatrudnieniem, wierszując nieśmiertelny poemat Władysławiadę — gdy Martynian wszedł nagle do jego pokoju. Godzina i gwałtowne owo wtargnięcie tak były niezwykłe, iż Paczoski porwał się od Władysławiady przestraszony. Na licu mentora malowało się zdziwienie i obawa.
— Co panu Martynianowi jest?
— Nic mi — zawołał, podając rękę i siadając na blizkiej kanapce, jedynak. — Posłuchaj, mój dobry przyjacielu, bo mam pana za mojego jedynego i najlepszego przyjaciela.
Paczoski oburącz schwycił go za rękę i odwracając się z krzesłem — odparł:
— Ale możecie rachować na to, żem wam całkiem oddany, mówcie otwarcie.
— Nie śmiejcie się tylko ze mnie.
— Znacie mnie że się nigdy nie śmieję, szanuję uczucia, myśli, a nawet błędy i usterki ludzkie.
— Panie Paczoski — panie Paczoski — ja jestem nieszczęśliwy — kocham się!
Stary guwerner, ręce załamawszy, podskoczył aż z podziwu i trwogi.
— Co pan mówisz! — krzyknął — dwudziesty rok kończąc, kochać się! na miłość Boga! a cóż to pani powie, szanowna matka pańska?
— Matka moja wie o wszystkiem.
Paczoski usta otworzył.
— Matka i ojciec są przeciwni, zakazano mi, zagrożono, a przecież p. Paczoski, ja się kocham.
Paczoski był do głębi rozczulony wyznaniem, i o włos nie przyznał się że on także się kocha, zapóźno i bez nadziei.
— Ot żeś pan wpadł w matnię p. Martynianie, rzekł po chwili patetycznie — a wiesz pan co to jest kochanie? wiesz co miłość o której Horacy mówi...
— A! co mi tam Horacy — przerwał Martynian — powiedz mi co ja mam począć.
— Remedia amoris są różne, bardzo różne, namyślając się, rzekł Paczoski, najlepsze pono oddalenie się od przedmiotu.
— Ale ja właśnie umieram na tę myśl, że przedmiot może się oddalić.
— Któż jest przedmiotem? spytał nieśmiało pedagog, obawiając się usłyszeć imię Adolfiny.
— Moja kuzynka! któżby mógł być inny.
Paczoski ruszył ramionami, jakby na to nie miał nic do odpowiedzenia.
— Za pozwoleniem, podchwycił — ale dokądże się ona lub my oddalamy?
— Słuchaj i nie wydawaj mnie — szepnął Martynianek, brat ją zabiera z sobą. Na to potrzeba radzić — lub — lub jeśli oni wyjadą, ja... ja... ja nie wiem co pocznę, ja gotów jestem spłatać jakie szaleństwo.
Paczoski się zląkł. — O! rzekł w duchu — w tem ci sekretu nie dotrzymam i opowiem matce.
— Pan bo jesteś rozgorączkowany — odezwał się po chwili namysłu — ale posłuchaj pan starego dobrego przyjaciela. Szaleństwo czyli też vulgo tak zwane głupstwo zrobić zawsze czas. Trzeba wprzódy wszystkie inne środki wyczerpać — to nie ucieknie. Ja p. Martyniana tem szczerzej kocham, iż go widzę w tem położeniu, w jakiem sam nie raz byłem, jestem starszy i doświadczeńszy. Miej pan cierpliwość tylko, rodzice dadzą się później przekonać i zmiękczyć, trzeba czekać.
— Ale ona wyjedzie, ja jej widzieć nie będę, tęsknota mnie poźre.
— Poźre! tak, wyrażenie poetyczne! zawołał Paczowski — ot! zkąd się poezya bierze, pierwszy raz z ust pańskich słyszę poetyczne wyrażenie. Ale ona nie poźre pana, czas jej odbierze siły (figura alegoryczna niezła). Trzeba czekać i wytrwać w uczuciu.
— Tak, a ona tym czasem za mąż pójdzie, krzyknął Martynian.
— Nie — odparł Paczoski — o to bądź spokojny, ubogie panny teraz za mąż nie wychodzą, a znowu pan jesteś taką świetną dla niej partyą.
— Ona mnie odtrąca.
Paczoski począł głową kiwać, nie chciał powiedzieć co myślał.
— Jestem w rozpaczy — dodał Martynian — jeśli brat ją ztąd wywiezie, ja... ja... umrę, ja tego nie przeżyję.
Stary pedagog który nawykł był wszystko brać na seryo, pobladł i przestraszył się; nie chcąc po sobie okazać trwogi, powtórzył sobie w duchu: — o tem muszę powiedzieć pani, to nic nie pomoże.
Namyślił się nieco. Trzeba było trochę balsamu nalać na rany nieszczęśliwego jedynaka, choćby dla ulgi chwilowej.
— Na miłość Bożą — rzekł, za rękę go chwytając — nie oddawaj się pan rozpaczy przedwczesnej. Cierpliwości. — O tym wyjeździe plotą ale napróżno, matka pańska nie pozwoli.
— A! mnie się zdaje przeciwnie.
— Panu się źle zdaje, zapominając się, dodał mentor, p. Ludwika jest jej potrzebna, bo na kogóżby gderała?
Ukąsił się w język ale zapóźno.
— Tak, tak — poprawił się — bądź pan dobrej myśli. — Jeśli miłość pańska jest prawdziwą, przełamie ona wszelkie przeszkody i zwycięży, jeśli jest tylko młodzieńczą fantazyą, wkrótce ustąpi miejsca innemu uczuciu. Żadnego tylko szaleństwa nie trzeba robić, bo to raz spełnione, odwołać się nie daje. Uspokój się pan, idź spać, a wszystko będzie dobrze.
Mówili jeszcze w ten sposób przez czas jakiś, a Martynian któremu zwierzenie się ulgę przyniosło, odszedł. Paczoski byłby tego samego dnia pobiegł z raportem, było już jednak trochę zapóźno. Nazajutrz rano, zobaczywszy że pani Babińska wyszła do ogrodu, pośpieszył za nią. Była ona dla niego dosyć względną i choć utrzymywała iż Paczoski ograniczonego był umysłu, trzymała go przy synu, znajdując że płacił za to sumiennością.
— Pani dobrodziejka raczy mi przebaczyć, — rzekł, kłaniając się nizko, iż może zakłócę jej spokojność — lecz mając sobie powierzoną opiekę nad synem jaśnie wielmożnych państwa, i czując się w obowiązku czuwania nad nim, nie odpowiedziałbym ich zaufaniu we mnie położonemu, gdybym przed panią zataił ważny symptom, jaki dostrzegam w moim ulubionym wychowańcu.
— Zmiłuj się, panie Paczoski — prosto mów i wyraźnie, przestraszasz mnie.
— Niech jw. pani oddali trwogę — to co mara zwierzyć macierzyńskiemu jej sercu, nie powinno ani zadziwić, ani przestraszać, jest bowiem wynikłością zwykłą natury ludzkiej.
— Ale cóż to jest? co to jest?
— A! pani! p. Martynian nieco tylko przedwcześnie uległ prawu natury i... i... zakochał się gwałtownie.
Babińska machnęła ręką.
— Ale to głupstwo, ja o tem wiem — rzekła, dziecko z niego.
— Jw. pani jak widzę lekceważy sobie to uczucie, które właśnie w wieku p. Martyniana bywa najgwałtowniejszem. Pan Martynian nietylko że się kocha, ale straszliwie szaleje. Na samą wieść iż przedmiot jego miłości ma się oddalić, oświadczył w rozpaczy, iż tego nie przeżyje, że gotów jest popełnić szaleństwo.
— A gdzie się ten przedmiot ma oddalić? spytała Babińska.
— Słyszał p. Martynian iż wyjeżdża z bratem.
— Najprzód to brednia, bo bez mojego pozwolenia jej zabrać nie może — spokojnie rzekła Babińska, powtóre niema jej dokąd zabrać; potrzecie, powiem panu poufnie, że gdyby ją sobie zabrał, wielkiby mi spadł ciężar z ramion.
— Ale p. Martynian! pani dobrodziejka sobie nie wyobraża, to w istocie jest groźne.
— Sądzisz pan?
— Trwożę się.
— Radźmy więc.
— Jw. pani — przerwał Paczoski, jam się nie zdał do rady, niech pani rozkazuje.
Ciocia Babińska przeszła się zamyślona po ścieżce parę razy.
— Jedz pan z Martyniankiem na jaki miesiąc, gdziekolwiek do wód, dla obejrzenia jakiej okolicy, gdziekolwiek bądź tymczasem albo ona wyjedzie, albo on się rozerwie, zapomni, uspokoi.
— Niech państwo obmyślą podróż — jam gotów — rzekł Paczoski, chociaż tego nie kryję, że obawiam się o młodzieńca i przerażam odpowiedzialnością jaka na mnie spadnie.
— Waćpan te rzeczy bierzesz na seryo — odparła Babińska, trzeba podziałać na niego, zająć go, roztargnąć — to dzieciństwo.
Spełniwszy co za swój obowiązek uważał Paczoski, pokłonił się i odszedł.
— Starzy, zamruczał idąc, nigdy młodości zrozumieć nie potrafią — ot tak! lekce sobie ważą uczucia, rozpacze, przywiązania, a potem... potem gdy się szaleństwo spełnia, ratunek zapóźny.
Paczoski, choć sam szaleństwaby nie był dopełnił żadnego, wierzył wszakże mocno, iż Martynianek co powiedział dotrzyma. Mocno go to niepokoiło, jakie mianowicie szaleństwo mógł popełnić pupil jego. Przebiegał w myśli wszystkie możliwe rodzaje szaleństw, a nie mógł trafić na żadne prawdopodobne.
— Spełniłem obowiązek, reszta do mnie nie należy — rzekł i wrócił do Władysławiady, a mianowicie do jednego jej wiersza, który już poraz piąty przerabiał, nie będąc z niego zadowolonym. Wiersz ten brzmiał:
— Już słońce jasne blaski siało na gór szczyty. Powtórna redakcya zdawała mu się lepszą.
— Już jasne blaski słońca ozłacały szczyty... Znajdował nawet, iż bł. sł. zł. brzmienia szczęśliwie nagromadzone, malowały fonetycznie czynność samę światła, ale przyszły namysły i wątpliwość. Paczoski zmienił raz jeszcze.
— Już gór szczyty słoneczne oblewały blaski. Wiersz miał zakrój poważny i kroczył szeroko jakoś a pięknie, utknął przecie na rymie niewygodnym i poeta raz jeszcze go przenicował.
— We mgłach spały doliny, a słońce gór szczyty... Byłoby to dobrem, ale cała ekonomika wierszy następujących potrzebowała zmiany i Paczoski został przy pierwszej formie, acz słabość jej stosunkową uznawał.
Mazał waryanty Władysławiady, ani się domyślając, że w tejże chwili scena ożywiona, a będąca w związku z poprzedzającą, odegrywała się w pokoiku Ludwiki.
Ciocia Babińska, długo się wstrzymując od wszelkiej gderliwości, doświadczyła w końcu ponurego zniecierpliwienia, które się zawsze rodzi gdy człowiek nałogowi jakiemu dogodzić nie może.
Po rozmowie z Paczoskim chodziła jeszcze po parku, a rozmyślając, burzyła się przeciwko niewdzięcznej dziewczynie, przeciw synowi nawet. Wzburzenie to po kilku kwadransach doszło do takiej fermentacyi wewnętrznej, iż ciocia Babińska, niedobrze rozważywszy co czyni, prawie machinalnie żywym krokiem ruszyła ku mieszkaniu Lusi.
Nie znalazła w niem Mieczysława, co jej było bardzo na rękę, a po sposobie wchodzenia i zamykania drzwi, sierota poznała, iż odwiedziny te bez nieprzyjemnych jakichś wyrzutów się nie obejdą.
Zdyszana szybkim pochodem, rzuciła się pani Babińska na sofę i obejrzała w koło. Nie była dosyć dawno w pokoiku Lusi, dostrzegła łatwo iż dziewczę, jakby gotując się już do drogi, szczupłe mienie swoje pozbierało i powiązało...
— Przekonywam się, zawołała ciotka marszcząc brwi, iż to co mi mówiono z boku, a czemu wierzyć nie chciałam, jest prawdą. Cóż to jest, waćpanna się widzę wybierasz w jakąś drogę? nie opowiedziawszy mnie ani nikomu, a to ślicznie! to pięknie! to nagroda za osiem lat czułej opieki nad waćpanną. Cóż to? czy tak tyrańsko obchodziliśmy się z wami? czy już na żadne zaufanie nie zasługujemy? Co to za maniery?
— Przepraszam ciocię — odezwała się Lusia — jestem pod opieką brata, któremu mnie ojciec powierzył — nie mam w tem woli własnej, sądziłam że brat mój powie wujostwu co zamierza uczynić, jemu zostawiłam to.
— Doskonale wiem, że waćpannie na słówkach i wymówkach nie zbywa — odparła Babińska, i że ja nigdy nie mam w niczem racyi. Bardzo dobrze! jak sobie chcecie, to pewna że ja waćpanny wstrzymywać nie będę.
Lusia milczała, była to jej zwykła broń przeciwko gderaniu ciotki.
— Jedź sobie waćpanna z Bogiem — dodała — jedź, zostawisz mi przez wdzięczność po sobie pamiątkę. Zawróciłaś głowę Martyniankowi, któremuby te głupie miłostki na myśl nie przyszły, gdyby go waćpanny oczki nie wyzywały. W dodatku zawdzięczamy jeszcze reputacyą tyranów nieznośnych, od których uciekać potrzeba, bo z nimi wytrwać nie można... Dziękuję.
— Niech ciocia wierzy, że i ja, i Mieczysław za doznane od nich łaski i przytułek dany naszemu sieroctwu umiemy być wdzięcznymi. Potwarzą jest jeśli kto inaczej o nas trzyma, nikt z ust naszych nie posłyszał nigdy, coby cioci uwłaczać mogło.
— Czcze słowa! czcze słowa! przebąknęła Babińska, ale jak sobie pościelecie, tak się i wyśpicie.
Domawiała tych wyrazów, gdy Mieczysław ukazał się w progu i poznał po twarzy ciotki, po zmieszaniu siostry iż rozmowa niemiłego przedmiotu dotknąć musiała. Oburzało go to znęcanie się nad siostrą. Postanowił w jednej chwili gordyjskie te węzły rozciąć otwartem wypowiedzeniem swoich zamiarów.
— W samą porę przychodzisz — odezwała się pani Babińska — wytłumaczysz mi może co to znaczy, że bez mojej wiadomości, panna Ludwika, która jest pod moją opieką, wybiera się z mojego domu.
— Ciocia daruje — rzekł Mieczysław. Ludwika była pod opieką cioci, gdy ja jej opieki dać nie mogłem. — Wiem o tem, ile przykrości z tego powodu nie raz miała i ciocia się z Lusią porozumieć nie mogła. Pobyt tu mojej siostry już z tego powodu stał się niepodobieństwem. Jesteśmy bardzo wdzięczni za łaski, ale ich dłużej nadużywać nie będziemy. Ludwisia pojedzie ze mną.
Ostatnie słowa wymówił z taką stanowczością postanowienia niezłomnego, że pani Babińska, niezwykła ulegać niczyjej woli, zarumieniła się z gniewu.
— A z panem Bogiem! z panem Bogiem! zawołała gwałtownie — nie wstrzymuję — ruszajcie! Panna Ludwika w istocie była dla mnie od niejakiego czasu nieustannych przykrości powodem, przez postępowanie swoje. Rada będę pozbyć się odpowiedzialności i kłopotu! z panem Bogiem! z panem Bogiem!
Mieczysław się zaczerwienił, ale wstrzymał od odpowiedzi i rzekł spokojnie do Ludwiki:
— Przygotujże się proszę do drogi — idę po konie, wyjeżdżamy natychmiast...
To mówiąc, rękę już położył na klamce i chciał wychodzić, gdy ciotka nagle porywczości się swojej przelękła.
— Przecież was nie wypędzamy — dodała.
— My i tak powinniśmy byli wyjechać — rzekł grzecznie bardzo Mieczysław — nie śmiałem tylko oznajmić państwu dobrodziejom, ale gdy raz mogliśmy się szczerze rozmówić i rzecz jest skończona — nie mamy czasu do stracenia.
Mieczysław wyszedł. Lusia milcząco, machinalnie poczęła szybko zbierać odrobinę tych rzeczy, do których własności przyznać się mogła. Babińska patrzyła zmieszana nie mówiąc już ani słowa.
Wszystko to odbyło się tak jakoś nagle, tak niespodziewanie, w sposób tak przykry, iż sama nie wiedziała co z tem począć — czuła iż to miało pozór wypędzenia; nie odzywając się już wstała, wyszła, trzaskając drzwiami i pośpieszyła szukać męża. Ten stał z Mieczysławem, który go w rękę całował, a on mu czule głowę ściskał i łzy miał na oczach. Pożegnał go był właśnie wychowaniec, a Babiński widząc, że żona życzyć sobie musi pozbycia pupilów, wcale się odjazdowi nie sprzeciwił. Mieczysław odchodził, gdy Babińska nadeszła gniewna i zaperzona.
— A co? a co? zawołała — nie mówiłam... teraz kiedy się bez nas obejść mogą, wynoszą się, nie powiedziawszy Bóg zapłać, nie oznajmiwszy i będą nas obgadywać jeszcze za naszę litość nad sobą.
— Ale, kochasiu — wszakże samaś tego sobie życzyła — rzekł mąż powoli.
— Życzyłam! życzyłam sobie ich wypędzić — zawołała Babińska — ale nie żeby oni szli sobie samowolnie, kiedy im się podoba. Jeszcze waćpan za to cośmy od ich niewdzięczności doznali, pocałowałeś w głowę tego bałwana.
— Ja? jego w głowę, powiadasz kochasiu? pocałowałem? zapytał Babiński — dalipan nie wiem. To mi się tak chyba wyrwało niechcący, bo ja jestem naturalista — dodał Babiński.
Niewłaściwe użycie wyrazu tego naturalista, zamiast dziecię natury — właściwem było Babińskiemu, który inaczej się tłumaczyć nie umiał nigdy z niczego, tylko że był sobie prosty naturalista.
Żona popatrzyła nań, ruszyła ramionami, splunęła i odeszła.
Czy kto przededrzwiami słuchał rozmowy w pokoju Lusi, czy innym jakim sposobem wiadomość o wyjeździe Mieczysława z siostrą rozeszła się po dworze — to pewna, że w kwadrans wiedzieli o tem wszyscy, i że nadzwyczajną wywołała sensacyą. Paczoski jeszcze przemieniał swój wiersz z Władysławiady, nie mogąc dojść do szczęśliwszego wyrażenia i rymu, gdy Martynianek wpadł doń, łamiąc ręce i wołając:
— Stało się!
— Co się stało...
— Oni jadą!
— Kto? oni — kto?
— Mieczysław i Lusia; nie wiem co przyśpieszyło ich wyjazd, to pewna że Mieczysław jeszcze wczoraj nie miał zamiaru tak prędko ztąd wyruszyć. Nagle piorun padł i zburzył — szczęście moje.
To mówiąc rzucił się na kanapę, tuląc twarz w dłoniach. Mentor pośpieszył doń z pociechą — po chwili Martynian się zerwał jak oparzony i wybiegł, a Paczoski, nie mając nawet czasu skryć rękopismu Władysławiady, który zawsze pod klucz zamykał, wyleciał za nim, obawiając się jakiego nieszczęścia. Uspokoił się dopiero, ujrzawszy go wpadającego do pokoju matki i od progu do Władysławiady powrócił. Zobaczywszy syna, pani Babińska przestraszyła się wyrazu zbladłej jego twarzy. W istocie biedny jedynak ucierpiał, a boleść ta malowała się bardzo dobitnie w zmienionych rysach i obłąkanem wejrzeniu.
— Co ci jest? zawołała matka.
— Oni wyjeżdżają — rzekł Martynian.
— Przecież ich prosić nie będziemy, żeby zostać raczyli, odezwała się matka — z panem Bogiem, niech ruszają na cztery wiatry, raz będzie spokój w domu.
— Mamo... mamo.
Ale Babińska była gniewna.
— Cicho — odparła, tupiąc nogą — nie chcę słuchać tych banialuków, proszę mi się nie mięszać do tęgo, co do ciebie nie należy i wracać do Paczoskiego natychmiast.
Martynian który nigdy jeszcze tak stanowczego i niczem niezłagodzonego rozkazu nie słyszał — osłupiał, łzy mu się zakręciły w oczach, zamilkł i zawahał się — postąpił ku drzwiom i wyszedł.
Ale wyszedł z mocnem postanowieniem udania się do pokoju Lusi, aby ją pożegnać, a potem miał się namyśleć co mu wypadnie uczynić. Zbiegł szybko ze wschodów i wtargnął jak burza do spokojnego pokoiku, do którego dotąd wstęp mu był wzbronionym.
Lusia żywo zawiązywała swe rzeczy. Mieczysław stał przy niej. Martynian rzucił mu się na szyję, prawie płacząc.
— Mój drogi — zawołał — darujcie mi, przebaczcie — wszedłem tu gwałtem, ale nie wiem sam co czynię. — Czy jedziecie! panno Ludwiko, kuzynko... ty nas opuszczasz... Może z gniewem i żalem do nas, do mnie.
— Panie Martynianie, śmiało podchodząc ku niemu i podając mu rękę, zawołała Lusia — Bóg widzi, nie tylko żalu nie mam do was, ale za wasze dobre dla mnie serce zachowam wam czułą wdzięczność i pamięć — jej łzy się zakręciły w oczach.
— Nie wstrzymuj nas pan — rzekła, musimy jechać, byliśmy tu ciężarem, zawadą, niepokojem... Jedziemy w świat, sami, ale wierz mi pan, żadne, nawet pobieżne wejrzenie litościwe, nie wyjdzie z naszej pamięci. A kiedyś — kiedyś, zobaczymy się może.
Spojrzała na niego wdzięcznie. — Martynian pomyślał, że jutro, jutro już tego jasnego oczów jej promienia nie zobaczy i jak dziecku łzy mu wytrysły z powiek.
— A! kuzynko — zawołał — wy, wyjeżdżając, odzyskujecie swobodę — wy po nas nie będziecie tęsknić, alem ja nawykł do ciebie, do Micia, jak do rodzeństwa, jam się wychował z wami, ja was kocham — a ja zostaję sam, sam!
— Kochany Martynianie — przerwał Mieczysław, masz dom, rodziców przywiązanych, masz jasną przyszłość przed sobą, my idziemy w świat sami.. sieroty, bez opieki, a jednak nie rozpaczamy. Dzięki wam, przebyliśmy spokojnie lata najtrudniejsze sieroctwa — jedziemy z wdzięcznością w sercu.
— A! z goryczą! z goryczą! zawołał Martynian — kuzynko... błagam, przebacz nam, matce, wszystkim.
— Na Boga — cóż ja mam wam przebaczyć! żywo wtrąciła Lusia — jestem wam tylko wdzięczną.
Chwili nie było do stracenia, wzrok Mieczysława naglił, wszystko było upakowane. Orchowska znosiła swoje węzełki pośpiesznie, bo i ona jechała z nimi, konie najęte stały zaprzężone; wyszli, aby raz jeszcze państwa Babińskich pożegnać.
Ciotka gniewała się jeszcze, stary mruczał, nie śmiejąc czynić żonie wymówek, lecz prawie się na nią gniewał za porywczość. Pożegnanie było bardzo krótkie i chłodne. Babiński przeprowadził ich do ganku. Jedynak szedł tragicznie jakoś za Lusią. W ganku cała służba, wszystko co żyło czekało na sieroty, aby je raz jeszcze zobaczyć i na drogę pobłogosławić. Wielu łzy się w oczach kręciły, uroczyste milczenie jakieś przykre, wymuszone towarzyszyło cichym uściskom i mnogim krzyżykom. Wszyscy po trosze gniewali się na panią, czując że ona była przyczyną odjazdu tak śpiesznego dzieci. Paczoski z piórem za uchem doszedł aż do bryki, żeby pannę Ludwikę w rękę pocałować. Nareszcie konie ruszyły, Martynian stał, patrzył i już się wszyscy powoli porozchodzili, gdy baczny Paczoski, który ciągle go pilnował, z lekka go ujął za suknią.
— Chodź pan — szepnął mu, należy wszelką boleść znosić po męzku. Te czułości zbytnie nie przystoją mężczyźnie. Przecież pan wiesz, ludzie się spotykają na świecie. Toż nie wiekuiste rozstanie... Chodź pan — chodź. Ten vulgus gotów się jeszcze śmiać z pana. Niewypada... ale chodź pan.
Ledwie potrafił go jakoś odciągnąć; Martynian poszedł na górę, padł na kanapę, do stołu odmówił przyjścia, jeść nie chciał, a że matka się tem skruszyć nie dała, musiał po raz pierwszy milcząco i skrycie boleć sam w sobie, szukając rady i lekarstwa.
Paczoski nie rychło wróciwszy do Władysławiady, wieczorem dopiero urodził nareszcie wiersz, który w ostatniej redakcyi poematu dla przyszłych wieków pozostał.
Spały we mgłach doliny, złociły się szczyty...
W kilka miesięcy potem ciocia Babińska pocieszyła się dopiero, iż jedynakowi nic się nie stanie. Zrazu chorował, był smutny, nadzwyczaj milczący, Paczoski mówił po cichu że do wszystkiego gust stracił i czytał tylko Schillera, a co najgorzej, iż się wkochał w rozbójników. Paczoskiemu bardzo się to nie podobało. Lecz po upływie pewnego czasu groźniejsze symptomata choroby ustąpiły, przyszła rezygnacya, zostało milczenie i cichy smutek. Martynian grał i czytał wiele, a potem nagle i niewiedzieć z jakiego powodu, on co bardzo rzadko wprzódy dawał się namówić, by pojechać w sąsiedztwo, jeździł raz po razu. Trzy razy odwiedził państwa Burzymów. Państwo Burzymowie, a raczej Adolfina z macochą właśnie były powróciły z podróży do W... Mówiono po cichu iż prezesówna zapewne wkrótce zamąż wyjdzie, bo coś nakształt wyprawy w domu przygotowywano. Nie było w tem prawdy, tylko tyle, że gorliwa i gospodarna macocha zawczasu, na wszelki wypadek, potrosze robiła wyprawę, nie chcąc by ją jaka niespodzianka zaskoczyła. Śliczne oczy niebieskie prezesównej i mnogi orszak wielbicieli, którzy ciągle przybywali, niespodziankęby czyniły bardzo spodziewaną. Pani prezesowa pojechała do W..., zabawiła tam parę tygodni i wróciła z tłumokami pełnemi bielizny i różnych pięknych rzeczy.
Wieść o podróży do miasta, w którem Mieczysław z siostrą przebywał, pobudziła Martyniana do odwiedzenia Burzymów. Miarkował iż przyjaciołka Lusi musiała się z nią widzieć, musiała wiedzieć co się z nią działo. A że biedny chłopak nie tylko miłości swej się nie pozbył, ale się w niej rozmarzył jeszcze bardziej — chciał choć słowo posłyszeć o Ludwice. Nadzieja go nie omyliła. Bardzo trafnie postąpił iż wziął z sobą Paczoskiego, który teraz nie zawsze już z nim jeździł. Paczoski bowiem zajął rozmową oboje państwa Burzymów, a Martynian miał czas zręcznie rozmówić się z Adolfiną.
— Przeczułeś pan zapewne, że ja mu ukłony przywożę — odezwała się, uśmiechając do biednego chłopca, który nie wiedział jak przystąpić do rzeczy.
— Od kogo? — spytał nieśmiało.
— A, od kogóżby, od Mieczysława — dodała żartobliwie — od nikogo więcej.
Uśmieszek jej dowodził przecież, że może miała więcej do oddania ukłonem.
— Pani ich widziała?
— A jakże, widywałam ich co dnia — poczęła piękna panna, wlepiając w niego oczy, które zdawały się badać biednego chłopca. — Chcesz pan ażebym mu opowiedziała, jak się urządzili, nieprawdaż?
— Jeśli pani łaskawa.
— O! byłam pewną, że teraz pan do nas przyjedziesz... nie dla mnie, ale dla dostania języka, jak to dawniej mówiono... Ja też gorzałam z niecierpliwości, żeby ich gospodarstwo zobaczyć. Wprawdzie miewałam listy od Lusi, ale co się tam z tych listów dowiedzieć można. Miałam adres, i jak tylko stanęłyśmy w Wilnie, zabrałam swoję Burakowską z sobą, siadłam do dorożki, i co najprędzej na Franciszkańską ulicę.
Wystaw pan sobie... kamienica ogromna, podwórze smutne... zawalone, a oni, oni na trzeciem piętrze od dziedzińca... a wschody... drabina... okropność! Na łzy mi się wchodząc zbierało. Było to wieczorem, drzwi mi otworzyła Orchowska, przypatrywała się długo nim poznała, nareszcie krzyknęła: — Matko Bozka! Jezusie Nazarański! i Lusia nadbiegła. Nie poznałbyś pan Lusi, bo jeszcze zdaje się wyrosła.... a! i jeszcze wypiękniała! Bledsza jest może trochę, oczy nad robotą zmęczone... Rzuciłyśmy się sobie w objęcia i popłakały jak należało. Brata nie było, gdzieś w klinice miał dyżur... Dwa pokoiki szczupłe i alkówka... Ubogo koło nich bardzo, ale tam w tych izdebkach czysto i ślicznie... W saloniku, bo jest niby salonik, Lusia ma fortepianik, klepadełko, a! szkaradne... U okna krosienka... Pokoju pana doktora nie widziałam...
— Wiesz pan, przebyłam tam z nimi nie jednę godzinę i pozostało mi po nich wspomnienie, które budzi uwielbienie dla obojga. Tak ślicznie umieją znosić to święte ubóstwo swoje...
— Ale pani, ubóstwo... ja nie rozumiem — przerwał Martynian wzruszony — wszakżebyśmy im mogli pomódz... a jeśli Micio daru przyjąć nie może, wszak by mu nie uwłaczała... pożyczka.
— Widzisz pan, Micio jest hardy — odezwała się Adolfina, a oczy jej niebieskie blaskiem nowym zajaśniały. — Micio, chcę mówić, pan Mieczysław... chce wszystko być winien tylko sobie.
— Tak... to mu wolno, ale dla tej fantazyj kazać siostrze się męczyć.
— Ale ona jest szczęśliwa! — przerwała Adolfina — kocha brata... a ma toż samo co on uczucie i wolę niezłomną.
— I z czegóż, jakim sposobem... — szepnął nieśmiało Martynian — jakże oni mogą...
— Pan Mieczysław ma lekcye... ma nawet już podobno trochę praktyki... profesorowie go protegują... Lusia uczy na pensyi panienki, a wieczorami szyje...
— I to im wystarcza? — zapytał jedynak.
— Wystarcza na życie ubogie — mówiła dalej Adolfina. Orchowska się bardzo postarzała. Lusia chodzi sama na targ, no — i, mam to panu powiedzieć, najczęściej gotuje sama.
Martynian wstał, załamując dłonie.
— Sama gotuje! a też śliczne ręce?
Adolfina zaczęła się śmiać niezmiernie.
— W rękawiczkach — dodała, uspakajając go — nic a nic śliczne ręce, nie straciły... Byłam u niej parę razy na obiedzie... a nawet pomagałam do gotowania, co mnie bardzo bawiło, ale, przyznam się panu, że na codzień dosyć to smutna robota... Byłeś pan kiedy w kuchni? nie? okrutnie gorąco, czasem dymi... a gdy się obiad nareszcie zgotuje, już się go jeść odechce... tyle się go napatrzy i nawącha.
Martynianek westchnął.
— Widzisz pan, z tem wszystkiem jednak — kończyła piękna panna — można być szczęśliwym... Lusia chodzi w perkalowej sukience, Mieczysław wyrzekł się cygara, czasem Lusia sobie sama wodę przynosi... a jednak... wszyscy ich szanują — i — ale tego panu nie powiem...
— A! pani nie będziesz tak okrutną.
— Losy i przygody Lusi pana obchodzić nie powinny — dodała znowu żartobliwie — ja wiem, że panu głównie idzie o Mieczysława, którego jesteś przyjacielem, a to się jego nie tyczy...
— Ale... mnie również obchodzi kuzynka! — podchwycił Martynian.
— O nią się niema co troszczyć — złośliwie kończyła Adolfina. — Nie masz pan wyobrażenia jakie robi furore między młodzieżą. Pod pozorem odwiedzania Mieczysława zbiegają się tłumy, aby na nią choć popatrzeć... Dwóch czy trzech profesorów rozkochanych śmiertelnie... i tylko co nie widać, jak za mąż wyjdzie, nawet może bardzo świetnie!
— Ale to nie może być! to nie może być! — porywając się z krzesła, zawołał Martynian — ona jest świetniejszego losu godna.
— Jak-to świetniejszego — przerwała Adolfina — alboż pan wiesz kto się o nią stara? Mówią że syn marszałka gubernialnego, młodzieniec, który ma odziedziczyć ogromne ojca majątki i znaczenie, kocha się w niej zapamiętale.
Spojrzała na niego, mówiąc, i żal się jej zrobiło chłopca, który nie mogąc słowa z siebie dobyć, siedział blady i darł rękawiczkę.
Nazajutrz Martynianowi nie wypadało jechać znowu, w parę dni jednak znalazł jakiś drobny powód i pospieszył do Burzymów. Tego samego rodzaju rozmowa zatrzymała go przez godzinę. Po trzecich odwiedzinach już niespokojna, coś przeczuwając, popłynęła sama pani Babińska. Obawiała się, aby prezesówna nie zbałamuciła jej syna...
Przyjęto panią Babińskę opowiadaniami o podróży, a po chwili Adolfina umyślnie naprowadziła rozmowę na Ordęskich.
— Niewątpliwie pani będzie ciekawą dowiedzieć się, co się z jej pupilami dzieje?
Ciocia mruknęła coś niewyraźnego.
Żywo chwyciwszy za słowo, panna prezesówna poczęła malować w najżywszych barwach szczęśliwe losy brata i siostry.
— Co najdziwniejsza — dodała — że Lusia nadzwyczajne ma tam powodzenie i że prawdopodobnie świetną zrobi partyą. Stara się o nią bogaty chłopak, ślicznie wychowany, jedynak, któremu rodzice się nie oprą, bo kto poznał Lusię, ten ją uzna godną najświetniejszego losu.
— Przyznam się pannie Adolfinie — odparła z przekąsem Babińska — że temu niezupełnie wierzę, co tam pani opowiadano. Tak to sobie ludzie plotą, ale to nie są czasy, gdy królewicze żenili się z pasterkami, a pastuchów zaślubiały królewny.
— Przekonasz się pani iż się cuda dzieją — dodała sama prezesowa — gdy posłyszysz, że Lusia jest panią marszałkową, i gdy tu do nas sześciokonną karetą zajedzie.
Babińska przygryzła wargi.
— A, zobaczymy, zobaczymy — mruknęła cicho — życzę jej z serca aby się to spełniło, bo inaczej mogą z głodu poumierać. Mnie mówiono że prawie o chlebie i wodzie żyć muszą.
— Bardzo ubogo, to prawda — potwierdziła prezesowa — przecież jeszcze nie o samym chlebie. Byłyśmy tam z Adolfiną parę razy...
Zaczęto mówić o czem innem, a ciocia Babińska widocznie unikała już pytania o podróży, będąc nieprzyjemnie podrażnioną wiadomościami o Ordęskich. Bytność też ta wytłumaczyła jej w części kilkakroć ponawiane odwiedziny syna u Borzymów. Uspokoiło ją to co do Adolfiny, ale dało do myślenia wielce, że przywiązanie dla kuzynki było tak uparte.
Z Martyniankiem też, im był starszy, szło w domu trudniej i matka kłopotała się wielce, z domu go wypuścić nie chciała, guwerner choćby z tytułem przyjaciela stawał się śmiesznym, chłopca wiecznie na pasku trzymać nie było podobna, dać mu swobodę zupełną zdało się niebezpiecznie, szczególniej po tak długiej niewoli.
Kilka razy Babińska chciała się o tem rozmówić z mężem, ale stary, który od czasu wyjazdu nagłego Lusi i Micia był bardzo posępny i milczący, ruszał tylko ramionami i nic nie odpowiadał.
Z dnia na dzień Martynian też smutniejszym się okazywał, więcej znudzonym i do niczego nie miał smaku. Po całych dniach siadywał na kanapie w swoim pokoju i poczciwemu Paczoskiemu nawet rozchmurzyć się nie dawał. Trzeba coś było radzić. Doktor nadworny, na zapytanie cioci Babińskiej oświadczył, że to jest zwykła melancholia młodzieńcza, napadająca dorastających, a która z czasem sama przejść musi.
Był to stary przyjaciel domu, który z powagą lekarza mógł więcej prawdy powiedzieć pani Babińskiej, niż kto inny; od niego bowiem wszystko dosyć łagodnie przyjmowała. W tych dniach właśnie przybył ze swoją miesięczną wizytą do Nowego Babina... Przyjmowali go obfitem śniadaniem z rybami państwo Babińscy, bo wiedzieli że jeść i pić bardzo lubił.
Gdy już czarna kawa była na stole, ciocia Babińska przysunęła się do niego.
— Kochany konsyliarzu — rzekła — tyś człowiek doświadczony, znasz naturę ludzką, potrzebujemy twej rady. Wiesz, że nasz chłopiec jedynak, to oko w głowie, to skarb cały nasz. Udało mi się go wychować niezgorzej, mogę powiedzieć że wcale na niepospolitego ukształcił się człowieka. Cóż z tego... oto go napadły nudy, melancholia, o której ci wspominałam, chłopiec mi w oczach mizernieje i przepada... Co tu robić? co z nim począć?
— Pani dobrodziejko — odparł konsyliarz — jako lekarz i jako przyjaciel to tylko pani powiedzieć mogę, że zbyt troskliwie chuchane rośliny najczęściej żółkną i mizernieją. Chłopiec ma lat z górą dwadzieścia, a trzymacie go jak czternastoletniego w domu, z guwernerem. Jemu trzeba swobody, trzeba łamania się z życiem, trzeba walki, wrażeń.... a choćby i wyszaleć się nieco.
— A! niech pan Bóg broni! — przerwała Babińska. — To mi śliczny ten wasz system... puścić żeby się wyszumiał! Zapewne... zdrowie straci, wpadnie w złe towarzystwo.
— To mu państwo dajcie zajęcie.
— Jakie?
— Alboż ja wiem? niech gospodaruje, niech podróżuje, niech zostanie niedopieczonym literatem... zawsze to lepiej niż nie robić nic i mrzeć z nudów.
— A ja mówię, kochasiu — odezwał się nareszcie Babiński — niech tak idzie jak u nas w kraju obyczaj... Dać mu wioskę, niech gospodaruje. Będzie źle, no toż przez to nie zginiemy... ale się tem ożywi...
— Za oczyma! — zawołała matka.
— Ale go pani tak wiecznie przy sobie trzymać nie możesz... do ożenienia nie pora.
— A! niech Bóg broni! — przerwała matka.
— Rada pana dobrodzieja zdaje mi się najskuteczniejszą i najlepszą, dać mu wioskę pod bokiem, niech gospodaruje.
Babiński głową potakiwał.
— A co? kochasiu, a co? nie mówiłem? Doktór rozumny człowiek, powiada toż samo co ja.
Babińska zmilkła; w ostateczności wolała już to gospodarstwo, niż co innego.
Tegoż samego dnia postanowiono Zanokcice oddać w zarząd Martynianowi.
Był w nich stary dwór, na wszelki przypadek utrzymywany porządnie.
Z pewną uroczystością pani Babińska posłała po syna i razem z mężem oświadczyła mu, iż czas emancypacyi dlań nadszedł, że należało aby wszedł w życie czynne i że na próbę chcą mu dać Zanokcice, radząc, aby początkowo dla towarzystwa, rady i pomocy zatrzymał jaki rok w domu poczciwego Paczoskiego. Martynian oświadczenie to przyjął dosyć zimno, podziękował, zażądał od ojca informacyi i po niezmiernie długim wyborze, z arkuszową notatką matki, z błogosławieństwem ponownem ojca do nowej rezydencyi wyjechał... Wybrano może dlatego tę wieś, iż w sąsiedztwie jej blizkiem wcale panien na wydaniu nie było...
Gdy tu z pieszczoszkiem nie wiedzą co zrobić, aby z ziewania nie chorował a z nudy nie umarł, w Wilnie płynie życie sierotom tak prawie, jak nam je panna Adolfina odmalowała. Między skreślonym przez nią obrazem a rzeczywistością była jednak różnica. Ani Mieczysław, ani Lusia nie odkryli przed przyjaciółką całego ubóstwa swojego, wszystkich swych utrapień i niepokojów. Mieczysław i przez dumę i przez jakieś uczucie wstydu niewytłumaczonego, nie chciał przed Adolfiną spowiadać się z niedostatku. Lusia jak on obawiała się, ażeby mówiąc o nim nie wyciągnęła mimowolnie na upokarzające ich ofiary pomocy, którejby przyjąć nie mogła. Zakryli więc oboje część prawdy, odsłaniając to tylko, czego utaić nie było podobna.
W istocie, życie dwojga tych sierot ciężkiemi okupione było prywacyami. Siostra ponosiła je dla brata, brat czynił dla siostry ochotnem sercem... Oboje mieli nadzieję, że gdy Micio skończy medycynę, gdy dostanie miejsce, wszystko się to sowicie wynagrodzi, ale tych lat parę potrzeba było przeżyć jakkolwiek, byle wyżyć i dotrwać.
Pomimo iż żyli w kątku, ustronnie, i niechętnie robili nowe znajomości, same im one się nastręczały. Przybycie Adolfiny, z prezesową do Wilna, gdzie rodzina Burzymów miała dawne i wielkie stosunki, rozszerzyło przypadkiem koło tych ciążących znajomości i stosunków, które czas zabierały i wyciągały na wydatki. U prezesowej będąc kilka razy, Mieczysław i Lusia spotkali się tam z różnymi panami i paniami, którym prezentować się musieli. Prezesowa tyle o obojgu mówiła dobrego, iż zachęciła swych znajomych do zbliżenia się ku sierotom. Przytem Lusia się podobała wszystkim i swą pięknością, i wykształceniem, i wdziękiem. Mieczysław powagą i rozumem, któremu młodzieńczego uroku nie brakło, słowem obcy ich pokochali. A czasem, taka miłość nawet bywa dla ubogich ciężarem. Lusia w odwiedziny sama iść nie mogła. Mieczysław zajęty nauką nie miał czasu, tego bogatsi i nie mający zajęć koniecznych zrozumieć nie mogli. Stosunków, które tyle w świecie znaczą, wyrzekać się znowu całkiem było niepodobieństwem... Dwa domy szczególniej zyskali sobie Ordęscy w czasie pobytu Burzymów w Wilnie. Jeden z nich był średniego wieku wdowy, przyjaciółki prezesowej, bogatej pani marszałkowej Zawadowskiej, z jakichś hrabiów N... rodem. Była to kobieta, jak mówiono, mimo wielkiej zamożności i zupełnej swobody jakiej teraz używała, bardzo nieszczęśliwa. Piękna, majestatycznej postawy, utalentowana, miła, rozumna, za młodu bardzo wydaną została za wiele starszego od siebie człowieka, który jej życie zatruł. Przeżyła z nim najpiękniejsze lata młodości, męcząc się pod żelaznym jego despotyzmem, który ją złamał i zniechęcił do życia.. Po jego śmierci postanowiła, choć bezdzietna, nigdy już nie wychodzić za mąż; mieszkała w mieście, przyjmowała małe osób grono, czytała wiele, grała trochę i utworzyła sobie byt znośny, nad który już nie pragnęła więcej.
W mieście dom jej i ją znali wszyscy, cisnęli się szczególniej młodzi mężczyźni w różnych nadziejach ku niej, lecz wdowa, przyjmując mile wszystkich, nie dopuszczała nikomu najmniejszej powziąć nadziei. Mówiła głośno, że nigdy za mąż nie pójdzie. Spotkawszy się z Lusią u prezesowej, z którą ją dawna przyjaźń łączyła, pokochała bardzo sierotę. Ze zwykłą sobie otwartością oświadczyła jej, że bardzo mile widywać ją będzie u siebie i chce jej rodzinę, chce dla niej siostrę zastąpić, a w niczem jej wymaganiami żadnemi zawodną nie będzie nigdy. Mówiła to tak serdecznie, tak poufale i szczerze, zapraszała tak błagająco, skarżąc się że jest samotną, że Lusię sobie całkiem ujęła. Potrafiła też, spotkawszy się z Mieczysławem, zyskać go sobie odrazu.
— Dom mój dla państwa otwarty — rzekła — a byłabym prawdziwie szczęśliwą, żebyście to oświadczenie zrozumieli nie jako pospolitą, powszednią grzeczność, ale jako z serca pochodzące zaproszenie, prośbę i dowód szacunku... Bądźcie ze mną bez ceremonii i trochę tej przyjaźni, jaką macie dla Burzymów, przelejcie na mnie.
W ciągu kilkunastu dni pobytu Burzymów, pani Serafina tak się potrafiła zbliżyć i spoufalić z Ordęskimi, iż po ich wyjeździe stosunek był utrwalony. Niestety! jakkolwiek miły i on nawet był ciężkim.
W domu Burzymów także poznał się bliżej z Mieczysławem młody uczeń uniwersytetu z wydziału prawnego, pan Zenon Ł... syn marszałka, bogaty chłopiec, którego zdala widywał Ordęski na wspólnych lekcyach, ale zbliżyć się do niego nie miał sposobności.
Powziął on jakoś bardzo gorącą przyjaźń dla Mieczysława, ale posądzać było można, iż się do niej piękne oczy Lusi wiele przyczyniły. Uczyniła ona na nim wrażenie, z którem się nie taił. Ojciec miał może na myśli Adolfinę i kilka razy go tam przyprowadził, ale zamiast Adolfiny, pan Zenon wybrał sobie Lusię. Zaraz w kilka dni pierwszy oddał wizytę koledze Mieczysławowi, wcisnął mu się prawie gwałtem i zbyt może często przychodził, choć drzwi od pokoju Lusi zastawał szczelnie zamknięte. Nie mogli wyjść na przechadzkę żeby go nie spotkać, a tysiąc różnych pretekstów służyło mu do wciśnięcia się na Franciszkańską ulicę.
Prawie tak natrętną była p. Serafina. Niechcąc swym ekwipażem zbytniej zwracać uwagi, przychodziła pieszo do ubogiego mieszkania sierot, siadywała godziny całe, zabierała z sobą Lusię, niekiedy odrywała od pracy Micia, i gwarząc, jak ci gwarzą co nie mają z życiem co począć, nie spostrzegła się że za grzeczność z jaką ją przyjmowano, noce bezsenne płacić musiały.
Złośliwy ktoś mógłby był nawet posądzić panią Serafinę, że więcej ją zajmował Micio niż jego siostra. Zapominała się mówiąc z nim, ożywiała, wychodziła ze zwykłego sobie smutku i zobojętnienia. Ale ten dobry humor i chwilowe roztargnienie przyznawała Lusi. Niekiedy, nie zastawszy Mieczysława w domu, pod pozorem zabawienia siostry, przesiadywała do późna w nocy, a gdy zmęczony medyk powrócił z książkami i preparatami pod pachą, ona nie dawała mu wypocząć, zabierając go dla siebie rozmową, której nie było końca. Jeśli przyszła pieszo, i w późną noc powracać było trzeba samej, Micio i Lusia czasem po północy przeprowadzać ją do jej domu musieli. Tu znowu niepodobna było nie wstąpić na chwilę.
— Nie puszczę bez herbaty! — woła Serafina — u siebie pijecie bardzo niedobrą, jesteście głodni, choć późno, musicie zostać. Herbata przeciągnęła się czasem do dnia, śmiano się, żartowano i Micio z siostrą przychodził do domu tak, że już kłaść się na spoczynek nie było czasu. A jakże się było poskarżyć na tak serdeczną uprzejmość!
Z Mieczysławem będąc jak z bratem młodszym, ośmielała go ciągłemi przypomnieniami swojego wieku, miała bowiem lat trzydzieści jeden. Pani Serafina Lusię przyswoiła sobie za siostrę. Pokochały się czule. Skutkiem tej miłości było, iż zaczęła się o jej los troszczyć, a spostrzegłszy iż młody pan Zenon zajął się nią, uważając skojarzenie tego małżeństwa za bardzo szczęśliwe, zapraszała go do siebie, aby do Lusi przybliżyć.
Do tych stosunków, już dosyć, jak widzimy, miłych, ale zarazem uciążliwych — dodać potrzeba wielką przyjaźń profesora Varius’a, który naówczas wykładał anatomią w uniwersytecie. Poznał on na lekcyach Mieczysława i wyróżnił go między swymi słuchaczami, jako szczególnie zdolnego młodzieńca. To było powodem, że się nim zajmować począł i zbliżył. Znajomość blizka trwała od lat początkowych, gdy po przybyciu Lusi do Wilna, profesor Varius, przyszedłszy raz niespodziewanie do Mieczysława, zastał ją u niego. Varius był nie żonaty, lat średnich, znakomitej inteligencyi człowiek, z twarzy bardzo jeszcze przystojny, szczególniej wyrazem jaki jej rozum nadawał, słynął z humoru i przyjemności w towarzystwie. Lusia objawiła mu się jak zjawisko nadziemskie w tych studenckich izdebkach, w której się nic podobnego zastać nie spodziewał. Nieznalazłszy Mieczysława, zasiadł z nią do rozmowy i odszedł oczarowany...
Napróżno sam sobie siwiejące włosy pokazywał w zwierciedle, aby grzeszne myśli wybić z głowy — stare zwiędłe serce słuchać pana nie chciało. Biedny profesor zakochał się, wstydził się tego, nie przyznawał — postanowił ekstyrpować tę głupią miłość, lecz tymczasem urokowi towarzystwa Lusi ulegał i mimowoli ciągnął na Franciszkańską ulicę.
Pomniejszego tłumu towarzyszów Mieczysława, który jak na lep na piękne oczy siostry jego lecieli, wyliczać i regestrować nie będziemy, dosyć że praca nawet w tych warunkach, w jakich teraz żyli, stała się bardzo trudną.
Pani Serafina zajmowała w przepysznym domu na Wielkiej ulicy całe piętro i kilka dodatkowych pokojów na dole. Nawyknienie do pańskiego życia, dostatek zresztą niezbędnemi dla niej czyniły salony, i na wielką stopę urządzone mieszkanie; dwa razy w tydzień musiała przyjmować, w poniedziałki były herbaty, we czwartki obiady na które zawsze po kilka osób przychodziło. Oba te dni były celem zabiegów wielu stałych mieszkańców miasta i przybyłych z prowincyi. Było zaszczytem znajdowanie się na herbacie u pani Serafiny, a istotną dystynkcyą odebrać zaproszenie na obiad. Potrzebując się rozerwać, zapraszała piękna wdowa chętnie, lecz nie wszystkich. Przejeżdżający artyści, literaci, wirtuozi, ubiegali się o pokazanie w tym salonie. Bardzo często bywała muzyka, niekiedy ktoś coś czytał.
Złośliwy pan chorąży Oziębic, niemłody już kawaler, zwał salon ten jaskinią lwów, gdyż żaden lew nie przesunął się przez miasto, żeby tam na aksamitnej kozetce nie spoczął.
Lusia i Mieczysław raz na zawsze byli proszeni na herbaty i obiady, ale się od nich wymawiali.
— Będę szczerą, odpowiedziała Lusia, nie mam jak jednę czarną sukienkę jedwabną, w którejbym salonowi pani Serafiny wstyd zrobiła; raz się w niej pokazać można, ale zawsze, niepodobna.
— Co do mnie, śmiejąc się rzekł Mieczysław — godzina obiadu pani jest właśnie lekcyą kliniki, nie mogę jej opuścić, i muszę się wyrzec tej przyjemności.
— Przychodźcie więc kiedy i jak się wam podoba, odpowiedziała pani domu, będę wam rada zawsze. Lusia przecie nawet na targ idąc z koszyczkiem wstąpić do mnie może, a pan choćby w drodze na lekcyą z książkami.
— Ale nie z preparatami anatomicznemi, szepnął Mieczysław.
W istocie częściej może bywała u nich Serafina, niżeli oni u niej być mogli. Tysiące drobnych przysług nieznanych, z niezmierną delikatnością czynionych prawie niepostrzeżenie, trochę życie ubogie znośniejszem im czyniły. Pani Serafina potrafiła się porozumieć z Orchowską, wciągnąć ją w rodzaj spisku, podowiadywała się od niej tajemnic domu i śpiżarni, i niewidomą ręką podsycała biedne gospodarstwo. Życie więc płynęło tak dosyć rozerwane sierotom, czas leciał zapełniony nauką i pracą, a stosunki przyjacielskie, które tak rzadko próbę czasu wytrzymać mogą, z każdą się chwilą ściślej zawiązywały. Profesor był teraz niemal codziennym gościem w domu, i właśnie dnia jednego siedział, przeszkadzając Lusi przy jej robocie, gdy Orchowska z kuchni wpadła z rękami podniesionemi w górę, przestraszona, a niezważając na obcego, stanąwszy w progu — krzyknęła:
— Wie panienka kto przyjechał?
— Któż? któż tak straszny być może? rozśmiała się Lusia.
— O co prawda to że mnie nastraszył, bo oburącz pochwycił i pocałował, jak Boga kocham.
— Ale któż? — zapytała Lusia.
— Pan Martynian.
Dziewczę pobladło i zmieszało się, robota jej z rąk wypadła. Martynian oznajmiony już stał za Orchowską tak pomieszany i blady, jakby popełnił najokropniejszą zbrodnię.
Lusia zerwała się od stoliczka.
— Co pan tu robisz — zawołała, biegnąc ku niemu zarumieniona.
— Przy — przyjechałem, wybąknął Martynian.
— Sam?
— A tak — prawie sam, tak jak sam — rzekł chłopiec, szukając krzesełka, o które niełatwo było w szczupłem mieszkanku.
Profesor popatrzył na oboje.
— Przedstawiam panu profesorowi mojego ciotecznego brata, p. Martyniana Babińskiego; pan profesor Varius.
Profesor który był dosyć dziki i znajomości niechętnie robił nowe, wziął za kapelusz, nie chcąc familii być natrętem, przemówił kilka słów i wyszedł. Mieczysława nie było. Po odejściu jego Lusia znalazła się w wielkim kłopocie z tym wcale niespodziewanym gościem. Przybycie jego zdawało się jej czemś tak niepojętem, iż nieśmiała go o Babice i rodziców zapytać.
— Wszak wszyscy — wszak ciocia i p. Babiński zdrowi? wyjąknęła nareszcie.
— Zdrowi — rzekł Martynian.
— A pan tu sam?
— Tak jak sam; wprawdzie towarzyszy mi p. Paczoski — ale — przybył tu za swemi interesami, chce sprzedać swój poemat.
— I rodzice pańscy wiedzą że sam tu przybyłeś? — spytała strwożona Lusia.
Martynian spuścił głowę.
— Tego ja nie wiem, zamruczał pocichu.
— Jakże pan możesz o tem niewiedzieć?
— Bo ja — nie mieszkam w Babinie, odparł z pewnym rodzajem dumy młodzieniec.
Lusia podniosła oczy zdziwione.
— Jakto? — pan?
— Rodzice mi oddali Zanokcice, i mama pozwoliła mi się rządzić jak mi się podoba. A że do gospodarstwa różnych rzeczy było mi potrzeba, musiałem przyjechać.
— Jednakże — nie bez wiedzy mamy? — szepnęła, trwożąc się o następstwa, Lusia.
— Mama, nie wiem doprawdy, czy wie że pojechałem.
— Ależ, panie Martynianie — zawołała, rzucając robotę Lusia — jak pan mogłeś się narażać na następstwa tego kroku. Ciocia przecie wie że my tu jesteśmy, łatwo się dorozumie iż nas odwiedziłeś, ile ztąd nieprzyjemności.
— Dla was? dla kuzynki? — przerwał Martynian.
— Ale nie — dla pana.
— Ja do nich jestem przygotowany, — spokojnie odezwał się przybyły. Chciałem kuzynkę widzieć koniecznie — bądź co bądź. Panna Adolfina mnie przestraszyła, byłbym uciekł z Babina pieszo i przyszedł, aby was zobaczyć.
Lusia zarumieniła się mocno znowu, drżący głos Martyniana tyle miał w sobie rzeczywistego uczucia, iż nie ulitować się jego cierpieniu i nie być mu wdzięczną za serce — nie mogła. — Wyciągnęła drżącą rękę.
— A cóż to będzie gdy powrócisz! — odezwała się mimowoli.
— Niech będzie co chce, niech już się stanie co ma być, alem ja kuzynkę widział... i żyję.
Zbliżył się tak z załzawionemi oczyma do jej ręki, że mu jej cofnąć nie mogła i ścisnęła dłoń, i zamilkła. Szczęściem szybkie kroki Mieczysława wybawiły ją z kłopotliwego położenia. Mieczysław już od Orchowskiej wiedział o bracie, rzucił książki które niósł i serdecznie go przyszedł powitać, ale chmurę miał niepokoju na czole. I on, jak Lusia, obawiał się następstw tego młodzieńczego wybryku, a co więcej posądzeń cioci, że Martynianka ściągnięto, że go tu umyślnie bałamucić chciano. Cała wina musiała spaść nie na Martyniana, ale na biedną Ludwikę i jej brata. Przykro mu było posądzonym być nawet o zabiegi podobne. Przywitanie było serdeczne, przecież zakłopotane. Martynian musiał to uczuć, a że i sam był wzruszony a szczęścia już zaczerpnął trochę, gotów był uciekać. Posępny mars na twarzy Mieczysława trwożył go.
— Chodź do mnie — rzekł medyk, nie naprzykrzajmy się Lusi. Wszak prawda, dodał, że musisz dziś być u pani Serafiny?
Jako żywo, postanowionem to nie było, posłuszna jednak siostra zrozumiała brata, i milczącym ruchem głowy potwierdziła. — Zatem my idziemy i nie będziemy ci przeszkadzali — dodał Mieczysław — zabrawszy z sobą Martyniana, poszedł z nim razem do studenckiego pokoiku. Widok tej izdebki, do której Lusi przystęp był wzbroniony prawie, wieśniaka przestraszył. Oprócz mnóstwa książek, pełną była kości i słojów, narzędzi jakichś tajemniczych, flaszek i medycznych rupieci. Trzeba było krzesełko uprzątnąć z nich, aby gościa posadzić. Mieczysław chodził zakłopotany.
— Jakżeś ty się tu wyrwał? — zapytał.
— Najprościej w świecie, przyjechałem z domu — bo od kilku tygodni mieszkam w Zanokcicach, które mi rodzice oddali.
— Mówiłeś im że jedziesz?
— Nie było potrzeby.
Mieczysław zamilkł posępnie. — Mój drogi — rzekł po chwili, nie wątpisz że mi cię widzieć miło, ale jakżeś nie pomiarkował że wina tych odwiedzin spaść musi na nas?
— Dlaczego na was? — odparł przybyły, tego nie rozumiem. Wina mojego uczynku spada na mnie. Ale dlaczego ten uczynek ma być winą?
— Chciej mnie zrozumieć. — Ciotka posądziła Lusię o to że cię bałamuciła; jest to przypuszczenie niedorzeczne, które matce jedynaka całem sercem przebaczamy, ale nie życzylibyśmy sobie, żeby mu dodawać prawdopodobieństwa.
— Mój Miciu, dajże mi pokój! trujesz mi jedyną chwilę szczęśliwą w życiu.
— Kochany Martynianie, muszę ci ją zatruć, mam obowiązki względem siostry, idzie mi o jej dobrą sławę. Jeśliż matka nie wie że pojechałeś i że miałeś być u nas, ja cię u siebie w domu przyjmować nie mogę.
Martynian się porwał prawie gniewny.
— Ja jestem przecie swobodny, dano mi wolę... mogę czynić co mi się podoba! — zawołał.
— Choćby i tak było, zależysz zawsze od rodziców i bez ich wiedzy...
— Miciu! ty chyba żartujesz, by mnie męczyć.
— Martynianie, mowie seryo, idzie mi o siostrę. Źleś zrobił żeś przyjechał.
Już niewiadomo jakby się był ów spór coraz żywszemi prowadzony głosami skończył, gdyby gwałtownie nie zapukano do drzwi. Mieczysław podbiegł do nich.
— Nie wchodzę, bo niewolno — odezwał się głos kobiecy — ale wiem że pan masz gościa ciotecznego brata. Bez żadnej wymówki, nie słuchając żadnych w świecie ekskuz ubrania, godziny, zabieram was wszystkich do siebie.
— Ale pani dobrodziejko, szeptał błagająco Mieczysław.
— Proszę, rozkazuję, wymagam, nie słucham.
Martynian, dla którego to tak w porę przyszło, choć nie wiedział ani kto prosił, ani dokąd, wyrwał się prawie gwałtem, prezentując się pani Serafinie. W ten sposób chciał zmusić Mieczysława, aby się nie wymawiał i zyskać parę godzin towarzystwa Lusi, od której jutro nielitościwy brat mógł go odepchnąć.
— Jestem Martynian Babiński — rzekł, wyciskając się żywo z po za Mieczysława, i prezentując się pani, razem przepraszam że w tym stroju podróżnym przed nią stoję. Nie chciałbym ani chwili stracić z towarzystwa kuzynów, tembardziej że jestem tu na bardzo krótko, i — przyjmuję łaskawe zaproszenie.
— A zatem ani słowa już — odezwała się Serafina, rzucając dziwnie badawcze spojrzenie na zachmurzonego Mieczysława — bierz pan kapelusz — idziemy, Lusia jest gotową. Tu u pana kości słychać, proszę za mną, pod karą gniewu nieprzebłaganego.
Tak się to złożyło, że Mieczysław nie mógł już się sprzeciwić, pani Serafina przodem poprowadziła Lusię z sobą, ale się oglądała ciągle, aby reszta gości szła za nią. Byli w połowie Franciszkańskiej ulicy, idąc tak podzieleni na dwie kupki, gdy naprzeciw ukazał się mężczyzna z papierami pod pachą, w wysokim kapeluszu, we fraku śmiesznym ze żółtemi guzikami, i ubiorze widocznie po długiem więzieniu wydobytym z wiejskiego kuferka. Mężczyzna ten stanął; lice mu się rozjaśniło, papiery o mało nie wypadły z pod ręki. Zobaczywszy pannę Ludwikę — osłupiał. Był to poczciwy Paczoski. Lusia pośpieszyła podać mu rękę...
— A! i pan tutaj — zawołała — przedstawiając go zaraz pani Serafinie — i pan tu?
— Tak pani, skorzystałem ze zręczności jedynej i wprosiłem się panu Martynianowi, za towarzysza mając własny interes.
— Pan? interes? jakiż? — zapytała, śmiejąc się, Ludwika.
— Czysto literackiej natury — odparł poważnie Paczoski — i westchnął.
— Opowiedz że nam pan to, dodała pani Serafina, mnie wszystkie literackie kwestye obchodzą.
Skłonił się z uszanowaniem Paczoski.
— Zdaje mi się — rzekł — iż wielkiego doznam zawodu — nie jest to chwila pomyślna dla literackich płodów. Muszę się przyznać iż — chociaż słabym moim niedowierzając siłom — choć zuchwale nader — porwałem się na olbrzymie dzieło idąc za radą Owidiusza — Sed quid tentare nocebit? — Być może iż to, com dwudziestoletnią pracą dokonał, arcydziełem nie jest — zawsze jednak epopea w kilkudziesięciu pieśniach nie jest rzeczą powszednią...
Westchnął i pot otarł z czoła...
— Omyliłem się, sądząc iż ten owoc sumiennej pracy, na świat wydać potrafię. Cały dzień spędziłem, biegając od jednego do drugiego bibliopoli. — To są barbarzyńcy i lichwiarze.
Pani Serafina uśmiechnęła się; Paczoski, coraz się rozgrzewając, mówił dalej.
— Żądania moje były nader skromne, gdybym noce bezsenne i mozoły policzył, ale to są rzeczy, których nikczemne złoto opłacić nie potrafi. — Położyłem cenę nizką.
— Cóżeś pan żądał? — zapytała Lusia...
— Miałem prawo wymagać jakie sto tysięcy, co najmniej, rzekł najbardziej seryo Paczoski — ale wiedziałem w jakich żyjemy czasach, żądałem tylko dwadzieścia... i — śmieli mi się w oczy, wyszedłem oburzony.
Pani Serafina uśmiech miała na ustach, litości pełen; człowiek ten naiwny który wyobrażał sobie że jego poemat miał mu przynieść dwadzieścia tysięcy, summę jakiej nigdy żaden poeta nasz za największe nie otrzymał arcydzieło — godzien był politowania, a razem i szacunku. Władysławiada mogła nie być nic warta, ale człowiek co ją stworzył, był zaprawdę nieocenionym oryginałem.
— Ludzie ocenić pracy sumiennej nigdy nie umieją. Wiesz pan co Milton wziął za raj utracony? — rzekła pani Serafina — nie martw się pan tem. Stawią pomniki później geniuszom nieuznanym.
Paczoski się skłonił skromnie.
— Wszyscy pańscy znajomi idą do mnie na herbatę, nie odmówisz roi pan, spodziewam się, i zechcesz także pójść z nami.
Stary pedagog odkrył łysinę, ukłonił się, wchodzili właśnie do domu pani Serafiny.
Przez cały wieczór szczęśliwy Martynian, jak w tęczę, patrzył na kuzynkę, i pani Serafina nie potrzebowała żadnego komentarza, by odkryć co tego młodzieńca sprowadziło do miasta. — Szczęściem dla niego Paczoski srodze uciśnięty niesprawiedliwością doznaną, ożywiony był i mówił tak wiele do Mieczysława, iż mu nie dał przeszkadzać manewrom Martyniana dla zbliżenia się do Lusi. Pani Serafina, choć protegowała Zenona, niewiedząc w którą stronę skłaniało się serce Lusi, nietylko nie stawała na zawadzie, ale zdawała się spoglądać z zajęciem na tę zapalczywą miłość młodą, objawiającą się tak naiwnie i wyraziście.
Dziwiła ją tylko i postawa zakłopotana Mieczysława i strwożone oblicze Lusi. Po herbacie odwiodła ją na stronę.
— Czy kuzynek miły ci czy natrętny — mów — ale prawdę? — spytała.
— Miły mi jest, a razem się go boję — rzekła Lusia. — Długobym musiała opowiadać, żeby to wytłumaczyć. Mówiłam pani żem była wychowaną w ich domu, mam dla nich wdzięczność, mam obowiązki, jam uboga, oni bogaci, to jedynak u matki, ona się o niego obawia, nie chciałabym być posądzoną że się starałam o pozyskanie serca jego.
— A to serce?
— O! poczciwe jest i dobre — rzekła Lusia — ale to tylko — serce brata — wierz mi pani.
Rumieniec wytrysnął jej na twarz, i zamilkła, spuszczając oczy. Trudno się było domyśleć co czuła, pani Serafina nie nalegała aby się o to dowiedzieć — ale na wszelki przypadek instynktem, przez miłosierdzie, zaprosiła znowu wszystkich na obiad do siebie.
— Przepraszam panią — odezwał się Mieczysław — niech mi pani daruje, ale ani Lusia, ani ja być nie możemy, a kuzyn Martynian zdaje mi się że powinien także wyjechać, bo tam matka o niego niespokojna.
Gospodyni domu spojrzała na chłopaka, który oczyma błagającemi zdawał się ją wzywać, ażeby nie ustępowała od tak szczęśliwej myśli.
— Panie Mieczysławie! jeden dzień! dla mnie! słodkim głosem ozwała się do niego, wyciągając obie dłonie. — Zrób to dla mnie. Jeśli będzie wina, biorę ją na siebie całą, jeśli będzie strata, gotowani ją opłacić, wyczekując się jakiej miłej godziny z tych, które mi czasem dajecie.
Gdy pani Serafina czarodziejką być chciała — umiała być niepokonaną. — Mieczysław czasem nawet zapominał o Adolfinie, gdy siedział przy niej i słuchał jej głosu. — Odwróciła się do Lusi.
— Jeśli mnie kochasz, proś brata...
Lusia się odwróciła zarumieniona i zmieszana.
— Ja służę pani z prawdziwą wdzięcznością — wtrącił żywo Martynian. Mieczysław trochę pedant, ale gdy pani rozkaże, nie potrafi się oprzeć.
— Za pozwoleniem — odezwał się Paczoski, który pił herbatę z rumem, a niedolą swą przywiedziony był do rodzaju egzaltacyi rozmową ożywioną podbudzonej jeszcze. — Za pozwoleniem, ja jestem człowiek prosty i szczery, i znajduję że gdy się ma szczęście spotkać osobę tak godną i szanowną, jak pani dobrodziejka — obowiązkiem przed nią mówić otwarcie — wyznać jak rzeczy stoją.
— Panie Paczoski! przerwał, protestując Mieczysław.
— Ale, co tam, panie Paczoski — zawołał pedagog — p. Paczoski poczuwa się do obowiązku mówienia prawdy. — Oto, pani dobrodziejko, p. Mieczysław człowiek delikatny i pełen uczuć najszlachetniejszych, lęka się kuzynka zatrzymywać, aby niepowiedziano było, że — że — że tego, że ten, to się łatwo domyśleć. Lecz — jam świadek iż tu nic zdrożnego się nie dzieje. Przybyliśmy dla kupienia młockarni i sprzedania poematu. Być może iż powrócimy z poematem bez młockarni, lecz w oczach świata i w sumieniu naszem, jesteśmy czyści i usprawiedliwieni.
— Bredzisz trochę, panie Paczoski — rzekł Mieczysław, uśmiechając się.
— Ani — ani trochę, święta prawda.
— Zatem jutro z obiadem oczekuję! śmiejąc się odezwała gospodyni — nie słucham żadnej wymówki.
Wieczór skończył się dosyć wesoło, a gdy nareszcie żegnać się przyszło, Martynian wyszedł tak uszczęśliwiony, iż po raz pierwszy w życiu, pochwyciwszy Paczoskiego za szyję, ucałował go na wsze strony, od czego, a razem i od rumu, stary nauczyciel rozpłakał się aż do szlochów. Poszli do hotelu w takiem usposobieniu, iż Paczoski za ucznia gotów był dać się umęczyć, a Martynian przysiągł iż się z nim, póki życia, nie rozdzieli.
Mieczysław, powracając na Franciszkańską ulicę, milczący był i smutny. Lusia zamyślona. W domu zastali bilet Zenona, który był wieczorem. Oprócz niego, co gorzej, znalazł Mieczysław na stoliku bilecik gospodarza, któremu należało się za mieszkanie, i Orchowska szepnęła że trzeba piekarza i rzeźnika opłacić koniecznie. W domu nie było ani grosza. Miał wprawdzie Micio należności za lekcye, lecz o te się w żaden sposób upominać nie mógł.
Późno już w noc przyszedł zakłopotany do pokoiku Lusi, która się też spodziewała co chwila tej smutnej katastrofy. Zastał ją zapłakaną.
— Bardzo nam jakoś ciężko — rzekł. — I ty i ja pracujemy jak możemy, ale z trwogą patrzę w przyszłość. Lat dwa, nie wiem jak potrafiemy dociągnąć. Wszystko się składa, by nam utrudnić położenie.
Siostra milczała, chwilę zdawała się namyślać, zwróciła się ku obrazowi N. Panny, jakby z niego miała zaczerpnąć siłę i postąpiła do brata.
— Miciu — rzekła — mówmy poważnie, mam ci coś do powiedzenia takiego, co może zmienić los nasz na lepszy. Namyśliłam się, badałam siebie, mam pewne postanowienie, potrzeba mi tylko ażebyś ty się nie sprzeciwiał.
— Cóż to jest? — zawołał, zrywając się z krzesła Mieczysław — przestraszasz mnie.
— Bądź spokojny, Miciu — siadaj i słuchaj — ale wysłuchaj cierpliwie, a daj mi się wyspowiadać do końca. — Widzisz jak nam idzie ciężko, szczególniej tobie, bo ty biedaku na głowie swej wszystko dźwigać musisz. — Znasz mnie, marzycielką nie jestem, dzieciństwo i młodość oduczyły mnie snów niebezpiecznych. Poznałam smutki życia, nim dowiedziałam się o — szczęściu że istnieje — nie mam też do niego ani prawa, ani roszczeń żadnych, wiem że potrzeba cierpieć i znosić cierpliwie. Lecz jeśli się nastręcza sposobność ulżenia losowi własnemu i tych którzy sercu są drodzy — na cóż odrzucać i kaprysić?
— Do czego to zmierza, proszę cię? — spytał Mieczysław.
— Słuchaj, dowiesz się, mówiła poważniej coraz Lusia. Varius mi się dziś oświadczył...
Mieczysław zerwał się jak oparzony z krzesła.
— Seryo?
— Najzupełniej, odpowiedziałam mu że potrzebuję kilka dni namysłu i porady z tobą, że bez ciebie nic stanowić nie chcę.
— Ale Varius! Varius jest... stary i ty go kochać nie możesz, rzeki Mieczysław — a gdy już tak szczerze mówimy z sobą — powiem ci że mi się zdaje iż wolałabyś Martyniana, który cię kocha, i że masz dla niego, choć kryjesz, uczucie.
— A gdyby nawet tak było? — odpowiedziała Lusia, nie badałam serca mojego, nie chcę go pytać nawet, zawsze miłość Martyniana i moja ku niemu, to tylko marzenie które się rozwiać musi. Znasz jego rodziców — oniby nigdy na małżeństwo nie pozwolili. — Gdyby on mnie kochał, gdybym ja go kochała — czyż się godzi byś ty za to cierpiał? Varius powiedział mi otwarcie, że twój i nasze losy bierze na siebie, ma ogromne wpływy, ma znaczenie, wprowadza cię odrazu w świat, robi ci reputacyą, popchnięty przez niego, idziesz bez troski na stanowisko które ci się należy, a ja — dodała Lusia — ja nie będę nieszczęśliwą, może tylko nie będę szczęśliwą. — Cóż to znaczy? Życie krótkie i smutne... tak czy inaczej, byle z spokojnem przebyć je sumieniem, mój Miciu, ja więcej nie pragnę. Będę cię widzieć szczęśliwym, i będę spokojna.
Mieczysław rozrzewniony, prawie do łez wzruszony tem postanowieniem, chwycił drżące jej ręce.
— Nigdy w świecie nie pozwolę na tę ofiarę! zawołał, niech się dzieje co chce. Ty kochasz Martyniana, słaby jest ale poczciwy i przywiązany do ciebie chłopiec, samo jego przybycie dowodzi tego. Nie trzeba mu czynić nadziei z naszej strony, ani go podbudzać przeciw rodzicom, ale czekać możemy. On wytrwa w przywiązaniu do ciebie.
Lusia milczała.
— Nie — rzekła po chwili — nie ma co nawet marzyć o tem, nie chcę by mi wyrzucano żem przez chciwość, przez rachubę starała się pozyskać jego serce. Należy mu właśnie odjąć wszelką nadzieję i powrócić go matce i rodzinie. Przecierpi — jak ja — ale nareszcie zapomni i będzie szczęśliwy. Ty sam mu powiesz jutro, że ja idę za profesora, tak będzie najlepiej.
Mówiąc to, Lusia miała łzy w oczach i głos jej drżał dziwnie — Mieczysław nie dał dopowiedzieć nawet.
— Nie — nie — zawołał gwałtownie — na to się nie godzę i nie zgodzę nigdy — ofiary nie przyjmę i nie zezwalam na nią. Zaraz jutro sam idę podziękować profesorowi za jego życzliwość dla nas — ale mu oświadczę że jesteś zbyt młodą jeszcze, że za mąż iść nie chcesz.
— Na miłość Boga — wstrzymaj się, rozmyśl — niema nic tak pilnego! Nie mów i nie daj poznać profesorowi żeś mówił o tem zemną. Czekajmy, ty sam zastanowiwszy się uznasz, iż dla ciebie to przyszłość, to świetna karyera, a dla siostry jakaż pociecha przynieść ci ją, ułatwić. Jakżebym była dumna, gdybym małą ofiarą mogła ci ulgę taką zdobyć.
— Stanowczo ci powiadam, ja jestem i będę temu przeciwnym — powtórzył Mieczysław — oburza mnie sama myśl — ofiary, samo to że jabym komuś był winien to co sam powinienem pracą i siłą własną wywalczyć. O! nie — nigdy! nigdy.
— Cicho — dosyć — dobranoc — mamy tydzień czasu, potem, pomówiemy — dodała Lusia.
— Dobranoc.
Mieczysław, milcząc, pocałował ją w czoło i wyszedł. W izdebce czekały nań książki i troska o jutrzejsze wypłaty; wreszcie ta nieszczęśliwa ścigała go myśl, że widząc nieudolność jego, siostra się dlań chce poświęcić.
Krew biła mu do głowy.
— Co tu począć? co począć — wypłaty naglą! grosza nie ma w domu, przy najświetniejszych widokach, jutro wstyd i głód grozi.
Rzucał się, wymawiając sobie swą nieporadność, słabość, niepraktyczność — szukał myśli jakiejś, rachunku choć chwilowego i znaleść go nie mógł. — Jutro potrzeba było płacić, jutro.
Zajrzał do szufladki zamczystej w której pieniądze chował, przerzucił ją, znalazł jeden musztyn i kilka berlinek nic więcej. Bez zegarka obejść się mógł, ściśle biorąc, ale srebrny ten zegarek nie był wart wiele, nic do zastawienia nie było w domu, pożyczyć u kogokolwiek z osób majętniejszych, z któremi żyli w przyjaznych stosunkach, nie miał odwagi — innych osób obojętnych, ani lichwiarzy którzyby dać mogli — nie znał. Myśl ta spać mu nie dozwalała, ani się uczyć. Otworzył okno przez które wpadał księżyc, stanął w niem, zadumał się. Kamienica przedłużała się skrzydłem w drugi dziedziniec, obok okno tuż było otwarte, i żyd w uroczystem ubraniu odmawiał w niem pacierze, które właśnie kończył. Był to kupiec Boruch Zejdowicz, dobrze Miciowi znajomy, bo miał sklep obok i parę razy w dłuższą z Mieczysławem wdawał się rozmowę, kusząc go, aby jego synkowi lekcye dawał, co Mieczysław zawsze odrzucał, bo Izraelita, znając położenie medyka, chciał z niego korzystać.
Stojąc tak obok siebie, prawie w dwóch oknach, pozdrowili się wzajemnie.
— A czemu to jegomość nie śpi? — spytał.
— Czemu wy nie śpicie?
— Ja? — ja miałem co do myślenia, a potem trzeba się też i Panu Bogu pomodlić.
— O! i mnie też nie zbywa na tem co namysłu i rozmysłu potrzebuje, odezwał się Mieczysław, a teraz dopiero siądę się uczyć.
— No — o czemże pan tak myślał? hę? spytał Boruch.
— Zachcieliście, o biedzie.
— A co na nią pomoże myślenie. Z próżnego nikt nie naleje. Niby to ja nie wiem że i komorne i rzeźnik i piekarz czeka.
— Dobry z waćpana sąsiad.
— Cóż robić? muszę słuchać co ludzie gadają... Zkąd jegomość weźmie pieniędzy? hę? czy od grafini tej co się w jegomości kocha, czy od profesora który w jegomościnej siostrze się rozmiłował?
Mieczysław aż krzyknął: — Milcz że z tem głupiem gadaniem! co pleciesz.
— Od czegóż ja sąsiad? ja wszystko wiem. Gdybyś jegomość miał rozum, tobyś biedy nie miał, wydałbyś siostrę za profesora, to człowiek bogaty, a sambyś się ożenił z grafinią i — ot — nie byłoby czego stękać po nocach.
— Co za grafinia? zawołał oburzony Mieczysław, ja żadnej nie znam.
— A! a! co to gadać! rzekł Boruch, a ta z Wielkiej ulicy, co tu raz wraz lata. Albo to jegomość nie wie że ona się kocha! Ona miała takiego kiepskiego pierwszego męża, że mało nie umarła, teraz sobie chce wybrać do gustu i gadają wszyscy co na jegomości patrzy.
— Wiesz jegomość co? hę? — dodał — jeżeli potrzebujesz pieniędzy, ja jemu pożyczę, i na mały procent, półtora na miesiąc, to tak jak darmo.
Mieczysław chciał się gniewać, ale to dokończenie opatrzne, przychodzące tak w porę, rozbroiło go. — Pożyczysz mi? — zapytał.
— Czemu nie? czemu nie, na weksel... proszę do mnie jutro rano. Gut Nacht!
— Dobranoc.
Micio stał jeszcze w swojem oknie, gdy tamto się już zamknęło, oddychał trochę swobodniej, mając chwilowy ratunek przed sobą, przykro utkwiła w nim plotka nieznośnego Borucha, tycząca się pani Serafiny.
Plotka? — A! złośliwi i niegodziwi ludzie, myślał w duchu — dosyć kroku jednego — dość zbliżenia się, ażeby najpłochsze posądzenia świat z najczystszych wyciągał stosunków. Trzeba więc się ich wyrzec, ażeby zacnej tej kobiecie oszczędzić przykrości, która ją czekać może.
Mówiąc to, począł myśleć mimowolnie o Serafinie, i przywodzić na pamięć obejście jej z nim i siostrą. Tyle w niem było delikatności razem i uczucia, serca i przyjaźni, tak umiała zatrzeć tę różnicę jaka z ich położeń wypływała — a za tę dobroć świat płaci jej potwarzą!
Micio był oburzony. — To nauka — rzekł — ażeby na przyszłość był ostrożniejszym, i zwolna, choćby z ofiarą i smutkiem, choćby miała posądzać o niewdzięczność, dla jej spokoju się usunąć.
Powziąwszy to postanowienie, uspokojony o zapłatę długów, Mieczysław otworzył książki i począł czytać, ale myśli tyle wtrącało się pomiędzy książkę a czytającego, iż wkrótce, zropaczywszy aby się to na co zdać mogło, rzucił daremną pracę.
Gdy zrana wszedł do pokoiku Lusi, już jej, pomimo godziny wczesnej, nie znalazł; Orchowska porządkowała, mówiąc pacierze.
— Gdzież siostra?
— Poszła raniusieńko do kościoła i pewno nie wróci rychło — bo się na mszy rannej spotka z panią Serafiną, ta ją niezawodnie do siebie zaciągnie — jak to prawie codzień bywa. Ja nawet kawy nie gotuję.
Micio pomyślał żeby na przyszłość trochę Lusię od zbyt częstego bywania tego u Serafiny odciągnąć — i wyszedł do Borucha. Ten czekał już na niego w sklepie i wyszedł z nim razem do drugiej izby. O pieniądze nie mówili długo, Boruch miał wielkie zaufanie w szczęśliwą gwiazdę medyka, uśmiechał się dając mu co żądał, prosił tylko aby z sobą zawsze robili interesa.
Mieczysław wziąwszy pieniądze pobiegł, się rozpłacić co rychlej i lżej jakoś odetchnął... Nadchodziła godzina kliniki, musiał na nią pospieszać... Lusia w istocie wedle przepowiedni Orchowskiej zastała w kościele Serafinę i dała się jej pociągnąć na kawę... Tyle zawsze miały z sobą do mówienia...
— Wiesz co, rzekła, przybywszy do domu, przyjaciółka, dziś ty mi smutną jesteś. Przyjazd kuzynka, jak widzę, zamiast cię rozweselić, zachmurzył tylko. Cóż to tam? czy złe jakie wieści przyniósł z sobą? przyznaj mi się! bądź szczerą. — Cóż to za przyjaźń, co się nie chce dzielić tem co w sercu chowa?
— Wierz, droga pani, że mi nic nie jest... ot tak... zamyśloną jestem, raczej niż smutną, życie to, życie...
Serafina pocałowała ją i siadła tuż.
— Aleś smutna.
— Tak, ja prawie zawsze taką jestem, nie mogę być inaczej.
— Czy wam tak źle na świecie?
— A komuż tak bardzo dobrze?
— Zbywasz mnie ogólnikami.
— Są uczucia i myśli które zasłaniać musi człowiek, bo by i sam na nie patrzeć nierad.
— Doprawdy... nie dobra bo jesteś... nie masz ufności we mnie. Ani ty, ani twój brat nie chcecie się nigdy podzielić ze mną niczem... a ja was oboje bardzo kocham.
Pani Serafina, wypowiedziawszy ten wyraz — oboje — zmieszała się bardzo, zapiła go co najprędzej kawą.
— A z wami, odezwała się Lusia po namyśle, potrafię być szczerą, choć nią z natury nie jestem. Skrytości nauczyły mnie ciężkie lata przebyte u cioci... Przybiła we mnie to pragnienie otwartości i podziału duszy, które bierzemy od natury, a tracimy z życiem. — Dziś jestem smutniejszą niż kiedy — bo mam że się przyznać?? stoję właśnie na rozdrożu... muszę wybierać którędy pójdę...
— No, to właśnie mogłabyś się doświadczeńszej niż jesteś, starej przyjaciółki poradzić...
— Wczoraj mi się — ktoś oświadczył... szepnęła Lusia.
— Wczoraj? a może — kuzynek?...
— A! nie — podchwyciła Ludwika, bynajmniej, kuzynek nie ma prawa ani się kochać, ani oświadczać, ani rozporządzać sobą — jest pod wszelkiemi względami małoletni.
— Ale dlatego kocha?
— A — ja o tem nie powinnam wiedzieć — zawołała Lusia.
— Jednak wiesz?
— O tyle tylko, by starać się mu to wybić z głowy.
— Nie kochasz go!
Rumieniec wystąpił na twarz Lusi.
— Szacuję go, lubię... kochać! alboż ja wiem co to kochanie? Wolałabym go niż innego może, ale — ani ja jego, ani on moim być nie może...
— Dla czego?
— Rodzice! matka! a! nie mówmy o tem.
— Więc jeśli nie on, to któż ci się mógł oświadczyć?
— Pani go pewno nie znasz...
— Jednakże?
— Stary profesor Varius.
Serafina zaczęła się śmiać.
— Jakto! i ty, mój pączku różany... ty młodziuchna istoto, mogłaś choć na chwilę zawahać się odpowiedzieć mu tak, jak ja ci na twe wyznanie — śmiechem??
— Przyznam się pani, że mnie łza się zakręciła w oku... To oświadczenie jest dla mnie rzeczą... potrzebującą rozmysłu... Bardzo być może iż je — przyjmę...
Na te słowa Serafina powstała z oburzeniem... cała jej przeszłość przyszła jej na pamięć.
— Dziecko! dziecko! świętokradzkie wyrzekłaś słowo! Pomyśleć się o tem nie godzi! Cóż to będzie za małżeństwo! Mogłabyś śmiało być jego córką, w sercu — nie możesz mi się tego zaprzeć — nosisz inną miłość; byłoby to szaleństwo, dobrowolne uwiązanie kamienia u szyi... gorzej, gorzej! Brat nie może na to pozwolić! To oburzające — to... zbrodnia!
Lusia dała upłynąć spokojnie temu potokowi słów wezbranych... westchnęła tylko, ocierając łezkę ukradkową.
— Droga pani, kochana moja przyjaciółko — odezwała się z niezwykłą energią. Wy, dzieci złotych kolebek — inaczej poglądacie na świat niż my... Wy rośniecie z tem przekonaniem, że się wam od losu szczęście należy; w naszym słowniku niema tego wyrazu — zastępuje go fatalizm — konieczność — obowiązek... Dlaczegóżbym nie mogła pójść za zacnego człowieka... gdy to mnie, a! mniejsza o mnie — to Miciowi przyszłość zapewnia.
— A! zawołała Serafina, Mieczysław tego nie potrzebuje — on ma ją zapewnioną własną pracą i talentem.
— Obojga nie starczy — rzekła Lusia — patrz pani — praca się marnuje — talenta jałmużny proszą — kto nie ma poparcia, ginie.
— Ale Mieczysław znajdzie poparcie! przerwała Serafina. — Powiedziałaś, mówiąc o profesorze, że jest zacnym człowiekiem.
— Tak sądzę...
— A gdybym ja to właśnie podała w wątpliwość — zniżając głos, poczęła Serafina. — Jest to znakomitość naukowa, człowiek z wielkim talentem, rozumny... ale... ale... w świecie uchodzi za przewrotnego, za chciwego, za człowieka bez zasad żadnych i niebezpiecznego wielce... Przeżył do siwych włosów, po cudzych karkach drapiąc się coraz wyżej, nie szczędząc kolegów... nie wzdrygając się płaszczyć gdzie mu to pomódz mogło.... dorobił się majątku... różnemi środkami, dziś ludzie się go boją... milczą, chwalą... ale zacnym nikt nie nazwie.
Biedne dziewczę, bledniejąc, słuchało opowieści Serafiny.
— Mieszkając w mieście, mówiła ona, oddawna się spotykałam z różnemi o Variusie opowiadaniami. Człowiek ten żył wiele i zostawił po sobie w wielu kołach i rodzinach niemiłe wspomnienia... Dla ciebie i brata, który go widzi na katedrze, wymownie wykładającego swój przedmiot, z tą twarzą spokojną, jasną, opromienioną, która zdaje się zwiastować czyste sumienie, profesor może się wydawać — zacnym uczonym... ale ci co go znają bliżej, nie dadzą mu tego imienia. — Zacnym nie jest... ma na sumieniu nie jedne łzy, nie jedno nieszczęście rodziny... i...
Serafina nie dokończyła...
— A! to okropne! to okropne coś mi pani powiedziała — odparła Lusia. Więc ta twarz uczciwa kłamie...
— Szczęście żeś w porę dowiedziała się prawdy... lecz brat byłby się jej też prędzej później mógł dopytać. Profesor od lat kilku szuka podobno żony... ale żadna kobieta z tych co go znają nie odważy się, nawet dla jego milionów, podzielić z nim życia...
— Tak złym, możesz on tak być złym i strasznym... powtarzała biedna dziewczyna.
— Ja się z tego przecie cieszę że nim jest, dodała Serafina, bo cię to ocali od kroku ze wszech miar niebezpiecznego. Możesz czekać lepszej przyszłości...
Serafina, starając się utulić przyjaciółkę, chodziła zamyślona... Nagle to postanowienie biednej sieroty, jakby błyskawicą, oświeciło ją, dało się domniemać prawdy. Po raz pierwszy dorozumiewała się, iż ubóstwo mogło być przyczyną tego rozpaczliwego kroku.
Nieśmiała jednak spytać przyjaciółki o to, co człowiekowi wyznać najtrudniej tak długo, póki jawnem nie jest. Rychlej się do występku może, niż do niedostatku przyznaje każdy.
— Wiesz co — rzekła — że napróżno szukam powodów twojego heroicznego zamiaru wydania się za Variusa — przypuszczam chyba że chciałaś... sprobować trucizny... ale nie mówmy już o tem... Do domu cię nie puszczę, obiad zjemy w małem kółku, sami, nie potrzebujesz się stroić — przesiedzisz tu u mnie i poczekasz na kuzynka Martyniana, który mi się dobrym wydaje chłopięciem. Będziemy grały i czytały... musisz mi się rozchmurzyć...
Lusia została wprawdzie — lecz nie rozchmurzyła się, przybyła jej do wszystkich trosk jeszcze jedna: trwoga. Jeśli w istocie profesor Varius był tak złym człowiekiem, musiał też być mściwym. Gdyby mu odmówiła, jakże łatwo mścićby mu się było na ubogim uczniu?
Zadrżała na samo przypuszczenie.
Przed obiadem jeszcze nadszedł Mieczysław. Dziwnym skutkiem kilku słów wyrzeczonych przez Borucha, pierwszy raz był w obec pani Serafiny zmieszany jakiś i patrzył na nią, jakby innemi, przestraszonemi oczyma. Kłopotało go to, że swojemi odwiedzinami mógł dać powód do takiej potwarzy... ale dla czegóż, chcąc wejrzeniem ukradkowem zbadać Serafinę i spotkawszy się w tej chwili z jej wzrokiem — uczuł coś niepokojącego w sobie, jakby w istocie dobadawszy się, że owe plotki mogły mieć jakąś podstawę...
Wzrok wdowy był rozrzewniony, czuły, mówiący więcej niżeli przyjaźń powiadać zwykła, w jego łzawym uroku była jakaś tajemnica. Dłoń którą podała Mieczysławowi drżała... jemu uderzyło serce i doznał przykrego jakiegoś uczucia... które nań wionęło smutkiem.
— Dobrze żeś pan przybył wcześniej — zawołała Serafina — marny czas we dwoje mocno pogderać na Lusię, co jej przypomni ciocię Babińską. Przyznała mi się że stary Varius jej się oświadczył... a pan wiesz kto on jest?
— Znam go tylko jako profesora.
— Nie życzę więc byś go poznał jako człowieka... Lusi trzeba nakazać ażeby się chwili nie namyślała i dała mu zaraz odkosza.
Rozmowa była drażliwa, Mieczysław siadł przy siostrze zmieszany, ale Martynian nadszedł z Paczoskim i to ich od dalszych rozpraw ochroniło.
Biedny chłopak, ledwie się przywitawszy z panią domu, przyszedł do kuzynki i korzystając ze szczęśliwego składu okoliczności, bo go nikt nie odpędzał, cały czas przy niej pozostał. U stołu umiał się przy niej umieścić, słowem upoił się zupełnie, nie domyślając, że ona w tej chwili mimowoli więcej dumała o starym profesorze, niż o przyjacielu młodości.
Dla rozerwania pochmurzonych gości pani Serafiny, szczęśliwie się nadarzył Paczoski, który rozwodził się nad swoim poematem skromnie, ale z prawdziwie ojcowską wielomównością. Ponieważ był jeszcze z rana w kilku księgarniach, miał więc wiele przygód nieprzyjemnych do opowiadania...
Wieczorem Martynian przyszedł się pożegnać z kuzynką, której przyniósł bukiet, kosztujący pewnie tyle, ile jej kilkudniowe utrzymanie. Ze łzami — cichym głosem dopraszał się od niej trochę pamięci. Łykał słowa aby nie powiedzieć zawiele, a tak mu się one do ust cisnęły... Naostatek przyrzekł uroczyście że — bądź co bądź — przyjedzie znowu... bo długo bez nich wyżyćby nie mógł. Lusia była milcząca. Żal jej było Martyniana, a dać mu nadziei, której sama nie miała, nie mogła.
Nic jej nie mówiąc, Mieczysław, któremu cóś szepnęła jeszcze Serafina po obiedzie, pobiegł co najprędzej nazajutrz do profesora Variusa... Zastał go w domu.
Uczony kompilator, obłożony stosem ksiąg przed biurem ogromnem stał z piórem i redagował właśnie ostatnie arkusze encyklopedyi medycznej, którą drukował. Skromne jego.mieszkanie, gdyż słynął z oszczędności, założone było księgami, preparatami, okazami różnemi, których potrzebował do studyów... Na widok wchodzącego Mieczysława, żywo odwrócił się od biura, rzucił nań badające wejrzenie przenikliwe i łagodnie bardzo przemówił, witając. W głosie tym jednak, przymuszenie słodkim, było tym razem cóś tak strasznego, iż Mieczysław uczuł przebiegający dreszcz. Twarz była wypogodzona, głos ten spokojny, cichy... miły, ale zdawał się tak sztuczny, tak wyuczony, iż przerażał.
— Czemże kochanemu panu Mieczysławowi służyć mogę i co go tu do mnie sprowadza?
— Panie profesorze, z nizkim ukłonem rzekł uczeń, przychodzę w sprawie czysto osobistej, naprzód złożyć podziękowanie panu profesorowi za uczyniony nam zaszczyt... Siostra moja, której ja jestem opiekunem, nie mogła taić przedemną tak ważnej wiadomości, jaką dla niej była... ostatnia rozmowa z panem profesorem. Oboje wysoko ceniemy...
Profesor z podniesioną głową słuchał, chwytał każdy wyraz, zdawał się chcieć odgadnąć na czem się to skończy, ale mimo niepewności i niepokoju twarz jego najmniejszej nie doznała zmiany — nie drgnął żaden jej muskuł, lekki tylko uśmieszek obojętny igrał koło ust łagodnych...
— Siostra moja... mówił Mieczysław... jest jeszcze tak młodą — przytem tak pragnęłaby jeszcze zostać kilka lat swobodną, iż ja w jej imieniu zmuszony jestem... panu profesorowi oświadczyć...
— A! a! przerwał Varius — to dosyć — to dosyć! — dosyć. — Dziękuję za rychłą decyzyą, a! a! to dobrze! bardzo dobrze. — Upadam do nóg...
To mówiąc, odszedł od biura, pióro ciągle trzymając w ręku i powtarzając: — upadam do nóg, prowadził do drzwi Mieczysława, powiódł go kłaniając się przez przedpokój, skłonił się jeszcze raz przesadzenie nizko... otworzył mu drzwi z wielką grzecznością i natychmiast je zamknął zanim, ale z takim trzaskiem i gwałtownością, iż dom zatrząsł się cały.
Kontrast między tą grzecznością pożegnania, niezmienioną twarzą i owem buchnięciem drzwiami, miał w sobie cóś przerażającego, jak milcząca groźba. Mieczysław drgnął mimowolnie, i powoli ze spuszczoną głową, zszedł ze wschodów.
Lusię zastał w domu nad książką... ale zadumaną.
— Wszystko skończone, odezwał się — powracam od profesora Variusa.
— Cóżeś bo zrobił! zawołała Ludwika.
— To com był powinien, — podziękowałem mu i odmówiłem.
— Odmówiłeś?!
— Stanowczo...
Zamilkli oboje. — Wszystko było skończone.
Lusia może odetchnęła swobodniej — ale na twarzy jej widać było jakby żal, że ofiarą życia brata ratować nie mogła. Rzuciła mu się na szyję, nie mówiąc słowa, i uścisnęli się oboje...
— Nie traćmy otuchy, nie zrażajmy się — rzekł Mieczysław, — jeszcze dwa lata — wszystko będzie skończone...
Dwa lata! jakże to one zbiegają rychło, gdy się je pragnie powstrzymać... dwa lata to dwa oka mgnienia... ale dwa lata nędzy, głodu i troski... dwa wieki! Czas niby równy — jest przecie miarą zupełnie stosunkową, gdy go z uczuciem złożym razem... Skraca się, przedłuża... staje nieskończonością prawie... Można go rozdrobnić na niezliczone drgnienia i pochłonąć jednym łykiem. Jest miarą dla chodu nóg, ale nie dla bicia serca...
Zaraz w kilka dni potem przypadał wykład profesora Variusa. Mieczysław swoim zwyczajem usiadł w jednej z pierwszych ławek aby notować. Varius ukazał się na katedrze z ową twarzą jak dzień pogodny jasny — począł mówić, lecz rzucając oczyma po sali, tak unikał zręcznie ucznia dawniej ulubionego, jakby go widzieć nie chciał. Niewiele to obeszło Mieczysława. Dostrzegł wszakże nazajutrz i dni następnych, że przyjaciele profesora i koledzy, przyjaźni mu dawniej, również go unikali i zdala się trzymali od niego. Powoli ta oziębłość stała się tak zaraźliwą, iż przeszła do towarzyszów Micia i opasała go jakby lodowatem kołem. Przyczyny jej dociec było niepodobna, ani chciał tego probować sierota, w którym ostracyzm ów dumę obudził — lecz zabolał. Unikano rozmowy z nim, usuwano od ławki, przy wyjściu pośpieszali wszyscy, aby się z nim, jak z zapowietrzonym, nie zetknąć.
Pan Zenon który uczęszczał na inny wydział, pozostał mu wprawdzie wiernym; lecz ten stosunek więcej go kłopotał i zawadzał mu, niż mógł pocieszyć. Na wydziale medycznym jednym z najgorszych uczniów, choć mu na zdolnościach nie zbywało, był niejaki Poskoczym. Nazwisko to, jakkolwiek się wyda niezręcznie stworzonem, jest prawdziwem — rodzina ta istnieje. Jedynak wychowany przez matkę, pieszczony i rozpuszczony, dosyć majętny pono, Poskoczym poszedł na medycynę więcej z fantazyi, niż z powołania, uczył się też fantastycznie a raczej wcale nie chciał uczyć. Na wykłady uczęszczał gdy mu się podobało, z pedelami miał nieustanne zajścia, powoływany był do inspektora co tygodnia, odwiedzał często więzienie... a co wieczór sprawiał u siebie herbaty, jeśli nie tańcujące, to śpiewające i szalejące. Zbierali się u niego najznakomitsi hulacy i próżniacy wszystkich oddziałów, mówiono nawet że grywano tam w karty — słowem była to Sodoma i Gomora... Poskoczym wyglądał blado, ale chłopak był ładny, twarz śmiała mu się szyderstwem, słowa bryzgały ironią — nielitościwy był w żartach, choć serce miał dobre. Z Mieczysławem znali się bardzo zdaleka, ale Poskoczym wiedział, znał, słyszał o każdym z towarzyszów — wszystko co wiedzieć, znać i słyszeć było można. Mieczysław mu się nie podobał, jako pedant i — purytanin.
— To osioł, tylko udaje rozumnego, mówił na niego Poskoczym.
Jednego wieczora, rozchodząc się z ostatniego wykładu, Mieczysław który teraz chodził sam ciągle, bo nikt już go ani przywitał — szedł ku domowi się zwróciwszy, gdy uczuł uderzenie ręką po ramieniu.
— Szanownego Mucyusza Scewolę witam! ozwał się głos chrypliwy. Odwrócił się i postrzegł Poskoczyma, który drwiąco mu w oczy patrzył.
— Na cóż tak... mędrcze i bohaterze, kroczysz solo basso? zapytał interpelujący — dziwi to cię że śmiałem jego eminencyą zaczepić? Nieprawdaż — ale mi bo do kata żal waszeci... bo cię wszyscy opuścili — a że jestem w opozycyi zawsze z ogółem, więc przychodzę i podaję dłoń.
Mieczysław, nienawykły do tego tonu, milczał.
— Oto masz za to że cię pan Bóg obdarzył piękną siostrą — dodał Poskoczym. Stary sybaryta, który uchodził za filozofa raczył na nią rzucić okiem, wy uznaliście słusznem dać mu figę... i jecie teraz gorzkie owoce waszego heroizmu. Ale jakże bo u licha nie rozrachowaliście się, dopuszczając ażeby się oświadczył przed egzaminami i daliście mu rekuzę w tak niebezpiecznej porze? Varius jest stary pies — przepraszam... będzie się teraz mścił na wszelki sposób. — Żal mi asindzieja...
Mieczysław ruszył ramionami.
— Co tam się w to obcym wdawać — rzekł — to sprawy nasze domowe, panie Poskoczym, nie mające żadnego związku z lekcyami, nauką i egzaminami.
— A, diabła tam — przerwał Poskoczym — naiwny, jesteś jak filolog, nie jak medyk, i Variusa nie znacie... Varius uczony mocno, ale zły jak... na to niema wyrazu. Tylko złość ta jego, to cukierek ze strychniną... jesz go, aż ci się w ustach rozpływa i padasz, połknąwszy, trupem.
— Niech sobie będzie zły — mruknął Micio!
— Żal mi cię, kolego — dodał Poskoczym — boć dalipau nie zasłużyłeś na ostracyzm, jaki cię otacza. Żal mi cię... Usiłowałem dobadać przyczyny... nie ma zdaje się żadnej... jednak profesorowie znajdują żeś zarozumiały, a nic nie umiesz, a towarzysze... plotki na was garściami rzucają...
Mieczysław milczał, uśmiechając się z przymusem.
— Na to niema rady — rzekł.
— Byłaby rada, ale lekarstwo nadto heroiczne na wasz temperament. Do pierwszego lepszego trutnia trzebaby się przyczepić i dać mu w ucho, to potem wszyscy będą grzeczni...
— Istotnie, lek gorszy od choroby.
— Jak wszystkie leki — rozśmiał się Poskoczym — cała medycyna, mówiąc między nami, szarlatanerya... wiedzą tylko że nic nie wiedzą... Dobranoc... Daj któremu w ucho, proszę cię.
Na tem rozmowa się skończyła. Mieczysław dowiedział się z niej tylko, czego się domyślał, iż Variusa wpływ otoczył go tym wstrętem ogólnym. Znosił go cierpliwie, a siostrze wcale o nim nawet nie wspominał. Życie wszakże stawało się coraz przykrzejszem, nauka nawet trudniejszą, pozbawiony był pomocy, rady, zachęty. W przededniu egzaminów, gdy wszyscy zbierali się w gronka, dla łatwiejszego powtarzania i wzajemnego słuchania, Mieczysław szukał napróżno towarzyszów do repetycyj, nie mógł się doprosić ani ksiąg, ani notat... został odosobniony... Dotknęło go to mocno, lecz oszczędzając Lusi przykrości, ukrył to przed nią. Między innemi zarzutami jakie czyniono mu, był pono i ten, że uczęszczał do domu pani Serafiny... a bytność tam częstszą przypisywano stosunkom, które miały być aż nadto poufałe... Gdy się raz potwarz obróci przeciw komu, nie szczędzi mu pocisków. Rodzą się kłamstwa jedne z drugich, a najmniejszy pozór posługuje do rozmnażania ich.
Wszystko to, pomimo skrywania przed panią Serafiną, nie mogło ujść jej oka; Lusia niechętnie zwierzała się z domowych trosk, ale się one na jej twarzy odbijały... Mieczysław stawał się coraz rzadszym gościem, tłumacząc się egzaminami. Pani Serafina, która do nich nawykła była smutną.
Ten smutek zmusił ją do porachowania się z uczuciami swojemi... przekonała się, że nieznacznie przywiązała się do Mieczysława, że człowiek ten stał się dla niej koniecznością, jednem słowem że go kochała. Jak do tego przyszło? nie wiedziała sama. Miała mocne postanowienie pozostania wdową i swobodną na resztę życia; urządziła się tak, aby módz wytrwać, nie pragnąc nic więcej. W porównaniu z przeszłością mogła się nazwać szczęśliwą... teraz owładnął nią niepokój... nowy żywioł uczynił to życie milszem może, ożywieńszem, ale nie bez troski o przyszłość. Pani Serafina zamknęła się na kilka dni, usiłując coś postanowić, czemś się uleczyć, coś przedsięwziąć stanowczego. Chciała wyjechać za granicę... usunąć się chwilowo na wieś, potem mówiła sobie: — miłość ta nie ma jutra, dlaczegóżbym z dzisiaj korzystać nie miała? wszak to dziś nie jest żadną winą zatrute...
Trochę się zaczęła pilnować i być ostrożniejszą, a mniej poufałą w stosunkach z Mieczysławem, ale to nietylko nic nie pomogło, pogorszyło stan jej serca. Gniewała się na siebie za słabość swoję, a przemódz jej nie umiała.
Tak stały rzeczy, gdy stary stryj pani Serafiny, zajmujący wysokie stanowisko dyplomatyczne za granicą, wielce jej ukochany, nadjechał. Hrabia von Zarbsten z dawnej familii kurlandzkiej, człek już podżyły, stary kawaler, bawił zwykle we Włoszech lub Hiszpanii: Raz w rok, czasem we dwa lata przyjeżdżał do dóbr swoich i na ów czas synowicę odwiedzał. Pani Serafina była do niego prawie tak czule, jak do ojca przywiązaną, a stary wypłacał się jej też miłością wielką. Dla niego nie miała żadnych tajemnic... W tej chwili przybycie starego krewnego i przyjaciela może bardziej niż kiedy było dla niej pożądanem. Przy pierwszem spotkaniu hrabia znalazł swą synowicę zmienioną...
— Umiem czytać z twojej twarzy — rzekł — uniosłem z sobą, wyjeżdżając raz ostatni, wspomnienie miłych twych rysów uspokojonych, pogodnych... odrodzonych wypoczynkiem wdowieństwa... Znajduję cię zmienioną... co ci jest, moja Serafino? Jeżeli cierpisz na zdrowiu, czyby nie należało spróbować zmiany klimatu? Jedź do Florencyi, do Pizy... spędź zimę na południu...
— Ale ja nie czuje się wcale chorą — odezwała się Serafina — zresztą o wszystkiem tem pomówimy jeszcze potem.
Hrabia zamieszkał na czas pobytu w Wilnie u synowicy, a że był nawykły do postrzegania i czytania w twarzach i ludziach długiem życia doświadczeniem, łatwo dostrzegł w Serafinie ten niepokój i niecierpliwość, jakie rodzi uczucie, z którem walczyć potrzeba.
Począł śledzić jej stosunki. Te były bardzo szczupłem kółkiem ograniczone, najczęściej i we wszystkich godzinach spotykał tylko Lusię, niekiedy Mieczysława. Lusia mu się niezmiernie podobała, znajdował w niej szczęśliwą mieszaninę prostoty i instynktu światowego, salonowego, która nadawała jej przy najmilszem obejściu się pewną świeżość i oryginalność. Za pierwszą bytnością Mieczysława spojrzał tylko na synowicę i po przybranym chłodzie a razem pomieszaniu jej, odgadł wszystko. Z podwójną więc uwagą zaczął się młodemu medykowi przypatrywać. Dystynkcyę jaką oceniał w siostrze, właściwą naturom wybranym, znalazł w Mieczysławie, który go ze wszech miar zadowolił; ocenił umysł jego, naukę... odgadł dumny nieco, a raczej dbały o swą godność charakter.
— Mais c’est un jeune homme très distiugué et qui a de l’avenir — odezwał się, bacznie patrząc w oczy Serafinie.
Pochwała ta tak ją mocno uradowała, że stryjowi rękę za nią uścisnęła; rumieniec i uśmiech potwierdził domysły.
Ale na ten raz nie wywoływał zwierzeń żadnych. Sama pani Serafina miała na myśli później otwarcie z hrabią pomówić. Jednego poobiedzia, gdy byli sami, stanęli naprzeciw niego.
— Wiesz, stryju — rzekła — człowiek jest niepoprawną nigdy istotą. Cóż byś powiedział, gdybym ja po wszystkich zaklęciach i słowach danych sobie, złamała je i — poszła kiedy za mąż?
— Powiedziałbym — odparł spokojnie hrabia — żeś uczyniła bardzo dobrze, ale tylko w takim razie, gdyby twój wybór był rozumny... gdybyś była pewną człowieka, w którego ręce powierzysz losy swoje.
— I ja nie inaczej myślę — szepnęła Serafina. — Jestem, mogę powiedzieć, szczęśliwą, a jednak nudno mi, samotność cięży, brak rodziny męczy, serce potrzebuje kochać.
— Czy już kocha? — śmiejąc się, spytał stryj.
— Nie. Ale... ale przewiduję, że to nastąpić może i trwożę się.
— Ja myślę że to bez wiedzy pani już nastąpiło pewno, a rozum tylko przyszedł aprés coup... tłumaczyć fakt spełniony...
Serafina potrząsła głową.
— Nawetbym odgadł kandydata — odezwał się stryj.
— A! nie! to się omylicie!
— Sądzę że nie; brat panny Ludwiki, przysięgnę.
— Stryju! na miłość Boga! — oglądając się niespokojnie i palec kładąc na ustach, odezwała się Serafina.
— Ale cóż w tem tak... nadzwyczajnego? Bardzo mi się podoba... młody... rozsądny, a że ubogi, tem lepiej...
— Szlachetny, idealnie szlachetny i zacny człowiek — odezwała się Serafina zniżając głos — jego poświęcenie dla siostry, pracowitość, wytrwałość, delikatność prawdziwie uwielbiać potrzeba! Jak oni oboje znoszą ubóstwo swoje, kryjąc je przed oczyma ludzi, coby dopomódz im pragnęli... jaka surowość życia... a przytem...
— Słowem, wszystkie cnoty! — uśmiechając się, dodał stryj — ale czy ma on najgłówniejszą, najpotrzebniejszą, czy umie ciebie cenić i czy cię kocha?
— Jest mi przyjaznym, tak... jest dla mnie serdecznym, a jednak... ja... ja nie wiem — poszepnęła smutnie Serafina.
— Tylko jakżeby w tobie mógł się znowu nie zakochać?
— O! stryju! we mnie zakochać się trudno. Gdyby nawet miał jakie uczucie, jestem pewną żeby się z niem krył, że usiłowałby je zwyciężyć, bo nigdy nie sięgnie, gdzieby go o interes posądzić było można. Gdybym była ubogą...
— Daj pokój, mienie nigdy do szczęścia nie przeszkadza — odezwał się stryj.
— Czasem... — wyszeptała, wzdychając, synowicą.
— A więc, jest-to miłość w projekcie — przerwał hrabia — i chciałaś się mnie poradzić zapewne, co ja powiem na nią? Byłoby śmiesznością nie chcieć próbować szczęścia dlatego, że się go raz nie miało, ale gdzie się tak wiele waży, jak przyszłość, nie dosyć może uczucia, trzeba wiele rozwagi i rachuby... Zatem...
— Zatem, nie ma nic, i nie mówmy już o tem — rzekła zarumieniona Serafina.
Stryj ścisnął jej rączkę.
— Powoli, powoli i bez pośpiechu, a gorączki... ale młody chłopak przecie... szlachcic?
— O! niewątpliwie — dorzuciła pani Serafina, — znam rodzinę jego.
I tak skończyła się rozmowa pierwsza w tym przedmiocie, a rozbudzony nią hrabia, przyrzekł sobie baczniejszą zwrócić uwagę na młodego człowieka, skarżąc się tylko, że go zamało spotykał.
Były to właśnie dni poprzedzające egzamina, od których zawisł los Mieczysława; siedział więc, będąc pozbawiony koleżeńskiej pomocy, dzień i noc nad książkami. Gdy dla innych biblioteka i wypożyczanie z niej dzieł potrzebnych stały otworem, jemu czyniono w tem trudności. Wpływ niewidoczny i niepochwycony profesora Variusa wszędzie mu się czuć dawał. Nieprzyjaciel nieubłagany, nie pokazywał się nigdzie, znajdował wszędzie. Mieczysław, jakkolwiek był niezawodnie jednym z najzdolniejszych uczniów, niepokoił się o roczny popis, w którym mógł się surowości wielkiej spodziewać. Profesor Varius słuchać miał z dwóch najważniejszych przedmiotów. Być zmuszonym pozostać na tych samych kursach rok jeszcze, było to stracić pracę i ofiary całoroczne. Choć taił się z niepokojem swym przed siostrą, baczne jej oko widziało dobrze, a serce przeczuwało co się z nim działo.. Parę razy wymówił się pół słowem, resztę ona sama odgadła. Nie powiedziała nic, ale Mieczysława śledziła pilnie.
Dzień stanowczy nadszedł wreszcie. Mieczysław zmęczony bezsennością, natężeniem umysłu, pracą i niepokojem, chodził jak cień, czuł się onieśmielonym i bezsilnym... Uczynił wszakże z siebie co tylko mógł i ze spokojnem sumieniem oczekiwał wyroków losu. Lusia obyczajem dawnym poszła do kościoła modlić się na intencyą brata, we łzach i niepokoju wyszła z kościoła, niepewna co z sobą zrobi, chciała pójść do przyjaciółki, lecz pozostając w domu, rychlej mogła się doczekać wiadomości od brata... poszła więc do swej izdebki niepewnym krokiem, jakby przeczuwając coś złego.
Godziny wydały się bez miary długie, i zmierzchało już, gdy kroki posłyszała na schodach, a potem otwierające się drzwi izdebki Mieczysława i stuk, jakby coś padło na ziemię. Pobiegła, rzucając robotę, co prędzej... drzwi były na pół odemknięte, na podłodze leżały rozrzucone książki... na sofce blady, z oczyma osłupiałemi, siedział Mieczysław... Dosyć było spojrzenia na niego, żeby wyczytać, iż się stało, co się najgorszego stać mogło. Lusia zatrzymała się w progu i załamała ręce.
— Mieczysławie!
— Nie pytaj... nie pytaj...
— Na Boga! czyż niema ratunku?
— Pozwól mi odetchnąć, daj zebrać myśli... opowiem...
Nierychło przyszedł do siebie.
— Przewidywałem — odezwał się w końcu — że mnie to spotkać musi... ale stało się gorzej, niż przeczuwać mogłem... Nie byłem panem siebie... Inne egzamina poszły mi trudno, ale zdałem je, rozgorączkowany, świetnie... Ci, co radzi byli widzieć mnie upokorzonym, byli zmuszeni przyklasnąć. Kolej przyszła na niegodziwego Variusa. Zimny, uśmiechnięty, słodki, począł mi zadawać pytania. Z przebiegłością sofisty rzucał je w ten sposób, aby mnie obałamucić, alem się pochwycić nie dał. Widziałem na jego twarzy, w głosie czułem wzrastającą zaciętość... Mnożył zarzuty i sypał mi coraz nowe kwestye... Nareszcie przyszła najtrudniejsza... odpowiedź moja była ściśle dostateczną... profesor znalazł ją fałszywą. Utrzymywałem się przy swojem. Zwykle spokojny, mimo wielkiego panowania nad sobą, począł się burzyć i rozpłomieniać i rzucił mi w oczy niegrzecznem szyderstwem, wymawiając nierozsądną zarozumiałość.
Nie mogłem przenieść w obec kilkuset świadków odebranej obelgi, odpowiedziałem mu gniewnie, że powinien sądzić o pilności ucznia i jego nauce, a nie o jego charakterze. Profesor zerwał się w pasyi wołając, że albo on ustąpi z katedry, albo ja oddalonym być muszę z uniwersytetu... Nie czekając dłużej, nie słuchając więcej, wyszedłem... Znając wpływ Variusa i jego charakter, nietrudno przewidzieć, że jutro dostanę odprawę.
To mówiąc, Mieczysław padł na kanapę i zamyślił się rozpaczliwie.
— Co dalej? — rzekł — ani wiem, ani mogę przewidzieć... Gdzie się udać? o czem?... Co począć? Wyrzec się nauki, a z nią przyszłości? Mojej, toby było niczem, ale twojej, droga siostro... o! nie chcę myśleć... boję się oszaleć.
— Jak mnie kochasz, zaklinam cię — przyklękając u jego kolan, zawołała Lusia — uspokój się, czekaj do jutra... nie rozpaczaj, zobaczysz, wszystko się naprawi. Bóg dobry, a tyś na jego opiekę zasłużył, choćby twoją nademną opieką. Mieczysławie! spokoju ducha, błagam... Nie myśl, nie męcz się, nie daj się złamać... do jutra.
— Ależ dlaczego do jutra? — spytał ironicznie a boleśnie Mieczysław — chyba po roku...
— Ja mam przeczucie... to się zmieni, zobaczysz... ludzie chwilowo dają się unieść namiętności, lecz sumienie się odzywa... niesprawiedliwość oburzy...
Pomimo łagodzeń siostry i jej próśb, Mieczysław nie wstał z kanapki, zamilkł i pozostał w osłupieniu... Znużony tylko później pochylił się i ołowianym snem zasnął do rana.
Sen to był ciężki i gorączkowy razem, z którego się przebudzić nie mógł, a który go męczył... tak, że gdy wreszcie dzień biały rozwarł mu powieki, uczuł się zmęczonym, jak po chorobie, i musiał zawołać Orchowskiej, ażeby mu przyniosła posiłek jaki, któryby życie wyczerpane pchnął nanowo... Zapytana Orchowska o Lusię, odpowiedziała pocichu, że panienka długo w nocy modliła się i płakała, że zrana bardzo wyszła z książką i dotąd nie powróciła.
Mieczysław sądził że poszła do kościoła, a potem, jak zwykle, dała się uprowadzić pani Serafinie... ale inaczej się stało.
Lusia w istocie pobiegła na mszę ranną, wysłuchała jej, klęcząc, z zapałem, wstała ośmielona, odżywiona, i szybkim krokiem skierowała się wprost ku murom uniwersyteckim. Była godzina ósma rano, gdy zadzwoniła do mieszkania profesora Variusa.
Uczony już był przy swem biurku, gdyż życie prowadził nadzwyczaj regularne, a wczorajsze chwilowe wzburzenie nie było zdolne zachwiać zwykłym dnia programem. Służący siedzący w przedpokoju, sądząc że kobieta nieznajoma przyszła po radę lekarską, oświadczył jej że doktór chorych w tych godzinach nie przyjmuje.
— Ja nie jestem chorą, przychodzę w pilnym interesie — odezwała się Lusia śmiało — proszę was zanieść moją kartę profesorowi i powiedzieć mu, że się z nim widzieć muszę.
Sługa nakazującego tonu usłuchał i poszedł, pochwili Ludwika weszła do salonu, bo profesor chciał ją przyjąć w salonie.
Był on urządzony z pewną poważną i surową, ale wspaniałą elegancyą. Ciemny... chłodny... widocznie nieużywany, tylko na chwilowe posłuchania, przypominał izby sądowe... kilka kosztownych obrazów, przepyszne bronzy, dywany, meble czarne hebanowe, stoły z marmuru i mozajki, były po większej części darami klientów... ale je z pewną harmonią dobrano do siebie. Blada twarz Variusa na tem tle cieni wydała się jak widmo straszną. Kłaniając się i zacierając ręce, podszedł ku pannie Ludwice, wskazując jej kanapę, na ustach igrało szyderstwo.
— Panie profesorze — odezwała się dziwnie śmiałym głosem Ludwika — pan się domyślasz, co mnie tu sprowadza?
— Domyśleć się nie trudno... alem spodziewać się tego szczęścia nie mógł, zwłaszcza, że krok pani jest zupełnie daremny.
— Pozwól mi pan przemówić — rzekła spokojnie. — Masz pan przed sobą dwie istoty nieszczęśliwe, sierot dwoje... czyż serce twe nie zna litości?
— Pani moja — rzekł profesor, głosem świszczącym dziwnie — obowiązkiem moim jest przy egzaminach nie mieć litości nad jednym, aby tysiąców nie zgubić. Litość tu byłaby grzechem. Brat pani jest zarozumiały a nie dojrzały... wypuszczony z dyplomem zabijałby ludzi... ja muszę mieć litość nad nimi, a nie nad nim. On nic nie umie.
— Człowiek który niedawno głoszony był najzdolniejszym...
— I zdolność go zgubiła, bo mu dała pychę i zarozumiałość — dorzucił Varius. — Potrzebował skarcenia i nauki.
— Panie profesorze, przypuściwszy że tak było, na co ja, jako siostra, i znając go najlepiej, zgodzić się nie mogę, skarcić go prywatnie było obowiązkiem sumienia, ale publicznie i niesłusznie upokorzyć, mógł tylko, kto się chciał zemścić!
Wyraz ten wymówiła z przyciskiem.
Varius zachmurzył się, brew ściągnął.
— A gdyby i tak było? jestem człowiekiem... nie zapieram się... Przypisuję mu, że mnie staremu odebrał to, co było ostatniem szczęściem lub szczęścia marzeniem w życiu, dlaczegóżbym nie miał chcieć zgnieść robaka co mnie kąsa.
— Czy to szlachetnie? — spytała Lusia, z trwogą spoglądając na niego.
— Ja nie wiem, ale to naturalnie — odparł Varius.
— Pozwólmy na to — przerwało dziewczę — mogło to być naturalnem w uniesieniu chwilowem, ale nie pożałowałżeś pan tego, ochłonąwszy, dziś?
— Ja nigdy nie żałuję com uczynił, nigdy nie odwołuję com powiedział, nie zwracam się z drogi na którą wszedłem. Złe to jest, czy dobre, człowiek musi być logicznym, inaczej będzie słabym.
— Czy pan profesor wiesz, że to wyrok głodnej śmierci na nas dwoje? — zapytała Lusia.
— Nie wiem, macie państwo przyjaciół, w tem jest przesada, ale gdyby nawet tak było... co mnie to obchodzi?
Wstał i przeszedł się po pokoju.
— I nic pana skłonić nie może do zmiany, do naprawienia zła, któreś nam uczynił rozmyślnie?
Profesor przeszedł się znowu, odwrócił z tą chłodną marmurową twarzą do niej, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i nagle się wstrzymał.
— Panie profesorze, ani prośba moja...
To mówiąc Lusia przyklękła, składając ręce. — Błagam pana zlituj się... Spytaj sumienia swego, czyż się to godziło?
— Wstań pani — zawołał Varius po chwili namysłu. — Wielka namiętność tłumaczy nawet wielkie zbrodnie, chciej mnie zrozumieć.
— Namiętność? w pańskim wieku? przy jego nauce i rozumie?
— Namiętność nie ustaje z latami... nie zabija jej nauka, nie podoła rozum, namiętność jest... chorobą. Jam chory.
— Profesorze...
— Pani wiesz, że ja kocham panią! Brat mi wyrwał jedyny skarb, który posiąść chciałem, którybym był posiadł.
— Brat mój postąpił jak mu sumienie kazało — coraz się rozogniając, odparła Ludwika. — Moje serce nie jest wolne... ja...
— Ach! dzieciństwo! wiem! kocha się w pani cioteczny brat! kuzynowskie miłostki... Cóż to przeszkadza... Mąż zaciera wspomnienie tych poetycznych marzeń... ja się kuzynków nie lękam... a serce byłbym pozyskał.
— Lub wziąłbyś pan może bez serca? — dorzuciła Lusia.
— Bom pewny, że onoby mi wróciło — szyderczo rzekł stary...
— Więc moja ręka mogłaby być zapłatą za... brata?
— Bezwątpienia...
— Profesor mi przyrzeka zająć się jego losem... naprawić wszystko?
— Nic łatwiejszego...
Lusia wyciągnęła dłoń drżącą, oczy płonące dziwnym żarem wlepiła w niego.
— Masz pan tę rękę — rzekła — daję słowo, a słowo moje niezłomne.
Varius tym niespodzianym obrotem zdawał się prawie przelękłym, na chwilę prawie niepewnym co pocznie, pochwycił potem podaną dłoń, rozchmurzył się i pocałował rękę Lusi.
— Czekaj pan — rzekła — mam jeszcze dwa słowa. Brat mój o niczem się nie dowie, aż po odbyciu egzaminów. Ślub nastąpi, gdy on dostanie po roku stopień.
— A jeśli mi pani wówczas dotrzymać nie zechcesz?
Ludwika oburzeniem się wstrząsła.
— Mamże mu przysiądz? — zawołała.
— Nie — rzekł profesor — dasz mi pani słowo uczciwej kobiety, szlacheckie słowo.
— Szlacheckie słowo! — powtórzyła Lusia — czy chłopskie słowo, ale ludzkie słowo sumienia.
Profesor chciał ją odprowadzić do kanapy, widząc niezmiernie poruszoną i rozgorączkowaną, ale Ludwika wyrwała mu rękę.
— Pamiętaj-że pan na słowo swoje! Zdradzona tylko — zdradzić mogę...
To mówiąc, mimo słodkiego mruczenia profesora, który zbliżyć się usiłował i uspokoić ją, wyszła, i jakby od domu tego uciekała... oddaliła się z pośpiechem.
Gdy się na progu izdebki Mieczysława ukazała, była tak zmienioną, że brat chwycił się z siedzenia przestraszony.
— Moja Lusiu, tyś chora! ty masz gorączkę, ty musisz iść spocząć, położyć się.
— Ale nic mi nie jest... zmęczonam tylko.
Nienaturalny śmiech towarzyszył tym wyrazom.
— Gdzież byłaś?
— W kościele... potem na przechadzce...
— U pani Serafiny?
— Nie... nie... Teraz idę i spocznę — dodała, zmuszając się do wesołości przykrej — bądź spokojny, mam przeczucie że wszystko się na dobre zmieni...
Mieczysław ruszył ramionami.
— Jakimże sposobem? cudem...
— Może — nie wiem.
To powiedziawszy, Lusia uciekła.
W godzinę potem pedel uniwersytecki przyniósł list. Na kopercie Mieczysław poznał pismo znienawidzonego profesora Variusa. Otworzył ją z niecierpliwością i gniewem, kartka zawierała następujące wyrazy:
— Proszę pana abyś się pofatygował do sali egzaminów. Miło mi będzie oddać mu należną sprawiedliwość i zapomnieć wczorajszego sporu, w którym wina była z obu stron. Chętnie się do niej przyznaję. Rzecz jest urzędownie załatwiona, potrzebuję tylko bytności waszej, abyśmy publicznie się pojednać mogli. Zaręczam przytem, że młodzieńczą miłość własną i uczucie godności oszczędzę i poszanuję. Przyjdź pan natychmiast.
Mieczysław zrazu oczom swym wierzyć nie chciał, odczytał pismo raz i drugi, wreszcie spytał pedela.
— Co to znaczy?
Był on wczorajszej sceny świadkiem.
— To się załatwiło — odparł urzędnik — chodź pan ze mną. Szkodaby było tak dobrego i pilnego ucznia... Profesor jest godny i zacny człowiek...
Nie posiadając się i z radości i z podziwienia, a nic się nie domyślając, Mieczysław poskoczył do siostry z biletem.
— Lusiu! cud przepowiedziałaś! Wierzę teraz w skuteczność twojej modlitwy. Patrz, czytaj, Varius się opamiętał, wszystko załatwione, biegnę natychmiast.
Z radością rzuciła mu się na szyję siostra i — rozpłakała biedna.
— Idź — rzekła — nie trać ani chwili — widzisz że rozpaczać nie należy. Bóg łaskaw.
— Tak, chyba Bóg — odparł, wychodząc spiesznie Mieczysław — bo on tylko mógł to wyschłe serce do życia i szlachetnego uczucia rozbudzić. — Do zobaczenia.
Mieczysław wybiegł, a Lusia padła, zanosząc się od płaczu... Ale wprędce łzy mimowolne poskromiła i otarła, ofiara była spełnioną... należało ją dokonać z rezygnacyą i pokorą...
Pani Serafina, która nadeszła wkrótce, poznała jednak po zaczerwienionych oczach, że Lusia płakała... a nie potrafiła się od niej dowiedzieć nic więcej nad to, że Mieczysława pokrzywdzono w egzaminach, że przebyli straszną chwilę, ale Varius się opamiętał i wszystko już było szczęśliwie załatwione.
Przyjaciółka uściskała ją, dopytając czule o Mieczysława, którego los zdawał się ją gorąco obchodzić... Przesiedziały tak parę godzin, aż dopóki on sam nie powrócił promieniejący i szczęśliwy.
— Wszystko skończone jak najpomyślniej, rzekł — nie poznaliśmy się na profesorze, jest to najzacniejszy z ludzi. — Zbłądzić może każdy, ale tak szlachetnie błąd naprawić umie tylko prawdziwie wyższy człowiek.
Półroczne egzamina przeszły tedy szczęśliwie całe, profesor nietylko publicznie oddał sprawiedliwość uczniowi, tłumacząc wczorajsze zajście, tak że je uniewinnić potrafił, ale mu dopomógł u innych nauczycieli. Zyskał też sam na tem w oczach uczniów, którzy gorąco stronę jego brali i sławili szlachetny charakter, składając inne postępki na dziwactwo i ekscentryczność. W parę dni potem Dr. Varius, sam przyszedłszy do mieszkania Mieczysława, długo dosyć na tych odwiedzinach zabawił. Lusia była nadzwyczaj pomieszana i milcząca. Profesor niezmiernie uprzejmy, wesół, mimo uczoności dowcipny, a w towarzystwie umiejący, gdy chciał, porwać swych słuchaczów, wysadzał się na zjednanie małego audytoryum Mieczysława, którego też zyskał sobie zupełnie; miał on nawet za złe siostrze, iż była dlań zachłodna, i jakby jeszcze niechętna. Varius nie zdawał się na to zważać, ufał znać w potęgę swego słowa, urok rozmowy i naukę, którą umiał w formie przystępnej uczynić dla wszystkich ciekawą i zrozumiałą. Na odchodnem ścisnął rękę Lusi, podał dłoń Mieczysławowi i dodawał otuchy obojgu.
— Jeszcze rok, rzekł — a znajdziesz się pan swobodnym i panem przyszłości. Niema powołania, któreby nowicyatu nie wymagało. Więc wesoło i odważnie. — Odwaga dodaje sił i spotęgowuje człowieka.
— A! zawołał Mieczysław — po odejściu profesora — jakże go spotwarzono, jak go sądzą złośliwie! co na niego nie nakłamano, a przecież to człowiek prawdziwie wyższy i genialny!! Ostatnim postępkiem swym zjednał mnie sobie na zawsze...
Byle tylko — dodał cicho — nie zamarzył znowu — udawać młodego i oświadczyć się tobie, bobym musiał się z nim pokłócić...
Lusia odwróciła się, by ukryć pomieszanie. Nazajutrz, ponieważ już oboje byli wolniejsi, p. Serafina zaprosiła na obiad...
Zrana przyszedł Boruch po część swej należności ostatnią, którą mu Mieczysław mógł teraz wrócić... ale kwaśny i prawie nie rad z pieniędzy. — Czuł że wypłaciwszy dług, Mieczysław do syna jego chodzić przestanie, a takiego drugiego nie łatwo mu znaleść było...
— Wielka szkoda, mówił naiwnie — że jegomości tak się szczęści; gdyby troska kiedy, to ja bym z tego skorzystał dla Icka, ale wy wyjdziecie na wielkich panów! Co to gadać.
Mieczysław się uśmiechnął — i ruszył ramionami.
— Co to gadać! powtórzył — niby ludzie nie wiedzą, jegomość się ożenisz z tego grafinią... a siostra pójdzie za profesora... Niech mnie jegomość choć powie kogo mam zamówić do Icka...
— Zkądże ci znowu te nowiny! panie Boruch, to są bałamuctwa — rzekł trochę zniecierpliwiony Mieczysław. Dość że wy, źle czy dobrze, musicie zawsze coś przewąchać, o czem się nikomu nie śniło...
Boruch głową pokiwał..
— Mój jegomość — rzekł, gładząc brodę, wam się zdaje, że nikt nic wiedzieć nie powinien, a wszyscy wszystko wiedzą. — A od czego sługi co słuchają pode drzwiami? od czego oczy i — uderzył się w czoło — rozum... Wie jegomość, że czasem takie rzeczy człek odgadnie, o których ci nie wiedzą, komu się to ma przytrafić. — Ja tylko o jedno proszę... jak pan będzie bogaty, niech pan o swego przyjaciela Borucha nie zapomni. A tymczasem... jeśliby trzeba było pieniędzy... proszę mnie tylko dać znak... będą...
Z rozmowy z Boruchem wyniósł Mieczysław osobliwsze wrażenie-ciągle mu na myśl przechodziła przepowiednia jego małżeństwa z Serafiną i wyjścia Lusi za profesora. Jedno i drugie, choć ludziom mogło się szczęściem nazywać, ale im byłoby ofiarą i niedolą — bo Ludwika kochała Martyniana, a on, choć bez nadziei i w skrytości, wzdychał do Adolfiny. Postać jej choć wspomnienie zatarła długa rozłąka, przedstawiała mu się w chwilach marzeń w całym blasku swej piękności dziewiczej, ale to był niepościgniony ideał dla ubogiego medyka, tak samo jak kuzynek Martynian dla Lusi.
Tego dnia właśnie, nim wyszli na obiad do pani Serafiny, nadszedł z poczty list adresowany do Mieczysława, na którego kopercie poznał rękę cioci Babińskiej.
Nim rozpieczętował, domyślił się już treści. Z wielkiego gniewu ciotka napisała zupełnie krzywo, a w stawianiu głosek widać było namiętność, jaka list dyktowała. Jako do opiekuna Lusi odzywała się ciotka do niego, wzywając go ażeby raz na zawsze Martynianowi wybił z głowy tę miłość, z której nigdy nic być nie mogło — bo oni, Babińscy, na takie małżeństwo za życia nie pozwolą, a w testamencie pod błogosławieństwem zakażą synowi myśleć o niem. Przypominała swe dobrodziejstwa świadczone niewdzięcznym intrygantom, i podobnemi słodyczami napełniwszy trzy całe stronnice, skończyła groźbami nieokreślonemi, przeciw obojgu. List Mieczysław zmiął w ręku i rzucił w kąt, postanawiając nic o nim nie mówić siostrze i nic nań nie odpisywać, uczynił na nim wszakże przykre bardzo wrażenie.
Lusia weszła ubrana w swą jedyną czarną sukienkę, smutna i blada — i poszli na obiad do p. Serafiny, na którym naturalnie i stary hrabia się znajdował. We drzwiach już gospodyni domu powitała Mieczysława, winszując mu gorąco szczęśliwego ukończenia tej próby, która o roku życia stanowiła.
Głos jej był drżący, oczy łzawe, ręka miała magnetyczną jakąś siłę, tak że zetknięcie z nią poruszyło Mieczysława i zmieszało. Spojrzał na p. Serafinę i pod wrażeniem sympatycznych jej wyrazów, odpowiedział przejęty:
— A! pani! chciej wierzyć, że masz udział wielki w mojem powodzeniu, pani jesteś pierwszą, coś nam okazała współczucie i przyjaźń, niezważając na biedne położenie nasze, pani dodałaś nam odwagi, ozłociłaś te dni niedoli naszej, i jej dobrodziejstwa nie zapomniemy nigdy.
Twarz Serafiny zapłonęła i rozpromieniła radością, zatrzymała dłoń Mieczysława i zapominając się, że ją stryj i siostra słuchają, odezwała się żywo.
— Wierz mi pan, że zasługi nie mam żadnej — bo — bom was oboje pokochała... a miłość się sama płaci.
Mieczysław się zmieszał, pocałował rękę jej, serce mu uderzyło. Nie była to miłość, było to jakieś uczucie wdzięczności, przyjaźni, czułości, może od niej czystsze i lepsze, na którego objawie łatwo się omylić było można. Serafina odeszła wesoła i szczęśliwa, tylko chmurna twarzyczka Lusi, jakby dysharmonijną nutę stanowiła w tym duecie powszechnego rozweselenia, bo i stary hrabia był w nadzwyczaj dobrym humorze.
Przy obiedzie pani domu posadziła obok siebie Mieczysława, zowiąc go solenizantem, mówiła tylko z nim, patrzyła na niego, zajmowała się wyłącznie nim tak, że nawet Lusia, której dotąd nie przyszło na myśl nic tak zuchwałego... zdziwiona poczęła się im obojgu przypatrywać z niepokojem.
— Co państwo będziecie robić w czasie wakacyi? odezwała się Serafina — wy się tu na śmierć zanudzicie, wszyscy, nawet profesorowie się porozjeżdżają. Jabym też na wieś pojechała chętnie, ale nie sama. Stryjabym chciała zabrać z sobą i was dwoje. O dziesięć mil ztąd mam mój stary dwór i śliczny ogród nad jeziorem. Mieszkania mnóstwo... swoboda wiejska, Lusi by to posłużyło na piersi, pan Mieczysław by herboryzował... Cały dzień swoboda zupełna. Schodzilibyśmy się tylko na obiady i wieczory. Co za śliczny projekt! — nieprawdaż?
Ordęscy oboje zamilkli, stryj przyklasnął.
— Jeśli nasi młodzi państwo jadą, ja towarzyszę. Będzie nas właśnie tyle ile potrzeba, żeby się nie nudzić, i by się nie męczyć.
— Panie doktorze, spytała żartobliwie Serafina — pan co jesteś głową domu, wyrokuj.
— Tylko z wdzięcznością przyjąćbyśmy powinni jej ofiarę — rzekł Mieczysław — ale — ja mam ale. Jam niewolnik. Niech pani zabierze Lusię a ja zostanę, bo muszę wakacye zużytkować na studya i naukę, będę miał bibliotekę i zapewnioną pomoc Variusa.
— A nie! nie — zaczęła, protestując, Serafina, albo wszyscy jak tu jesteśmy, lub nikt — na to nie pozwalam. Trułaby nasz spokój ta myśl, że pan tu się wędzisz nad książkami. Pozwól sobie powiedzieć też, że rachujesz źle, zbytnia praca nieustanna wytęża umysł i osłabia, spoczynek daje energią nową.
— Miciu — odezwała się Ludwika — w istocie to po tych egzaminach byłoby dla ciebie tak potrzebnem.
— Nie bądź pan uparty!
— Nie bądź uparty! — poczęli hrabia i Serafina — zresztą trochę książek wziąć pozwalam, ale — niewiele.
Mieczysław chciał się wymawiać, zakrzyczano go, jużby się był może nareszcie dał złamać naleganiom, gdyby mu na myśl nie przyszła ranna z Boruchem rozmowa.
„Cóż ludzie powiedzą? rzekł sobie w duchu. — Ona może nie wie iż i tak paplą i niegodziwie śmieją posądzać. Nie to niepodobna.“
— Za pozwoleniem — odezwał się po namyśle — niech mi pani pozwoli z sobą pomówić tylko dwa słowa.
Serafina zdziwiła się nieco — mieli właśnie wstawać od stołu. — Proszę pana i słucham — rzekła — bo mi o mój projekt idzie wielce, chętnie więc dam mu audyencyą prywatną.
Śmiejąc się, weszli do przytykającego gabinetu. Mieczysław który tak odważnie prosił o dwa słowa, zmieszał się teraz, nie wiedząc jak je obrócić.
— Słucham pana — odezwała się Serafina.
— Daruj mi pani — bo może to co powiem jest niedorzecznością — i nie obrażaj się tem, błagam.
— Niczem w świecie od pana pochodzącem nie uczuję się obrażoną — uspakajając, rzekła Serafina — bo wiem że mi dobrze życzysz.
— Powiem więc otwarcie — z trudnością począł Micio — lękam się, obawiam ażeby moje tak częste przebywanie w jej domu, nie dało powodu do posądzania mnie o niedarowane zuchwalstwo.
— Jakie? nie rozumiem! rzekła Serafina.
— O zuchwalstwo którego nawet moja młodość by nie wytłumaczyła. Źli ludzie mogliby sobie uroić, a sama myśl ta, zabija mnie.
Serafina spojrzała nań jakby z głębi duszy jego dobyć chciała tych słów znaczenia.
— Przyznam się panu — odpowiedziała spokojnie, iżbym się nie czuła obrażoną takiem posądzeniem.
— Choć pani jak anioł dobra! — zawołał Mieczysław — ale dla mnie!...
— Czyby to panu było przykrem? — spytała.
— Upokorzyłoby mnie — bo jakżebym był zuchwałym i nieroztropnym, gdybym śmiał nawet... a!...
Mieczysław przerwał. Serafina wciąż na niego patrzyła badająco, bojaźliwie.
— Słuchaj pan — rzekła powoli — nie bądź egoistą takim, cóż ci szkodzi że ludzie niedorzeczności plotą? Ja ręczę że mi to wcale przykro nie będzie.
Zrobiła minkę dziwną.
— Jestem stara, któż wie, uśmiechałoby mi się może posądzenie że młody człowiek potrafił przy mnie marzyć i że mu uderzyło serce. Wiem że to nie może być, niestety!...
Wstała porywczo, nagle, wpół śmiejąc się, na pół smutna — podała rękę Mieczysławowi. — Co to nam szkodzi!... niech tam sobie ludzie plotą.
— A! pani może to nie szkodzi — ale ta cześć, jaką mam dla pani, czyni mnie drażliwym, gdy o nią idzie.
— Miałżebyś pan dla mnie — a! nie cześć, bo na to nie zasługuję — ale trochę dobrej, ciepłej przyjaźni.
— Gorącej! — przerwał Mieczysław, w rękę ją całując.
Serafina cała w płomieniach, ścisnęła mu dłoń silnie i zawołała.
— Chodźmy... chodźmy...
— No, cóżeście państwo uradzili tajemnie — spytał hrabia.
— Mówiliśmy na seryo o zdrowiu Lusi kochanej, jedziemy i zabieramy dla niej wody emskie, aby je tam piła. Tak chce pan doktór. Oto cała tajemnica.
Serafina wiedziała dawno, iż wody te radzono Lusi — spojrzała na Mieczysława, ten zmilczał. Stał zdziwiony, nie pewien siebie, nie umiał się odezwać; podróż została postanowioną.
Posiadłość pani Serafiny od kilkuset lat we władaniu jej rodziny będąca, była jedną z najpiękniejszych w okolicy nadniemnowej. — Dawniej był to zameczek na wyspie wpośród obszernego jeziora, otoczonego lasami i polami. Wyspa z jednej strony miała cały obszar wody przed sobą, z drugiej oddzielona była od lądu wązką odnogą tylko, przez którą wiódł teraz piękny most drewniany. A że oddawna już stare mury przestały być obronnemi, dziad i ojciec pani Serafiny, ludzie ze smakiem wykształconym, postarali się je zużytkować, tworząc z nich rezydencyą prawdziwie uroczą.
Wszystkie cztery kamienne baszty, których jeszcze czas nie pokruszył i mury co je dawniej łączyły, wyrestaurowano. Na dole w zamku została sala sklepiona, w basztach parę izb, tak jak niegdyś jeszcze było. Wszystko wcielono do pałacu w końcu XVIII w. w smaku tych czasów wzniesionego. Stare lipy, topole, świerki, klony, które niegdyś gąszcz stanowiły, poprzecinano tylko tyle, ile było potrzeba, aby szmaragdowy trawy kobierzec gdzie niegdzie mógł się podesłać. Dosadzono inne drzewa, kląby, kraty i pałac w Rowinie zdala przyjeżdżającym wydawał się jakby z nad Renu czarodziejską tu przeniesiony różczką. Pani Serafina jednak już dlatego mieszkać tu nie chciała, że samej byłoby pusto i tęskno, a potem, przypominał jej Rowin nieszczęśliwe z mężem pożycie, gdyż parę lat tu przesiedzieli. Zaraz nazajutrz wysłano do rządcy rozkaz, aby wszystko było w pogotowiu dla przyjęcia pani i gości. — Niewiele potrzeba było na to, bo pałac utrzymywano starannie, ogród pielęgnował stary niemiec jeszcze przez ojca hrabiny sprowadzony z Wiednia — con amore. — Pootwierano okna, strzepano pyły, zdjęto owe kapki w których spały żyrandole i kandelabry, poprzesuszano pokoje i w kilka dni Rowin w całej krasie lata czekał na przyjęcie gości.
Jakkolwiek Mieczysław i Lusia jechali razem z hrabią i Serafiną, podróż ta trochę ich zakłopotała, trzeba się było zapożyczyć u Borucha, który śmiejąc się, dał stare musztyny.
Dr. Varius, dowiedziawszy się o wycieczce, nie bardzo ją pochwalał. Zamilkł wreszcie gdy Mieczysław oznajmił, że siostra wody pić będzie. Dodał tylko przepis jak i ile użyć ich miała, a nawiasowo oznajmił że w tamtej okolicy będąc, może o Rowin zawadzi.
Pani Serafina nie spytawszy nikogo, a chcąc pobyt na wsi wszystkim uprzyjemnić, napisała list do Burzymów, zapraszając i ich do siebie na villegiaturę. Nie domyślała się wcale jak dalece działała przeciwko własnemu interesowi, obudzając na nowo w Mieczysławie uśpione nieco uczucie — lecz nie posądzała go o żadną dla Adolfiny sympatyą, a od niejakiego czasu, szczególniej od ostatniej rozmowy, nabrała otuchy iż Mieczysław odważy się ją pokochać.
Wszystkie dawne postanowienia wytrwania we wdowieństwie prysnęły; chwyciła się tej ostatniej nadziei szczęścia z całą siłą niezużytego serca, spragnionego uczuć, o których tylko marzyło.
Lusia jechała swobodniejsza, oddalając się od Variusa, chociaż ta groźba jego odwiedzenia Rowina truła jej chwile wytchnienia. Mieczysław był szczęśliwym; nie kochając Serafiny, przywiązał się do niej braterskiem, więcej niż braterskiem uczuciem, do którego łączył się szacunek i wdzięczność. Niewiele i on miał chwil w życiu jaśniejszych.
Stary hrabia używał raczej widoku tego dramatu, który doskonale czytał, niż w nim uczestniczył. Twarzyczka, oczy, głos i urok Lusi najniewinniejszej w świecie zajmowała go także, lubił ją jakby dziecko własne lub krewną. Śmiano się nawet ze starego, prześladując go zakochaniem, z czego był bardzo szczęśliwy. Dawało mu to prawo przynosić bukiety i cukierki, słuchać głosu i mówić długo pocichu o bardzo poważnych rzeczach, których Lusia słuchać umiała.
Pierwsze dni pełne były zachwytów. Rowin dla Ordęskich wydał się krainą czarodziejską; ta cienista wyspa ze swymi murami wyglądała na coś bajecznego. Nawet Lusia potrafiła być wesołą chwilami, usiłując o przeszłości i przyszłości zapomnieć. Mieczysławowi dano mieszkanie złożone z dwóch pokojów, z których jeden zajmował dół sklepiony baszty narożnej. W tym krągłym o grubych murach gabinecie, którego okna w kilkołokciowym murze z siedzeniami, dozwalały się ze stolikiem umieścić tak, by z książki oko mogło odrazu pójść spocząć na jeziorze, Mieczysław mógł wyobrażać się średniowiecznym jakimś alchemikiem. Tło było jakby z obrazu holenderskiego wyjęte. Nawet szyby w ołów oprawne i zielone firanki zsuwane, i ławy i stół, staroświecko wyglądały. Lusia miała mieszkanie nowożytniejsze na dole pałacu przy Serafinie, hrabia na piętrze, a kilka pokojów zachowano dla niespodziewanych gości, o których mowy nie było umyślnie, chociaż pani Burzymowa odpisała, że sama z córką przyjedzie.
Życie to na wsi nie było wcale do miejskiego podobne, ciche, swobodne i uspakajające. Biegano po ogrodzie, pływano po jeziorze ogromnym batem, który stał zawsze w pogotowiu, podwieczorki zastawiano w długiej galeryi drewnianej u brzegu wody, okrytej bluszczami i dzikiem winem. W salonie był wyborny fortepian, w jednej z baszt znajdowała się biblioteka nie nowa, ale z wielkiem staraniem dobrana. Słowem, było to życie na którem łatwo się zepsuć można. Mieczysław odzywał się też czasami, że się nie godzi ludziom pokazywać raju, gdy w nim zamieszkać im niewolno. Raz pani Serafina zcicha dorzuciła: — trzeba chcieć tylko, ale tego nikt nie słyszał.
Trafiają się w życiu człowieka takie znikome jakby marzenia szczęścia, ale mu je zatruwa wiecznie ta myśl, że niema w życiu nic trwałego, że ten obraz wiecznie zmienny, gdyby skamieniał, jużby nie miał wdzięku, że prawem żywota jest nieustanna metamorfoza. Trzeba umieć zapomnieć jutra, aby żyć dniem dzisiejszym.
Kilka tak dni przeżyli tu przybyli. Serafina która nie lubiła prawie Rowina, znalazła go teraz bardzo miłym i pięknym. Ponieważ drzewa nadto były powyrastały i gąszcze zasłaniały widoki, na co Mieczysław zwrócił uwagę dziedziczki, dała mu pełnomocnictwo poprzecinania gałęzi, pościnania nawet drzew... Mieczysław umiał spełnić rozkazy. Codzień prawie pytała go jakby piękniej mu się zdawało, i skwapliwie każdą jego chwytała radę. Ze starym hrabią który wiele miał smaku, posprzeczała się czasem, ulubieńcowi pozwalała na wszystko. Stało się to tak jakoś widocznem dla wszystkich oprócz jednego Mieczysława, że ludzie dworscy, których uwagi nic nie uchodzi, zwracali się z pytaniami czasem nie wczesnemi do tego pana, w którym przeczuwali już przyszłego dziedzica. Lusia, choć jej czasem na myśl coś przychodziło, przypuścić jednak nie mogła, aby Serafina kochała jej brata inaczej jak ona sama.
Jednego ranka, a był letni poranek pogodny, świeży, i mgły właśnie opadły na jeziorze, w muślinowych osłonach jakby kryjąc brzegi i za powiewem wiatru odsłaniając je czasami, Lusia wyszła na przechadzkę sama, chciała w okno baszty zajrzeć czy brat wstał już, ale okno było nieco wysokie, rzuciła więc przez nie urwaną świeżo różę i zawołała go po imieniu. Mieczysław zjawił się w oknie.
— Jak ty tam w murach siedzieć możesz? zapytała Ludwika, chodź na powietrze, dzień będzie skwarny, napij się chłodu poranka.
Mieczysław zszedł ku niej, rzuciwszy książkę.
— A! mój Miciu — odezwała się Lusia — jaka to szczęśliwa kobieta ta Serafina, ma taki raj, i — nie chce w nim żyć, dobrowolnie się wypędza w mury brudne i zaduch miejski.
— Cóżby ona tu sama jedna robiła?
— Dlaczego sama jedna? Mogłaby i miałaby prawo wybrać sobie towarzysza, otoczyć się przyjaciółmi.
— Towarzysza! — rzekł Mieczysław — po tej próbie jaką uczyniła raz — nie będzie mieć odwagi szukać.
— A! i pomyśleć, że ona tak przetęskni życie całe, dodała Ludwika.
Mieczysław nic nie odpowiedział.
— O! jabym ją zaraz za mąż wydała — dodała Ludwika.
— Za kogo?
— Otóż-to tylko bieda że nie mam za kogo — rozśmiało się dziewczę — chciałabym jej znaleść... nie umiem. Hrabia mi nawet kilka razy wspominał, że powinna pójść za mąż, ale wybrać wedle serca.
— Nie myśli ona o tem widać, bo wcale nie szuka....
— A! — rozśmiała się Lusia — wiem, że coś niedorzecznego powiem i wstrzymać się nie mogę... onaby powinna pójść... wiesz za kogo?
— Nie domyślam się.
— Za ciebie!!! — poczęła, śmiejąc się ciągle, Ludwika — ona tak cię rozumie, tak ceni, tak macie gusta jedne....
— O! zlituj się, cóż za myśl... cicho! na miłość Boga! Jak ci co podobnego przyjść mogło...
— Wiem, gniewasz się, bo... bo ci jeszcze tkwi w sercu wspomnienie Adolfiny... ale ona o tobie nie myśli, a gdzież ci sięgnąć aż do niej.
— Mylisz się; jestem wielkim adoratorem Adolfiny, to prawda — odezwał się Mieczysław — ale znam nadto położenie moje, ażebym się łudził. Tem też bardziej tu grzechem-by było nawet pomyśleć coś podobnego... Miarkuj sama...
— A ja ci powiem że może, może... to marzenie... stać-by się mogło rzeczywistością...
— Kochana Lusiu! nie znasz świata i ludzi — rzekł brat poważnie. — Potrzebni jesteśmy czasami jako zabawki tym, co stoją w wyższych rzędach... daleko jednak do tego, byśmy się z nimi bratać mogli. Najlepsi ludzie mają przecież słabości swojego stanu i klasy. I powiedz mi, życzyłabyś ty, abym ja wszystko był winien kobiecie a nie sobie, żebym bez pracy otrzymał innej rodzinie należny dostatek, żeby ta rodzina patrzyła na mnie, jak na rabusia, który korzystając z chwili słabości, odebrał jej mienie i przywłaszczył je sobie?
Ludwika milczała.
— Masz słuszność — rzekła — godność ubogiego człowieka nie dopuszcza pomyśleć o tem, a jednak... wiesz? czasem mi się zdaje, że wybyście byli szczęśliwi. Ale dajmy temu pokój.
Głos Serafiny, która wołała Lusię, przerwał rozmowę. Mieczysław cofnął się ku swej baszcie pośpiesznie zadumany i poruszony.
To co odpowiedział siostrze, mówił sam sobie codziennie, a jednak pokusa, na którą był narażony, wszystkie pragnienia młodości i marzenia... dręczyły i jego także; chwilami chwytał się sam na zapomnieniu jakiemś i chęciach zdobycia tego spokojnego raju i tej ręki, która ku niemu się garnęła. Ten spokojny byt uśmiechał mu się... Szczęściem budził się, jakby przerażony, ze snów ze wstydem, iż się im poddawał... wracając do drogi, którą wprzód sobie wytknął.
Chciał zapewnić szczęście siostry i pokazać rodzinie, iż o własnych siłach kochających się sierot dwoje potrafiły uratować się od nędzy i poniżenia. W chwili, gdy już miał celu dosiądz, godziłoż się grzesznie wyrzec go dla... takiej upakarzającej rachuby?
Tegoż dnia wieczorem, gdy pili herbatę na ganku pod werandą, zaszeleściały suknie (powozu zajeżdżającego słychać nie było, bo go panie za jeziorem umyślnie rzuciły) i pani Burzymowa z Adolfiną ukazały się najniespodziewaniej, wywołując okrzyk z ust Serafiny i Lusi.
Mieczysław, który równie jak siostra nic nie wiedział o zaproszeniu, zdumiony, przelękły prawie, stanął jak słup... nie mogąc oczów od tego zjawiska oderwać...
Adolfina, której tak długo nie widział, przedstawiła mu się inną, piękniejszą jeszcze, jakby rozkwitłą z pączka, którym była przed rokiem, a tak majestatycznie uroczą, że przy niej zgasły i blada a śliczna Lusia, i wątła i znękana i piękna jeszcze, ale jesiennym wdziękiem, Serafina.
Stał tak nieruchomy, gdy Adolfina sama ku niemu podeszła.
— A cóż-ci to pan starej przyjaciółki swej nie poznał? — zawołała, wyciągając doń ręce obie.
— Miałbym prawo, boś pani tak... tak...
— Zmieniła się i zbrzydła? nieprawdaż — poczęła figlarna Adolfina.
— A! nie wyzywaj-że pani...
— Nic nie wyzywam, tylko pamięć dawnej przyjaźni.
— Ta nie zgasła.
— O to mi tylko idzie.
W tej-że chwili, ledwie kapelusz zrzuciwszy, Adolfina wybiegła przed ganek, klaszcząc w ręce i wołając:
— A! jakże tu ślicznie! a! jak tu uroczo! a cóż to za cacko... ten Rowin... a! jakże wam tu rajsko być musi i jaka dobra pani Serafina, że nas tu ściągnęła!
Przybycie gości odżywiło na nowo starą rezydencyą, postrzegła jednak pani Serafina zaraz nazajutrz, iż wesołość ta i to zwiększenie towarzystwa, zamiast przynieść jej nowe szczęście, trochę dawne zmąciło... Nie była już tak swobodną, zdawało się jej że osób zawiele, że rozerwaną jest nadto, że traci Mieczysława... Było to jakieś przeczucie niebezpieczeństwa, którego jednak widzieć nie mogła, o którem dotąd nie wiedziała wcale.
Dla hrabiego towarzystwo pani Burzymowej szczególnie i wesołość Adolfiny, były bardzo pożądane. Stary dziękował synowicy, że miała myśl tak szczęśliwą.
Mieczysław, wróciwszy do swej baszty, uczuł się dziwnie podrażnionym i niespokojnym. Kilka razy spotkał te oczy Adolfiny, których każde wejrzenie burzyło go do głębi, widział, jak zapomniane sny wstawały znowu, jak się budziły niedorzeczne nadzieje, jak spokój wywalczony pracą uciekał. Szczęśliwy z przybycia jej, gniewał się prawie na nie. Adolfina była nielitościwą, a w dziecięcej naiwności swojej nieraz tak się posuwała daleko, iż całej mocy duszy potrzeba było Mieczysławowi, aby się nie dać upoić i o swem położeniu zapomnieć.
Po długich namysłach powiedział sobie w końcu, iż po dwóch dniach, pilny musi stworzyć interes w Wilnie i powrócić do miasta. Najbezpieczniejszem było uciekać od czarodziejki... rozum tak kazał... Dłuższy pobyt byłby groźnym dla niego, wiedział że nie zapanuje nad sobą.
Nic nie mówiąc siostrze, osnuł to sobie i najmocniej postanowił przyprowadzić do skutku.
Nazajutrz cały dzień upłynął na trzpiotostwach, do których Serafina chętnie się przyłączyła, zostawiając stryja z panią Burzymową przy grze w ekarte i rozmowie o Paryżu. Mieczysławowi nie dozwolono się odłączyć, musiał im pomagać, służyć i trzpiotać się z niemi razem. Adolfina szczególniej była w humorze świątecznym, chciała pływać po jeziorze, biegać po ogrodzie, zwiedzać naraz wszystkie kąty, używać wszystkich przyjemności i napawać się uroczym Rowinem. Ile razy pan doktór sprobował usunąć się na bok, wielkiemi nawoływaniami, od których cała wyspa się rozlegała, sprowadzano go nazad, i posłuszny, musiał im towarzyszyć.
Drugi dzień upłynął podobnie; wieczorem Mieczysław cicho oświadczył gospodyni, że musi ją nazajutrz pożegnać i na dni kilka, dla bardzo pilnej sprawy, odjechać.
Serafina niezmiernie była zdziwioną, pomieszaną, i widocznie nie kontenta, chwyciła go za rękę, usiłując wybadać, bo się musiała czegoś przykrego domyślać. Mieczysław zaręczył tylko, że rzecz jest dla niego ważna, lecz wcale nie groźna, i unikając badania, śpiesznie się oddalił.
Rozeszli się wszyscy i Lusia żegnała się z Serafiną, gdy ta ją do swego pokoju zaprosiła na chwilę.
— Powiedz mi — rzekła — co się to twemu bratu stało? dlaczego odjeżdża? Nic nam wprzódy nie mówił o tem... Wiesz ty co?
— Ja? nic a nic nie wiem. Micio mówił mi tylko ogólnie, że pojechać musi.
— Ale jak ci się zdaje? co to być może? — nalegała Serafina.
— Coś chyba mniej ważnego, jakiś interes studencki... inaczej nie krył-by się przedemną... Mogę się tem poszczycić, że mam całe jego zaufanie, mówi mi wszystko... To rzecz małej wagi.
— Tem bardziej więc powinien-by ci ją zwierzyć?
— Anim się go dopytywała — rzekła Lusia — pewną jednak jestem, że to nic ważnego...
Serafina uspokojona tem, widząc uśmiech na twarzy siostry i zupełną pewność jej, przestała wypytywać, a jednak chciała-by była bardzo odgadnąć tę tajemnicę, zdało się jej, że już Mieczysław nie powinien był mieć dla niej żadnych...
Równie zaciekawioną, a daleko więcej podrażnioną była Adolfina, która pochwyciła z kolei Lusię, wychodzącą od gospodyni i pociągnęła ją z sobą na ganek. Noc była prześliczna. Siadły na ławeczce pod bluszczami.
— Otóż pięknie! — zawołała Adolfina — tylko co myśmy przyjechały, a twój brat, jakby od nas uciekał, rusza ztąd, co to ma znaczyć?
— Właśnie mnie o to ta dobra nasza Serafina pytała — uśmiechnęła się Lusia — to wcale nic znaczyć nie może, oprócz tego, że my ludzie biedni mamy potrzeby i interesa, których wy, ludzie możni, zrozumieć nie chcecie. Nic dziwnego. Mieczysławowi każda chwila droga... potrzebuje książek, tych swoich preparatów, nie wiem tam czego...
— Nudny pedant z niego — przerwała Adolfina — a my tośmy już i preparatów niewarte! Niegrzeczny!
Lusia ją pocałowała. — Droga moja! nasz los przyszły od jego pracy zależy.
— A, moja Lusiu, wiem o tem, wiem, i nie mogę się gniewać, to jest, nie powinnabym, a przecież zła jestem na niego... Tak nam tu z nim było dobrze i wesoło.
Lusia westchnęła i zamyśliła się.
— Ja — rzekła — nie dziwowałabym się nawet Miciowi, gdyby uciekał ztąd jedynie dlatego, aby się nie rozpieścić. Przynajmniej mnie nieraz na myśl przychodzi, że wy nas psujecie... Pomagamy wam do zabawy... ale nawykamy do próżnowania, nabieramy obyczajów niewłaściwych, odzwyczajamy się od pracy... Potem przychodzi się zamknąć w ciasnej izdebce, nad robotą, z biedą naszą i bieda cięży jeszcze dotkliwiej.
— Może to prawda — szepnęła Adolfina — jednak z drugiej strony... czyjeż życie jest tem złotem pasmem bez czarnych węzełków. C’est autant de pris sur l’ennemi, a wy, moja Lusiu, tak jesteście oboje szczęśliwie od Boga obdarzeni, że z tej waszej biedy wprędce wyjść musicie...
— W jaki sposób?
— No, nie wiem, ale... musicie! — zawołała Adolfina — stworzeni jesteście do innego, lepszego życia.
— Micio może... ja — nie... o! Micio oczaruje każdego, z kim jest dłużej — mówiła Lusia — jemu się oprzeć nie można, zdobywa serca, sam nie myśląc o tem...
Pochyliła się Lusia do ucha przyjaciółki.
— Wiesz, Dolciu! — szepnęła — ale... ale nie śmiem ci tego powiedzieć.
— Jakto! ty? mnie, nie śmiesz! — zakrzyknęła przyjaciółka.
— Dlatego, że to może być moje urojenie, chociaż serce siostry zgaduje, co się dzieje w pokrewnem sercu brata.
— A mów-że! co się tam dzieje? bierzesz mnie na tortury...
— Kiedy ja sama nic nie wiem...
— A cóż ci się zdaje?
— A! dzieciństwo! Dla mnie Micio jest takim ideałem, iż wszystkich posądzam, że się w nim kochają...
— Naprzykład? — drżącym nieco głosem spytała Adolfina.
Lusia nachyliła się do jej ucha, przyłożyła rękę i cichutko szepnęła:
— Serafina!...
Usłyszawszy to Adolfina, pomimo wielkiej mocy nad sobą, podskoczyła na siedzeniu i zawołała:
— To nie może być!
— Dlaczego?
— Dlaczego... zmiłuj się! ja nie wiem... ale mnie się nie zdaje — trzęsąc główką, mówiła Dolcia — nie... nie!
— Ja się nie sprzeczam... chociaż... chociaż może miałabym pewne powody i dowody...
— No, to mówże mi otwarcie, wszystko... mów — gorąco chwyciwszy ją za ręce, poczęła przyjaciółka — mów! błagam...
Lusia nie spostrzegła wcale gorączki, z jaką Adolfina te słowa wyrzekła.
— Trudno-by ci powtórzyć, opowiedzieć wszystkie odcienia, drobnostki, które oko siostry chwyciło... lub serce sobie stworzyło ze strachu... z troskliwości. Serafina jest dla nas anielsko-dobrą, ma serce dla wszystkich wylane, lecz... dla Micia, powiadam ci, jest więcej niż siostrą. Czasem aż jestem zazdrosną... Ona go tak rozumie, odgaduje, tak się z nim godzi!
— Znajdujesz to? zimniej, miarkując się pytała osmutniała przyjaciółka.
— Tysiąc na to mam dowodów — kończyła Lusia. — Od czasu jakeśmy tę drogą dla nas znajomość z łaski waszej zrobili, ileż pociech, ile jej winniśmy ulgi i chwil zapomnienia szczęśliwych. Nieraz badałam ją zdaleka, ona Micia tak oczyma goni jak ja, tak myśli jego niewypowiedziane jeszcze podchwytuje, tak wierzy w niego, tak jest serdeczną.
— A on? — słabym głosem zapytała Adolfina.
— O! on — się widocznie trzyma na wodzy, żeby nie oszaleć, żeby nie uwierzyć swojemu szczęściu, żeby się nie zakochać w niej.
— I zdaje ci się? pochwyciła przyjaciółka.
— Ale ja nic nie wiem, nic nie rozumiem, — zawołała Lusia ściskając ręce — śledząc patrzę, trwożę się. Raz go widzę zimnym do zbytku, to znów zapominającym się i rozczulonym — a strwożonym ciągle i jakby przelękłym.
— Myślisz że się on w niej kocha? — nagliła Adolfina.
— Nieśmiałam go badać nigdy, sama niewiem. Są chwile że go o to posądzam, są dni że mi się to nie zdaje. To jedno wiem że biedny chłopiec musi walczyć z sobą, ażeby mu się w głowie nie zawróciło...
— A! to prawda! — przerwała nagle jakby sama do siebie mówiąc Adolfina — teraz mi dopiero przychodzą na myśl wczorajsze i dzisiejsze jego rozmowy — wejrzenia, postawa i jej nadzwyczajna dla niego uprzejmość. Masz słuszność! mnie się nawet zdaje, że ty widziałaś zamało, teraz otwierają mi się oczy! On się w niej kocha! oni się kochają — tak! niezawodnie, niezawodnie.
Mówiąc to Adolfina, wstała z ławeczki i poczęła się niespokojnie po ganku przechadzać zamyślona. — Lusia poszła za nią.
— Otóż Dolciu moja — dodała — ja go czuję sercem siostry, ja sądzę że on dlatego chce na kilka dni ztąd odjechać, aby od tego uciec uroku... aby niebezpieczeństwa, które dopiero tu dojrzał, uniknąć.
— Jakiego niebezpieczeństwa? sucho, śmiejąc się dziwnie, przerwała Adolfina — powiedz raczej że chce swe szczęście w samotności objąć całe i niem się nacieszyć? Kochają się? nic im nie przeszkadza, ona wolna, on także, pobiorą się i na tej wysepce rajskiej spędzą życie rozkoszne wśród ciszy, cienia i szmeru fali!
— Nie znasz Micia — przerwała Lusia — nie znasz go! powiadam ci! Ja go rozumiem jedna. Myślisz że onby ubogi chciał żyć na łasce i z łaski, że onby, zamiast być winien wszystko swej pracy i sobie, przyjął od ukochanej nawet szczęście do któregoby nic od siebie dać nie mógł?
— Dziecko jesteś! przerwała Adolfina — co znaczy majątek gdzie gra i bije serce? Skrupuły takie byłyby świętokradztwem, gdzie idzie o szczęście życia. Duma byłaby zbrodnią.
— Ale Micio ma takie o tem jak ja pojęcia.
— I nawróci się, gdy kochać będzie — dorzuciła Adolfina smutnie — życzę mu szczęścia, bo godzien go jest. Myślisz że doprawdy odjeżdża dlatego?
— Zgaduję, bo nic nie wiem, dodała Lusia.
— Kiedyż on jedzie? dopytywała przyjaciółka.
— Jutro.
— Będziesz go widziała?
— Nieochybnie, przecież nas wszystkie musi pożegnać.
Na tem skończono rozmowę; sparte na sobie dwie przyjaciółki chodziły jeszcze długo po ganku, szepcząc obojętne słowa. Adolfina przeciwko zwyczajowi swemu była smutną i zadumaną. Składała na ból głowy i zmęczenie.
Nazajutrz ranek był jakiś gorący a mglisty, nad jeziorem błądziły opary, mgły i obłoki w których daleko gdzieś być miało.[2] Wszyscy powstawali rano, nocne powietrze, ciężkie do oddychania, zwiastujące burzę, spać nie dało... Lusia pierwsza znalazła się w baszcie u brata, który mały swój tłumoczek studencki pakował jakoś z gorączkowym pośpiechem. Było tak rano jeszcze, że się nikogo widzieć nie spodziewali, a Micio zapowiadał iż korzystając z ranka, chce natychmiast wyruszyć, gdy drzwi się otworzyły i weszła niespodziewanie gospodyni. Zobaczywszy Lusię, zarumieniła się nieco.
— W ślad za tobą idę, moja droga — gonię cię, Lusiu kochana — rzekła, bom pod twoją zasłoną chciała się tu właśnie wcisnąć ażeby raz jeszcze spytać pana Mieczysława, co go ztąd wypędza?
— Konieczność! interes! rzekł Micio — bo gdyby nie to, pewniebym sam z tego raju nie uciekał.
Serafina oczyma go badała pilno, a głową potrząsała niedowierzająco — Lusia się przypatrywała obojgu ciekawie.
— Nieśmiem się ani wciskać gwałtem w zaufanie, domagając się odkrycia tajemnicy, zawołała Serafina — ani wstrzymywać, jeśli to istotna konieczność — ale, gdybym prosiła o to byś pan został?
Mieczysław spuścił oczy, milczał długo.
— Nie mogę — rzekł.
— Jesteś pan doprawdy nieznośnie, dobrowolnie obowiązku niewolnikiem — a kiedyż powrócisz? prędko?...
— Jak tylko będę mógł najprędzej — odpowiedział Mieczysław — o! pani — dodał — o to mnie nie trzeba prosić — gdzież na świecie lepiej mi być może? gdzie milej jak tutaj?
— A jednak uciekasz pan.
— Bo muszę.
— Poddaję się więc, nie pytając, temu tajemniczemu wyrokowi — odpowiedziała Serafina — lecz daj mi pan rękę i słowo, że powrócisz, nie tracąc jednej godziny.
To mówiąc, wyciągnęła doń rękę drżącą, którą Mieczysław pochwycił z uczuciem i ucałował z wdzięcznością. Stojąca obok Lusia, która całą tę scenę, nie tracąc poruszenia żadnego, śledziła oczyma ciekawemi — zarumieniła się... niewiem, z niepokoju, czy szczęścia.
— Teraz dwa słowa jeszcze czystej prozy, które jako gospodyni dodać muszę — rzekła Serafina. Nająłeś pan sobie konie w miasteczku. Kazałam je odprowadzić, bo na najęcie nie pozwalam, obraziłbyś pan tem gospodynię domu. Są pewne tradycye gościnności, które my na wsi troskliwie zachowujemy, powóz i konie czekają na rozkazy, odwiozą pana do Wilna, będą tam stać, choćby miesiąc i niemi pan powrócisz tutaj.
Mieczysław zarumienił się — przyszło mu na myśl mimowoli, jak ta grzeczność nadzwyczajna uciążliwą dlań być może... ludzie i konie, nie mógł zcierpieć, ażeby na koszcie pani stać mieli, a w woreczku studenckim tak szczupluchno było grosza. Odmówić było niepodobieństwo, skłonił się, dziękując.
— Chodź pan przynajmniej na śniadanie jeszcze z nami, dodała Serafina — kazałam już je podawać...
Wyszli więc... nie wszyscy jeszcze znaleźli się gotowymi do rannej herbaty, jedna tylko Adolfina, bledsza niż zwykle, onieśmielona jakoś i milcząca nadbiegła. — Spojrzała na Mieczysława z uśmiechem wymuszonym, podała mu rękę, i usiadła. — Wszyscy spostrzegli, że była nie swoją, lecz złożyła to na niezdrowie i na zbytki dni poprzednich, roztrzepanie, za które, jak mówiła, słuszna spotkała ją kara. Mieczysław chciał coś radzić, jako pół doktór, panna prezesówna oparła się temu rumieniąc i zapominała że jest taką zmęczoną. W oczach miała jakby łzy, a oczy te wciąż się zwracały bojaźliwie ku Mieczysławowi, który na nią spojrzeć nawet nieśmiał.
— Przyszłam pana pożegnać — rzekła usiłując udać swą zwykłą wesołość — wedle wszelkiego podobieństwa już nas pan tu nie zastaniesz. Mama (tak zwała Adolfina macochę) potrzebuje być prędko w domu, ale jedziemy na Wilno i tam zobaczyć się możemy, jeśli pozwolisz, bo nawet potrzebować będziemy jego rady i pomocy, coś tam kupować mamy. Niewyraźnie kłaniając się odpowiedział coś Mieczysław, myśląc że są nieuniknione spotkania. Uciekał ztąd od niej — ona mu zapowiadała, że się za parę dni widzieć musieli tam właśnie, gdzie jeszcze większe od tych łzawych oczów groziło mu niebezpieczeństwo.
— A proszę pań moich, podchwyciła Serafina, nie zatrzymywać tam naszego pana konsyliarza, niech powraca, bo się wszyscy pochorujemy; Lusia pije wody Emskie i ja czuję się nie dobrze, stryj także.
Obrócono to w śmiech, Adolfina wstała jakby jej trudno było dłużej pozostać, podała rękę przyjacielowi lat młodych i odeszła milcząca. Mieczysław, cofnąć się już nie mogąc, zaraz po śniadaniu końmi i powozem pani Serafiny wyjechał.
Rad był zresztą sam na sam z sobą pozostać, aby zebrać myśli i zastanowić się nad swojem położeniem, nad stanem serca, na którego młode bicia się gniewał. Nie wiedział naprawdę co się z nim i z niem działo; obawiał się Adolfiny, czuł zarazem że dobrocią, uprzejmością i gorącą przyjaźnią podbiła go Serafina, kochał ją, a był zakochany w tamtej. Od obu tych uczuć pragnął się uwolnić, bo w ich pętach nie miał swobody jakiej potrzebował, przez całą drogę snuły mu się po głowie niepotrzebne marzenia, w których na przemiany niebieskie i czarne oczy występowały, wabiąc go próżnemi nadziejami niemożliwej przyszłości. Złamany i biedny przybył do miasta. Tu służący oznajmił mu, iż pozostaną dopóki ich nie zapotrzebuje, i że ma rozkaz codzień się dowiadywać; chciał mu coś ofiarować Mieczysław, ale bardzo grzecznie odrzucił chłopak datek, zapewniając iż przyjęcie było mu wzbronione. I o tem więc właśnie pamięta Serafina, aby mu wszelkiego ulżyć ciężaru. Prawie na wstępie zaraz spotkał profesora Variusa, który go z podziwieniem pozdrowił.
— Co pan tu robisz? jużeście tu powrócili?
— Nie jeszcze, ja tylko sam przybyłem na dni parę po książki.
— A panna Ludwika?
— Została w Rowinie.
— Kiedyż z powrotem?
— Wkrótce, dodał Micio. — Nie chciałbym się spóźnić, ani jednej lekcyi utracić.
Profesor zapytał jeszcze o zdrowie Ludwiki i o Emskie wody, pomówił trochę i podawszy rękę serdecznie uczniowi, pożegnał go, zalecając aby się z powrotem nie opóźniali. Nadzwyczaj był uprzejmy i ujął sobie znowu tem Mieczysława. Ledwie z wycieczki tej wróciwszy do domu, jakby naumyślnie, aby mu nie dać spocząć i pozostać sam na sam z myślami, zjawił się w progu — Paczoski.
Widok jego strwożył jakoś Mieczysława.
— A pan tu co robisz? sam jesteś? zapytał na wstępie.
Paczoski obejrzał się bojaźliwie do kola i palec położył na ustach, potem nic nie mówiąc siadł ocierając pot z czoła.
— Jestem incognito — szepnął — nikt nie powinien wiedzieć, że ja tu jestem, bo niegodziłoby mi się tu być, ale oprzeć się temu nieszczęśliwemu nie mogłem.
— Komu? co?
— Temu poczciwemu Martyniankowi. Ten chłopak szaleje! On tu mnie wysłał, nie mogąc przybyć sam!..
Paczoski otarł znowu pot obfity i zdawał się namyślać — przybrał minę tragiczną i poważną.
— Mieliżeśmy po powrocie ztąd dramat! tragedyą, panie kochany, Eurypidesowe przypominającą... Straszne dzieje! Martynianek był pewien, że jest wolny jak ptak, a tu za nim, i za mną, dążyły wielookie szpiegi, które każdy nas krok śledziły, każde słowo spisywały, o wszystkiem pani Babińskiej doniosły. Już w powrocie do Zanokcia ja i on mieliśmy jakieś smutne przeczucia. Sprawdziły się one wszystkie. Wróciliśmy ledwie w dom, spada na nas burza z gradem i piorunami, fraszka ona Homerowa w nieśmiertelnej jego pieśni! Martynianek uszedł jeszcze od pocisków obronną ręką, ale ja nieszczęśliwy, jako podżegacz do rozpusty, jako posiłkujący nieposłuszeństwu, jako stary a zepsuty, jako ostatni z ludzi zostałem z błotem zmieszany. Za co? za to, że towarzyszyłem wyprawie po młockarnię, z której wprawdzie nie przywieźliśmy nic oprócz drogich sercu wspomnień. P. Babińska pod groźbą kar okrutnych zakazała wszelkiej podróży pod jakimkolwiek bądź pozorem, bez podpisanego przez nią pasportu. Martynian dostał gorączki... Słowem, tragedye... posłano po doktora... Szlochy! a na mnie grady i pioruny, pioruny i grady. Zniosłem to z bezprzykładnym stoicyzmem... Cóż pan powie! po tem wszystkiem, dziś, mimo zakazów, w interesie tego nieszczęśliwego przybyłem tu znowu pokryjomu...
— W jakim interesie? spytał Mieczysław.
— Nic więcej tylko by się o drogie zdrowie ich... ich... dowiedzieć.
— Kochany panie Paczoski — odezwał się Mieczysław — źleś pan postąpił, pozwól sobie powiedzieć, pobłażając Martynianowi. — Po waszym odjeździe odebrałem ja list od ciotki uwłaczający mnie i mojej siostrze, na który nie odpowiedziałem, lecz chciałbym z tej strony mieć spokój. Niech Martynian siebie i nas nie naraża, niech się stara zapomnieć. Nie trzeba podsycać jego młodzieńczych urojeń.
— Ale on się kocha, panie dobrodzieju, wykrzyknął pedagog, a pan zdajesz się lekceważyć to uczucie, które jak wiemy nawet z poetów starożytnych i do największych cnót i do najokropniejszych zbrodni i do najheroiczniejszych czynów jest pobudką! Z tem panie żartować nie można!... Pan Martynian kocha całą siłą młodzieńczego serca, to panie groźnem jest. On nawet wiersze zaczął pisać, czego nigdy nie bywało — niekoniecznie najlepsze, ale... ognia pełne...
Micio się uśmiechnął.
— Kochany panie Paczoski, rzekł — zamiast to brać na seryo, staraj się w żart obrócić.
— Ja! to święte uczucie obracać w żart, oburzył się pedagog, tego pan nie wymagaj odemnie, ja je szanuję.
— Ja też bardzo wdzięczen jestem, odparł Micio, bardzo wdzięczen Martynianowi za te przywiązanie jego do Ludwiki, ale jako jej opiekun i znając ją dobrze, za siebie i za nią mogę panu zaręczyć, że ani potajemnie żywić go nie dopuścimy, ani dozwolimy aby Martynian zbliżał się do nas bez wiedzy rodziców. Wyperswaduj mu to...
Paczoski westchnął.
— Surowym pan jesteś! aleja nie mogę powrócić do nieszczęśliwego z tym dekretem, bobym go o nową chorobę przyprawił. Ja mu tego nie powiem.
— Powiedz mu więc, żeś nas nie zastał, a nie zminiesz się z prawdą, dodał Micio — ja tu jestem przypadkiem i chwilowo... a Ludwika została na wsi...
— Doprawdy? podchwycił pedagog.
— Daję panu słowo. W ten sposób, kochany panie Paczoski, choć go nie zadowolisz, ale nie podsycisz przynajmniej nieszczęśliwego marzenia kuzynka, któremu koniecznie wybić to potrzeba z głowy.
— Ale któż mu to wybije z serca! westchnął Paczoski, spuszczając głowę smutnie. — Już to nam obu się nie wiedzie. Wiesz pan, panie Mieczysławie, to tak jak mnie z moją Władysławiadą. Lat tyle pracy sumiennej, nonum praematur in annum, fraszka, dusiłem z górą lat osiemnaście to dziecię ducha mojego w tece i — ot co mnie spotyka! Gdym tu był przeszłą razą, po długich dreptaniach, Zelman powiada, czekaj pan, ja to dam panu Malinowskiemu przeczytać; jeśli to co warte (tak mi powiedział!!), jeśli to co warte — pogadamy. Dał mi rewers formalny, zostawiłem kopią. Teraz przybywam, pierwszy mój krok do Zelmana. Pytam niespokojny — a cóż? Ten głową kręci... ni to ni owo... Cóż powiedział pan Malinowski? — Mówi że to tak sobie! Słyszy pan. Władysławiada tak sobie! — a potem dodaje Zelman: — wiesz pan co, ostatniem słowem dam jegomości trzydzieści rubli. — Gdybym się nie hamował, ubićbym go był mógł w miejscu, ale Pallas wstrzymała dłoń moję... Nie rzekłem nic, tylko — Żydzie, oddaj mi rękopis. Zaczęli szukać, i gdzieś w kącie, w pyle, obryzgany, zeszkaradzony, podarty, znaleziono mój skarb, który w milczeniu, otrząsając pył z nóg moich, wyniosłem...
Mieczysławowi chciało się śmiać, ale spojrzał na Paczoskiego, który miał łzy w oczach i wstrzymał się.
— Z czemże ja powrócę do tego nieszczęśliwego? dodał pedagog — z poplamioną Władysławiadą i z rozdartem sercem..
— Powiedz mu pan żeś nas nie zastał, że byliśmy w Rowinie... gdzie Ludwika i ja zabawimy do końca wakacyj.
— Biedny chłopak, wykrzyknął Paczoski — pierwsza i czysta jak te łzy, które wyciska, miłość! — Jak mu to zwiastować! a co najwięcej, — że gotów mnie po wakacyach znowu wysłać... podróż tajemnicza, pełna trudności, we dworze pełno szpiegów. — Uchowaj Boże, dowie się pani Babińska — wypędzą mnie...
— Pocóżeś pan się tego podejmował? spytał Mieczysław!
— Ale ja tego chłopca kocham! — wykrzyknął pedagog: rozumie pan — ja go kocham, — a on i ja jesteśmy nieszczęśliwi!
Uspokoiwszy jakoś nieszczęśliwego w istocie Paczoskiego, — nierychło się go potrafił pozbyć Mieczysław.
Uwzięto się aby mu spokoju nie dawać; wieczorem wszedł sąsiad Boruch, z wesołą twarzą.
— Jak się pan doktór ma?
Mieczysław który mu był dłużnym, musiał przyjąć grzecznie.
— Czy jaki interes? spytał.
— Chowaj Boże! chowaj Boże! rzekł kupiec — ja nie mam żadnego, tylko przyszedłem się panu pokłonić i o zdrowie zapytać, a czy czego nie potrzeba?
— Bardzo dziękuję. Nic — na teraz nic.
— A co? proszę pana? uśmiechając się, szepnął Boruch — a co? a nie dobrze ja prorokowałem? Już jegomość tam u grafini jak pan...
— Na miłość Boga, dajcież mi pokój!
— Co pan z tego robi sekreta o czem wróble na dachu śpiewają. Ludzie co z panem przyjechali z Rowina, oni tu stoją u mego szwagra, powiadają że tam wszyscy jegomości już za pana swojego mają, że co jegomość każe, to musi być. Oni już nawet nie nazywają inaczej was tylko nasz młody pan! — Winszuję.
— Boruch, na wszystko cię zaklinam i sam tego nie powtarzaj i ludziom usta zamknij, to fałsz! to potwarz! to bałamuctwo wierutne, rzekł Mieczysław — do tego nie ma, nie będzie, nie może być najmniejszego podobieństwa.
— No, no — niech tak będzie — niech będzie — westchnął Boruch — ja i to rozumiem. Niech sobie nie ma nic. Może lepiej o tem zawczasu nie gadać — a no, ja mam jednę maleńką prośbę. Tam jest austerya na trakcie — ja dam dwieście złotych aukcyi, niech pan mnie da pierwszeństwo.
Mieczysław zapłonął z gniewu i pochwycił się za głowę; Boruch zobaczywszy to, zląkł się, zmiarkował że postąpił niezgrabnie, ukłonił i wyszedł. Drobna to była okoliczność, ale dająca do myślenia. Z niej się mógł przekonać Mieczysław, że postępowanie pani Serafiny ściągnęło powszechną uwagę, i że ona przez lekceważenie pozorów mogła cierpieć. Uczuł to, że on powinien był zapobiedz o własnych siłach dalszemu szerzeniu się pogłosek nieuzasadnionych, które sławie kobiety zacnej a nadto dobrej i serdecznej uwłaczać mogły. Niepodobna wprawdzie było niepowrócić po Lusię — lecz postanowił po przyjeździe do miasta, pod różnymi pozorami, zaprzestać zwolna bywać w domu Serafiny, a Lusi powiedzieć wszystko, aby ją skłonić do ułatwienia zmiany w postępowaniu.
W tych myślach przemęczył się dni parę, codzień zrana witany przez służącego z Rowina, będącego przy koniach, który przychodził z uśmiechem dowiadywać się czy pan nie pojedzie, dodając pocichu, że jasna pani prosiła o prędki powrót.
W uśmiechu i wyrazach tego człowieka było coś niecierpliwiącego; domysły jego bolały Mieczysława, musiał udawać, że ich nie widzi i nie rozumie.
Trzeciego dnia przyszło mu na myśl, iż przyśpieszając wyjazd napowrót, uniknie spotkania z Adolfiną. Gdy służący obyczajem swoim przyszedł po rozkazy, Mieczysław, zawahawszy się, powiedział mu, że może po południu wyruszyć będą mogli. Miał jeszcze parę osób widzieć, parę książek dostać, — a potem, obrachowywał że się gdzieś w drodze właśnie z prezesową rozminą. Tak było najlepiej... Ale serce! serce mu znowu wyrzucało, że nawet pożegnać jej, widzieć nie chce. Walczył z sobą — zwyciężyło poczucie uczciwego obowiązku. Poco się rozmarzać, gdy marzenie próżne, poco upajać kradzionym nektarem. W drogę! w drogę!
Tak sobie mówił, rachując, jak mówi cudzoziemskie przysłowie, bez gospodarza. — Zaledwie wyszedł z domu, spotkał służącą od prezesowej z biletem, którym żądała natychmiastowego przybycia.
Z bijącem sercem poszedł do hotelu. W pokoju zastał — tylko samę prezesową. Adolfina, jak mu zaraz powiedziała na wstępie, z przyjaciółką swą zatrzymała się u modniarki panny Frélon. Prezesowa przyjęła go ze swą zwykłą uprzejmością, ścisnęła jego rękę.
— Widzisz mnie pan szczęśliwą — rzekła, a że jesteś przyjacielem naszego domu, podzielę się z nim wiadomością bardzo miłą.
Zbliżyła się doń z krzesłem, rozpromieniona i poczęła pocichu.
— Mój drogi p. Mieczysławie, pan znasz prezesa i jego przywiązanie do córki i moje do ich obojga, nie zdziwisz się gdy ci powiem, żem — doprawdy, oddawna pierwszy raz szczęśliwa. Prezes ciągle się niepokoił losem Adolfiny, choć to tak młode jeszcze, że mogła była poczekać. Jemu się chciało wydać ją co prędzej za mąż, za statecznego człowieka, aby o jej przyszłość być spokojnym. Może pan tego nie wiesz że się o nią od roku przeszło starał ten bardzo poczciwy i majętny i wykształcony człowiek, choć nie pierwszej młodości, pan Żegota Dramiński.
Mieczysław, zbladł i poczerwieniał, czego pono pani prezesowa wcale nie postrzegła, bo mówiła dalej.
— Adolfina nie kocha go, to pewna — ale trudno czekać na miłość — ma dla niego szacunek, dosyć go lubi. Trzy razy mu odmówiła, niewiedzieć dlaczego. Uparty Dramiński, nie przestał bywać i starać się. Otóż — dopiero teraz w drodze jakoś mi się rozmyśliła i powiedziała, żebym zaraz napisała do ojca, iż p. Dramińskiego przyjmuje...
Mieczysław powiódł ręką po czole, robiło mu się gorąco, zimno, słabo, zmienił się na twarzy, ale na torturach uśmiechał się. Prezesowa żywo kończyła opowiadanie.
— Już napisałem do ojca, natychmiast się wzięłam do wyprawy. Od tego dnia przecie kiedyś pan wyjechał, uważałam już że się namyślała, gadały coś ciągle z Lusią. Zdaje mi się że pocziwemu sercu i wpływowi tej dobrej, kochanej, Lusi zawdzięczam to postanowienie, które nas uszczęśliwia.
Spojrzała w oczy, skończywszy mówić, panu Mieczysławowi — siedział nieruchomy jak pod pręgierzem, niewiedząc sam jak ma winszować, żeby się z uczuciem nie wydać. Łykał wyrazy jakieś, których ani sam, ani prezesowa nie rozumiała. Byłaby może dostrzegła jego pomieszania, gdyby drzwi się nie otworzyły nagle i niemi nie wpadła Adolfina z przyjaciółką.
Mieczysław, wstając, spojrzał na nią i znalazł ją dziwnie zmienioną, ale nie tak jak szczęście zmieniać zwykło. Twarz jej jaśniała rumieńcem, oczy ogniem pałały, lecz gorączkowym i chorobliwym, siliła się, udawała wesołość... Uśmiechem powitała Mieczysława.
— A! jesteś pan tu jeszcze! zawołała — zdawało mi się że przed nami ucieczesz, że się schowasz, lub pośpieszysz do tego ślicznego Rowina. Nieprawdaż że Rowin cudowny, że jego gospodyni czarująca, że to maleńki raik na ziemi?
Mieczysław tak napadnięty nie wiedział co odpowiadać.
— Szczęściem, dodała, złapałyśmy pana i bierzemy go w rekwizycyą na czas naszego pobytu. Daruj nam tych dni parę! Któż wie czy się kiedy zobaczymy i czy się spotkamy tacy weseli jak dzisiaj... bo ja jestem bardzo wesoła!
Zaczęła się śmiać przykrym śmiechem wymuszonym, popatrzyła na niego i usiadła naprzeciw, wlepiając oczy w Mieczysława, który ciągle był jak na torturach. Odwróciła potem wzrok na prezesową i odgadła z niej, że już się pochwaliła przed Miciem.
— Pan wiesz że się moja wyprawa robi i że ja — wychodzę za mąż?
Mieczysław zaczął winszować cicho — ale słowa mu się plątały. — Adolfina popatrzyła nań, jakby zdziwiona, łza się zakręciła w oku.
— Pan znasz p. Dramińskiego? spytała.
— Z najlepszej strony.
— Ja także — ja także — inaczej nie poszłabym za niego... Papa sobie tego tak życzył, mama mnie namawiała, trzeba było, trzeba było. Nie ma nic smutniejszego nad stare panieństwo. Roi się w głowie niewiedzieć co... marzy się o jakichś ideałach...
Nagle przerwała.
— Suknię sobie zadysponowałam u pani Frélon przepyszną! Pani Frélon! jakże się ona dobrze nazywa! Kiedy pan wracasz do Rowina?
Wszystko mieszała tak razem.
— Miałem jechać dziś — rzekł Mieczysław głosem ledwie dosłyszanym.
— A! nie — oni tam szczęśliwi — niech poczekają, pan mi darujesz te dwa dni — ostatnie.
W tej chwili przyjaciółka, która przyjechała z Adolfiną, przyszła się pożegnać... i to przerwało rozmowę. Prezesowa wyszła ją przeprowadzić. Mieczysław sam na sam został z Adolfiną.
Po wyjściu macochy zbliżyła się do niego żywo, pochwyciła go za rękę z minką smutną.
— Prawda, że ja dobrze robię idąc za mąż? Wszak czy tak, czy tak, szczęścia niema na świecie... Żyje się jakoś w marzeniu, jak ptaki odlatują przed zimą, przed starością... Po co marzyć? Ojcu dać spokój, matce pociechę, to wszystko! Zresztą — jak pan sądzi? mówże pan?
Ale Mieczysław drżał i słowa wyrzec niemógł.
— Co panu jest?
— Smutnie to pani powiedziałaś i tem zasmuciłaś mnie.
— Ale czyż nie prawdę mówiłam! odparła, patrząc na niego. — Z młodości żaden zielony liść nie zostanie... ptaki marzenia odlecą z gniazd... pusto! zimno!... tak panie Mieczysławie, życie to krzyżowe przejście na Golgotę.
— Ale czyż pani, pani to mówić możesz! otoczona miłością... wypieszczona od losu, szczęśliwa!
Adolfina zaczęła się śmiać, chodząc żywo po pokoju.
— Jaki kochany pan jesteś zabawny. Ja szczęśliwa? któż to panu powiedział?
— Ale pani zasługujesz na to, by być i będziesz szczęśliwą...
— Très joli! uśmiechając się, rzekła Adolfina. Z jakich to rozmówek pan wyjąłeś?
Mieczysław się zmieszał.
— Gotów się jeszcze pogniewać — przerwała, i struć mi ostatnie dwa dni. — No! dosyć tego, bądźmy tak sobie dziećmi jakeśmy, byli gdyś z Nowego Babina do nas w czasie wakacyi przyjeżdżał. Grajmy w wolanta!
Mieczysław spojrzał na nią zdziwiony.
— Prawda? rzekła, że to niespodziewane moje szczęście uczyniło mnie śmieszną — ale to rzecz wiadoma, że szczęście głowę zawraca. I ze mną się to stało... Sam pan powiadasz, że muszę, że powinnam być szczęśliwą, otóż upiłam się tem szczęściem.
Poszła kończąc te słowa do okna, a w tejże chwili powróciła prezesowa. Adolfina zwróciła się ku niej z twarzą znowu niby wesołą a wypieczonym rumieńcem błyszczącą.
— Co robimy dziś, mamo? zawołała — pana Mieczysława ani na chwilę nie puszczam do nocy — je z nami, chodzi z nami, jest z nami w teatrze... musi nam dziś służyć i jutro.
— Ale my musiemy jeździć po sklepach.
— Więc on z nami może jechać do sklepów. Przyjaciel stary... a ja idę za mąż, powinien mi z całych sił dopomagać — nie prawdaż, panie Mieczysławie?
Z przymusem uśmiechnął się Ordęski.
— Jestem na usługi, rzekł.
Jak zapowiedziała Adolfina, tak się spełniło — lecz dzień ten był, mimo pozornej wesołości, męczarnią ciężką dla Mieczysława, tak dziwnie obchodziła się z nim trochę w istocie upojona, ale nie szczęściem — panna prezesówna. Ile razy wyszła matka — przychodziła do niego ze wspomnieniami młodości, dzieciństwa raczej, z których się niby śmiała, łykając łzy. Mieczysław potrzebował całej siły ducha aby nie dać się sercu wyrwać z krzykiem boleści, lub z niewczesnem wyznaniem tego co czuł... Oczyma może się zdradzał, usta pozostały zapieczętowane. Gdy nareszcie powrócił do domu złamany temi kilku godzinami tortury, padł na łóżko bezsilny, znużony, sądząc że z niego nie wstanie. Tęsknota niewysłowiona ściskała mu serce, żal, rozpacz, smutek... chmurzyły mu całą przyszłość. Noc spędził w gorączce.
Nazajutrz stawił się sługa z Rowina.
— Mówili mi, że pani prezesowa przyjechała wyprawę robić, i że pana dobrodzieja zabrali do pomocy — pan pewnie dziś nie pojedzie? — zapytał służący.
— Nie wiem, istotnie kazano mi zostać, rzekł słabym głosem Ordęski, lecz jak tylko wyjechać będzie można, ruszymy natychmiast, natychmiast.
— Jak pan każe. Jaśnie pani dysponowała żeby we wszystkiem się stosować do rozkazów jaśnie pana.
Ukłonił się i wyszedł. Mieczysław chciał zaraz wstać, lecz uczuł się tak słabym, że ledwie zwlókł się z łóżka. Życie niebardzo mu było cenne, więc choć czuł w sobie choroby zaród, nie wahał się sił dobyć sztucznym sposobem, byle módz wyjść i jeszcze raz ją zobaczyć. Nienawykły do mocnego napoju, Mieczysław zszedł do sklepiku, wziął u Borucha butelkę rumu i na pół z wodą wypił, mimo wstrętu, całą szklankę. Na chwilę go to podtrzymywało, uczuł się silniejszym, ubrał się — i wyszedł.
Musiał być jednak zmienionym na twarzy, gdyż Prezesowa, spotykając go w progu, zawołała. — Pan jesteś chory! pan wyglądasz okropnie. Siadaj pan. Co panu jest?
— Nic — tak... trochę mi niedobrze, odparł Mieczysław.
Ledwie głos jego posłyszawszy, Adolfina wybiegła — spojrzała i przestraszyła się także.
— Chory pan jesteś?
— Ale nie, coś — tak — przemijającego, nie potrzeba zważać na to, z uśmiechem rzekł Mieczysław, przyszedłem paniom służyć.
W milczeniu zaczęła mu się przypatrywać prezesówna, serce jej zgadło może coś — chciało przypisać chorobę uczuciu — lecz przypomnienie Serafiny, zapewnienie Lusi o uczuciu brata dla niej, myśl tę odpędziło. Adolfina siadła przy nim.
— Pan wiesz, rzekła cicho, jakby sama do siebie — to dziś mój dzień ostatni, a popsułeś mi go tą chorobą! Jak to można chorować... bez mojego pozwolenia?
Mieczysław zwrócił się ku niej smutnie.
— Uczyniłem, rzekł, co tylko było można, aby stanąć tu na służbę — zdrowym. Czułem się nie dobrze i — wykurowałem się rumem, którego nigdy nie piję. Poskutkował też tak, że jestem — niech pani wierzy — zupełnie znów silny i zdrów.
— Rumem! pan! ale pan mogłeś się zabić — za wołała prezesówna.
— Ale nie! nie — jestem przecie choć niedokończonym doktorem. — Nie mówmy o tem i — jedzmy, gdzie jechać mamy. Adolfina ruszyła ramionami.
Nie pojedziemy nigdzie, rzekła — niech tam sobie kupcy sami robią, co chcą. Spędzimy dzień jak na wsi, jak dawniej — wszak to ostatni.
Prezesowa, która jakoś w całem postępowaniu pasierbicy zaczynała widzieć dziwną egzaltacyą, podchwyciła wyraz usłyszany — dlaczegóż — ostatni? zapytała.
Prezesówna odwróciła się ku niej.
— Alboż nie jest ostatnim? Wolną, swobodną, dziecinną, trzpiotowatą, jak mnie był zwykł widywać pan Mieczysław, pewnie już nie zobaczy. Czepek zmienia nietylko fizyognomią twarzy, ale ducha. Spotkamy się zupełnie inni, nowi, obcy sobie...
— Ale zawsze starymi, spodziewam się, i dobrymi przyjaciołmi — dodał Mieczysław — w tych proroctwach zmiany nie przyjmuję zapowiedzi, żeby się droga mi życzliwość pani także zmienić miała.
— Ciągle pan okradasz jakąś książkę z rozmówkami — zaśmiała się Adolfina — Ja pana już dziś nie poznaję. Medycyna popsuła pana styl.. mówisz, jakbyś do chorego przemawiał.
Biedny Ordęski nie wiedział już co począć z sobą.
— Dlatego mówiłam że to dzień ostatni — zawołała Adolfina z żywością nienaturalną — że, któż wie jak mogę pana później znajdować... zupełnie innym niż dzisiaj... mogę... znienawidzieć, pan mnie możesz także znaleźć śmieszną, brzydką, okropną... a dziś jeszcze jesteśmy po staremu.
Prezesowa ruszyła ramionami.
— Kochana Adolfino, pleciesz..
— Emancypuję się... to są moje zapusty! — odrzekła — dziwaczę, sama to wiem! — Pocałowała w rękę macochę. — Proszę mi wszystko przebaczyć, idę za mąż! przecieżem za to coś warta!
W tym rodzaju trwała rozmowa niemal dzień cały. Mieczysław chciał się uwolnić na chwilę, czując znowu słabym; nie puszczono go. Obiad jedli w hotelu, lecz nic nie mogąc wziąć w usta, Ordęski pił tylko, przez zapomnienie, przez jakąś rozpacz, sam nie wiedząc co robi. Odurzało go to przynajmniej. Do samego wieczora siedzieli tak ciągle, ale przytomność prezesowej, wchodzący i wychodzący z towarami kupcy, nie dozwalali Adolfinie być jeszcze ekscentryczniejszą. Mrok już był w pokoju, gdy prezesowę wywołano znowu dla jakiegoś interesu. Mieczysław siedział na krześle u okna, Adolfina chodziła ciągle. Po chwili milczenia przystąpiła do niego i słabym głosem rzekła, podając rękę:
— Nie miej mnie pan za szaloną, drogi panie Mieczysławie... to dzień dla mnie okropny... w głowie mi się mąci, a serce pęka w kawałki... Jam nieszczęśliwa, jam bardzo nieszczęśliwa.. Pan pijesz wino, ja boleść moję... i jam nią upojona... Zasługuję na litość twoją.
— A, pani — przerwał Mieczysław — chwytając jej rękę — choć nie mam prawa badać, co się w twojem sercu dzieje, zrozumiałem je.
— Niezupełnie — rzekła Adolfina — niezupełnie... i zupełnie nigdy go nie zrozumiesz...
Micio umilkł.
— Posłuchaj pan — dodała, spierając się na oknie i schylając głowę ku niemu — posłuchaj... Ja kocham innego, a idę, a wyjść muszę za tego... który mi jest więcej niż obojętnym... Pożałuj mnie...
— Ale dlaczegóż pani tak nagle, tak pośpiesznie, uczyniłaś to postanowienie?
— Miałam powodów wiele. Nie chcę dłużej żyć nadziejami bez przyszłości... trzeba zerwać raz ze snem... trzeba się zbudzić... trzeba żyć, albo sobie umrzeć... O! pan mnie nigdy nie zrozumiesz, to mnie boli. Dziś nasz dzień, mylę się, mój tylko dzień ostatni, daj mi pan rękę, daj mi słowo, że cokolwiek się z nami stanie, zachowasz mi dobrą, gorącą przyjaźń naszą dziecinną, serdeczną. Ja panu przysięgam, że ją w sercu dla niego dochowam wiernie, do zgonu. Wszak dwom czystym duszom starczy takiego węzła do szczęścia... Wszak to szczęście mieć przyjaciela, któremu się ufa i wierzy, mieć przyjaciółkę i siostrę... Nieprawdaż?
Mieczysław pochylił głowę na wyciągnioną mu rękę, gorącemi usty dotknął jej i Adolfina poczuła na palcach dwie krople, dwie łzy, które mu z oczu padły. Stłumionym głosem, wstając żywo, zawołał:
— Pani... wierz mi pani... ta chwila.. nigdy mi w życiu nie wyjdzie z pamięci... lecz... pozwól mi po niej iść, oddalić się, uciec... niech ona będzie... ostatnią...
Wstał, ale zachwiał się na nogach i gdy prezesowa wchodziła właśnie we drzwi, ujrzała go zataczającego się ku ścianie, na pół omdlałego. Mieczysław czuł zawrót w głowie, szum, osłabienie, miał jednak siłę uchwycić się za stół i nie paść...
Adolfina przerażona skoczyła po wodę. Rozruch się stał w domu, lecz Mieczysław już był przyszedł do siebie.
— Chwilkę spocznę — rzekł spokojnie — a potem pożegnani panie.. muszę iść, muszę jechać... Zdaje mi się że najlepiej uczynię, gdy dziś jeszcze wyjadę. W drodze... powietrze, ruch... orzeźwią mnie... Miewałem już takie mdłości...
Prezesowa chciała protestować, Adolfina patrzyła nań, nie mówiąc słowa, śledziła tylko na jego twarzy wyraz, który boleść czyniła dziwnym. W końcu niepodobna go już było wstrzymać. Orzeźwił się raczej ducha siłą, niż tem czem go otrzeźwić chciano. Pożegnał prezesowę, zbliżył się do Adolfiny... Spojrzeli sobie tylko w oczy i słowa nie rzekli do siebie, podała mu rękę... Micio pocałował ją, zadrżała dłoń i usta... Wyszedł...
W ulicy z trudnością już mu dalej iść przyszło... Czuł się coraz gorzej... Głowa trzaskała od bólu, pulsa biły, kręciło się wszystko do koła. Dojść pieszo do domu nie było podobna... Wziął więc dorożkę i kazał się wieść na Franciszkańską ulicę. W kuchence stara Orchowska rozmawiała z oczekującym sługą z Rowina. Ten posłyszawszy chód, stawił się zaraz do Mieczysława..
— Jestem trochę chory — rzekł mu Ordęski — ale zdaje mi się, że w wygodnym powozie, jadąc po świeżem powietrzu, odejdzie mi to, jedźmy na całą noc...
Ucieszony sługa pobiegł natychmiast, i w godzinę potem, z pomocą jego i Orchowskiej siadłszy do powozu, chory coraz bardziej, z dreszczami i gorączką, Mieczysław uparł się wyjechać do Rowina. Nieśmiano mu się sprzeciwiać jako lekarzowi, sądząc że w istocie powietrze, ruch, przywrócą mu zdrowie, i że on najlepszym w tej mierze sędzią być powinien.
W Rowinie wyglądano powrotu Mieczysława co dzień, co godzina, niecierpliwiąc się tą zwłoką. Parę razy wszyscy wieczorem wychodzili na spotkanie, czekano z kolacyą. Serafina na każdy turkot zrywała się niespokojna i rumieniła w sposób kompromitujący. Wreszcie jednego razu ubierając się, Lusia postrzegła powóz, poznała go i na most wybiegła, witać pierwsza brata.
Woźnica stanął. Zbliżyła się i cofnęła przerażona... Mieczysław na poduszkach leżał nieprzytomny, prawie z gorączką, z oczyma osłupiałemi.
— Co się stało? — krzyknęła, ręce łamiąc.
— Wyjechał pan chory z miasta, ale chciał koniecznie pośpieszyć, jechaliśmy całą noc... ciągle mówił że będzie mu lepiej, ale było gorzej a gorzej... i nareszcie, choć takiego słabego, musieliśmy dowieść.
Przerażona Lusia wskoczyła do powozu. Mieczysław poznał ją, uśmiechnął się, podał rękę i odezwał słabym głosem.
— Proszę cię... gdzieś położyć mnie kaźcie, to minie, to nic... to tak...
Pani Serafina zobaczyła także i poznała powóz i konie, chciała wyjść, wstrzymała się, czekała, dopiero postrzegłszy że Mieczysława wynoszą na rękach służący, a Lusia bieży przy nim zapłakana, z krzykiem wyrwała się także naprzeciw.
Kilka słów dostateczne były, by jej o chorobie oznajmić; odetchnęła, lękała się bowiem wypadku, kalectwa i czegoś gorszego jeszcze. W jednej chwili na skinienie siadł stajenny po doktora lecąc, a Mieczysława zamiast do baszty, kazano zanieść do pokoju siostry.
Serafina zbliżyła się do chorego, który się do niej uśmiechnął. Miał dosyć jeszcze siły i przytomności, by się odezwać zmienionym głosem:
— A pani! daruj mi nieroztropność moję, powinienem był zostać w mieście. Tyle kłopotu ze mną...
Biedne kobiety łzy miały w oczach, gospodyni drżała i ściskała Lusię... traciła prawie przytomność. Chorego złożono w pokoju, nakazano ciszę, czekano lekarza. Mieczysław usnął trochę.
Jeśli kiedy to w tej chwili mogła się zdradzić Serafina ze swem uczuciem dla Micia i wcale z niem kryć się nie myślała. Płacz jej, niepokój, wreszcie ciągła przytomność u łoża razem z siostrą, której się nie dozwoliła odprawić, dały do myślenia nawet stryjowi. Szepnął jej, aby trochę się jakoś starała powstrzymać od tych oznak czułości.
— O mój Boże! — odpowiedziała — ja nie mogę! na to trzeba mieć rozum, a jam go straciła.
I ciszej dodała: — Jeśli on umrze... ja umrę...
Doktór, stary niedołęga i człek bojaźliwy nadzwyczajnie, przybył nareszcie koło południa. Niebardzo długo egzaminując chorego, zdecydował, że to jest tyfoidalna gorączka najniebezpieczniejszego rodzaju, zaraźliwa, sam się zaraz wyniósł od chorego i polecił pani, siostrze, wszystkim jak największą ostrożność. Bez ogródki powiedział zaraz, iż stan bardzo niebezpieczny, i że on za nic ręczyć nie może.
Lusia usłyszawszy to, rażona wyrokiem takim, rzuciła się do Serafiny.
— Moja droga — zawołała — po Variusa, po Variusa, ja napiszę, on przybyć musi... konie rozstawcie. On jeden ocalić go może.
Miała jeszcze dosyć przytomności, by w kilku słowach zakląć doktora o niezwłoczne przybycie... Wszystkie konie w domu, wszyscy ludzie byli w gotowości. Hrabia chciał koniecznie odciągnąć Serafinę od pokoju chorego[3] milcząca, nie odpowiedziawszy słowa, weszła i siadła u łoża. Zaklinała ją Lusia, padając jej do nóg.
— Nie mogę — rzekła — nie pójdę... nie odstąpię na krok.
Wyrazy te wyrzeczone były z taką stanowczością woli, że się im nikt sprzeciwiać nie mógł, czuł każdy, iż by to było próżnem. Stary doktór z chustką octem skropioną, z trzeciego pokoju dawał rady wzdychać. Ale do czynienia nie było nic, natura sama musiała uleczyć lub zabić.
Pomimo gorączki, Mieczysław był chwilami przytomny, a ile razy otworzył oczy, widział przed sobą Serafinę i Lusię... Wyprzedzała ona siostrę w posłudze choremu, łzy biegły jej po twarzy, ręce drżały... nie mówiła słowa... siedziała w fotelu, patrzała na niego i pół martwa, skinienia czekała.
Tak przeszedł dzień tak noc, a doktora Variusa nie było. Rachowano godziny i spodziewano się go pocztą nad ranem, jeśliby, za co zaręczała Lusia, nie odmówił przybycia. Był on jednym z tych, któremu podróże podobne tysiącami nieraz opłacano.
Lecz do ubogiego ucznia, chciałżeby się potrudzić? Na tej samej kartce, na której Lusia napisała kilka wyrazów, bez wiadomości jej dodała Serafina, że ofiaruje, co profesor podróż swą oceni, byle był łaskaw pośpieszyć. Wiedziała ona, że nie był obojętnym na tego rodzaju obietnice i nie raz się nawet zręcznie umiał targować, gdy się czuł bardzo potrzebnym.
Około dziesiątej dzwonek pocztowy zwiastował tego zbawcy przybycie; obie kobiety wybiegły ku niemu. Lusia, zapomniawszy o wstręcie, jaki dlań czuła, ścisnęła jego rękę suchą i zimną. Powitał ją tak czule, iż prawie o gospodyni zapomniał, i szedł już do chorego, gdy inwalid-kolega, z chustką octem skropioną, w progu go pochwycił, po łacinie mu opowiadając, co znalazł w pacyencie. Całego tego sprawozdania zaledwie wysłuchawszy z roztargnieniem, gdy oczyma wpatrzony był w Lusię, dr. Varius wszedł milczący do łoża chorego. Kobiety szły za nim.
Nie było bieglejszego dyagnostyka nad dra Variusa. Ogromna praktyka długoletnia, bystry rozum, dar wreszcie szczególny, którego się nie nabywa, dawały mu w tej mierze wyższość nad znakomitszymi swojego czasu lekarzami. Nie raz w sprzeczności z nimi zupełnej, upokarzał ich potem, gdy chorego po zgonie w klinice rozcinając, z chłodem i nieporuszoną niczem krwią zimną, pokazywał im siedlisko choroby tam, gdzie je odgadnąć umiał. Stanąwszy u łoża Mieczysława, patrzył nań długo, wziął rękę... badał oddech, dotknął głowy, siadł wreszcie przy nim... i nie mówiąc słowa, zdawał się wnikać w niego. Kobiety śledziły każdy ruch, każde brwi jego i ust drgnienie, usiłując wyczytać z nich wyrok jaki wyda. Po półgodzinnem milczeniu wstał wreszcie, nakazał ciszę, i spokój, i powolnie, zadumany wyszedł, wiodąc za sobą Serafinę i Lusię. Nie śmiały go spytać nawet. Spojrzał na zapłakaną siostrę.
— Uspokój się pani — rzekł — jest-to gorączka, ale wcale nie tak niebezpiecznej natury, jak kolega osądził. Za życie ręczę... trzeba tylko spoczynku i pilności... nic nie grozi... przepiszemy co potrzeba, zabawię do wieczora i zapewniam panie że pan Mieczysław jeszcze po wakacyach, nie straciwszy czasu, do nauk swych będzie mógł powrócić.
Lusia o mało mu się nie rzuciła do nóg. Dr. Varius się uśmiechnął uradowany.
— Bardzo jestem szczęśliwy — dodał — iż panią mogę uspokoić i ten strach, którym ją niepotrzebnie nabawiono, odwrócić.
Spojrzeniem czułem zmieszał nieco Lusię. Pani Serafina dziękowała mu gorąco, serdecznie. Spojrzał na nią, zdawał się badać wyraz twarzy, ukłonił się, nie powiedział nic, lecz zachmurzył się nieco.
Do wieczora nie zmieniło się nic, a pod wieczór nie pogorszyło, co było już dobrym znakiem. Dr. Varius swą chłodną wesołością i dowcipem dodawał serca. Kolega z chustką zaoctowaną uspokoił się też i dowodził, że od razu nie był pewnym tyfoidalnej gorączki. Przed słynnym profesorem, jak dworak przed wszechmogącym ministrem, uśmiechnięty, pokorny, grał prawie rolę cyrulika.
Varius też obchodził się z nim, jak z felczerem.
Zapewniwszy Lusię że niebezpieczeństwo minęło, wyzdrowienie musi być powolne, napisawszy na arkuszu całym co czynić, kiedy i w jakim wypadku wypadało, dr. Varius począł się wybierać w drogę. Godziny jego były policzone i nieocenione. Znalazł chwilę, by Lusi szepnąć słodkie słowo, przypominając obietnicę, na której spełnienie rachował, na co mu ona odpowiedziała tylko:
— Słowa mojego nie złamię, a dziś nowe prawo do wdzięczności zyskałeś pan sobie.
— Mogę pani zaręczyć — szepnął profesor — że gdyby go ten osioł był wziął w swoje ręce, zabiłby go niezawodnie, szczęście żeście przysłali po mnie.
Pożegnawszy się ze wszystkiemi, już miał siadać do powozu dr. Varius, gdy postrzegł, iż mu dosyć niezręcznie pani Serafina sporą paczkę w kapelusz wrzuciła, i wrócił do stopni.
— Pani dobrodziejko — rzekł, odnosząc jej znaczną w istocie summę, którą chciała opłacić ratunek — ja tego przyjąć nie mogę. Pan Ordęski jest moim ulubionym uczniem, jestem jego przyjacielem, daję pani słowo honoru, że złamanego szeląga, ani nawet kosztów podróży nie przyjmę...
Słowa te wymówił tak, że je Lusia usłyszeć mogła, ukłonił się z lekka.
— Proszę tylko pilno mój przepis zachować, od tego prędsze uzdrowienie zależy.
Skłonił się, i śpiesznie wszedł do powozu, który pocztowe konie uniosły.
Nie tylko przepis doktora Variusa, lecz najtkliwsze starania siostry i gospodyni domu w dosyć krótkim czasie widoczne wywołały polepszenie. Mieczysław wszakże straszliwie był osłabiony po silnej gorączce, którą przebył tak szczęśliwie. W pierwszych dniach opuściła go zupełnie przytomność... i nierychło otworzywszy pierwszy raz oczy, ujrzał przed sobą Serafinę z wyrazem bólu i niepokoju na twarzy... Powracająca pamięć zwolna mu wypadki dni ostatnich przyniosła... Jak za mgłą widział obraz Adolfiny i przebytą boleść; błogo mu, spokojniej, lepiej było teraz, a uśmiech Serafiny powitał, jak obietnicę nowego życia... Po burzy, jaką w piersi jego rzuciła tamta, oczy Serafiny błyszczały pogodą. Widząc ją ciągle przy sobie, uczuł niezmierną wdzięczność i przywiązanie dla niej. Łagodne jej spojrzenie koiło i uśmierzało... było jakby obietnicą lepszej przyszłości. Ani na chwilę prawie nie odstępowała od łoża, chociaż mogła się wyręczyć równie troskliwą Lusią, a hrabia ciągle dawał do zrozumienia, że się nieco kompromitowała.
— Żadna siostra miłosierdzia, siedząc przy chorym, nie jest skompromitowaną; ja tu nie inną gram rolę....
Mieczysław przywykł ją widzieć przy sobie... Budząc się, szukał oczyma, uśmiechał się... zrodziło się w nim dziwne jakieś dla niej uczucie, którego sam nie rozumiał. Kochał ją jak siostrę... tęsknił za nią, potrzebował tej smutnej twarzy i tego cichego głosu... Przychodząc do sił, począł dziękować i prosić, ażeby sobie tyle nie zadawała trudów dla niego, ale napróżno... Serafina odpowiedziała mu, że ten trud jest jej miłym, i że nie chciałby jej pozbawić wielkiej przyjemności, jakiej doznawała, patrząc na jego uzdrowienie.
— Nie odpędzaj mnie pan — rzekła — bardzo natrętną nie będę, a potem... ozdrowiawszy, znowu mi pan ucieczesz.
— A, pani — odpowiedział słabym głosem Mieczysław — nigdy nie ucieknę od tej, której tyle winienem... pani masz prawo do usług całego mojego życia... Mam je z twej łaski... a wdzięczność dla niej zachowam do śmierci... Lusia i pani nie dałyście mi umrzeć.
Serafina spojrzała mu w oczy, jakby przez nie do głębi duszy zajrzeć chciała... Mieczysław się zmieszał i zamilkł. Ile razy spotkał jej wzrok, dziwnym fenomenem budziła się w nim pamięć Adolfiny, ale wspomnienie jej szło z burzą i niepokojem, gdy głos i oczy Serafiny łagodziły i uśmierzały go... Te starania jej codzienne, bezustanne, przewidujące, zbliżyły ich, a z każdą godziną przychodzący do sił Mieczysław czuł się bardziej przejęty wdzięcznością i tkliwiej przywiązany do niej. Lusia patrzyła na to ze łzami w oczach, niespokojna jakaś... milcząca, prawie zazdrosna... Słabość ta uczyniła gospodynię tak śmiałą, złamała tyle towarzyskich form, spoufaliła ich tak z sobą, że niemal stanowiły jedną wiązkę rodziny. Przyszło to nieznacznie... stopniowo... ale czuło każde z nich, że rozstać się im będzie trudno... że są z sobą związani na wieki.
Może Serafina spodziewała się, iż Mieczysław więcej się jeszcze ośmieli, że uczucie które widocznie miał dla niej, wyrwie mu się z ust wyrazistszem... lecz milczenie miało też znaczenie dla niej i nie zrażała się niem wcale. Widziała, że obudziła przywiązanie, a nie namiętność, zaspakajało ją to... a miała nadzieję, że jednem kiedyś słowem reszta tych lodów rozbije się i rozpryśnie.
W duszy Mieczysława, budzącej się po tej chorobie jakby do nowego życia, daleko dziwniejsze panowało zamieszanie. Sam w siebie wchodząc, nie mógł się zrozumieć. Serce miał jakby rozdarte na dwoje...
Żywe wspomnienie Adolfiny stało w niem obok obrazu tej kobiety, której czuł miłość cichą, spokojną, opiekuńczą, błogą, płacąc ją najgorętszą wdzięcznością. Usiłował tamtej zapomnieć, nie mógł — a dla tej nie umiał być obojętnym.
Lusia też ciągle mu o niej mówiła (gdy jej nie było), przejęta dla niej nie wdzięcznością, ale uwielbieniem... Kochała ją niewysłowioną miłością i długiem serca, a mówiąc o niej, łzy miała na oczach...
Gdy Mieczysław wstawać począł i po pokoju, potem po ganku, nareszcie po ogrodzie się przechadzał, zbliżenie i starania gospodyni jeszcze się podwoiły. Hrabia stryj nieco opuszczony, patrzał na to z rezygnacyą i smutkiem jakimś, ale już nie mówił nic. Zdawało mu się. że lada chwila musi się to skończyć jakiem słowem stanowczem. Tego jednak słowa Serafina nie mogła wyrzec, a Mieczysław ani śmiał, ani przypuszczał nawet, aby je kiedy mógł powiedzieć, chociaż... chociaż wiedział dobrze, iżby za nie skarconym nie był. Zresztą, mimo wszystko co mu jej przyjaźni dowodziło, nie sięgał myślą po za nią; ile razy mu się przyśniło coś więcej, lub Lusia napomknęła o przyszłości w dwuznaczny sposób, milczał jakby przestraszony. I stosunek ich pozostał czulszym, niż był przed chorobą, ale nie zmienionym Wcale... Wszystkim im było dobrze z sobą, tak jak byli... wszyscy lękali się zmiany.
Mieczysław tylko przychodząc do sił, powoli z powrotem się wyrywać zaczął i coraz o nim częściej wspominać. Serafina się sprzeciwiła. — Nie możesz pan jechać jeszcze, poczekaj.
Lusia lękając się o brata, nie nagliła wcale, a czas szybko, nielitościwie upływał.
Hrabia ku jesieni począł się wybierać na powrót za granicę. Serafina i jego rada była zatrzymać, lecz na nim, gdy raz powiedział co postanowił, niepodobna było wymódz zmiany.
— Ma chère — rzekł na wyjezdnem — muszę cię szczerze przestrzedz, że jesteś w położeniu fałszywem i dwuznacznem. Wyjść za mąż za uczciwego i miłego człowieka, jakim jest pan Mieczysław, masz zupełne prawo, ale tak pozostać dłużej, z tą serdeczną przyjaźnią, którą sobie ludzie niewiedzieć jak tłumaczyć będą, niepodobna. Trzeba to stanowczo raz skończyć.
— Zapewne — odparła Serafina — podzielam zupełnie to zdanie, ale nie jest w mojej mocy przyśpieszyć, ani mu się narzucać.
— Siostra powinna to ułatwić — rzekł hrabia — możesz jej dać do zrozumienia, o czem zresztą wszyscy wiedzą... i co ona dawno wiedzieć musi. W ich położeniu pierwszy krok uczynić trudno, trzeba ułatwić...
— Tak — odpowiedziała Serafina — ale przyznał się wujowi, że choćbym się na gadaninę ludzką narazić miała, co mnie mało obchodzi, nie chciałabym naglić, ani przyśpieszać. Tak jak jesteśmy, dobrze nam, ja jestem prawie szczęśliwą, mam w nich rodzinę, stosunki nasze miłe... jest w nich jakiś urok, który daje może niepewność jutra, obawa utraty..! dziwactwo moje lęka się chwili stanowczej. Niech to sobie tak się ciągnie aż do chwili, gdy bez myśli, bez woli wyrwie się słowo i losy rozwiążą.
Hrabia nie naglił już więcej, wyjechał, czule pożegnawszy Lusię, którą bardzo pokochał i Mieczysława, uważając go już prawie za krewnego, tak zdawał się pewnym końca wedle swej myśli.
Tymczasem nic go tu nic zwiastowało.
Chory przychodził do zdrowia i ściślejsze stosunki zawiązane w czasie choroby, znowu ustąpiły zwykłym formom życia, pozostał tylko pewny serdeczniejszy ton, spokojna a żywa i gorąca przyjaźń. Mieczysław strzegł się dopuścić, aby Serafina prawdziwe jego położenie i ubóstwo poznała. Niczego się tak nie lękał jak ofiary, pomocy jakiejś i upokorzenia, którego-by doznał... Wakacye zbliżały się do końca, potrzeba było powracać do miasta, siły przybywały powoli, chociaż po ciężkiej słabości pozostały i na twarzy i na duszy ślady... Mieczysław czuł się daleko mniej odważnym, mniej ochoczym... mniej w przyszłość swą ufnym. Krzepiła go Lusia tylko. Ponieważ i pani Serafina zapragnęła już powracać, zabrali się więc wszyscy razem.
Na wyjezdnem już prawie Mieczysław ze łzami w oczach przystąpił do pani domu.
— Wyrazów mi braknie — rzekł — na wypowiedzenie wdzięczności naszej za dobrodziejstwa pani dla sierot, którym zastąpiłaś rodzinę, dałaś uczuć czego w życiu nie kosztowali, pogodziłaś ze światem, stałaś się dla nich aniołem opiekuńczym.
Lusia rzuciła się jej w objęcia. Serafina zmieszała się.
— Panie Mieczysławie — rzekła — zapłaciliście mi z lichwą, ja także byłam sierotą... wy byliście mi rodziną... Zostańcież nią dla mnie, pozwólcie mi być siostrą... wierzcie, iż ja wam raczej, niż wy mnie dziękować powinniście. Nabrałam przy was smaku do życia...
Mieczysław miał to szczęście szczególne w Rowinie, że choć posądzano, iż będzie tu kiedyś przyszłym panem, nietylko się nie zniechęcono do niego, ale cały dwór, służba przywiązała. Słodycz jego, popularność, chętna pomoc lekarska, troskliwość o pozyskanie serc wszystkich, zjednały mu miłość powszechną. Żegnali go też rozczuleni, szepcząc:
— Ale wy do nas powrócicie... Powracajcie i zostańcie z nami.
Serafinę i ten symptomat cieszył... był on jakby potwierdzeniem uczucia, którego ona sama doznawała, usprawiedliwieniem.
W drodze wymogła na obojgu, że w mieście, o ile tylko zajęcia Mieczysława dozwolą, często się będą widywać. — Uważajcie dom mój za swój własny, — powtarzała ciągle — nieopuszczajcie mnie, bom nawykła do was i tęskno mi będzie bardzo...
Na Franciszkańskiej ulicy zastał Micio starą Orchowską, wprawdzie już lepszemi wiadomościami odżywioną, lecz strach, jakim ją nabawiła choroba wychowanka, znać jeszcze było na biednej. Nie mogła już tak posłużyć dzieciom, jakby była pragnęła, zapominała się... czuła osłabioną. Lusia żywo wzięła się ją zastąpić i wyręczać, długi wypoczynek nie psuł jej jakoś, ale do pracy pobudził na nowo. Mieczysław też pobiegł zaraz do Variusa z podziękowaniem i odwiedził towarzyszów. Przyjęto go dosyć mile.
Poskoczyma tylko ze zwykłym spotkał cynizmem.
— Zmizerniałeś pan na chlebie wdowim — rzekł uśmiechając się — nie każdemu on zdrowy, jak mówi przysłowie...
Marszałkowicz przybiegł do Lusi, od której go okoliczności odsadziły w ostatnich miesiącach, z całym zapałem pierwszych dni po poznaniu, lecz ona go przyjęła tak zimno, że odszedł zrozpaczony. Zastał także Micio list od Paczowskiego, zawiadamiający, iż pan Martynian mimo surowego zakazu matki, rwie się i wybiera jechać, dla widzenia Lusi. Odpisał nań co najprędzej, porozumiawszy się z siostrą, że gdyby to uczynił, nie zastanie jej i widzieć się z nią nie będzie.
Z listu Paczowskiego i od pani Serafiny dowiedzieli się też, iż panny Adolfiny ślub naznaczonym był za dni kilkanaście. Wiadomość tę przyjął Mieczysław przygotowany do niej, z pozorną obojętnością, ale parę dni chodził po tem milczący i przybity tak, że Lusia i Serafina lękały się powrotu słabości. Praca go jeśli nie wyleczyła, to przynajmniej oderwała od tych tęsknych marzeń. Rzucił się do niej znowu całą duszą.
Gdybyśmy powiedzieli że rok przeszedł bez żadnej zmiany, byłoby to niemal prawdziwem. Na zewnątrz w istocie nic się w stosunkach nie odmieniło, w duszach może więcej niż twarze pokazywały.
Rok był do przebycia ciężki ze wszech miar, nauka obarczyła Mieczysława, a zarobić na chleb było trudno. Lusia nie miała się kim wyręczyć, bo Orchowska ciągle prawie była chora. Posmutniała i ona, z trwogą patrząc na zbliżającą się godzinę, wypłaty długu. Liczyła dni ostatnie swobody, wiedziała bowiem, przeczuwała co ją oczekuje w przyszłości. Z tej obawy nawet się nikomu zwierzyć nie mogła... wszystko trawiła w sobie. Straciła też jej śliczna twarzyczka swą młodocianą świeżość i urok dawny, oblokła się jakby żałobą, cerą bladą... Dr. Varius uważny bardzo, ciągle przepisywał leki, lecz te wcale nie pomagały. — Lusia była coraz smutniejszą a Serafina dopytywała jej próżno, chcąc odgadnąć przyczynę cierpienia duszy, z którego rodziło się ciała cierpienie.
Ciężył nad nią wyrok który poświęcając się dla brata sama na siebie wydała. — Miała jednak jeszcze cały rok swobody przed sobą. W ciągu przeszłego lata, nie dając poznać tego po sobie, starała się coś dowiedzieć o człowieku, z którym miała być połączoną na całe życie; — wszystkie wieści wskazywały go jako człowieka wielkiego rozumu i zdolności ale bez zasad żadnych i cynicznego samoluba, który gotów był poświęcić otaczających, byle w tem widział korzyść dla siebie. Przeszłość jego była pełną najohydniejszych takich spekulacyj na ludziach i wypotrzebowanych na swą korzyść nieszczęść ludzkich i słabości. Lusia nie mówiła o tem nigdy Mieczysławowi, który miał poszanowanie i cześć dla niego, i bronił go żarliwie, ale słuchała i codzień mocniej przekonaną była, że życie jej musi być męczarnią cichą, okrytą przed oczyma ludzkiemi tajemnicą, ale niewysłowienie bolesną. Obawiano się Variusa nawet nim posługując, a stosunków towarzyskich z nim unikano zręcznie, starając się nie obrazić, gdyż mściwym był i nigdy nie zapominał urazy. Varius bywał niekiedy u Mieczysława i u Lusi, godzinami przesiadywał tu, starając się być grzecznym, miłym a nawet bezinteresownym. Ile razy wszakże dowcipu swego dobył z pochew aby nim błysnąć, kąsał i raził bez litości, nawet tych, których położenie zasługiwało na współczucie. Z głupstw ludzkich, jak je nazywał, śmiał się prawdziwie szatańsko, szydząc i nie oszczędzając nikogo.
Przyczyniło się i to do cierpień Lusi, która się z niemi ukrywać musiała, że Martynian mimo dozoru matki i jej zakazu, ciągle się wyrywał sam, nasycał Paczoskiego, pisywał listy i dawał dowody przywiązania namiętnego, które sumienie odpychać kazało, choć Lusia skrycie go kochała. Mieczysław, zapowiedziawszy raz że go przyjmować nie będzie, nie dopuszczał do domu, Martynian więc łapał ich czatując godzinami w ulicach, umiał się wcisnąć do p. Serafiny, stawał na czatach po kościołach, aby choć zobaczyć Lusię. Często tak, przybywszy nadaremnie do miasta, ledwie ją pozdrowiwszy przechodzącą, wracał biedny z tą jedyną pociechą, że ją zobaczył zdaleka, oblaną rumieńcem i uciekającą.
Mało co weselszą od towarzyszki była p. Serafina. Zdawało się jej w początkach, że Micio, który w czasie choroby tylekroć jej łzami dziękował za dobroć i serce — ośmieli się nareszcie do serca tego odezwać. Ale wprędce stosunki dawne wróciły, Mieczysław był pełen poszanowania i czułości, a nie posuwał się ani na włos dalej, po za granicę szacunku i grzeczności. Gdy go za to łajała trochę Serafina, przypominając braterstwo, ożywiał się na chwilę — a potem, jakby przestraszony, cofał się. Widocznie jej pozostawało chyba uczynić krok pierwszy, ale któraż kobieta, nawet przywiązania pewna, ośmieli się nań dobrowolnie? Serafina tysiąc razy dodawała sobie odwagi i traciła ją. Mieczysław zdawał się ją rozumieć, chwilami był ujęty, uniesiony, wyegzaltowany, słowo wielkie błądziło niby po jego ustach i cofało się w głąb duszy niewyrzeczone.
Serafina mówiła sobie — tak lepiej! Lepiej żyć w oczekiwaniu z nadzieją, niżeli ją utracić, choćby napróżną być miała. To oczekiwanie wszakże męczyło ją, zasmucało, chciała coraz gorętszej miłości, a znajdowała zawsze jednę, zbliżenia coraz większego, a stosunek ich się nie zmieniał. Mieczysław był zawsze bojaźliwym i trwożnym.
Tak rok upłynął — panna Adolfina wyszła już była od kilku miesięcy za Dramińskiego, Micio w cichości to odbolał. Lusia czytała mu to z twarzy, gniewała się na przyjaciółkę, ale milczała. — Serafina mu to nagrodzi, mówiła — ona go kocha i on ją kochać musi. O tem jednak ani z Serafiną, ani z bratem nie mówiła nigdy, pomagając obojgu a zdając się nic nie wiedzieć i nie rozumieć.
Roczne egzamina poszły Mieczysławowi wybornie, lecz pozostawał jeszcze ten nieszczęśliwy rok ostatni, który Lusia chciałaby była przedłużyć dla siebie a skrócić dla brata. Profesor Varius znać także niecierpliwił się oczekiwaniem. Któż wie i Serafina może spodziewała się że Mieczysław niezależny, swobodny, prędzej się odezwać potrafi. Wedle przepisów, Mieczysław powinien był chodzić jeszcze na klinikę i kursa dodatkowe, lecz bywały przykłady, iż uczniów odznaczających się do ostatnich egzaminów przed terminem dopuszczano.
Nikomu na myśl nie przyszło o to się starać, chociaż zyskanie roku stanowiło wiele w tem ciężkiem życiu akademika.
Raz, gdy Lusia była u przyjaciółki i obie jakoś siedziały chmurne przy oknie, zamyślone, nieumiejąc weselszej myśli znaleźć ni słowa, w progu ukazał się Micio, ale tak rozpromieniony, wesół, tak widocznie ożywiony czemś niezwyczajnem, iż Lusia na widok jego nabrała też uśmiechu i skoczyła ku niemu z zapytaniem.
— O cudo! Micio wygląda na szczęśliwego!
— Bo choć chwilowo jestem prawie szczęśliwy — zawołał — znaleźć człowieka z charakterem szlachetnym, przyjaciela co o tobie myśli i stara się, to cud, który przecie może człowieka uczynić szczęśliwym.
— Gdzieżeś go znalazł?
— Dla nas sierot Bóg jest prawdziwie łaskaw nad zasługi — zawołał Mieczysław, mieć taką opiekunkę jak pani (pocałował w rękę Serafinę) i takiego przyjaciela.
— Jak kto? mówże! przerwała Lusia.
— Jak ten zacny dr. Varius.
Lusia pobladła — gospodyni domu zacięła usta, może się jej zbliżenie do Variusa nie podobało.
— Varius! cóż zrobił dr. Varius?
— Cudu dokazał! wyrobił mi pozwolenie zdania egzaminu i doktoryzowania się przed rokiem, tak że w parę miesięcy skończone będzie wszystko. Dostanę patent, otrzymam miejsce, odetchnę!
Spojrzał na siostrę, która zamiast podzielać jego radość; stała przelękła, blada, nie wiedząc jak pokryć pomieszanie i trwogę. Ona jedna zrozumiała dlaczego tak szlachetnie znalazł się pan profesor. Usiłowała się uśmiechnąć, przemówić i nie potrafiła.
— Szczerze się cieszę z panem — odezwała się Serafina.
— A ja — ja się cieszę razem i lękam — dodała siostra. Micio po chorobie dotąd osłabiony, egzamina przyśpieszone wymagać będą nadzwyczajnej pracy i natężenia umysłu.
— A! wolę raz wysilić się i skończyć to! — zawołał Micio — choćbym miał znowu odchorować.
— Po cóż chorować! nie mówmy o tem — rzekła Serafina — Lusia się wszystkiego boi. Sama radość panu sił doda, a ja z góry biretu i togi winszuję.
— A! co mi po todze i birecie! — ozwał się Mieczysław — będę panem siebie, zarobię na spokojne życie dla nas obojga, rozpocznę swój zawód i z tego munduru studenckiego przedrę się przecież raz w świat... Będziemy wolni.
Przyszedł bliżej i Lusię pocałował w czoło.
— Drogi, poczciwy, nieoszacowany Varius! jak on się gorąco tem zajmował, jak chodził, biegał, bez mojej wiadomości prosząc za mną, ręcząc za mnie! Pełne mam serce wdzięczności.
— A ja — podziwu! przerwała wdowa, chyba że doktór, czując się przed opinią publiczną za mnogie sprawki potępianym, zapragnął świetnie się rehabilitować.
— Pani bo tak nielitościwie o nim sądzisz — z wymówką odezwał się Micio do Serafiny.
— Ja jestem echem tego co wszyscy mówią o nim, nie usłyszysz pan inaczej.
— A! ludzie tak są źli...
— Będę go broniła, jeśli w istocie będzie panu pomocnym, jak obiecuje, dodała Serafina, czego sobie istotnie wytłumaczyć nie umiem inaczej, jak chęcią poprawienia opinii.
— Więc pani nawet nie przypuszcza, żeby raz w życiu mógł co dobrego uczynić z serca?
— Dlatego że charaktery są logiczne zawsze — dodała Serafina. Kto umie kochać... kocha, kto jest złym musi być nim do końca.
— A chwile jaśniejsze, natchnienia, poruszenia mimowolnego posłuszeństwa dobrym instynktom?
— Mówią że się one trafiają — są to te których wedle przepisu Talleyrand’a człowiek się wystrzegać powinien. Wierzmy w nie, panie Mieczysławie, to pociesza.
— Czyżbyś pani potrzebowała pociechy? zaśmiał się Mieczysław.
— Ja? nawet bardzo — zawołała rumieniąc się wdowa, z mojego żałobnego stanowiska świat się wydaje czarny i brudny.
— A! pani — przerażony jestem... a my?
— Wy jedni wychodzicie na nim jasno i w bieli, ale was dwoje tylko!
— To niezasłużone — rzekł Micio rozweselony wiadomością z którą przyszedł — ja się do białych nie liczę, co najwięcej mógłbym być szarym. Lusia jedna biała.
— W istocie pan mógłbyś się nazwać trochę szarym, dodała śmiejąc się Serafina, a wiesz dlaczego? — boś niedowierzający, chłodny i nie tak serdeczny jakby młodemu przystało.
Lusia porwała się z krzesła, aby bronić brata.
— A! droga pani! rzekła — ja staję w jego obronie. Micio nie jest ani chłodnym, ani niewdzięcznym, jest — bojaźliwym... Wierz mi, droga Serafino — ja go znam!! Boi się okazać co ma w duszy...
Serafina zarumieniła się i obróciła to w żart.
— Przecieżeśmy starzy przyjaciele — zawołała, i ja pana Mieczysława znam także, ale na moje usprawiedliwienie powiedzieć coś muszę... Od tak dawna znamy się, żyjemy z sobą, a nie było wypadku w którymby pan Mieczysław z ufnością, jak do siostry, przyszedł do mnie i powiedział: Zrób mi to — pomóż mi w tem. Nigdy! wolał szukać... nie powiem kogo, niż udać się do mnie...
Żywo powiedziała to Serafina — Lusia spuściła oczy. Micio był zakłopotany.
— Moja najdroższa — odezwała się wreszcie Ludwika, podnosząc oczy na nią, stosunek osób których położenie w świecie jest różne, tem tylko utrzymać się może, gdy swoją godność zachować umieją...
— Ale w tem niema tego zaufania, tego wylania się, jakiegobym ja wymagała! zawołała Serafina, podając rękę Miciowi. Daruj mi wymówkę, pochodzi z dobrego serca. Nieraz mi ono zabolało, gdym widziała że użyteczną wam byłabym mogła być — a narzucić się nie śmiałam. Ale już dosyć tego... a! dosyć.
Spojrzała na Micia z wyrazem czułości nadzwyczajnej... i szybko odwróciła twarz; Mieczysław stał zmieszany...
— Dosyć — dodała po chwili — cieszmy się teraz dobrodziejstwem Variusa. Na dzień doktoryzacyi ja zapraszam na obiad do siebie — daję bal, co chcecie!
Gdyby egzamen był publicznym, poszłabym wieniec rzucić laureatowi.
Chwilkę się zastanowiła i zaczęła znowu, podchodząc do Micia.
— Przypuśćmy że ten upragniony cel jest osiągniętym — rzekła, że masz patent doktorski... cóż dalej? — co myślisz? co poczniesz?
— To jeszcze osłaniają mroki tajemnic, jakby powiedział Paczoski — odezwał się Micio — sam nie wiem. Mam prawo spełniać wszystkie funkcye lekarskie, o których Molière wspomina... installuję się tu o to na wsi, lub w miasteczku, dostaję katedrę... pracuję... Lusi urządzę miłe i śliczne mieszkanko... brzemię życia stanie się lżejsze... wytchniemy...
— Choćby gdzieś daleko ztąd? spytała Serafina.
Mieczysław westchnął.
— Możnaż to wiedzieć gdzie losy nas zaniosą?
— Choćby tak daleko ażebyśmy się już i spotykać nie mogli i na wieki rozstać musieli?
— A! to nigdy! przerwała Lusia za brata... my się nie rozstaniemy... boś ty, droga pani, całym naszym światem i rodziną...
Uściskały się, a Micio przydał:
— Lusia powiedziała to tylko, czegobym ja nie śmiał...
— Ja też tylko Lusi dziękuję...
Z uścisku tego biedna Ludwika podniosła głowę zapłakana cała. — Myślała już o tem co ją czekało, prędzej, daleko prędzej niż się spodziewała.
Gdy się to działo z sierotami, nieszczęśliwy Martynian męczył się w swoich Zanokcicach pod niespokojną matki opieką. Pani Babińska nie spuszczała go z oka, zwłaszcza po tym szalonym wybryku pierwszej podróży, o której wiedziała, bo następne utaić przed nią umiano. Dręczyła ona syna z wielkiej miłości macierzyńskiej, ze strachu aby jej kto tego skarbu nie pochwycił. O Lusi i Mieczysławie wspomnieć przed nią nie było można, nie nazywała inaczej pierwszej tylko żmiją, a dla Mieczysława miała cały słowniczek zmieniających się wedle usposobienia przezwisk, równie miłych i wyrazistych. — Wszystkie błędy i nieszczęścia najukochańszego jedynaka przypisywała wpływowi Lusi i jej intrygom, będąc pewną że one nie ustawały. Paczoski mocno posądzony o ułatwianie komunikacyi, winien był tylko heroicznej obronie Martyniana, że się przy nim mógł utrzymać. P. Babiński, ze zwykłą powolnością dla żony patrząc na wszystko, milczał, dalekim będąc wielce od zgadzania się na jej zdanie. Czasem, przeciwko wieloletniemu zwyczajowi uległości, wyrywał się nawet z jakiem słówkiem, za które burę odbierał ogromną... i milczał.
Martynian burzył się, wykręcał, stękał, męczył, otwartego jednak buntu przeciwko matce podnieść nie śmiał. Co kilka dni przyjeżdżała pani Babińska do Zanokcic, aby się naocznie przekonać, że syn gospodaruje, znajdowała go z poezyami w ręku, bladego, nieszczęśliwego i gniewała się, nie mogąc poradzić na to. Miłość wreszcie i to zamiłowanie w poezyi zrzuciła na poczciwego Paczoskiego i jego wychowanie. Usiłowała się go pozbyć — lecz Martynian jak lew stawał w jego obronie. Żałowała pani Babińska trochę że syna nie ożeniła choćby z prezesówną Adolfiną, nie wątpiąc że byłaby tego dokazała, gdyby chciała. Małżeństwo, zdaniem jej, byłoby wybiło miłość, a panna należała do pięknej rodziny, była bogata i majątki z sobą graniczyły. Ale dziś było zapóźno.
Adolfina wyszła była za mąż, i — jak opowiadano, wprawiała poczciwego Dramińskiego w rozpacz melancholią, dziwactwy — smutkiem z którego nic jej wyrwać nie mogło. P. Babińska była najmocniej przekonaną, że ona się musiała kochać w Martynianie, jej zdaniem bowiem wszystkie panny się w nim kochać były powinny.
Martynian, wierny swemu przywiązaniu, osamotniony, jeszcze się zapalczywiej kochał w Lusi... Nie tylko że namiętność ta nie przechodziła, lecz zdawała się rosnąć. Matka wszakże była nieubłaganą.
Babiński sam się trwożył. Poczciwe człeczysko niedaleko widział, niewiele o sobie trzymał, serce miał jednak dobre. Dojeżdżał on do Zanokcic pod pozorem gospodarstwa a w istocie dla badania stanu syna... i wracał do domu za każdym razem więcej strwożony. Raz pochwycił Paczoskiego w ogródku.
— No — cóż to będzie z Martyniankiem? zapytał go... jak się panu zdaje!
— A — ja nie wiem — odparł Paczoski, ja nie wiem, ja to tylko jedno wiem z doświadczenia wieków i mnogich przykładów starożytności i nowszych dziejów, iż miłość jest w sercu młodzieńczem siłą i potęgą niezmierną... której jak pary w kotle wstrzymać się nie godzi, bo kocioł rozsadzi.
— To prawda, rzekł Babiński — ja sam znałem jednego pisarza prowentowego, który dla garderobianej pani Wilczewskiej w łeb sobie palnął i całe życie potem był kaleką, bo się nawet nie zabił...
— A! panie, tysiące jest podobnych wypadków.
— A cóż na to radzić? boć lekarstwo musi być, choć ja, prosty człowiek, nie wiem jakie.
— Proszę pana dobrodzieja — cicho ozwał się Paczoski, bo żeby pan Martynian zakochał się istotnie w kim... niższego stanu... albo osobie płochej, jakie się w miastach trafiają... vulgo nymfie... a tu kuzynka, miła, piękna, dobrze wychowana.
— No, no — ja wiem, rzekł Babiński, ale o tem nie gadaj. Moja żona osoba rozumna, ona ma swoje racye — ma, słuszne... już o tem niema co i mówić. My oba tego nie rozumiemy... a co ona wie... ona ma zawsze słuszność. — O tem niema co mówić.
— A zatem i rady niema! zawołał Paczoski.
— A — czas? zapytał Babiński — ja słyszałem i od mojej żony i tak, po świecie, że czas wiele może w takim razie.
— Zapewne, ale to może trwać dwadzieścia lat.
Babiński się rozśmiał. — Gdzie zaś! to ona wyjdzie na starą babę!
Ale młoda miłość poczęta w tym wieku, który tworzy najpotężniejsze uczucia — może trwać nawet do siwych włosów.
— Co asan mówisz? zawołał przestraszony Babiński — a toby były czary!
— I są — dodał Paczoski. Ja na pańskiem miejscu starałbym się zwolna wpływać na panią dobrodziejkę, aby przez miłość dla tego szlachetnego młodzieńca... dała się skruszyć.
— A a a!... zawołał Babiński... Co asindziej prawisz... ja na jejmość wpływu nie mam. To kobieta rozumna — ja człek jestem prosty... O tem i mowy nie ma — przy niej ja milczę...
Jednakże w ten skromny sposób odpowiedziawszy Paczoskiemu, Babiński o syna niespokojny myślał, czyby istotnie na jejmość nie mógł choć raz w życiu wywrzeć małego wpływu. Próba wszakże nie udała się, bo zadanie było za ciężkie na początek.
Babiński, wzdychając coś, wróciwszy, słowy Paczoskiego, bo na swoje własne zdobyć się nie mógł, począł mówić o niebezpieczeństwach miłości w młodych sercach. Dodał przykład pisarza prowentowego... zmieszał to z pisarzami starożytnymi, o których słyszał od pedagoga, i podał na stół gorąco...
P. Babińska wysłuchała go i parsknęła śmiechem.
— O to dudek... zawołała... nauczył cię ten bakałarz! Co ty pleciesz? co pleciesz! to nie twoja głowa to wymyśliła!... Gdzieżeś ty pisarzy jakich czytał! gdzie? kiedy?
Babiński się zmięszał.
— A! juściż, kochasiu, wiesz — że czytałem Robinsona — odparł...
— A jest że tam słowo w nim o tem?
Że Babiński nie pamiętał co w Robinsonie być mogło, zamilkł i ręką machnął.
— No to niech sobie kochasia robi co chce... ja nie powiem nic, ale uchowaj Boże jakiego nieszczęścia na Martynianka, ja ręce umywam...
P. Babińska aż się zerwała z siedzenia, usłyszawszy to.
— Żebyś ty mi więcej nogą nie postał w tych Zanokcicach! To wszystko sprawy tego mądrego bakałarza! Ale ja go wyforuję ztąd... Więc dlatego że chłopiec głupi, bez doświadczenia, dał się tej intrygantce, zalotnicy bezwstydnej uwieść, to ja mam zezwolić, żeby mu ona świat zawiązała? Nigdy w świecie! nigdy!
Babiński zobaczywszy że burza nadchodzi, chciał się wycofać, głowę wtulił w ramiona i zmykał... żona pobiegła za nim, ścigając go wyrzutami, tak iż ledwie się zdołał, całując jej ręce i przepraszając, uwolnić — zgodziwszy się na wszystko i przyznawszy do winy. — Kilka takich scen pogrążyło go w milczącym smutku, położenia rzeczy jednak nie zmieniły.
O Ordęskich w Nowym Babinie prawie nic nie wiedziano, ani się dowiadywano, a gdy czasem przez Serafinę o czem uwiadomiona Burzymowa chciała donieść krewnym, co się z nimi dzieje, zawzięta ciocia słuchać odmawiała.
— Mam ich i miałam dosyć! niech tam sobie robią co chcą; opuścili nasz dom nie powiedziawszy Bóg zapłać, zostawując nam na pamiątkę jeszcze po sobie przewróconą głowę Martynianka — nie chcę ich znać, ani wiedzieć o nich...
Po bardzo długiej niebytności w Babinie, bo się rodzeństwo prawie z sobą nie widywało, pan Ordęski brat samej pani, a rodzony stryj Mieczysława, któregośmy widzieli na początku tej powieści — niespodzianie zjawił się u siostry. P. Piotr żonaty był, jak się wyżej rzekło, z bogatą dziedziczką, wszedł przez nią w nieco wyższe koła społeczne, przeto państwa Babińskich, choć ludzi majętnych, trochę się wstydził z powodu kapturowego ich szlachectwa. Często lata upływały a ani nie postał tutaj, ani też Babińscy mu się narzucali, bo ich tam sama jejmość lodowato i kwaśno przyjmowała.
Wielkie było podziwienie i przestrach nawet samego Babińskiego, gdy się dowiedział iż pan Piotr przyjechał. Obawiał się on żony, a pana Piotra i bał się i szanował go wielce, bo był imponujący, żył z wielkimi panami, a niewiedzieć czem go było przyjmować, tak w jedzeniu i piciu wybredzał.
Gdy mu znać dano że p. Piotr przybył, Babiński przeżegnał się, natychmiast zaczął się przebierać z gruntu aż do białej koszuli, włożył dewizki nowe, opatrzył się w czystą chustkę od nosa, choć użycie jej było mu zupełnie obcem. Słowem wyszedł do salonu, aby wstydu jejmości nie zrobić — jak był zwykł tylko na Wielkanoc występować.
Tu już zastał p. Piotra z siostrą... która szepnąwszy służbie o śniadanie, zabawiała go rozmową. Do rozmów prowadzonych przez żonę i osoby, jak Babiński mówił, rozumne, nigdy się on nie mieszał. Stawał sobie na boku i chrząkał, czasem gdy był bardzo pewny, że się może rozśmiać, śmiał się, a że miał, przydługo słuchając, nerwowe usposobienie do ziewania, zręcznie otwór ust ręką zasłaniał. Zagadnięty nie odpowiadał wprzódy, aż na żonę spojrzał, która ratując go, czasem mu odpowiadała. Słuszność każę przyznać iż postawę miał godności pełną i zdaleka wyglądał cale przyzwoicie.
Zajął więc swe miejsce przywitawszy się Babiński i począł chrząkać.
Rozmowa była ożywiona bardzo.
P. Piotr w Nowym Babinie nie bywał, lecz znał i wiedział doskonale co się tu działo, bo plotki lubił. Nie mając zajęcia, żył niemi. Historya Micia i Lusi dobrze mu była wiadomą, zakochanie się Martynianka, wyprawy jego i niechęć siostry ku sierotom. Pan Piotr tylko co był z miasta powrócił, obracał się w różnych kołach, gdzie wiadomości o Ordęskich nastręczyły mu się same przez się już dlatego, że i on te same nosił nazwisko...
Wprawdzie nie odwiedził Mieczysława, nie widział się z krewnymi, ale zachwyciwszy języka, rad był że tem siostrze dokuczy...
— Wiesz co, kochana siostro — rzekł po chwili — byłem też w W. — mam świeże wiadomości o twoich wychowańcach.
— O jakich? cóż to za wychowańcy?
— Przecież mimo skromności twej, nie możesz się zaprzeć żeś sieroty po bracie wyhodowała, rzekł Piotr.
Babińska się zaczerwieniła...
— I możesz się niemi pochwalić — dodał, bo ludzie im oddają nadzwyczajne pochwały. Lusia ma być bardzo śliczną, a Mieczysław z pewnością wyjdzie wysoko... bo ma talent i szczęście...
Siostra spojrzała z pod oka czy nie żartuje. P. Piotr mówił seryo.
— Ciekawam! rzekła...
— To ci powiem... Mieczysław tam poznał pono młodą wdówkę, z domu hrabiankę Zorbsten... osobę bogatą i powszechnie szanowaną, mówią że się z nią żeni. Przeszłego roku gdy zachorował u niej na wsi, dzień i noc przy jego łóżku siedziała. Powiadają że po zaręczynach z nią, tylko czekają, aby tę głupią medycynę skończył, która mu się na nic nie zda, chyba chłopów będzie leczył po wsiach, bo dobra mają znaczne...
Babiński chrząknął, jejmość poczęła żywo.
— At pleciesz! pleciesz!
— Słowo daję że to pewna rzecz... cały świat o tem mówi. Ale to fraszka. Lusia robi może jeszcze świetniejszą partyę. Dają jej aż dwóch pretendentów, a oba milionowi, jeden Marszałkiewicz... drugi profesor Varius, który miliony słyszę zebrał, stawiając bańki... dość że bogaty jak Krezus.
— O, co z tego tobym się bardzo cieszyła, przerwała Babińska, żeby choć za cygana poszła, boby mój Martynianek przynajmniej wykurował się ze swojej miłości dla niej. Ta zalotnica obrzydła, korzystała ze swego pobytu u nas i tak koło niego zabiegała, że mu głowę kompletnie zawróciła. To skaranie Boże!
— Słyszałem o tem — odparł p. Piotr. Wyście mu podobno puścili Zanokcice, a on pierwszy krok zrobił zaraz, wyruszywszy pod pozorem młóckarni, za panną Ludwiką...
— To prawda — ale od tej pory nie ruszył się też już, bom i jemu i Paczoskiemu dobrze głowę zmyła — odezwała się Babińska. P. Piotr ruszył ramionami.
— Ale! ale! tak ci się zdaje — odezwał się — a ja wiem że i on był tam... i listy chodziły i bodaj Paczoskiego posyłał...
— To kłamstwo! zaprzeczyła matka... onby się nie ważył.
Spojrzał p. Piotr na Babińskiego i postrzegł że ten mu znaki dawał aby nie paplał, rozśmiał się więc i zamilkł.
— Wszystko to plotki niedorzeczne, któremi pan Piotr żywić się lubi — dodała Babińska... plotki! bałamuctwa. Panna Ludwika wyjdzie; ale nie za milionera... zobaczycie gdzie i jak ślicznie. To ją czeka, co wszystkie podobne mamzelle... Pan Mieczysław, jeśli się też ożeni, no to chyba ze starą babą zbankrutowaną, bo któraby go chciała, jeśli nie taka! Sprzeda się próżniaczysko.
Babiński chrząknął, żona się odwróciła, popatrzyła nań i spytała. — A tobie co?
— Nic — kaszlę — rzekł gospodarz.
— Kochana siostro, uprzedzona jesteś i nie masz słuszności — kończył Piotr — ja com słyszał to z najlepszego źródła. Istotnie dzieciom się poszczęściło... Panią Serafinę bo widziałem, pokazywali mi ją w kościele... razem z Ludwiką. Przyjechały karetą, konie śliczne, liberya suta...
— Jak u wszystkich bankrutów! wtrąciła Babińska.
— Osoba młoda i bardzo jeszcze piękna, a pełna dystynkcyi.
Babińska się rozśmiała szydersko.
— Domyślam się, pewnie straciwszy reputacyą, że jej nikt nie chciał, bierze sobie medyka! Śliczna partya dla młodego chłopca. Ale jemu się nie chce pracować...
— Chcesz się dowiedzieć lepiej, pani siostro, popytaj pani Burzymowej, ona doskonale zna tę jejmość. Mylicie się. Dlaczegóżby tym dzieciom szczęścić się nie miało?
— Bo nie warte! nie warte! poczęła żywo Babińska... Panu Bogu podziękuję tylko, gdy Ludwika sobie za mąż pójdzie... bo Martynian mi oprzytomnieje... Nawet nie zawadzi mu teraz szepnąć, że za mąż już wychodzi.
Spojrzała na męża, który dał znak głową, że rozkaz zrozumiał.
Rozmowa trwała dosyć długo, o różne potrącając przedmioty; p. Piotr miał prawdziwą przyjemność tak je dobierać, ażeby siostrze kochanej niemi żółć trochę poburzyć. Wyszła też p. Babińska z pokoju, cała zaczerwieniona i gniewna, a gdy pan Piotr wyjechał, pomściła się na mężu, w którego postępowaniu i znalezieniu się czasu odwiedzin mnóstwo niedarowanych znalazła i nieprzebaczonych błędów.
Nazajutrz poleciła mu aby dla pozyskania rozgrzeszenia pojechał do Zanokcic i tam nie wprost Martynianowi, ale niby w sekrecie zwierzył Paczoskiemu, iż panna Ludwika za mąż wychodzi.
— Żebyś ty miał cokolwiek rozsądku i zastanowienia, rzekła do męża — potrafiłbyś to zręcznie obrócić — ale z tobą — to Boże zmiłuj się!
— Ale jak kochasia mi powie co mam zrobić — będzie punktualnie! O cóż idzie? zawołał Babiński.
— O co idzie? — ażebyś głupstwa nie zrobił.
— Nie — zwierzę się w sekrecie Paczoskiemu — to niewielka sztuka.
Pojechał Babiński z mocnem postanowieniem wykonania, co mu żona zleciła... Zupełnie mu się też to powiodło.. Rozpoczął rozmowę z pedagogiem i wkrótce wtrącił:
— Ja panu coś powiem pod sekretem. Panna Ludwika... Lusia, ta w której się Martynianek kocha... idzie za mąż... To jego wykuruje...
Paczoski za głowę się chwycił.
— Jeśli sobie w łeb nie strzeli!
— Nie... pochować trzeba strzelby...
— Może się struć... może utopić! dodał pedagog...!
— Nie — rzekł Babiński — w naszej familii przykładu tego niebyło. Żona moja, która wszystko wie, powiada że to się dzieje familiami.
— A jeśli głupstwo — szaleństwo jakie popełni?
— Za głupstwo nie ręczę, bo to w naszej familii się trafiało — odparł Babiński — szaleństwo zaś — nigdy... Zresztą pan mu tego nie mów...
— Może się dowiedzieć z boku?
— Hm! rzekł Babiński — z jakiego boku?
Paczoski ruszył ramionami — rozeszli się, a ojciec poszedł do syna. W troskliwości wielkiej siadłszy przy nim na kanapie, pocałowawszy go w czoło, rzekł:
— Mój Martynianku... ja tam nie wiem, ale bywają różne wypadki. Jeśliby się trafiło naprzykład żeby Lusia, w której ty się niepotrzebnie kochasz, za mąż szła albo co... chociaż o tem mowy nie ma — proszę cię i rozkazuję jako ojciec, żebyś mi żadnego głupstwa nie zrobił.
Martynian popatrzył na ojca, nie odpowiedział nic, a gdy Babiński wyjechał, wpadł do Paczoskiego z krzykiem i rozpaczą.
— Kochany Paczoski — wiesz, ojciec mi coś powiedział, co nie może być bez znaczenia... Musiał słyszeć że Ludwika za mąż wychodzi.
— Ojciec panu to mówił? zawołał pedagog.
— Dał mi do zrozumienia bardzo wyraźnie, zawołał Martynian...
— Ojciec?
— Ale tak! Ty wiesz! zaklinam cię! mów.
Paczoski się wahał, wypraszał, wyprzysięgał, wreszcie naglony musiał przyznać, że coś podobnego od Babińskiego słyszał, lecz że to jest zapewne niedorzeczna plotka.
Biedne chłopię, jak piorun rażone, zerwało się.
— Jeśli w tem jest choć cień prawdy, zawołał — ja muszę jechać ażeby temu przeszkodzić, choćby mi przyszło życiem nałożyć.
— Na miłość Boga... pan krokiem nie masz prawa się ruszyć!
— Ja? zawołał Martynian — żadna moc w świecie powstrzymać mnie nie może. Powiadam to panu. Ty panie Paczoski, jedziesz czy zostajesz, do woli twej — ja dziś jeszcze w nocy ruszę...
Napróżno usiłował go wstrzymać zaklęciami pedagog — nie było sposobu. Martynianek zaczynał się pakować. Zważając odpowiedzialność na jakąby go to naraziło, Paczoski natychmiast chciał dać znać p. Babińskiej, szczęściem jedna uwaga go wstrzymała. Oprócz licznych innych funkcyj jakie sprawiał w Zanokcicach przy młodym gospodarzu, Paczoski miał w ręku swym kassę, ten nervus rerum, bez którego przy największej rozpaczy pan Martynian nie mógł się dostać do miasta. Wprawdzie otwartą ona była na jego rozkazy, ale w niej nie znajdowało się więcej pięćdziesięciu złotych, tak ją młodzieniec wyczerpał.
Niebyło więc najmniejszego niebezpieczeństwa aby z tą summą w drogę mógł wyruszyć. To p. Paczoskiego tak uspokoiło, iż p. Babińskiej o rozpaczliwym zamiarze jedynaka znać nie dał. Martynian ze swej strony wyrozumował też dobrze, że bez Paczoskiego się obejdzie, narażać go na gniew matki nie potrzebuje, a pieniędzy na podróż potrafi dostać bez wiedzy mentora. Przy obiedzie udawszy melancholijną spokojność, dał się ukołysać Paczoskiemu, który go leczył swą poezyą i pocieszał elegiami klasyków — wrzekomo zaniechał zamiaru wyjazdu i poszedł na przechadzkę. Samotna przechadzka, właściwa zakochanym, zdawała się wedle Paczoskiego z natury rzeczy wypływać. Młodzieniec był w usposobieniu spokojnem, obawy żadnej nie miał pedagog o popełnienie szaleństwa, peryod ostry zdawał się zamknięty, następowała chroniczna tęsknota. Dał mu pójść, o nic nie podejrzewając; Martynian wprost udał się do bogatego arendarza, który trzymał młyny i austeryą w Zanokcicach, a był bardzo dobrze usposobiony dla przyszłego dziedzica. — Panie Hirsz — rzekł — nie pytaj mnie na co potrzebuję, ja waćpana nie będę pytał co za to chcesz, musisz mi do wieczora dać tysiąc rubli na weksel.
— Jakto, bez wiadomości mamy jaśnie pani i papki?
— Nikt w świecie wiedzieć o tem nie ma.
— Wiele panicz ma lat? — spytał Hirsz.
Lata nie okazały się dostateczne, majątek nie był dymitowany — ale Martynianek dawał słowo honoru na wekslu. Hirsz się wahał, chodził, myślał i tysiąc rubli wyliczył, które młodzieniec skwapliwie do kieszeni schowawszy, melancholicznie do dworu powrócił. Paczoski znalazł go, z wielką serca pociechą, zrezygnowanym i uspokojonym. Długo wieczorem rozmawiali z sobą. Hero i Leander, Heloiza i Abelard, Franciszka Rimini, różni bohaterowie i przygody miłosne dostarczały wątku rozmowie. Paczoski uściskał go na dobranoc, rozeszli się jak zwyczajnie.
W nocy zdawało się pedagogowi że słyszał turkot bryczki, ale wziął to za sen i marzenie. Gdy nazajutrz się przebudził i poszedł dowiedzieć co się dzieje z Martynianem, zdrętwiał, usłyszawszy iż w nocy wyjechał do pierwszej poczty, nikomu nie mówiąc dokąd jedzie. Natychmiast wysłał oklep parobka z listem do Babina, a sam zgryziony w łóżko się położył. Dokąd udał się Martynian, nie ulegało dlań wątpliwości, — lecz że śmiał to uczynić skrycie, nie zwierzywszy mu się — bolało go to. Zresztą zkąd mógł dostać pieniędzy? Owe pięćdziesiąt złotych leżały nienaruszone w żelaznej szafie na nowe gospodarstwo sprawionej, a dotąd tylko poemat Władysławiady w sobie mieszczącej.
Około południa spadły burze i gromy: nadjechała p. Babińska. Ocalał Paczoski tem, że się wcześnie do łóżka położył. On nie wstał — ona przez drzwi tylko mówić z nim mogła, skończyło się więc na połajaniu nieuniknionem, energicznem lecz krótkiem. Pani Babińska płakała przytem i zaklinała aby natychmiast jechał, szukał i odwiózł zgubę.
— Ale, jaśnie wielmożna pani, gdzie ja go znajdę! On uciekł odemnie i kryć się będzie. — Pocóż pan mu powiedział że panna Ludwika za mąż wychodzi.
— Gdzie się dotknie to coś zmaluje, to wiadoma rzecz, nigdzie go posłać, nic mu polecić nie można — zawołała jejmość — ja to ułożyłam inaczej, lecz trzeba ratować. Zaklinam pana jedź! Ja nie mogę, jabym tam, zobaczywszy tę poczwarę, oczy jej wydarła. Męża nie puszczę bo znowu mi się tak popisze...
Paczoski opowiedział historyą kassy i dostał natychmiast pieniądze na drogę. Po wyjeździe Babińskiej, zwlókł się z łóżka i nad wieczorem smętny w pogoń wyruszył, do czego wcale nie czuł się usposobionym.
Któż z nas nie przypomina sobie tych dni gorączkowych, dramatu i życia pełnych, gdy po długich latach nowicyatu — po ślęczeniu na ławach szkolnych i uniwersyteckich — miał się nareszcie ów świat nam otworzyć, któregośmy byli tak żądni, gdyśmy mieli zrzucić krępujące mundury, nieznośne książki i seksterna — nieznośniejsze nad wszystko imię młokosa i studenta, a wnijść między ludzi kroczących drogą szeroką, swobodnie ku nieznanym, ku ideałom, ku marzeniom, jak się zdawało wówczas — a w istocie ku twardej rzeczywistości. Ten przełom, ta chwila w życiu człowieka; to wielka uroczystość przyobleczenia togi.. młodość w niej widzi upragnioną granicę, po za tem uśmiecha się raj, pękają więzy, świat się otwiera...
Tak marzy każdy rzucający życie studenckie dla stokroć cięższej doli męzkiego życia. Najzimniejsze drgają serca, budzą się nadzieje — wszystko jest do zdobycia... Cóż gdy te dni nowicyatu, tak jak dla Mieczysława, były w istocie ciężarem wielkim i dniami wyczekiwania nie dla niego jednego, ale dla drogiej siostry, na której patrzył cichą pracę, niedostatek, ofiary i smutek? Można więc sobie wystawić z jaką radością przyjął za największe dobrodziejstwo radę i pomoc dra Variusa przyśpieszenia egzaminów, do których on obowiązywał się dopomódz i ułatwić je. Nie umiał mu wdzięczności swej wypowiedzieć.
— Wszystko się to zrobi, za skutek ręczę, rzekł profesor, znajdziemy pretekst — weźmij się pan tylko do przygotowania, myśl o rozprawie i bądź zbrojnym. O resztę ja sam się postaram.
Mieczysław zasiadł do pracy, zamknął się tak że nawet p. Serafina widzieć go nie mogła. Na Lusię padły różne ciężary domowe, tak że i ona rzadko z domu wybiegała; przyjaciółka musiała sama przychodzić pocichu aby się coś o nich dowiedzieć. Skradała się by Mieczysławowi nie przeszkadzać, cicho mówiła z Ludwiką i odchodziła smutna. Lusia była zapłakana często, zrozpaczona prawie, a najlepszej przyjaciółce zwierzyć się nie chciała z powodów tych łez, których przecież żadna o los brata obawa nie wyciskała. Serafina niepokoiła się o tę tajemnicę. Starała się coś wybadać ze starej Orchowskiej, z którą była dobrze, ale ta nic nie wiedziała i nic powiedzieć nie mogła.
Ze szczególną troskliwością o los ucznia, dr. Varius dostarczał mu wszelkich materyałów i ułatwień, przysyłał notatki i skazówki, czuwał nad przyszłemi egzaminami z ojcowską pieczą. Lusia rozumiała to dobrze. Mieczysław unosił się nad wspaniałomyślnością człowieka, który nietylko urazy osobistej zapomnieć umiał, lecz tak chwilowe uniesienia starał się wynagrodzić. Pragnieniem świetnego ukończenia nauk wyegzaltowany, Mieczysław dnie i noce spędzał nad książkami, szło mu łatwo, umysł zdawał się pracą rozbudzać do działalności — pojęcia, pamięć, dziwnie mu służyły. Rozprawa której pierwszy rzut pokazał dr. Variusowi, zdaniem jego była wyborna, słowem składało się jaknajlepiej. — Termin egzaminów się zbliżał — gdy — oszalały Martynianek nadjechał. Ledwie wysiadłszy z bryczki, pobiegł na Franciszkańską ulicę. Nie wpuszczano tu nikogo, lecz natarczywy Martynian przekupił uściskiem staruszkę i wpadł do Mieczysława. Zastał go wśród stosów ksiąg, kości, preparatów, z piórem w ręku, które mu na widok kuzyna wypadło. Micio brew zmarszczył.
— Co ty tu robisz? — zawołał — czy się godzi przeciwko woli Lusi i mojej ściągać na nas gniew ciotki, ścigać nas tak, napadać. Martynianie mój drogi, nie bierz mi za złe, postaw się w mojem położeniu i Lusi, a uznasz że my inaczej postępować nie możemy.
— Mój drogi — rzucając mu się na szyję prawie z płaczem, rzekł Martynian — daruj mi, przebacz! Ty mi każesz stawić się w twojem, ja cię proszę, wnijdź w moje położenie i serce. Ja kocham, ja szaleję, ja nie wiem co czynię — ale powinieneś dla mnie raczej mieć politowanie niż wymówki.
— Wszystko ma granice i najidealniejsza miłość mieć je powinna — przerwał Martynian — tą granicą dla ciebie musi być zrozumienie naszych obowiązków dla waszego domu. Dla największego szczęścia Lusia nie poświęci godności swej, nie możemy uchodzić za intrygantów, za nikczemnie wyzyskujących słabość twoję. Zaklinam cię, nie męcz nas i siebie, wracaj do domu.
— Miciu! litości! litości — błagająco zawołał biedny chłopak, ja się wam nie narzucam, ale cóżem winien że ją tak kocham nad miarę, że od rozumu odchodzę, że nie wiem co czynię, że sam gotówem poświęcić wszystko.
— Biedny bracie — są rzeczy niemożliwe — powiedz to sobie.
Martynian rzucił się na stojące przy drzwiach krzesło w milczeniu.
— Więc Ludwikę przeciw jej woli wydajesz za mąż? zapytał.
Mieczysław śmiać się począł.
— Zkądżeś ty to wziął.
— Wychodzi za profesora jakiegoś!
— Bałamuctwo! o niczem podobnem my nie wiemy — uspokój się. — Stary się tak był zakochał jak ty w Lusi, ale prędko pomiarkował i od myśli śmiesznej odstąpił. To są dawne i zapomniane dzieje.
Martynian odetchnął.
— Więc to fałsz?
— Zaręczam ci za to — dodał Mieczysław — lecz proszę razem, idź — z Ludwiką się widzieć nie możesz, ja cię nie przyjmuję, nie mogę. Wracaj do domu... Zapomnij.
Martynian potrząsł głową.
— Nie powrócę, — odpowiedział cicho — wypędzasz mnie — pójdę — lecz do domu nie mogę — wiem coby mnie tam czekało. Będzie co ma być, ja zostaję w mieście. Nie przyjmiecie mnie, będę w ślad chodzić za wami. Zobaczę ją zdaleka... nie będziecie mieć siły zawsze mnie odpychać.
Wstał, popatrzył na Micia, który był nieporuszony — skłonił mu się w milczeniu i odszedł. Mieczysław nic nie powiedział siostrze o nim, lecz stara Orchowska jej o tem szepnęła.
Lusia się zarumieniła, łza zakręciła się jej w oku, badała twarz Mieczysława — myślała że jej co powie, a że zmilczał, nie dała mu poznać iż wie o bytności Martyniana.
Trzeciego dnia stanął zdyszany Paczoski i do drzwi Mieczysława zapukał.
— Jest pan Martynian? — spytał.
— Był, ale czy jest nie wiem — przyjechałeś po niego, dobrześ uczynił, zabieraj go, wracajcie do domu. Nie ma tu co robić, ja go nie przyjmuję, siostra nawet wiedzieć nie będzie — niech się napróżno nie bałamuci.
— Złote słowa — złote — przerwał pedagog — lecz, miłość, panie Mieczysławie — gdyby ona kiedy rozumu słuchać chciała? Ten młodzieniec kocha, co ja z nim pocznę? Dość powiedzieć że się nie uląkł matki ani ojca, ani odpowiedzialności jaką na siebie ściąga.
— Kochany Paczoski — rzekł Mieczysław — przygotowuję się do egzaminów, nie mam chwili do stracenia — szukaj Martyniana, zabieraj go i — przebacz że cię żegnam.
— Ale gdzie go szukać?
— Tego ci nie powiem!
— Nieszczęście! prawdziwe nieszczęście, westchnął pedagog.
— Szukaj go gdzie podróżni zajeżdżają.
Paczoski wyszedł. — Jeżeli kto to on do takiego poszukiwania mało był zdolnym i gdyby nie los szczęśliwy, mógłby rok szukać, a Martyniana nie znaleźć. — Spotkał go w ulicy i biegiem dognawszy, pochwycił.
— Cóżeś uczynił! na miłość Boga! ja jestem wysłany po pana, matka zalewa się łzami, należy powracać. Nie puszczę was, nie odstąpię kroku, do domu, do penatów, tu pan nie masz co robić. Uwielbionej pan nie ujrzysz, próżno wystawisz się na męczarnie. Zaklinam pana na świętą miłość dla rodziców, wracajmy!
Patetyczny styl Paczoskiego najmniejszego na Martynianie wrażenia nie uczynił.
— Kochany Paczoski — rzekł — wracaj sobie sam — ja tu zostanę. Niech się dzieje wola Boża! Czy tak, czy tak będą się na mnie gniewali, gniewają się już... niewoli znieść nie mogę. Jestem tu i nie ruszę się.
— Otwarty bunt przeciwko rodzicielskiej władzy.
— Kochany Paczoski, ty najlepiej wiesz jaką potęgą jest miłość.
— To prawda — odparł pedagog — ale pan tu z głodu umrzesz... a objektu swych zapałów nie ujrzysz nawet.
— Zostaw to już mnie co pocznę. Wracaj do domu, powiedz żeś mnie widział i że ja tu pozostaję.
— Nie będę śmiał! — rzekł Paczoski — p. Babińska całą gniewu swojego potęgę wywrze na mnie nieszczęśliwego. A zważaj, na miłość Bożą, do czego to prowadzi? Panna i brat jej zamykają drzwi, widzieć jej nawet nie będziesz, rodzice zaś wyrzec się, wydziedziczyć, rozchorować się mogą.
Martynian zmilczał — a po chwili rzekł:
— Bądź zdrów, panie Paczoski.
Chciał odchodzić.
— Stój! zaklinam cię, na potęgi nieba i ziemi! Młodzieńcze! usłuchaj głosu serca oddanego tobie. — Uśmierz w sobie namiętności — poddaj się przeznaczenia woli.
Gdy to mówił, Martynian mu uchodził, pedagog gonił i byliby w ulicy niepotrzebne z siebie zrobili widowisko, gdyby Paczoski wreszcie tonu nie zmienił i postawy, a niepuszczając wychowańca, spokojniej za nim nie podążał...
— Ginąć pan chcesz — szepnął — więc zginiemy razem, ja nie opuszczę cię. Jeśli pan nie wracasz, ja też nie mam po co jechać do domu.
— Owszem, mój Paczoski, mój złoty, mój najdroższy, ściskając go, rzekł Martynian. Jedź — ale dla przyjaźni mojej powiedz, że z rozpaczy udałem się do Ameryki, żeś mnie nie znalazł, tylko ci tę wiadomość udzielono.
Pedagogowi mieszało się w głowie, nie umiał odpowiedzieć nawet. Wymagano od niego kłamstwa, którego on w życiu nie popełnił nigdy, brzydząc się fałszem, jako uwłaczającym godności człowieka. Wszedł strapiony samą propozycyą tą wychowańca z nim razem do hotelu.
— Panie Martynianie rzekł poważnie — jestem poeta — vates, jestem z powołania nauczyciel — magister — jestem naśladowcą pokornym wielkich i czystych mężów starożytnego świata, — cóżbym wart był, żebym, nosząc te imiona, dopuszczał się choćby dla przyjaźni — dobrowolnego kłamstwa względem jego rodziców?
— Dodaj mój Paczoski, że jesteś jeszcze i pedant, rzekł zniecierpliwiony Martynian. Ja jutro płynę do Ameryki, więc sumiennie będziesz mógł o tem donieść rodzicom moim.
— Nie wierzę temu, to bałamuctwo, odparł pedagog, bo wiem że pan nawet pieniędzy nie masz.
Martynian rzucił na stół spory pakiet asygnat, który Paczoskiego w osłupienie wprawił — zamilkli.
— Ale po cóż pan jedziesz do Ameryki? — spytał po chwili Paczoski.
— Z desperacyi — odparł Martynian.
— To wszystkoby było jedno, jeśli tak, pojechać do Zanokcic — jak to, tak tamto nie pomoże, skoro panna Ludwika za pana wychodzić nie chce!
Słowo to dosyć było logiczne, ale nauczyciel nie otrzymał na nie odpowiedzi. W chwilę potem byli w jak najlepszej przyjaźni. Paczoski, nie mogąc namówić do powrotu wychowańca, postanowił z nim pozostać.
— Zgoda na to — odparł Martynian, idźże, sprowadź tu tłomoczek, będziemy mieszkali razem.
Naiwny Paczoski ruszył do swej gospody, lecz powróciwszy z pakunkiem, nie zastał już Martyniana. Służący oddał mu tylko kartkę, w której oznajmywał że wyjeżdża i żegnał go jaknajczulej. Dokąd? trudno było odgadnąć. Autor Władysławiady mało się nie rozpłakał; nie pozostawało mu nic więcej nad powrót do Nowego-Babina i nazajutrz smutny i zawstydzony wyruszył do domu.
Łatwo się domyśleć, że Martynian nie wyjechał dalej nad drugą ulicę, gdzie mu usłużny faktor znalazł małe mieszkanie. Miłość natchnęła go nadzwyczajną odwagą, postanowił koniecznie widzieć się i rozmówić z Ludwiką.
Następnych dni z wielu ostrożnościami, udawał się ku Franciszkańskiej ulicy, czekając na przejście Lusi, lecz raz szła ze starą Orchowską, potem z Serafiną — widział ją tylko zdaleka. Na drugi dzień zobaczył ją rano wracającą z kościoła, już we wrotach kamienicy. To go naprowadziło na myśl, że musi na ranną mszę bardzo wcześnie sama wychodzić i że najłatwiej o tej godzinie będzie ją mógł spotkać. Jakoż o siódmej nazajutrz już był na straży i z bijącem sercem ujrzał Lusię z książką do nabożeństwa, wysuwającą się z domu. Dawszy się jej oddalić kilka kroków, Martynian zbliżył się.
Na widok jego, twarz Lusi okryła się żywym rumieńcem, chłopak prawie mówić nie mógł ze wzruszenia, chwycił jej rękę, poniósł do ust i drżał. Oboje zmieszani stali chwilę, lecz Lusia, którą jej położenie wcześniej uczyniło dojrzalszą, pierwsza odzyskała krew zimną.
— Pocoś pan przyjechał? — spytała łagodnie — wiesz że ściągniesz na siebie gniew matki.
— A! kuzynko — chciałem cię widzieć tylko — przestraszono mnie.
— Czem?
— Stryj Piotr przywiózł wiadomość, że ciebie za mąż wydać chciano.
Lusia spojrzała na niego.
— Mój Martynianie — rzekła — dziś lub jutro, choćby ta wiadomość jeszcze nie była prawdziwą — sprawdzić się może. Ja jestem ubogą, mnie los mimowoli zmusić może, bym mu się poddała.
— A ja — ja nieszczęśliwy?
— Martynianie — ty wiesz sam że marzyć nawet nam o ożenieniu nie wolno, ani brat by na to nie zezwolił, anibym ja się zgodziła. Znasz ciocię i jej wstręt do mnie; cóżby mnie czekało za życie? Chciałżebyś mnie wystawić na te męczarnie?
— Mój drogi kuzynie — dodała zwolna po chwili — zaklinam cię — wyrzecz się tej myśli o mnie, która ci nigdy przychodzić nie była powinna. Ja twoją być nie mogę... Wróć do domu, uspokój się i zapomnij.
— Tak — odpowiedział smutnie Martynian, tobie kuzynko zdaje się to łatwem, boś mnie nie kochała i nie kochasz, ale moje życie zatrute. Przywiązanie do ciebie stało się sercu potrzebą, nie płoche to uniesienie dziecinne, ale miłość gorąca i trwała... Stanie się co los przeznaczy — lecz ja nigdy się nie ożenię i będę kochał cię zawsze.
Ostatnie słowa wyrzekł smutnie, głosem przejętym, cichym i Lusi się łza zakręciła w oku.
— Jeśli ci to rozstanie osłodzić może, szepnęła cicho wyciągając rękę ku niemu — to ci powiem, że pamięć o tobie i twojej przyjaźni dla mnie, zostanie w mem sercu na zawsze. Tyś był dla mnie, po bracie, pierwszą istotą co mi okazała przywiązanie. — Niech ci Bóg szczęści. Wróć do domu! Uspokój się, nie baw tu dłużej, jabym cię więcej widywać nie mogła, na cóż próżno rozdrażniać serce i marzyć o tem co niemożliwe? — Martynianie — dodała, wyjmując z książki kawałek wstążki, która za zakładkę służyła, nie mam nic cobym ci mogła dać na pamiątkę dni dzieciństwa spędzonych z tobą, weź ten wyblakły wstążki szczątek, który nie raz łzami oblałam przy modlitwie, niech on ci przypomni siostrę... Pomódl się za nią, gdy jej nie będzie.
Martynian chwytał drogi ten a pierwszy w życiu znak współczucia, jaki otrzymał od Ludwiki, gdy ona spiesznym krokiem odbiegła i skryła się do franciszkańskiego kościoła. Stanął osłupiały i po chwili dopiero powlókł się do swego mieszkania. — Biedny chłopak nie wiedział co pocznie z sobą — nie miał jednak siły opuścić tych miejsc i do domu powracać.
Nadeszły dnie ostatecznych egzaminów Mieczysława, które odbyły się szybko i z największem powodzeniem. Profesorowie wszyscy zdawali się życzliwie mu je ułatwiać. Dr. Varius nieodstępnym był przy nich. Po pierwszym dniu nie wątpił już nikt, że kandydat świetnie wytrzyma próbę i stopień otrzyma... Właśnie w czasie ostatnich egzaminów, które były raczej formą do spełnienia, niż rzeczywistą do przezwyciężenia trudnością, dr. Varius pod pozorem pilnego zajęcia znikł z sali, nie było go aż do końca. Powóz czekał nań w ulicy, pośpieszył na Franciszkańską.
W przedpokoju chciała mu drogę zagrodzić Orchowska, ale jej powiedział że ma pilny interes tyczący się egzaminów Mieczysława, że chwili nie było do stracenia, i musi się widzieć z Ludwiką. Wszedł więc.
Już zdaleka po głosie domyśliła się go i poznała biedna ofiara, którą zastał bladą i pomieszaną. Wiedziała z czem i po co przychodził. Dr. Varius miał fizyognomią wesołą i zwycięzką, chciał być przyjemnym. — Powitał ją czule dopominając się ręki, której mu cofnąć nie śmiała, i rzekł:
— Dziś się szczęśliwie kończą egzamina Mieczysława, przyszedłem powinszować. Dopilnuję aby mu dyplom jaknajprędzej wydano. Widzisz pani żem z zupełną ufnością w dane słowo spełnił to, do czego się zobowiązałem — przychodzę upomnieć się o to co mi należy — o rękę pani.
Lusia niema i blada jak trup, wyciągnęła rękę, w tejże chwili łzy się jej rzuciły do powiek, i jęk wyrwał z piersi. — Doktór patrzył na to nieco chmurny — lecz spokojny.
— Uspokój się pani — rzekł — ja rozumiem jej obawę i wstręt — lecz przezwyciężyć się trzeba, potem przyjdzie przywyknienie — i — życie popłynie bez nadzwyczajnych ofiar. Do łez tych byłem przygotowany, ani ich pani mam za złe.
Ludwika milczała.
— Potrzeba teraz — dodał — umówić się jak mamy doprowadzić do skutku przyrzeczenie pani. Mnie się zdaje, iż o ofierze i umowie naszej niema potrzeby cały świat uwiadamiać, jest to w interesie naszym wspólnym. Należy więc temu nadać pewną formę przyzwoitą.
— Zostawiam panu obmyślanie wszystkiego — będę posłuszną — odezwała się Ludwika... czyń pan co uznasz właściwem.
— Mnie się zdaje — przerwał Dr. Varius, spoglądając na zegarek — że najlepiej będzie, gdy ja się w przytomności brata pani oświadczę, odwołam do niej, a pani przyjmiesz to i — zezwolisz na małżeństwo...
— Spełnię co pan każesz... powtórzyła Ludwika, spuszczając oczy.
Doktór na bladą twarz jej popatrzył.
— Wierz mi pani, dodał, że ta przyszłość która ją trwożyć się zdaje, nie jest wcale tak straszną... Jest wiele osób na świecie, któreby ją przyjęły chętnie, ale tych właśnie jabym nie przyjął za życia towarzyszki. Nie jestem młodym... podobać się twarzą mi trudno, lecz w życiu ważą też inne przymioty... a moje położenie towarzyskie, stosunki, majątek, nie są wszakże do pogardzenia... Mieć pani możesz czego zapragniesz.
— Ja nie pragnę nic — odezwała się Lusia — świata anim ciekawa, ani żądna, do ubóstwa nawykłam... Radabym dopomódz bratu i dać mu przyszłość, oto jedyne życzenie moje.
— I to się spełni w taki sposób, rzekł Varius, iż pani mi oddasz sprawiedliwość, że słowa dotrzymuję, nie licząc się bardzo ściśle z tem do czego byłem obowiązanym. Pan Mieczysław otrzyma miejsce przy akademii na które zresztą zasługuje, ale nie miałby go nigdy bezemnie.
— Przewiduję jedno — dodał, zwracając rozmowę; jakkolwiek Mieczysław wszystko mi winien i jest mi wdzięczen, być może iż się oprze małżeństwu, które mu się wyda dla pani niestosownem... Spodziewam się, że naówczas obrońcę znajdę w niej i że pani o słowie danem nie zapomnisz...
Ludwika zdawała się namyślać.
— Dałam panu słowo — dobrowolnie — rzekła po cichu — ciężyła nademną groza przyszłości, której się oprzeć nie mogłam... dla brata... Słowo to jest dla mnie świętem, dotrzymam go... bądź co bądź... Jeden pan mógłbyś mnie od niego uwolnić. Lecz zarazem muszę ostrzedz go, iż posłuszna, łagodna — wierna mym obowiązkom... życia mu nie opromienię, szczęścia nie przyniosę, bo sama mieć go nie będę. Zostanę smutną, zniecierpliwię pana może oziębłością, której przemódz nie potrafię. Bierzesz pan w dom nie żonę, ale niewolnicę swego słowa... więc przyszłość też z całem brzemieniem nie na mnie spada i cięży.
— Ja się jej nie lękam — zawołał doktór z uśmiechem — znam nadto serce ludzkie... czytam w niem i rachuję na wszechmocność czasu i nawyknienia. Mogłaś pani słyszeć po świecie różne zdania o mnie, wiem że niebardzo korzystne, różne potwarze i zgrozy... lecz — przepraszam, głupi tłum nie widzi nigdy nic nad łuskę czynu, nad skorupę człowieka... znajdziesz mnie pani lepszym, a przynajmniej innym niż sobie wyobrażasz. Tyranem nie będę. — Wiek przytępił namiętności, nauczył cenić spokój, przywiązania i szacunku... Nie lękaj się pani — nie trwoż i bądź dobrej myśli.
To mówiąc, powstał, sięgnął po rękę milczącej Ludwiki, która wstała by go pożegnać, i z uśmiechem na ustach odszedł. Po oddaleniu się jego padła na krzesło i długo, płacząc, przyjść do siebie nie mogła... Zbudził ją szelest sukni i pocałunek złożony na czole... Na palcach weszła Serafina i zobaczywszy ją tak pogrążoną — tak przybitą... z przestrachem zawołała:
— Co ci jest? trwożysz się chyba o Mieczysława — ale ja ci pierwsza pośpieszyłam zwiastować tryumf jego, z którego ja też, jako przyjaciółka wasza, dumną jestem... Umyślnie posłałam tam kogoś, aby mi dał znać w chwili, gdy te utrapione egzamina skończone zostaną. Przyznano mu dyplom... uściśnij mnie... Skończone wszystko!!
Jakież było podziwienie Serafiny, gdy ujrzała Ludwikę blednącą, z załamanemi rękoma... i niemal osłabłą. Serafina, przypisując to wzruszeniu, pośpieszyła po wodę, lecz ze zdumieniem wpatrywała się w nią, nie mogąc wytłumaczyć oznak trwogi... śladów płaczu — braku tej radości, którą się znaleźć spodziewała.
— Co ci jest? spytała — jesteś dla mnie zagadką?
— A, nic mi, nic — daruj, droga pani... Jestem szczęśliwa... alem siedziała sama, przyszły mi jakieś myśli smutne, byłam w nich pogrążoną... znękaną. To odejdzie — to nic...
— Jedno tylko wytłumaczy cię — szepnęła Serafina — odgaduję co się w twem sercu dzieje... lecz — na Boga... cierpliwości. Ty kochasz! Miłość prawdziwa cierpliwą umieć być musi...
Serafina westchnęła. — Któż przyszłość odgadnie... miejmy nadzieję... ach! miejmy nadzieję!
Słowa te brzmiały dziwnie, jak gdyby nie dla Lusi tylko były powiedziane... odbijało się w nich uczucie własne. — Ludwika spojrzała na nią zdziwiona.
— Moja Serafino — szepnęła cicho — ja się wyrzekłam nadziei — jam jej nigdy nie miała i nie mam na czem oprzeć tego jasnego obłoku, unoszącego ku niebiosom... ja na twardej stoję ziemi... a jeśliś mnie widziała we łzach — to nie po utracie dawnych marzeń. Dawnom je pogrzebała... Są przeznaczenia... są losy... są dni tkane szaro... trzeba się poddać konieczności... Lecz, przyznam ci się — żeś mi to westchnienie do nadziei tak dziwnie jakoś wyrzekła, jak gdyby ono ci wprost z serca uleciało?... jak gdybyś tę nadzieję nie dla mnie tylko mieć chciała...
Serafina, nie odpowiadając nic, uścisnęła ją milczącą, spojrzała w okno... i jak gdyby nie słyszała pytania — rzuciła drugie.
— Kiedy nasz doktór powróci? czekam na niego ażeby mu pierwsza powinszować... Ty wiesz, Lusiu, że dawniej przy tym obrzędzie doktoryzacyi był zwyczaj laureatowi dawać pierścień... i płaszcz... nie wiem czy togę purpurową dostanie, ale ja się dopraszam w imię przyjaźni, ażeby odemnie na pamiątkę dnia tego przyjął pierścień, który przyniosłam...
To mówiąc, błysnęła ręką białą, na której palcu nie doktorski — z soliterem ogromnym świecił pierścień przepyszny.
— Jakaś ty dobra! ach! jak ty dobra dla nas jesteś, pani moja droga! przyklękając przed nią zawołała Lusia, która ją objęła i do serca cisnęła. Tyś była dla nas jedyną jasną gwiazdą na szarych niebiosach długich dni próby ciężkiej — a czemże my biedni potrafimy ci się wywdzięczyć?
— Sercem! sercem! poruszona rzekła Serafina — tylko niem... jam jak wy sierota... jam jedna a sama w świecie, bądźcie mi rodziną...
Na ten uścisk weszła Orchowska z lampką, a za nią jak burza wleciał Mieczysław i siostrę spodziewając się zastać samą, pobiegł prosto do niej, wołając:
— Victoria! Victoria!
Ludwika biegła mu się rzucić w ramiona, gdy postrzegł Serafinę...
— A! cóż to za szczęście — zawołał, że i panią tu znajduję i że z nią też podzielić się mogę radością moją z ukończonego nowicyatu nauki... Pani nam go ozłociłaś... paniśmy tyle winni...
— Zapłaciliście mnie przyjaźnią waszą! wesoło odparła Serafina, podając mu rękę drżącą. Myśmy tu obie na was czekały... Lusia będzie oratorem i wręczy nowemu doktorowi należną pamiątkę dnia tego, o której pewnie zapomniano tam w uniwersytecie.
To mówiąc, zdjęty z palca pierścień podała Ludwice, która go wręczyła bratu nieco zmieszanemu... Pocałował siostrę w czoło i szybko rzucił się na rękę Serafiny, którą przycisnął do ust gorących z uczuciem i wzruszeniem widocznem.
— Pani jesteś dla nas opatrznością, aniołem...
— Natrętem! przerwała Serafina... nie mówmy o tem... a nie zapominajcie o dobrej serdecznej waszej przyjaciółce... Czekałam tu, aby was pochwycić do siebie, będziemy tu sami... a dziś pan doktór nie potrzebuje się tak ściśle liczyć z czasem i godzinami... Więc chodźmy! Gdybyśmy jeszcze mogli z sobą zabrać i tę poczciwą starą waszę Orchowską... radabym i jej była...
Mieczysław podał rękę Serafinie, Lusia pośpieszyła wziąć płaszczyk i wyszli tak we troje... raczej udając wesołość, niż weseli. Jeden Mieczysław tylko, zapomniawszy o troskach przebytych, był jeszcze pod wrażeniem otrzymanego zwycięztwa.
Następne dni zajęte były mnóstwem przygotowań, formalności do spełnienia, odwiedzinami które doktór nowy oddawać i odbierać musiał. Ludwika starała się, krzątając około domu, ukryć swój niepokój i trwogę. Każdy szmer, otwierające się drzwi, głośniejsze przemówienie w przedpokoju napełniały ją strachem. Spodziewała się co godzina tej chwili, na którą potrzebowała całego męztwa swego, całej przytomności i odwagi. Dr. Varius wszakże obrachował znać, iż się był zbytecznie śpieszyć nie powinien.
Zapowiedział on swe odwiedziny Mieczysławowi, który też się go spodziewał... mieli pomówić właśnie o miejscu adjunkta i katedrze projektowanej, o podróży za granicę — młody doktór sam jeszcze nie wiedział co pocznie z sobą, droga uczona uśmiechała mu się — lecz i wieś i praktyka skromna na prowincyi, i życie na ustroni nie było do odrzucenia. Wahał się, radzono mu różnie, Varius życzył małą wycieczkę do Niemiec i Francyi, zwiedzenie klinik, szpitalów i instytutów, potem powrót i katedrę... Pani Serafina życzyła wieś i napomykała, iżby go chciała mieć w okolicy, że nawet mogłaby w takim razie przenieść się na wieś, bo ją miasto nużyło...
Pamiętnego tego wieczora po oddaniu pierścienia, mówili z sobą długo, poufałej może niż kiedykolwiek... Serafinie zdawało się że ją nareszcie zrozumie ten człowiek, który był dla niej czułym, przyjacielskim... a wstrzymywał go jakby postrach jakiś, gdy już na ustach drżało mu słowo co o życiu jej stanowić miało. I gniewać się nawet na niego nie mogła... Kochał ją — a miłość widoczna była tak dziwnie uszanowania pełną i drżącą! tak nieśmiałą czasem aż do chłodu...
Ale przecież kiedyś musiała, powinna była wybrnąć... a oczekiwanie samo tyle w sobie szczęścia miało... Nie śmiała przyśpieszać oświadczenia, aby nie mieć później do wyrzucenia sobie tej chwili, o której marzyła z młodem jakiemś serca biciem, jako o czarownym poemacie, wykwitającym nagle z uczucia onieprzytomniałego. Czekała biedna i marzyła...
Mieczysław cały był teraz zajęty urządzeniem się dla siebie i Lusi, zapytywał ją ciągle jak ona dom ten mieć życzy, co woli — a Ludwika dziwnie dlań jąkała się, mieszała, nie umiejąc odpowiedzieć... Więc gderał na siostrę, a ona padała mu na ramię, niby śmiejąc się, ażeby ukryć łzy które w oczach miała.
Właśnie tak po obiedzie gwarzyli, gdy wszedł Varius... zwykle miewał do gości, dla obcych twarz wesołą i zimną razem, tym razem była ona blada i smutna prawie.
Ludwika co prędzej usiadła, czując że pod nią zadrżały nogi... i że dreszcz przebiegł po sercu.
— Lusiu, zawołał Mieczysław — połącz-że ze mną dzięki któreśmy winni profesorowi... powiedz mu że całem życiem dobrodziejstwa jego nie zapomnimy...
Wezwana tak Ludwika podniosła się cała drżąca, wzrok Variusa nakazywał jej spokój... szepnęła coś niewyraźnie, udając uśmiech blady, i siadła. Mieczysław ściskał i całował drogiego mistrza, nie mogąc dobrać wyrazów wdzięczności.
— Dosyć już tego, kochany kolego, przerwał dr. Varius, przychodzę ci powinszować i złożyć życzenia. Wchodzisz na drogę, którą ja przebiegłem, znam ją i — niestety — nie mogę ci przynieść wielkiej otuchy! Jest to gościniec wielce kamienisty i trudny... zawód pełen goryczy i zasługi... w którego końcu rośnie często kolczasta niewdzięczność i jadowite potwarze... Obrałeś tę drogę — szczęść Boże...
— Jest to podobno wszystkich dróg żywota koniec... rzekł Mieczysław — ale zawód lekarza jak kapłana wielce mi się uśmiechał i śmieje, choć przeczuwam jego utrapienia... Mam młode męztwo na piersiach i — idę z odwagą.
— Nigdy jej nadto mieć nie może doktór — śmiejąc się, dodał Varius — a trzeba uzbroić się we wszystkie odwagi, jakie istnieją... nie bać się śmierci, choroby, obrzydliwości, głupoty — potwarzy... nie bać wypowiedzenia prawdy, nie bać jęku i przekleństwa.
— Słowem niczego, oprócz sumienia, dodał Mieczysław, sadzając profesora.
Rozmowa stała się potem weselszą, Varius począł opowiadać jakie zazdrości obudziło powodzenie młodego doktoranta... śmiał się z tego co słyszał i z tego co się domyślał — szydził zręcznie ze współtowarzyszów, okazał się dowcipnym, był w wybornym humorze i Mieczysława weń wprawił.
Lusia, przysłuchając się rozmowie, siedziała jak wkuta z oczyma na robotę spuszczonemi, nie śmiejąc ich podnieść... niewiele słysząc, mniej jeszcze rozumiejąc z tego co mówiono. Czasem gdy ją Micio wyzwał wzrokiem strwożonym, poglądała na nich i wracała do swojej kanwy, na której się nici dziwnie splątały.
Rozmowa trwała z godzinę...
— Panie Mieczysławie — odezwał się w końcu Varius, czując że dla Ludwiki długie oczekiwanie straszniejszem było może, niż to czego się lękała... panie Mieczysławie, mam do was prośbę. Pogniewaliście się niegdyś na mnie żem śmiał, stary, pomyśleć o szczęściu jakiemby dla mnie było zamężcie z panną Ludwiką. Zakazaliście mi myśleć o tem, uległem woli opiekuna i brata... starałem się zwyciężyć uczucie, ukryć je w sobie przynajmniej... Dziś, może wy i sama panna Ludwika mniej dla mnie będziecie surowi, boście mnie poznali lepiej. Nie odzywam się do ciebie, bo sądzę że czcigodna siostra wasza sama najlepiej o przyszłości swej wyrokować może. Gdyby się jej usposobienia dla mnie zmieniły — wszakże pan nie byłbyś przeciwnym?
Mieczysław zdziwiony oniemiał — przychodziło to tak niespodzianie, w chwili gdy się poczuwał do takiej dla profesora wdzięczności, gdy był nią skrępowany — że ust zrazu otworzyć nie mógł.
— Siostra moja, odezwał się w końcu zmieszany, ma zupełną swobodę rozporządzania sercem swem i losem. Ja sprzeciwiać się jej woli nie mógłbym — lecz — lecz zdaje mi się, panie profesorze...
Varius, nie czekając końca przemowy tej, obrócił się z uśmiechem ku Lusi.
— Odzywam się do pani, rzekł — jeśli nie masz wstrętu do mnie — zaręczam że będę się starał jej szczęście zapewnić... Niech mi pani zaufa...
Mieczysław, nie dokończywszy mówić, stał z oczyma wlepionemi w siostrę. Ludwika wstała blada, poważna, spokojna, z twarzą wysiłkiem wypogodzoną i wśród ciszy, odezwała się głosem pewnym:
— Ofiara pańska jest dla mnie zaszczytną — jestem sierotą — nie mogłam się nigdy takiego losu spodziewać. Jeśli mój szacunek i życzliwość starczą panu, oddam mu rękę z ochotą... a brata proszę tylko aby mi pobłogosławił...
Micio zbladł i zadrżał... Profesor rękę podaną ucałował....
— Dostąpiłem więc szczęścia, którego pragnąłem, rzekł — i z serca dziękuję pani....
— Droga Lusiu — zastanowiłaś że się... przerwał brat cicho.
— Kochany Mieczysławie, bądź spokojny, miałam czas rozważyć wszystko. — Czynię to z namysłem i dobrą wolą.
— Nie pozostaje mi, tylko się cieszyć prawdziwie z zaszczytu jaki nas spotyka... i życzyć siostrze szczęścia... a w imię rodziców pobłogosławić.
Wzruszony przystąpił do profesora... który go uścisnął... potem pochwycił siostrę płacząc i na czole jej złożył pocałunek...
Dr. Varius w tej chwili zdjął pierścionek z palca i podał narzeczonej, która go przyjęła drżąca, lecz widocznie usiłując zachować dla brata wyraz spokoju i swobody. — Nie miała ona żadnej obrączki, by dać wzamian i Mieczysław ojcowską jeszcze dał siostrze — dla profesora.
— Skromna ona jest, bośmy ubodzy, szanowny panie — lecz dla nas droga, jako rodziców pamiątka.
— Dla mnie żadna też droższą być nie mogła, jak skoro z najdroższych mi rąk pochodzi...
Po tej scenie niespodzianej, wszyscy znużeni jakby, chwilę pozostali milczący. Mieczysław jeszcze prawie uszom nie wierzył... Ludwika drżała, zbladła i przestraszona, jeden dr. Varius był panem siebie.
— Ponieważ tak szczęśliwy dla mnie wyszedł wyrok — odezwał się, biorąc już kapelusz, nie każe mi pani pewnie zbyt długo oczekiwać na szczęście obiecane... Żadnych wypraw i przygotowań nie potrzeba. Żona moja znajdzie w domu wszystko, czegokolwiek zapragnie. Racz pani termin oznaczyć...
— Ja? roztargniona i jakby nieprzytomna odpowiedziała Ludwika — ja? Niech brat powie, niech pan go sam naznaczy... ja się zgadzam — ja się zupełnie zgadzam na wszystko...
— Panie Mieczysławie — nie zwlekaj pan... mojem zdaniem, ślub odbyć się powinien, rzekł profesor — przed pańskim wyjazdem za granicę. Byłoby to ze wszech miar i dogodnem i właściwem.
— Zatem oznaczymy go — w jaknajprędszym czasie — wyjąknął Mieczysław, nie mogąc jeszcze przyjść do siebie — lecz pozwolisz mi pan — nieco namysłu. Wszystko to spadło na mnie tak niespodzianie...
— Dobrze — więc przyjdę jutro... wszyscy my potrzebujemy ochłonąć — pośpiesznie dodał profesor i schylił się do ręki Lusi, która mu ją podała śpiesznie. Mieczysław poszedł odprowadzić go do wschodów.
Gdy powrócił, zastał siostrę ze złożonemi jak do modlitwy rękami przed Chrystusem, którego obraz wisiał na ścianie. Słysząc nadchodzącego brata, obróciła się z twarzą spokojną... ale oczyma nabrzmiałemi od łez.
— Nie pytaj! nie mów nic! poczęła pierwsza. — Miciu mój — uczyniłam com była powinna... Jestem spokojna — jestem szczęśliwa... Nie dziwuj mi się — nie badaj — błagam cię... Tak chciałam — tak się stało.... takie było przeznaczenie... Nie mów nic! zaklinam cię.
I padła na kanapę, zamilkłszy nagle.
Mieczysław stał przed nią, lecz tak jeszcze zmieszany... nieprzytomny, że milczenia które mu ciężyło przerwać nie mógł.
— Lusiu droga, rzekł w końcu — widzisz mnie przerażonego twojem postanowieniem. Kiedyżeś miała czas, nic mi nigdy nie mówiąc o tem, namyśleć się i zdecydować na to? Winienem wiele Variusowi, szanuję go, wdzięczen jestem, lecz mimo to wszystko, jak się zgodzi twa słodycz i dobroć z jego niezbłaganą surowością i chłodem? czyś się zastanowiła?
— Nad wszystkiem — bądź spokojny....
— Więc Varius dał ci do zrozumienia, iż trwa w tej myśli?
— Domyśliłam się jej... nie badaj mnie! proszę cię... daj mi ochłonąć... bądź spokojny... Powiem ci jedno — potrzeba było Martyniana oswobodzić, przyszłość moją, by ci nie była ciężarem, zapewnić... zresztą... sądź mnie jak chcesz! Może byłam ambitna? może mi się bogactw zachciało? Ja sama nie wiem... namyśliłam się — tak najlepiej.
Mieczysław chodził po pokoju, rozbijając się, w głowie czuł jakiś szum i zamęt, przebiegały go dreszcze, jak przed ową chorobą... los Ludwiki, mimo czci jaką miał dla Variusa, przerażał go. — Nie mówił jednak nic.
Wieczór zszedł ponuro... przemówili do siebie ledwie słów kilka. Ludwika żądała ażeby ślub odbył się jak najprędzej i jaknajciszej.
— Ty potem pojedziesz za granicę — rzekła, będziesz swobodnym...
Ocierała łzy. — Micio zrozumieć jej nie mógł.
Nazajutrz deszcz nie pozwolił jej pójść do kościoła. Mieczysław musiał wybiedz na miasto... Mijając okna Serafiny, spojrzał ku nim, zobaczył ją w jednem z nich... Dała mu znak ażeby wszedł — był posłusznym. Zobaczywszy go w progu, gospodyni, nie przywitawszy jeszcze, zawołała.
— Co to jest? czyż pan nie chory?
— O! nie pani... nie — rzekł Mieczysław, lecz widzisz mnie z takim na sercu ciężarem, z taką w głowie nieszczęśliwą zagadką, iż rad jestem że mi ją pani pomożesz rozwiązać — pocieszyć może...
Oczy Serafiny strwożone zwróciły się ku niemu.
— Pani! nie będę jej męczył długiem opowiadaniem. Spadło to jak piorun na mnie. — Wczoraj, niespodzianie, dr. Varius oświadczył się Ludwice i ona go — dobrowolnie, stanowczo, przyjęła... Zamienili pierścionki.
Mówiąc to załamał ręce, Serafina krzyknęła, chwytając się za głowę.
— Ona! cóż się jej stało? zkąd to przyszło? żyłyśmy z sobą jak dwie siostry... nigdy słowem jednem nie dozwoliła mi się nawet domyślać nic podobnego. W tem jest jakaś straszna, niewidzialna... intryga...
— Nic być nie może — odparł Mieczysław — wytłumaczyła mi to — jest to anioł poświęcenia... Nie mogłem się jej opierać, tak stanowczo wyraziła wolę swoję...
— Jestem przerażoną — krzyknęła wdowa, nie będę mogła wytrzymać oczekiwania... idę do niej... Potrzebuję z nią mówić...
Przejęta i oburzona Serafina pożegnała skinieniem głowy doktora, zadzwoniła na służącego i nie czekając aż jej konie zaprzęgą, kazała sprowadzić dorożkę... Mieczysław ledwie odszedł kilka kroków, gdy ona już pośpieszyła na Franciszkańską ulicę. Wprost wbiegła do pokoju Ludwiki i znalazła ją modlącą się przy klęczniku. Po twarzy Serafiny rzucającej się jej na szyję, poznała że już wie o wczorajszem doświadczeniu.[4]
— Dziecko moje — poczęła wdowa — ja bez tchu leciałam do ciebie, byćże to może ażebyś popełniła taką... nie umiem już nazwać — nierozwagę — płochość — dziwactwo. Znasz przecie tego człowieka z tego com ci ja sama mówiła, wiesz o nim więcej niż Mieczysław, i — przyjęłaś tego starego rozpustnika, tego?..
— Na Boga! pani moja! On już jest narzeczonym moim — przerwała Ludwika, pokazując pierścionek. — Wiem wszystko, alem — musiała!
— Któż cię zmusił do tego?
Lusia zmarszczyła brwi. — Na miłość Bożą, na przyjaźń twą dla mnie — nie pytaj! błagam. Zmusiła mnie wola własna.
— Ale ty nie wiesz na jakie idziesz męczeństwo.
— Wiem że na męczeństwo, i — idę! dodała Ludwika, rzecz jest nieodwołalna. Zlituj się nademną.
— Dlaczego nieodwołalna?
Ludwika uścisnęła ją w milczeniu.
— Rok cały myślałam nad tem, postanowienie jest niezłomne.
Serafina zrozpaczona padła na krzesło.
— Daruj mi! to niezrozumiałe szaleństwo! To samobójstwo świętokradzkie.
— Nazwij to jak chcesz — ale mnie nie potępiaj, nie gardź mną, płacząc, poczęła Lusia, wierz mi że pobudki były czyste, żem...
Tu łzy jej mówić nie dały — Serafina wpatrywała się w nią blada i drżąca. Litości pełnem sercem chciała wymódz na niej jakieś wyznanie, coś coby tę tajemnicę wytłumaczyć mogło, — dziewczę płakało, milczało, wypraszało się — trzeba więc było poprzestać — a cieszyć i płakać tylko z nią razem.
— Wymóż na nim przynajmniej — odezwała się w końcu Serafina, ażeby pozrywał te stosunki o których wie całe miasto, a których ty cierpieć nie możesz i nie powinnaś.
Lusia która nic nie wiedziała, spojrzała zdziwiona.
— Jakież to są stosunki?...
— Dziecko niewinne — dokończyła wdowa, dowiesz się o nich — zaciężą ci one może, odezwą się w twem życiu. — Na dziś dosyć tego słowa. Chcę i pragnę wierzyć iż ty potrafisz poprawić go i nawrócić — lecz co za zadanie dla czystej jak ty istoty? Co za brzemię bierzesz na słabe ramiona twoje... w jak czarną rzucasz się przepaść.
Popłakały się znowu obie. Serafina chodziła poruszona, gniewna prawie.
— Jak brat twój mógł na to pozwolić? — wołała.
— Ale on się mi nie powinien był sprzeciwiać.
— Nie — to niepojęte! to niepojęte!
Długa rozmowa rozdrażniała tylko przyjaciółkę, nie nauczyła jej nic; odjechała zmartwiona, a wiadomość o podróży za granicę Mieczysława przyczyniła się także do smutku.
Tegoż samego dnia po mieście całem, niewiadomo jakiemi drogami puszczona, rozszerzyła się wiadomość o zaręczynach dra Variusa, z piękną siostrą młodego doktora. Dała ona powód szydercom jak Poskoczym do tłumaczenia doktoryzacyi Mieczysława, wydaniem młodej panienki za ohydnego starca. Winę tego małżeństwa zrzucono na brata, który siostrę poświęcił, przymusił może. Oburzano się na to powszechnie, litowano nad jej losem. Stary profesor znany był z brudnych kolei, jakiemi życie jego płynęło. Pocichu opowiadano sobie przygody, w których grał rolę prawie na sąd kryminalny zasługującą. Ostatnie jego a najdłużej trwające stosunki bliższe z osobą całemu miastu znaną, której rozwód jemu przypisywano, nie były jeszcze zerwane. Przewidywano z nich wyniknąć mogące sceny nieprzyjemne, gdyż pani pułkownikowa znaną była z gwałtowności swej, cynizmu i — jak powszechnie utrzymywano — miała nadzieję zaślubić dra Variusa. — Wszystko to obudzało ciekawość, wywoływało wspomnienia zatarte — rodziło nieprzeliczone plotki.
Kilku znajomych tegoż dnia zaczepiło Mieczysława, ale ten, w krótkich zbywszy słowach, dłuższej rozmowy odmówił.
Wieczorem jeden z nowych przyjaciół biednego Martyniana, niewiedząc że go tak blizko obchodzić może, przyniósł mu brukową nowinę o blizkiem ożenieniu profesora Variusa z panną Ordęską, siostrą młodego lekarza. Rzecz miała być pewną i całemu już miastu wiadomą. Chłopak pobladł i o mało nie padł; chciał natychmiast biedz, i przyjaciel ledwie go powstrzymał uwagą, że o tej porze nigdzie wpuszczonym nie będzie. Całą noc przemęczył się, wymyślając środki zapobieżenia temu, coby był rad ceną życia okupić. Nie szło mu już o siebie, ale o Ludwikę, której los go zatrważał, rozpowiadano bowiem o Variusie najstraszniejsze rzeczy, malowano go tak czarno, iż Martynian był przerażony. Sama myśl oddania jej w ręce zepsutego a chłodnego starca, oburzała Martyniana szczególniej na brata, który będąc opiekunem, mógł na to pozwolić. Nie pojmował Mieczysława i gniewał się na niego. W takich szałach spędził bezsenną noc do rana.
Nazajutrz wybiegł do dnia szukać winowajcy. — Cały dzień jednak strawił napróżno. Serafina zabrała była Lusię do siebie, a Mieczysław jej towarzyszył, pozostali tam do późna; domu siedząca z książką od nabożeństwa Orchowska, nie chciała mu nawet powiedzieć gdzie się znajdowali. Babiński zrazu siadł na wschodach wiodących do mieszkania i postanowił czekać tam do nocy, ale ztąd stróż kamienicy go spędził dosyć niegrzecznie — w ulicy stać mu też nie dozwolono, bo ściągał na siebie podejrzenie, i policyant się do niego uwziął. Musiał więc odejść znużony około północy, najdziksze projekta snując po głowie. Chciał ją przynajmniej widzieć, a potem? sam nie wiedział co pocznie, postanawiał jednak pozostać w mieście, aby czuwać nad nią. — Wiedział że Mieczysław miał wyjechać. — Będę ją widywał choć z daleka, mówił do siebie, dowiem się gdzie mieszkają... Stać będę na straży.
Drugiego dnia bardzo rano pobiegł znowu, ale go nie wpuszczono, drzwi były dla wszystkich znać zamknięte. Krążył długo bezskutecznie i wrócił zrozpaczony. Przyjaciel który mu pierwszy przyniósł tę nieszczęśliwą wiadomość, wrócił z nowemi plotkami. Według niego wczoraj właśnie zajść miało coś, co mogło wpłynąć na dalsze losy p. Ludwiki. Dr. Variusa napadła, jak mówiono, pułkownikowa, z którą się był żenić obiecał. Gwałtowna scena jakaś odbyła się w gmachu w którym on mieszkał, i wywołała powszechne oburzenie. Rozpoczęta w mieszkaniu profesora, do którego wpadła ta pani siłą, skończyła się przy świadkach na wschodach i skompromitowała starego profesora w sposób najprzykrzejszy. Tłumaczyć się miał iż osoba która się dopuściła tego, była obłąkaną.
Zrana rozeszła się pogłoska iż w skutek doznanego wrażenia, nagłej choroby, wreszcie pułkownikowa nad ranem życie skończyła. Dodawano że w nocy jako do chorej przychodził dr. Varius i przepisał jej lekarstwo, a nieprzyjaciele dodawali bez ogródki, iż ją struć musiał... Już sam ten fakt iż go o to posądzić mogli, wielkiego był znaczenia.
W istocie powieść którą przyjaciel Martyniana przeraził go bardziej jeszcze — nie była zmyśloną. — Chociaż tajono wypadek, starano mu się zaprzeczyć, wczorajszego dnia z południa scena opisana zatrwożyła wszystkich domu mieszkańców.
Pułkownikowa wbiegła na wschody, dzwoniła gwałtownie i biła do drzwi zamkniętych, służący wreszcie zmuszonym był otworzyć i chciał ją odprawić tem że pana w domu nie było. Odepchnięty jednak został, pogniewana kobieta wpadła do gabinetu doktora, z którego długo potem rozlegały się krzyki i łajania. Naostatek profesor sam siłą wyprowadził ją na wschody, drzwi zaparto, a pułkownikowa stojąc u progu, lżyła i odgrażała się głośno, tak że kilkadziesiąt osób ściągnęła na to gorszące widowisko. Roznamiętniona, wściekła, nie żałowała ani siebie, ani doktora, malując przed tłumem przeszłość, rzucała nań najokropniejsze obwinienia, — oskarżała go o zbrodnie, groziła sądem, karą i zemstą. Musiano aż, pod pozorem że pułkownikowa oddawna dawała oznaki pomięszania zmysłów, posłać po sługi do jej domu, po straż, powóz i gwałtem niemal sprowadzić ze wschodów i zawieść do mieszkania. Scena ta ściągnęła mnóstwo widzów, w kilka godzin wiedziało o niej miasto cale, gorszono się, obrażano, brano stronę biednej kobiety, niektórzy bronili profesora, inni zapewniali że oddawna bywała nieprzytomną. Opowiadano iż wieczorem późnym, gdy furya ta nie ustawała a chora ciągle wyrywała się biedz z krzykiem, który aż w ulicy słyszeć się dawał, posłano po lekarzy, przybył i dr. Varius. Około północy uciszyło się w domu, zapisane lekarstwa przyniesiono z apteki. Pułkownikowa brała je do rana, uspokoiła się nieco, usnęła, lecz zapewne skutkiem rozdrażnienia, osłabienia czy też uderzenia jakiego, nad rankiem żyć przestała. Lekarz z ramienia Variusa tam wysłany był przy zgonie. Łatwowierni ludzie nie wahali się zaręczać że została otrutą, ale położenie i stosunki profesora zabezpieczały go od śledzenia całego wypadku. Przypomniano przy tej zręczności parę innych, oddawna zapomnianych historyj, które się śmiercią nagłą kończyły, mieszając do nich d-ra Variusa.
Żadne jednak z tych opowiadań, a nawet cała przygoda z tak nieszczęśliwie zmarłą pułkownikową, nie doszły zrazu ani Mieczysława, ani Ludwiki. Niktby był nie śmiał im mówić o tem, Serafina nie wychodziła nigdzie, nikt u niej nie był, słudzy z ulicznemi plotkami nigdy do pani uszu nie mieli przystępu. — Mieczysław po długiem czuwaniu wczorajszem, troskliwy o Ludwikę, do południa nikogo puszczać nie kazał, co stara Orchowska spełniła jak najściślej. Martynian odprawiony błądził, tułał się, odszedł, powrócił i nierychło, parlamentując ze sługą, doczekał się i wymodlił iż nie wpuszczając jego, wywołała Mieczysława. Wyszedł on, nie wiedząc o co chodzi, a zobaczywszy Martyniana, chciał się cofnąć...
— Słuchajże — zawołał gwałtownie Babiński, pierwszy raz może w życiu oburzony, możesz mi drzwi zamykać, lecz nie masz prawa odmówić rozmowy; przychodzę w sprawie ważnej, mówić z tobą muszę i będę tu, czy gdzieindziej — nieustąpię.
Micio widząc go tak poruszonym, wziął kapelusz i wyszedł z nim razem. Martyniana gniew i oburzenie zmieniły prawie do niepoznania. Wyciągnął brata nie dalej jak na placyk pod kościołem Franciszkanów i zwrócił się doń z twarzą surową.
— Przychodzę mówić z tobą nie o sobie — rzekł — ale, jako krewny, spytać cię o rachunek z twojego postępowania. Znałeś mnie całe życie miękkim i łagodnym — potrafię być surowym i nieubłaganym. — Postępowanie twoje z siostrą oburza wszystkich, mnie stokroć więcej niż świat cały, a świat, mogę powiedzieć, masz przeciwko sobie. Ludwika została sprzedaną starcowi ohydnemu, człowiekowi którego opinia potępia... który wczoraj jeszcze...
— Oszalałeś — przerwał Mieczysław, zapalając się gniewem — pleciesz od rzeczy!... Zastanów się — ja sobie bezkarnie nie dam takich czynić zarzutów.
— Odeprzyjże je, jeśli możesz! krzyknął Martynian.
— Najłatwiej w świecie — idź — idź ze mną i spytaj Ludwiki, czy nie ona sama pierwsza żądała tego małżeństwa. Ja o niem nie wiedziałem nic, jam się opierał! postąpiła według woli własnej.
— To nie może być!
— Tak jest!
— Ale jak ty mogłeś dozwolić na to! Ten stary prowadził życie najgorsze. Wczoraj jeszcze skandal publiczny ściągnął tłumy ludzi.
— Jaki skandal? wczoraj? co? — zawołał Mieczysław.
— Nic nie wiesz?
— Nie wiem.
— Pułkownikowa ta, rozwiedziona przez niego, z którą się miał żenić, wpadła z wymówkami, zepchnięto ją na wschody. Krzykiem swoim zwołała tłumy. Wieczorem zachorowała. Varius ją leczył i nad ranem umarła! Całe miasto woła że ją otruł, a nie byłoby to podobno pierwsze jego przestępstwo. I takiemu człowiekowi ty chcesz dać siostrę?
Z przerażeniem ofuknął Mieczysław.
— To potwarze! My o żadnej pułkownikowej nie wiemy.
— Wiedzą przecież o niej wszyscy!... Chyba wy wiedzieć nie chcecie o tem, co was przecie najwięcej obchodzić powinno.
Mieczysław stanął zmieszany.
— Przebaczam ci twoje szaleństwo — rzekł po chwili — lecz, Martynianie, uspokój się, prawisz niedorzeczności... Ktoś ci fałsze niemożliwe przyniósł, a ty napadasz mnie z niemi...
— Człowiecze... to ty w fałszu jesteś i niewiadomości dobrowolnej — odparł młody zapaleniec — wszyscy znają Variusa... ty jeden nie chciałeś go znać, tylko z tego czem ci się wysługiwał... Dał ci dyplom a ty za niego siostrę. Ha! ha!
— Martynianie! obrażasz mnie.
— Chcę cię rozgniewać, abyś się prawdy dowiedział lub, jeśli ją wiesz, nie śmiał nią pomiatać. Potępią cię wszyscy... Ludwika łatwo mogła się poświęcić dla ciebie, ale nikczemnie było przyjmować jej ofiarę.
— Martynianie! nie przywódź mnie do szaleństwa i gniewu...
— Cóż mi twój gniew znaczy... gardzę tobą!
— Słuchaj-że, wstrzymuję się, mając politowanie nad tobą. Chodź ze mną...
— Po co? — zawołał Martynian — twoja ofiara powtórzy to, co ty jej mówić kazałeś...
Mieczysław dłonie załamał, potrzebował całych sił, ażeby gniew powstrzymać... Westchnął i odezwał się łagodnie.
— Zaklinam cię na twą dawną przyjaźń dla mnie. Martynianie, mówmy inaczej... mówmy łagodnie. Jam nic nie winien, przysięgam ci. O żadnych przeciwko dr. Variusowi zarzutach nie wiem, o pułkownikowej nie słyszałem nigdy, o wczorajszym wypadku pierwszy raz się od ciebie dowiaduję... Martynianie! litość miej nademną.
Ton jakim te wyrazy wymówione zostały, opamiętał nieco rozgniewanego chłopca... spojrzał na Micia i ulitował się nad nim.
— Jak może być — rzekł — żebyś ty nie wiedział o tem, o czem wszyscy mówią nawet publicznie, o złem życiu tego człowieka, o jego ekscesach... o stosunkach, które nie jedną rodzinę nieszczęśliwą uczyniły, nie jedną okryły sromotą... Jak mogłeś dopuścić nawet, ażeby taki człowiek starał się... powziął myśl zuchwałą i zbliżył się do Ludwiki?
— Nie zapominaj o tem, że ten człowiek był moim profesorem, że na niego mówić przedemną nikt nie śmiał... pamiętaj że najcnotliwsi ludzie często za poczciwe właśnie uczynki są szkalowani i że uliczna opinia nie ma żadnej wartości. Dosyć być znaczącym i bogatym, aby zostać znienawidzonym...
— Tak, lecz w każdej z tych pogłosek i potwarzy jest jakaś cząstka prawdy, jakiś powód i pozór... dosyć takiej niesławy, jaką okryty jest profesor, by od niego odepchnąć. O historyi świeżej tej nieszczęśliwej pułkownikowej powiedzą ci wszyscy. Dr. Varius spędzał u niej dnie i wieczory zawsze... dopiero od roku coraz ją zaniedbywać począł. Działo się to w obec całego miasta... publicznie, cynicznie... Robiła mu sceny... naostatku, wczoraj, siłą ją z jego domu wyrwać musiano... chorowała... wezwano go, dał lekarstwo... i umarła...
— Ale cóż to dowodzi! — oburzył się Mieczysław...
— Nic nie dowodzi, jednak posłuchaj co mówią... a przyznasz, że nie na każdego coś podobnego nawet powiedzieć się ważą...
Rozmowa ta rozpoczęta prawie kłótnią, po chwili z obu stron łagodniejszą się stała. Wielka zimna krew Mieczysława, łagodny charakter Martyniana, który długo w takim nastroju ducha wytrwać nie mógł, wreszcie fakta, jakiemi przekonywał ślepego dotąd Micia, zmieniły ją w rodzaj wzajemnego porozumienia... Mieczysław wyprzysięgał się wszelkiego udziału w projekcie małżeństwa i ofiarował go zaprowadzić do Ludwiki, aby mu to sama poświadczyła. Martynian wymagał, żeby się Mieczysław rozpytał, przekonał i skłonił do bliższego poznania szczegółów życia doktora. Ofiarował się dopomódz do tego. Zawiązane stosunki z młodzieżą uniwersytecką naprowadziły go na trop wiadomości o ciotecznym bracie doktora, ubogim człowieku, który miał maleńką fabrykę fortepianów na przedmieściu. Wszyscy go opowiadali człowiekiem uczciwym, pracowitym i zacnym, od niego też najlepszą o profesora przeszłości zasięgnąć było można wiadomość. Fabrykant zwał się Ufert. Micio obiecał że pójdzie sam do niego; tymczasem zaś pociągnął z sobą niespokojny Martyniana, aby się z własnych ust Ludwiki dowiedział, jaki on miał udział w ułożonem małżeństwie.
Chłopak schwycił tę zręczność widzenia i mówienia z ukochaną; byli o kilkadziesiąt kroków od domu, weszli.
Micio, jeszcze pod wrażeniem bolesnem tej rozmowy, z twarzą zmienioną, zgryziony, wprowadził z sobą kuzyna do maleńkiego saloniku, w którym Lusia siedziała nad robotą. Martynian znalazł ją bladą, znękaną i do niepoznania wymizerowaną. Ostatnie dwa dni wywarły na niej skutek. Zobaczywszy Martyniana, który także do siebie nie był podobny, zadrżała Lusia, rzucając robotę... a do brata zwracając się z wejrzeniem niespokojnem.
— Przychodzę tu z Martynianem — odezwał się żywiej niż zwykle Mieczysław — ażebyś mi poświadczyła, że nie jestem tym zbrodniarzem, za jakiego mnie głoszą, że cię nie sprzedałem, żem o tem małżeństwie nic nie wiedział. Powiedz mu, jak się to stało... zaświadcz, żem niewinny! Ludzie mnie potępiają... Broń mnie, Ludwiko... jam czysty na sumieniu...
— Przysięgam ci tu na tego Chrystusa, którego obraz tu widzisz — przerwała, rzucając się naprzeciw Martyniana — że Micio o niczem nie wiedział, że raczej się opierał temu, niż mnie pobudzał... Śmiesz-że go znając, posądzać?
— A więc cóż cię skłonić mogło? — zapytał chłopak rozogniony widokiem Lusi i surowem jej wejrzeniem.
— Może najwięcej to, ażebym na sumieniu nie miała twojego oporu i nieposłuszeństwa matce — odparła Lusia. — Twoje postępowanie spada na nas... ja nie chcę aby mnie i Micia świat za intrygantów ogłaszał i sądził nikczemnymi niewdzięcznikami!
— To okropnie! — krzyknął Martynian — i ty tego nie mogłaś zrobić z przyczyn, jakiemi chcesz mnie odepchnąć. Jest-żem tak bardzo winien, że cię kochałem i kocham? I za to... zabijasz mnie wyrzutem!
— Przebacz, mój Martynianie, przebacz — ozwała się łagodniej — spełniam ciężki obowiązek... To com powiedziała... wierz mi, wyrwało mi się w obronie niewinnego brata. Jam chciała... sama, tak — przez ambicyą, przez łakomstwo... dla odurzenia się, nie wiem... wyjść za tego człowieka... to było moją wolą, tylko moją, a jeśli ma być winą, tylko moją winą...
Mieczysław, słuchając, pierwszy raz zrozumiał, iż w tem było coś bardziej dlań ukrytego, zatajonego niż zrazu widział, uczuł niepokój jakiś i mniej miał za złe bratu, że go zmusił do zastanowienia się nad położeniem.
— Ty sama się spotwarzasz, kuzynko — przerwał Martynian — czynisz się tem, czem być nie możesz! Jesteś mi w tej chwili jeszcze mniej zrozumiałą, niż sądziłem cię, tu idąc... Ale, na Boga, zastanów się co czynisz... to małżeństwo oburza wszystkich... ono jeszcze nie jest spełnione, czas się cofnąć... to przepaść, ten człowiek...
Ludwika podniosła rękę do góry, zasłaniając się i grożąc.
— Ani słowa — rzekła — przyrzekłam, rzecz jest spełniona... jakimkolwiek jest ten człowiek, noszę pierścionek jego, zaręczona, narzeczona, płakać nie chcę i nie mogę. Przeszłość jego do mnie nie należy — przyszłością Bóg rozrządza... Bądź zdrów.
Chciał jeszcze Martynian mówić, gdy Lusia wybiegła do swego pokoju i drzwi za sobą zamknęła. Dwaj bracia zostali oniemieli i prawie zarówno obaj niespokojni. Micio czuł się obowiązanym bliżej poznać tego, któremu siostrę miał powierzyć.
— Idź — rzekł do Martyniana — zostaw mnie staraniom o Ludwiki los, bądź pewien, że potrafię spełnić obowiązki opiekuna.
— Ja mam także obowiązki krwi i serca i tych się zaprzeć nie potrafię.
Tak się rozstali, lecz znać było z pożegnania kuzyna, iż na tem nie myślał zakończyć.
— Jedź do Uferta — rzekł — wymagam tego... zwłoka lub obojętność byłaby występkiem... Domagam się tego — powtórzył — w imię dawnej przyjaźni, pokrewieństwa i twego przywiązania do siostry... Staraj się przynajmniej dobadać prawdy.
Na przedmieściu Snipiskiem, w domu starym i znać z jakiegoś szczątka murów przerobionym, niepozornym i odartym, mieszkał ów pan Damazy Ufert, który był ciotecznym bratem dra Variusa. Obaj oni, jak nazwiska dowodziły, pochodzili z rodziny niemieckiej kolonistów i rodzili się z dwóch siostr, córek zamożnego dosyć piekarza z Wielkiej ulicy. W ostatnich czasach z tego pochodzenia cudzoziemskiego zostało tylko nazwisko, familie bowiem, połączywszy się z miejscowemi, dawniejszemi osadnika tutejszemi, uważały się i były obyczajem do mieszkańców zbliżone. Varius, syn felczera, za młodu przez niego przeznaczonym był do zawodu lekarskiego. Ojciec go nawet wprzódy wdrażał w praktykę, niżeli mógł rozpocząć teoryą studyować. Stary Varius zmarł, gdy chłopak już świetnie i szczęśliwie rozpoczął akademickie kursa. Jedynak u matki, wyemancypowany zawczasu, poszedł o własnych siłach. Ufert, cioteczny jego brat, był synem stolarza, któremu się nie szczęściło i który złą dolę swoję przekazał dzieciom. Ojciec w początkach sposobił go do innego zawodu, oddawał do szkół, kazał rozpocząć nauki w uniwersytecie, lecz się to przerwało z jego śmiercią, gdy młody Ufert zmuszony został dla siebie i dla matki na chleb pracować. Objął po ojcu warsztat. Nie bardzo mu rękodzieło smakowało, lecz nie miał do wyboru nic, z tego jeszcze jakkolwiek żyć było można, nauka wymagała dłuższych nakładów, na które zdobyć się nie mogła matka. Ufert więc wrócił do rzemiosła i ze stolarstwa przeszedł do wyrobu fortepianów, który mu dawał jakiś zarobek, nie miał o czem zwiedzić znaczniejszych fabryk i uczyć się prawidłowo, zgadywał, dochodził, czytał, a to co umiał, winien był samemu sobie. Męczył się, nie mając kapitału, walczył z długami i po śmierci matki zostawszy sam, klepał tę biedę, więcej dogadzając jakiejś fantazyi, niż na powodzenie rachując.
Człowiek był rozumny, jak mówiono, uczciwy i skrupulatny aż do przesady, dziwak trochę i jako samouk zdolny, ciągle marzący o wynalazkach, których praktyka nigdy nie potwierdzała.
Udoskonalał coś, wynajdywał, zapalał się, zapożyczał, wykonywał, zawodził i wracał znowu do inwencyj wielce obiecujących, na których nowego miał doznać rozczarowania. To go wszakże przy życiu trzymało, to stanowiło cel i zajęcie.
Ufert, nie młody człek, słynął więcej ze swoich dziwactw niż z fortepianów, żył z kamieniczki, którą mu po ojcu udało się zatrzymać, a na której miał długi i z reparacyj starych klepadeł, bo nowe mu się nie szczęściły. Był marzycielem, czytał i myślał wiele, dochodził, kombinował, zresztą mało dla siebie potrzebował, i choć czasem cierpiał niedostatek, znosił go bez szemrania. Parę razy pono w życiu udawał się o znaczniejszą pomoc do ciotecznego brata dra Variusa, ale ten go z niczem odprawił. Od lat kilkunastu podobno nie widywali się już wcale, stosunki arystokratyczne doktora oddalały go od ubogiej rodziny, a ta się nie chciała cisnąć do niego.
Domek Uferta bardzo biedną miał postać, był piętrowy, miał i ogródka kawał, lecz wszystko to razem czuć było nadchodzącą ruiną. Drzwi i okna stare, połatane, mury okopcone, dach plamisty i podarty, płoty nędzne smutne robiły wrażenie. Ufert był nie żonaty, on i siostra starsza od niego całą stanowili rodzinę. Dół kamienicy zajmowały warsztaty, na pierwszem piętrze połowa mieszkań była niemi zajęta, pół służyło gospodarzowi i siostrze, pannie Tekli. Do koła schły deski, leżały kłody, widać było kupy trzasek i śmiecia.
Sień także zajmowały w pół obrobione sprzęty, deski i drzewo. Z trudnością się przecisnąwszy przez zawaloną niemi drożynę zabłoconą, Mieczysław zapytał na dole o Uferta i odebrał odpowiedź, że ma go szukać na górze. Wschody odpowiadały zapuszczeniem domowi. W izbie szerokiej, w której pełno było wiórów, a zapach karuku z tytuniem przykrą do oddychania atmosferę stanowił, znalazł przychodzący mężczyznę łysego, małego wzrostu, w watowanym perkalowym tołubku, z fajką w zębach, rozmyślającego nad deską, na której linie kreślił i cyrklem coś rozmierzał. Twarz jego spokojna, blada, oczy siwe, usta wklęsłe miały wyraz zamyślony i zobojętniały. Marszczki mnogie krzyżowały się na policzkach, czole i brodzie, fałdując dziwacznie i zarysowując jakby hieroglify, przeszłości historyą zawierające. Znać było, że człowiek ten wiele myślał, cierpiał, walczył i przyszedł do tego momentu życia, w którym to wszystko drobnem mu się wydawało. Twarz była rozumna a wystygła. Obok niego stał mały chłopak, ciekawie śledząc robotę majstra.
Usłyszawszy otwierające się drzwi, Ufert obrócił głowę, zmrużył oczy, popatrzył, zwolna cyrkiel złożył i postąpił grzecznie ku nieznajomemu.
— Przepraszam pana, wszak pan Damazy, Ufert? — rzekł Mieczysław.
— Tak jest, tak, do usług.
Wyrazy te wymówił głosem miłym i harmonijnym.
— Czybym pana nie mógł prosić o chwilę rozmowy na osobności w poufnym interesie?
— Służę panu — odparł Ufert — pójdziemy do mojej izby, tam będziemy sami. Siostra moja wyszła do miasta, czeladź na dole.
To mówiąc, przez korytarz przeprowadził gościa do pokoju naprzeciw, bardzo skromnie przybranego. Po ścianach były pułki z książkami. Sprzęt ubogi, przy oknie biurko do pisania. Jedna sofka perkalem pokryta i kilka krzeseł stało przy ścianach, w pośrodku duży stół okrągły, który i do jedzenia znać służył, bo był w części pokryty czerwoną starą serwetą.
— Siadaj pan — rzekł Ufert — lecz z kimże mam honor?
— Zaraz to panu objaśnię — począł Mieczysław. — Jestem Mieczysław Ordęski, nie dawno ukończyłem medycynę. Siostra moja, której cioteczny brat pański, dr. Varius się oświadczył, przyjęła go i ma wyjść za mąż. Od kilku dni przestraszono mnie tak dziwnemi a zapewne fałszywemi o nim plotkami, że znając pana z odgłosu, postanowiłem udać się do niego. Varius jest jego blizkim krewnym. Znasz go pan, możesz mi sumiennie powiedzieć.
— Jedno tylko powiedzieć panu sumiennie mogę — przerwał Ufert spokojnym, jasnym głosem — jedno, abyście się, póki czas, wycofali!
Mieczysław umilkł; stary popatrzył na niego.
— Ja się tam w jego sprawy nie mieszam, lecz gdy kto, jak pan, przychodzi do mnie i pyta mnie, żądając sumiennej odpowiedzi, nie mogę zmilczeć. Varius, człek wzięty, rozumny, bogaty... wykrzesany wśród ludzi, gęba dobra... podobać się może, choć stary... ale Boże uchowaj zdać się na jego łaskę i niełaskę, a zostać mu żoną!...
— Przestraszasz mnie pan...
— Pytałeś, odpowiadam zawsze, o cokolwiek mnie kto pyta, wedle sumienia, nie patrząc na skutki, nawet gdy idzie o brata... Ale — dodał — my tam braćmi dawno być przestaliśmy, Bóg z nim! Ja jestem prosty człowiek... a on (rozśmiał się), a on troszkę krzywy.
— Zna pana całe miasto, jako bardzo poczciwego i zacnego człowieka, panie Ufert, dlatego z ufnością doń przychodzę.
— Mnie w istocie znają jako niezłego człeka, a wielkiego dziwaka — mówił Ufert — dziwactwo jednak moje nie idzie tak daleko bym kłamał, bym namiętnie sądził lub to mówił, o czem z pełna nie wiem. Zaufaj-że mi pan, a jeśli możecie, dajcie Variusowi pokój.
Mieczysław zamilkł smutno...
— Tam gdzie idzie o los biednej kobiety — mówił stolarz — niepoczciwością byłoby co taić... Posłuchaj mnie, osądzisz sam, będę mówił świętą prawdę. Znam go od dzieciństwa. Matki nasze rodzone były. Ojciec Variusa felczer, zawczasu go na lekarza sposobił, już w dzieciństwie i wielki rozum i nadzwyczajny w nim egoizm znać było. Uczył się doskonale... a on... na żywych psach doświadczenia robił, śmiejąc się, a gdy kto piszczał przed nim, to sercu zdawało się robić przyjemność. Została mu matka, nie był ci dla niej złym, lecz synem też nie był; prócz siebie, nie umiał kochać nikogo. Gdy mu co na drodze zawadzało, bez litości sprzątał, gdy mu czego było potrzeba, bez zastanowienia zdobywał, choćby z krzywdą i przykrością cudzą. Nigdy dla nikogo nie zrobił nic, wszystka myśl jego była dobić się, wydobyć z tłumu, urosnąć. Miał głowę potemu, pracował ogromnie, obchodził się małem, na zimnej krwi mu nie zbywało, to też poszedł zaraz górą i gdy myśmy stękali w dole, nie mogąc się z biedy wydostać, on już był niezależnym. Masz tu pan całe jego życie w kilku słowach, reszta to tylko anegdoty. Nie żenił się nigdy, a łotrował bezustanku, że się za to do kryminału nie dostał, szczególnemu winien szczęściu, a może i temu, że o doktora lepszego nadeń trudno. Przyjdzie, popatrzy i powie, mało nie godzinę, w której chory ma umrzeć lub ozdrowieć. Wszystko mu Pan Bóg dał, bo i układność wielką, i słodką powierzchowność, i dar podobania się, i zimną krew... tylko sumienia wcale nic. Co familij nagubił — nie zliczę. Gdzie się jako przyjaciel wcisnął, prawie jako zdrajca uciekać musiał. Sam znałem nieszczęśliwych kilka ubogich dziewcząt, które złudził obietnicami ożenienia, a potem porzucił... Mężów z żonami różnić, domy niesławić, intrygi siać, posługiwać się niepoczciwymi pomocnikami, to u niego były codzienne sprawy... Ale dziś już postarzał i została mu była jedna pułkownikowa, a i z tą słyszę wczoraj miał zerwać... a dziś pono już umarła i powiadają, że on jej lekarstwo przepisał.
Ruszył ramionami.
— Dobre tam jej dać musiał lekarstwo — dodał, smutnie się uśmiechając — dla niego to bezkarne, wszystko możliwe.
— A! zlituj się pan, toć strasznie go i nielitościwie malujesz, taki człowiek nie uszedłby sprawiedliwości — zawołał Mieczysław.
— Właśnie taki człowiek może broić, bo wie gdzie i na czem złapać go mogą — mówił Ufert — ma on sposoby na wszystko, a o ludzkie języki dawno nie dba.
— To okropne! — przerwał młody doktór.
— Tak, to okropne — potwierdził Ufert — ale chciałeś pan prawdy i miałeś prawo jej wymagać... Zlituj się nad siostrą, a nie wydawaj jej w ręce tego zbójcy... My — mówił dalej — znamy się od dziecka, na-tura zimna i namiętna, samolub, wyrachowany... Wszystkie role odegrać potrafi, a że mu na rozumie i talencie nie zbywa, każdego obałamucić i zwieść umie.
— Pan znasz historyą pułkownikowej?
— A któż jej tu nie zna? rzekł Ufert. Miała męża i dwoje dzieci, nieszczęście chciało by zachorowała, wezwano go do niej, zaczął bywać. Piękną była i podobała mu się. Potrafił w domu stać się niezbędnym, umiał się zalecić, udał zakochanego. Męża przez długi czas nie było w domu — korzystał z tego. Po powrocie jego otworzono mu oczy — trzeba się było rozstać. Zabrał dzieci, pułkownikowa została sama. Dr. Varius miał się z nią żenić, lecz zwłóczył długie lata, a w końcu zdradził, jak zwykle. Kobieta była gwałtowna, prędka i obawa skandalu trzymała go przy niej jeszcze. To przecie jedna z wielu jego historyj, może najmniej strasznych i tragicznych, nie pytaj pan o inne, ja sobie ust walać niemi nie chcę, pan uszy masz zbyt młode i czyste, by je się niemi kalać godziło. Dosyć.
Milczał Mieczysław, słuchając.
— A jednak — rzekł — ten człowiek... ten człowiek był dla mnie dobroczyńcą.
— Przez rachubę — dodał Ufert, bardzo wierzę, ani mnie to dziwi.
To rzekłszy strząsnął, rękami i wzdrygnął się.
— Widzisz pan, kończył — jestem ubogim człowiekiem, żyję z pracy, często suchym prawie chleba kawałkiem, a jednak nie zbliżyłbym się do niego za wszystkie jego skarby, brudny jest! Brat ci to mój, ale mi wstyd przyznać się do niego!
— Szanowny panie — przerwał Mieczysław, mnie się to wszystko w głowie pomieścić nie może. Masz urazę jakąś w sercu i ta chyba mówi mimowoli twej, przez usta.
Ufert wlepił oczy w młodzieńca. — Mogłoby to być ale nie jest. Za młodych lat, gdy go mniej znałem, kilka razy udałem się do niego o pomoc — to prawda, odmówił mi — wyznaję, lecz mnie to nie odepchnęło. Byłbym mu bratem, gdyby wart mieć brata, ale on nigdy rodziny mieć nie może, bo serce ma zamknięte i wyschłe. Takim był dla starej matki, jak dla nas wszystkich. Niech mu Bóg nie pamięta. Ja urazy nie mam, ale się nim brzydzę, jak brudem.
Mieczysław wstał, gdyż nie wiedział co odpowiedzieć, a ten jaskrawy obraz, tak prostodusznie opowiedziany, boleśnie wpił mu się w duszę — chciał pożegnać Uferta.
— Czekaj pan — zawołał gospodarz, nie śpiesz, pomówimy. Jesteście ubodzy?
— Jesteśmy sieroty i ubodzy — mówił Mieczysław, ja jednak jestem już doktorem i chleb spodziewam się mieć w ręku.
— Doktorem jesteś? ha! to źle — odparł Ufert, jeśli się poróżnisz z nim, znajdzie środek szkodzenia ci, a nieubłagany jest. — Jakżeś się z nim poznał?
— Na ławie uniwersyteckiej.
— A siostra?
— Widział ją u mnie.
Stolarz umilkł, chmurne czoło spuścił i dumał.
— Daliście mu słowo?
— Siostra, nie wiedząc o niczem, bo jakże kobieta dowiedzieć się coś podobnego mogła. Obcy tu byliśmy, wychowaliśmy się na wsi.
— I nikt was nie ostrzegł? — mówił Ufert — to dziwnie! a on tak się maskował? Któż dziś waćpana przysłał tutaj?
— Powiedziano mi żeś pan jego krewnym.
— Na nieszczęście! wolałbym nim nie być! westchnął Ufert — a cóż powiedziano wam o starym głupim Ufercie? hę?
— Że jest człowiek zacny i prawdomówny.
— Że złe fortepiany klei, w książkach się grzebie i filozofuje, gdy się powinien stolarszczyzną zajmować — nieprawdaż? Wszystkoby to była prawda.
— Hm — dodał — źle was tu posłano do mnie. Znaleźliście dziwaka, ludziom i wam zda się, że jako brat ubogi do bogatego brata muszę mieć nienawiść, jako dziwoląg mogę być uprzedzony... więc com powiedział, to sobie powoli inaczej wytłumaczycie. Ale pójdźcie po ludziach, pytajcie, rozsłuchujcie się... Sumienie mi tak mówić każe, sumienie. Często mi brak i drzewa i grosza, ale sumienie mam. Tyle mi Pan Bóg dał.
Nie było się dopytywać co więcej. Mieczysław ścisnął jego rękę. — Dziękuję wam, rzekł.
— Smutna posługa! szepnął Ufert, wolałbym pocieszyć, niż zasmucić. — Idźcie z Bogiem, a siostry mu nie dawajcie, wydalibyście ją na zgubę...
Z dźwięczącemi jeszcze wyrazami starego Uferta w uszach wyszedł Mieczysław, wracając do domu z obawą rozmowy z siostrą, niepewien jak ma postąpić. Nie rozumiał Ludwiki, wytłumaczyć sobie jej nie mógł — czuł że powtórzyć jej tego co słyszał nie potrafi — postanowił więc zwrócić się ku Serafinie, czując że ona mu pomocą być może — ku jej więc domowi zawrócił, rachując że może ją samą zastanie.
W istocie znalazł nad książką. Przywitała go, jakby zmięszana nieco przybyciem jego niespodzianem.
— Przeszkadzam może? — spytał.
— Pan, nigdy! zawołała — rada mu jestem zawsze zarzadko się widujemy...
— O! tym razem nie wiem czy mi pani będziesz rada — rzekł Mieczysław — przychodzę się dzielić utrapieniem wielkiem. Wracam z wycieczki, szukałem wiadomości bliższych o Variusie — zgodnie wszyscy mówią o nim — szkaradny. — Nie wiem co począć. To co głoszą, zdaje się być prawdą.
— Jest prawdą niestety! przerwała Serafina — nierozumiem Lusi. Mówiłam jej to wszystko, nawet historyą pułkownikowej, która tak dziwnie nagle dziś umarła po lekarstwie dra Variusa, nic to nie pomogło... Odpowiedziała mi: — wyznasz pani że kto słowo raz dał, bądź co bądź dotrzymać go musi.. — Oparłam się temu, mówiąc że słowo było dane w niewiadomości istotnego charakteru człowieka — na to odparła, że winna była wprzód wiedzieć z kim ma do czynienia, a jeśli się pośpieszyła nierozważnie, pokutować za to musi. To są sofizmata, jakiś inny powód ją skłania.
— Chęć pozbycia się Martyniana? — zapytał Mieczysław.
— Nie wiem, tajemnica to jakaś, a że ma Lusia wiele charakteru i energii, trudno ją będzie przemódz i przekonać...
— Co za rola dla mnie! szepnął Mieczysław.
Zamyślony stał tak jeszcze przy stole, nie składając kapelusza, gdy wdowa zwróciła się ku niemu. — Czekaj pan, nie odchodź, rzekła, za chwilę zobaczysz tu starą znajomą, dobrą przyjaciółkę lat dziecinnych.
— Kogo? nie domyślając się, zapytał doktór.
— A! czyżbyś pan nie odgadł? — rzekła Serafina — oczekuję właśnie na Adolfinę Dramińska, młodą mężatkę... która tu z mężem razem przed godziną przybyła. Tylko co jej nie widać.
— Jest to właśnie powód dla którego, nie chcąc paniom zawadzać, co prędzej oddalić się muszę. Lusia jest sama, trzeba mi z nią pomówić. Wrócę później.
— Wrócisz pan?
— Z Lusią, jeżeli ona wyjść będzie mogła.
To mówiąc, skłonił się i ukrywając jak umiał wzruszenie swoje, śpieszył ku drzwiom, gdy w progu krzyk się dał słyszeć...
Spotkał się właśnie z wchodzącą Adolfiną. Była sama, mąż bowiem został jeszcze nieubrany w gospodzie. Micio poznał ją, lecz sercem bardziej niż oczyma, tak była wychudłą i zmizerniałą. Piękne jej rysy, świeżością niegdyś i młodością jaśniejące, nabrały chorobliwego wyrazu, czoło miała zmarszczone, oczy niebieskie wpadły głęboko, białą płeć okryła żółtość, która obleka smutek. Dziwnym wyrazem, jakimś dzikim, bolesnym śmiały się usta blade... Zobaczywszy Mieczysława, zarumieniła się i pomieszała, z żywością podając mu rękę.
— Poznałeś mnie pan? — spytała...
— Dlaczego i jakbym nie poznał?...
— Bom zestarzała! westchnęła, usiłując się uśmiechnąć — nieprawdaż? a pan? pan także zbledniałeś mi jakoś. Jakto! uciekasz? schodziemy się tylko w progu? Kiedyż zobaczymy?
— Chciałam go dla was zatrzymać, ale śpieszy do Lusi.
— Czy ucieka odemnie? rozśmiała się Adolfina. — Mieczysław stał skłopotany. — Oczy się ich spotkały ciekawie, chcąc wniknąć w głębię duszy. — Doktór zatrzymał się chwilę.
— Pani doprawdy źle wyglądasz — rzekł — mówię to jako młody lekarz.
— A! to ze zbytku szczęścia — rozśmiała się Adolfina, poczciwy Dramiński tak mnie kocha i pieści, że mnie tem zamęczył i znękał. Myślałam że już po ojcu nikt nie potrafi bardziej dziecka rozpieścić — omyliłam się!...
Popatrzyła na Serafinę i Micia. — Ale bo i państwo oboje, od czasu jakeśmy się nie widzieli, nie lepiej mi wyglądacie. Smutek na czołach, w oczach tęsknota. Pani Serafina chmurna, pan doktor zadumany. Porzuciłam was inaczej, spodziewałam się zastać — szczęśliwszymi.
Poglądała tak na oboje, że Serafina tem się zmieszała.
— Ja — zestarzałam jeszcze bardziej; choć już i tak byłam stara — zawołała, przymuszając się do wesołości — to nic dziwnego, a pan doktór tak się zmęczył tą doktoryzacyą. Może też — dodała — miał jeszcze i inne troski.
— A gdzie Lusia? — spytała Adolfina, niema jej tu?
— Ludwika została w domu i właśnie do niej i dla niej śpieszyć muszę, dodał, żegnając się, Micio, rad że od oczów przenikliwych Adolfiny odbieży i skryje wzruszenie.
Potrzeba było męzkiej w istocie wytrwałości, której Mieczysław nabierał, hartując się niedolą swoją, aby przenieść wszystko co mu przeznaczenie zsyłało. Na jego młode lata ciężaru tego było nad siły prawie; zaledwie jeden z siebie zrzucił, już drugi przychodził, nie dając mu życia skosztować i odetchnąć. Od kilku lat w ciągłym żył ogniu i troskach o siebie, o siostrę, o stosunki z ludźmi z którymi go dziwne okoliczności wiązały. W tej sierocej doli jego było w istocie coś fatalnego, jakby umyślnie ręka niewidoczna pociski rzucała. Mieczysław wychodząc zadumał się o sobie — robił rachunek sumienia i szukał winy własnej, a znaleść jej nie mógł. Szedł za obowiązkiem, walczył z sercem, bronił się słabości, unikał poniżenia, do poświęceń był gotów — wszystko to nie mogło losu rozbroić. Zdawało się iż z ukończeniem nauk rozpocznie nowe życie, a rozpoczął tylko nowe pasmo zawikłań. Obchodził go teraz najwięcej los siostry, co począć było? powiedzieć jej wszystko czy zataić?
Szedł z temi myślami do domu, nie śpiesząc, bo wiedział co go tam czekało. W progu spotkał Orchowską, która z tajemniczą miną oznajmiła mu, że dr. Varius czekał na niego w saloniku.
W istocie znalazł go tam samego, bo Ludwika nie wyszła. Po twarzy Micia, znawca ludzi, stary i doświadczony, poznał odrazu z czem przychodził. Nie zmieszało go to bynajmniej — przywitali się bardzo zimno.
— Poproś, kochany doktorze, szanownej siostry swej żeby wyjść była łaskawa — mamy wiele do pomówienia z sobą. Raz musimy wszelkie wątpliwości usunąć — bo czuję że je względem mnie mieć musicie, nikt na większe i zuchwalsze nademnie potwarze wystawionym nie był...
Ludwika otworzyła drzwi w tej chwili i weszła, jakby na zawołanie, doktór powitał ją zdaleka i siadł na swojem miejscu.
— Przyszedłem do pani i jej brata ze spowiedzią, rzekł, lepiej ją odbyć dobrowolnie i dzisiaj, niż poniewoli i zapóźno.
Winienem ją pani i jej bratu, i dopełnię z ochotą; cięży mi ona. Jeśliście państwo nie słyszeli jeszcze że jestem zbójcą, uwodzicielem, zdrajcą, ostatnim z ludzi, zakamieniałym zbrodniarzem i t. d., to posłyszycie lada chwila. Ja już z temi potwarzami oswojony jestem i obyty: na was one mogą uczynić wrażenie. Potępiony, muszę choć sprobować się bronić. Posłyszycie te zarzuty przeciw mnie z ust ubogiej rodziny mojej, rozsiane między obcymi — wszędzie, chciejcież coś o mem życiu odemnie posłuchać. Ojciec mój był ubogiem felczerem, matka i ojciec nie mieli prawie majątku. Od młodych lat skosztowałem ubóstwa, nauką i pracą własną postanowiłem się z niego wydobyć. Gdy mi ojciec zmarł, poszedłem dalej wyznaczoną przez niego drogą, dnie i noce męczyłem się nad książkami i preparatami. Poszczęściło mi się, wybiłem się z tłumu, zyskałem imię, wziętość, majątek, lecz razem nieprzyjaciół i zazdrosnych. — Jedno nie idzie nigdy bez drugiego: tłum niedołęgów co sam nic nie może, znęca się nad temi co mają siłę i rozum lub szczęście. Jest to zwykła kolej rzeczy ludzkich. Im od mniejszego począwszy, wyżej dobił się człowiek, tem go zapalczywiej kamieniami obrzucać będą. Kamienie — to potwarze. Niema którejby nie wymyślano na tych co dosięgli szczytów. Mogę się pochwalić że mnie ta cześć też spotkała. Jeślim ratował jaką rodzinę od bezcześci, choćby z własnem poświęceniem, występek przypisano mnie, jeśli starałem się zasłonić i pokryć słabość, uczyniono mnie jej współuczestnikiem. Gdziekolwiek stąpiłem, szły za mną domysły, posądzenia i najdziksze fałsze. — Śmiałem się z tego, chociaż bolało, nareszcie stwardniała skóra obita — nie czułem. Nauczyłem się pogardzać głupotą ludzką i łatwowiernością, musiałem wyrzec się szczęścia... bo uciekano odemnie. Wzywano mnie w zrospaczonych wypadkach jako lekarza, jako człowieka odpychano. Takem posiwiał samotny wśród książek, pocieszając się nauką. — Jedna z najgłośniejszych przygód, którą zapewne i do państwa szturmować będą, jeśli już o niej nie wiecie, jest historya pułkownikowej K... Do domu tych państwa przed wielu laty wezwany byłem jako lekarz. Zastałem panią zdenerwowaną, rozdrażnioną, chorą, płaczącą, słowem w stanie takim, że w istocie jak najszybszego wymagała ratunku. Choroby tam właściwie nie było, stan duszy oddziaływał na ciało, ciało nękało ducha... wyrobiło się z tego coś niepokonanego, groźnego, na co podziałać było trudno, niewiedząc czy ducha uspokoić, czy ciało leczyć wprzódy. Za drugiemi czy trzeciemi odwiedzinami pułkownikowa przy badaniu wyznała mi, że była najnieszczęśliwszą w świecie, że mąż jej był tyranem, że prowadził życie rozwiązłe, grał w karty dnie i noce, utrzymywał stosunki jawne z osobami najzepsutszemi, trwonił majątek dzieci i męczył ją obejściem grubiańskiem. Na to wszystko składała dowody, świadczyła się ludźmi, i mogłem się przekonać, dowiadując w mieście, iż tak było w istocie. Kobieta była do rozpaczy przyprowadzona, mąż zupełnie obojętny. Starałem się zbliżyć ich, pojednać, lecz pułkownik, jako człowiek zepsuty i podejrzliwy, wziął moje opiekowanie się żoną za oznakę porozumienia z nią. Wywiązywały się ztąd sceny, a że pułkownik rad się był pozbyć żony, użył pozorów tych, aby z nią zerwać. Odebrano jej dzieci, biedna kobieta wpół oszalała, chora znalazła się osamotniona i blizka obłąkania. Rodzina jej słyszeć o niej nie chciała, opuścili ją wszyscy, chwyciła się mnie jako opiekuna, jako obrońcy. — Nie mogłem jej odepchnąć. Potwarz znalazła w tem potwierdzenie mojej intrygi i zdrady. Pułkownikowa w tym stanie zbolałym sama uroiła też sobie że się wyda za mnie, i że ja kochać ją muszę. Myśl ta przyszła jej w kilka lat, razem prawie z początkami manii, którą wszyscy lekarze, oprócz mnie, uznali i poświadczyli. Taki był mój stosunek z pułkownikową, wiele trosk za trochę współczucia i litości. Z każdym rokiem ta idée fixe wydania się za mnie zwiększała się, rosła, stawała gwałtowniejszą; unikałem jej, robiła mi sceny, kompromitowała mnie i siebie. Nie miałem spokoju, lecz wytrwałem do końca, nie śmiejąc obejściem się surowszem zwiększyć jej choroby. Ktoś jej doniósł usłużnie o tem że ja się żenię, zrobiła mi scenę okrutną, w obliczu całego miasta, tak że w końcu musiałem, widząc ją w furyi, wezwać pomocy innych lekarzy. Odwieziono ją do domu, gdzie symptomata obłąkania i szalu zwiększyły się jeszcze do tego stopnia, żeśmy musieli użyć najsilniejszych środków, aby je uśmierzyć. Było nas trzech lekarzy przy niej. Siedziałem do rana, pułkownikowa umarła, dziś w mieście powiedzą wam że ja ją otrułem.
Tak — kończył spokojnie dr. Varius, jest to losem ludzi idących śmiało swoją drogą, że muszą i robaki deptać i ślimaki potrącać, i węże gnieść, i od wężów być kąsanemi. To moja historya w skróceniu — treść jej raczej. Chciałem wam ją opowiedzieć sam, abyście się państwo nie przerazili, słysząc ją z ust obcych. Cóż pani na to? — spytał Varius.
Ludwika siedziała wyprostowana, blada, milcząca, Mieczysław nie tracił słowa jednego, znać było że go Varius przekonał, że dla niego się oczyścił, że mu uwierzył zupełnie. Szlachetne charaktery zawsze rychlej wierzą dobremu niż złemu, poświęceniu prędzej, niż podłości. W milczeniu Micio podał mu rękę. Lusia uśmiechnęła się wymuszonym śmiechem. Od dwóch dni była jakby skostniałą, bez uczucia, świadkiem życia a nie żywą istotą — zamarło w niej wszystko. Poruszała się i mówiła — często nie rozumiejąc dobrze o co ją pytano. Mieczysław po kilkakroć musiał jej powtarzać jedno, nim zyskał przytomną odpowiedź. Był to stan odrętwienia, w którem tylko wola silna pozostała, poruszając istotą jakby nie należącą do świata. Zostawszy sama, szła się modlić albo stawała w oknie, zapatrzyła się na dachy domów, na szare niebo, na ściany kamienic i niewidząc nic, nieporuszona godzinami skamieniała tak, czekała aż ją szelest jakiś obudzi.
Taką była w ciągu opowiadania dra Variusa, zdając się nierozumieć nawet tego co prawił, i niewiedzieć o kim to mówił. Gdy skończył, uśmiechnęła się. Spojrzał na nią, — nie okazała najmniejszego wzruszenia. Ręka którą mu podał Micio, uśmiech Lusi, uspokoiły go znać zupełnie — przemówił coś jeszcze z goryczą o ludziach i zaklął brata i siostrę, aby ślub został przyśpieszony. Nie mówiono nic przeciwko temu. Lusia na wszystko odpowiadała: — Dobrze!
Mieczysława to jedno trwożyło, że ją widział zmienioną, przypominał sobie że taką była często przy cioci Babińskiej, i to go pocieszało tylko, że stan ten był przechodni, że mogła w istocie być onieśmieloną, jak każda młoda osoba w progu nowego losu. Uściskał ją czule po wyjściu doktora, który ślub chciał mieć za indultem w przyszłym już tygodniu, bez świadków przy zamkniętych drzwiach, w ustronnym kościele — na co się zgodzono.
— Lusiu — rzekł, całując ją w czoło — wiesz kto przyjechał? to cię może rozerwie. Jest Adolfina.
W pierwszej chwili Ludwika tak była pogrążoną w myślach, że zdawała nie przypominać sobie kto była Adolfina — potem spojrzała na Micia i odezwała się: — Z mężem?
— Tak, z mężem.
— Widziałeś go?
—Nie — dodał Mieczysław — ja mam bardzo wiele do czynienia, ale, ty, dziecko moje, pojedziesz może się z nią zobaczyć u p. Serafiny.
Lusia potrząsnęła głową. — Jak każesz?
— Życzysz sobie?
— Nie wiem, jestem zmęczona! taka zmęczona, tak mnie wszystko męczy...
— Ale to cię rozerwie.
— Sądzisz? chcesz? — spytała znowu.
— Ja ciebie się pytam.
— Ja nic teraz nie wiem — posępnie rzekła Ludwika, padając na krzesło.
Mieczysław, strwożony nieco, już jako lekarz musiał radzić rozrywkę.
— Trzeba żebyś jechała — odezwał się.
— A ty?
— Ja — mam robotę — zostanę! odpowiedział, spuszczając oczy. — Jedź, jedź.
Ludwika posłuszna poszła po kapelusz i chustkę, pożegnała brata milcząc, zawołała Orchowską i znikła.
U pani Serafiny czekano na nich, gospodyni była trochę zdziwiona, widząc wchodzącą Lusię samą tylko.
— No — a doktór?
— Został, dla bardzo pilnej roboty.
Serafina ruszyła ramionami zniecierpliwiona nieco, Adolfina pobladła, ale pobiegła uściskać Ludwikę. W tym uścisku przyjaciółki lat dziecinnych — o cudo — Lusia, jakby kwiat zwiędły który rosa odwilży, odżyła nieco, wytrysł rumieniec, zjawił się uśmiech, oczy patrzyły wzrokiem który widzi. Rozpłakała się, ściskając Adolfinę, spojrzała jej w twarz żółtą i zbiedniałą.
O kilka kroków siedział pan Dramiński, mąż, którego zaraz zaprezentowała Lusi, poczciwa postać człowieka który swobodnie urósł do rozmiarów normalnych, rozwinął się jak Bóg przykazał, utył, kwitł i był dla wszystkich dobry, jak dla niego doskonałem było życie. Na twarzy tej pulchnej, nieco rozlanej, nic nie mówiącej, widać tylko było zadowolenie wegetacyi której się dobrze powodzi, i która o reszcie świata nic wiedzieć nie chce, będąc przekonaną iż całemu tak być musi jak jej. — Stworzenie było widocznie dobre — ale tylko stworzenie — tej iskry co z istoty ziemskiej czyni hybryda zrodzonego z ziemi i nieba — nie znalazłeś śladu w panu Dramińskim... Śmiał się zadowolony z siebie i z tego co go otaczało, jakby nie widział — nic a nic.
W uścisku przypominającym im lata dziecięcych przechadzek, dwie przyjaciółki odbiegły od Serafiny i Dramińskiego. Same nie wiedziały jak znalazły się w gabinecie gospodyni domu i padły na kanapkę, płacząc obie, całując się po rękach, ciesząc a patrząc sobie w oczy.
— Lusiu droga!
— Dolciu kochana!
— Powiedz mi, jak ci jest?
— Tyś szczęśliwa?
Obie zamilkły. Adolfina pociągnęła ją do okna.
— Niech ci się przypatrzę, jak wyglądasz biedne dziecko, zmizerniałaś, pobladłaś, a ja! patrz... do czegom ja podobna, do niedojrzałej cytryny? nieprawdaż. Taka jestem szczęśliwa!
Uśmiechnęła się gorzko i poprawiła natychmiast. — Bluźnię — Dramiński jest najpoczciwszym w święcie mężem. Pan Bóg nawet na to go stworzył, aby nim był — ślepym, głuchym, ciężkim, pełnym zaufania i niewyczerpanej cierpliwości.
Ale cóż się z wami dzieje — moja droga, dodała żywo — co z Mieczysławem? Jakże? do tej pory nie oświadczył się tej dobrej Serafinie, która przysięgam że go kocha, i którą on kochać musi.
— A! ja nic nie rozumiem, nie wiem, szepnęła Lusia. Oboje smutni, czuli, i zawsze dla siebie jedni. Z tego chyba nic nie będzie. Po wyjeździe z Wilna wiesz jak Micio strasznie chorował, o mało nie umarł.
— Wszystko się zmienia, droga moja, poczęła Adolfina, a zawsze coraz na gorsze. To zdaje się, prawidło życia — jasne poranki, chmurne dni, burzliwe wieczory, noc głucha i ciemna. Ty, ja, Serafina — on, wszyscy, tylko mój poczciwy Dramiński, o! ten ma ten przymiot że się nie zmienia, burza go opłucze, susza go przepali, wiatry go owieją, zawsze ten sam, dobry, nieskończenie dobry człowiek.
— Więc jesteś szczęśliwą?
— Ja, okrutnie! straszliwie! rozśmiała się dziko Adolfina. — Ale mów, ty idziesz za mąż — za starca? prawda? czy przynajmniej taki dobry jak mój Dramiński? j
— O! ja nie wiem...
Umilkły, obie łzy miały ciągle w oczach, Adolfina zmieniła ton i zaczęła, zniżając głos:
— Na cóż mam w piersi dławić się pytaniem, którego wymówić nie mogę? — Mów mi o Mieczysławie, wiesz — to był mój ideał — ja go tak kochałam, ja go tak kocham jeszcze i powiedz mi, a on, żeni się z Serafiną, nieprawdaż? Kocha się?
— Mówiłam ci że ich zrozumieć nie mogę. Mieczysława nadewszystko... Są dni że tak jest czułym a potem znowu tak zimnym, a zawsze tak dla niej pełen poszanowania, nie — ja nic nie rozumiem!
— Mój Boże, więc on jej może nie kocha? przerwała Adolfina.
— Zaczynam wątpić czy kiedykolwiek był choć cień tego uczucia.
— A z jej strony?
— Bóg wie — tam zdaje się biło serce, biło aż straciło siłę, straciwszy nadzieję.
— A! to źle! to źle! przerwała Adolfina, ona go kocha, on może być z nią szczęśliwy, myśmy powinny ich pożenić.
— Zlituj się, ale ona bogata, a on...
— On ma w sercu miliony! — zawołała Adolfina, on!...
Zakryła oczy rękoma i rzuciła się na piersi przyjaciółki. Potem nagle wstała, pochwyciła ją za rękę i poprowadziła do salonu.
— Mój mąż już się niepokoi! chodźmy... posądzi mnie żem zemdlała i przyleci ze szklanką wody...
Około godziny czwartej z południa, chociaż daleko jeszcze było od słońca zachodu, chmury tak oblekły niebo i deszcz tak gęsty padać zaczął, iż w ulicach mrok był jak przed nocą; opustoszały też i rzadko tylko śpiesząca dorożka z obmokłym woźnicą lub powóz z parującemi końmi przesuwał się po bruku, rzadki przechodzień pod parasolem albo narzuconą opończą szukał przejścia suchszego, cisnąć się pod domy. Deszcz, zabierając się na długo, lał strumieniami prostopadłemi, gęsty, równy, spokojny, niebo nabrało tej jednostajnej barwy ołowianej, którą się okrywa przed słotą... Smutno było wśród tej ulewy... Przed kościołem św. Jana stało wszakże kilka paradnych powozów z rezygnacyą konieczności, a z przeciwległych okien poglądali na nie mieszkańcy, czyniąc domysły co to być mogło, jeśli nie ślub. Ubolewano nad tem nieszczęśliwem weselem, które z powozów miarkując, musiało łączyć osoby wyższego świata, bo dwie karety i poczwórny kocz widać było oprócz dorożek. Kościół zamknięty nic wewnątrz widzieć nie dozwalał, niktby też w taki deszcz nie zaciekawił się tam zaglądać... Powozy stały już od pół godziny gdy z ulicy wypadł młody mężczyzna w jednym surducie, bez parasola, nie zdający się czuć ani zważać na słotę... Zbliżył się do drzwi kościelnych, sprobował je otworzyć, napróżno, i pobiegł szybko szukać innego wnijścia. Było ich w istocie kilka pomniejszych, lecz wszystkie zamknięte. Woźnice na ulewie mieli przynajmniej tę pociechę, że się z biednego dobijającego naśmieli — o czem on wcale nie zdawał się wiedzieć. Przyparty do drzwi kościelnych, nasłuchiwał co się we wnętrzu działo, poważne dźwięki organu rozlegały się aż w ulicy... Była to ta pieśń wzywająca Ducha świętego, która towarzyszy obrzędowi ślubnemu... Nagle ucichło... jak w grobie, i cisza trwała długo nieprzerwana niczem, uroczysta, tajemnicza, prawie straszna... To milczenie wieki dlań trwało, on przynajmniej przeżył i przecierpiał w niem wieki nieprzeczekane, długie, gdy nagle zabrzmiała znowu, lecz inna pieśń tryumfalna, wesoła, jakby marsz na pole boju z życiem wiodący...
Pierwsza była błaganiem pokornem, druga głosem zwycięztwa, poprzedzającym ucztę... Stojący pod drzwiami drgnął, rzucił się, załamał ręce a woźnice na kozłach siedzący, śmiać się zaczęli na głos z tego szaleńca. Śmiech wreszcie tak był donośny, że i jego rozbudził, obejrzał się osłupiałemi oczyma na których stały krople deszczu czy łzy, któż to odgadnie? W tej samej chwili drzwi otworzyły się we wnętrze, i oparty o nie padł głową na marmurową posadzkę. Stało się to właśnie w chwili gdy pan młody z panią młodą mieli pierwsi próg przestąpić. Szaleniec położył im się biedny na tym życia progu, a co gorzej, rozbił tak głowę iż krew bryznęła na białą suknię młodej pani. Krzyk się dał słyszeć z kościoła, śmiech od powozów... Mężczyzna już nie młody który prowadził poślubioną, bladą a smutną niewiastę, zlekka wysunął rękę oddając ją blizko stojącemu mężczyźnie, i szepnął:
— Prawdziwe doktorskie szczęście, ot i pacyent gotowy.
Schylił się z zimną krwią, podniósł głowę omdlałego, dobył chustkę białą i począł ranę opatrywać, chcąc je związać. Krew z rozciętej skroni płynęła obficie, rana była szeroka i bolesna. Widok ten prawie o zemdlenie przyprawił młodą panią, lecz siłą jakąś, której może dodał jej stojący przy niej mężczyzna, potrafiła się utrzymać przytomną. Stała tylko jak mur blada, jak liść drżąca.
Stary ów który podniósł rannego, bardzo się nim pilnie zajmował... Zręcznie wargi rany ścisnął i chustką skronie przewiązał.
— Bądź co bądź, rzekł — trzeba go w powóz zabrać i zawieść do nas, to się opatrzy, zalepi i do tygodnia zagoi...
Ranny ocucił się z omdlenia, poglądał osowiałym wzrokiem i możeby był powtórnie zemdlał — gdyby w tej chwili, oddawszy żonę staremu doktorowi, młody mężczyzna który ją podtrzymywał, nie pochwycił go i nie uniósł prawie na ręku do nadjeżdżającej dorożki.
— Zawieź go do nas! — rzekł stary.
— Do domu, słabym głosem odezwał się ranny.
Był nim nie kto inny, tylko biedny Martynian który zapóźno dowiedział się o ślubie Ludwiki, poleciał jak szalony napoić się widokiem tym, i tak nieszczęśliwie przypłacił nieprzytomność swoję. Wiózł go do domu Mieczysław.
Doktór Varius z najzimniejszą krwią, chociaż go poznał, chciał wziąć do swojego domu, lecz chory zaprotestował i wybłagał na Mieczysławie, aby z nim jechał do jego mieszkania.
Wypadek ten, jakby nieszczęśliwa wróżba jakaś... zrobiła na wszystkich świadkach najsmutniejsze, bolesne wrażenie. Lusia słabła, spoglądając na białą suknię zbroczoną krwią tego, który ją kochał tak nieprzezwyciężoną miłością... Adolfina płakała, Serafina stała niema i drżąca, Orchowska trzęsła się ze strachu, prawie obłąkana. Mężczyźni udawali może większą obojętność, ale nawet Dramiński usta zagryzał i głową kręcił. Jeden dr. Varius uśmiechał się, starając obrócić to w żart prawie, co mu się nie udawało. Powozy szybkim kłusem zwróciły się wszystkie ku mieszkaniu profesora... który gości miał przyjmować. Oprócz przytomnych w kościele, było zaproszonych dostojniejszych kolegów z żonami kilku i parę osób wyższego świata, mających obowiązki dla doktora.
Domu d-ra Variusa poznać nie było można, tak został wyświeżony. Od drzwi samych wazony kwiatów i drzew stroiły wschody aż na górę, wysłane kobiercami, przybrane w zwierciadła. Służba w wielkiej liberyi szeregiem rozstawiona, kandelabry pełne światła zapalonego zawcześnie, naostatek muzyka skryta za kląbami, przyjęła wchodzących gości.
W progu pierwszego pokoju na stoliku pokrytym makata, w srebrnym półmisku był chleb, sól i cukier wedle dawnego obyczaju, tylko podać go nie było komu.
Ciemny a poważny aż do smutku, wielki salon profesora, całkiem został teraz odświeżony i poweselał w pasach i złocie. Przybory wszystkie były wspaniałe i wielkiego dowodzące smaku... nigdzie przesady i pstrocizny...
— Pani tu jesteś gospodynią wszechwładną — odezwał się doktór do żony — lecz ażeby ten dzień nie truło jej przykre wspomnienie tego nieszczęśliwego wypadku, któremu nierozsądny zakrystyan winien, bo któż tak drzwi otwiera?... racz pani może zmienić suknię, aby jej ta plama nie raziła.
To mówiąc, Varius wprowadził posłuszną żonę przez szereg pokojów, do jej osobnej sypialni i gotowalni. Czekały tu dwie służące... doktór szepnął im coś, a sam wyszedł prędko... Lusia padła na maleńką kanapkę, stojącą tuż przy drzwiach, a sługi otworzyły ogromne szafy gdańskie, pełne sukien i strojów, pytając o rozkazy.
— A! co chcecie! — odpowiedziała Ludwika.
Znaleziono suknię białą atłasową z koronkami... lecz i woal był pobryzgany krwią... i trzewiki w niej zmaczane, trzeba było przemienić wszystko... Gotowe rzeczy, jakby zrobione na miarę, bo zapewne też musiały być w ten sposób przygotowane, nie potrzebowały najmniejszej poprawki... Gdy suknię zrzuciła skrwawioną i spojrzała na nią Lusia, łza się jej zakręciła w oku, zwróciła się ku jednej z nieznajomych jej sług, której twarz zdawała się litościwszą.
— Moja panienko... proszę... tę suknię... to wszystko schować tak jak zdjęłam... nie prać... nie wyrzucać... Ja proszę bardzo...
Panna na znak posłuszeństwa skinęła głową.
W tej chwili Adolfina z Serafiną zaczęły się do drzwi dobijać, a znalazłszy Lusię ubraną, powitały ją cichym okrzykiem.
— Jakże się to tu cudownie wszystko znalazło? Pałac zaczarowany! — zawołała Adolfina. — Trzeba przyznać że ten Varius ma i wiele smaku, i o wszystkiem pamięta. A co za monarchiczny występ!... O! nie dziwuję mu się, na tak kosztowną perłę musiał złotą sprawić oprawę...
Ludwika szła nie słysząc i jak nieprzytomna, w oczach jeszcze miała głowę skrwawioną Martyniana i swoją suknię ślubną krwią jego zbryzganą! Gdy po chwili ukazał się Mieczysław, powracający z wycieczki, Lusia przywołała go błagającym wzrokiem.
— Nic mu nie będzie — rzekł cicho — zostawiłem przy nim dobrego chłopaka... a jutro Paczoski przyjedzie... któż wie? może matka... Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa... ani cienia.
— Przyznaj pan — szepnęła Adolfina — że to coś tak niezwyczajnego... nawet mój poczciwy Dramiński mało nie zemdlał... a on, jak żyje, zdaje mi się, nie miał mdłości prócz od pierwszego cygara.
Prześlicznie ale smutno tego wieczora wyglądała Serafina. Chciała być piękną, pragnęła być młodą, stała się zachwycającą. Nawet ze smutkiem było jej do twarzy... Ubrana w aksamity i koronki z kilku niedostrzeżonemi tu i owdzie, jak krople rosy rzuconemi, brylantami, we włosach, których sploty obfite okrywały jej piękną głowę, majestatyczna, poważna, przypominała, jak mówiła Adolfina, Maryą Stuart...
Zwabiła ona po chwili Mieczysława do siebie... i przeszła z nim parę razy po salonie, ścigana oczyma zazdrosnemi Adolfiny...
— Ma chère! — szepnął do niej Dramiński — jak im razem do twarzy, para dobrana, oni się pobiorą? hę? jak ci się zdaje?...
— Tak, pewnie — odpowiedziała żona z dziwnym uśmiechem — pobiorą się i będą jak my szczęśliwi.
Dramiński aż w rękę ją pocałował.
W oczach Serafiny tego wieczora tlał wyraz rozpaczliwej jakiejś odwagi, zdawało się że powzięła postanowienie, że padł dla niej przez nią samę napisany wyrok jakiś, który miała spełnić niechybnie.
— Pan się wybierasz w podróż? — spytała Mieczysława, chodząc z nim po salonie.
— Tak, pani... za dni kilka...
— Bez żalu... po nas?
— A! pani... z wielką tęsknotą...
— Doprawdy? za kimże?
— Za wszystkimi sercu drogimi.
— A któż jego sercu drogi?
Mieczysław spojrzał na nią, paliła go wzrokiem, od którego spuścił oczy.
Wchodzili na próg drugiego pokoju. Serafina ujęła go za rękę.
— Panie Mieczysławie... ja chcę, ja muszę z panem mówić, długo a prędko...
— Kiedy?
— Gdyby dziś, ale nie tu.
Zdziwiony mocno, młody doktór skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Pan ztąd pojedziesz ze mną, do mnie... nawet gdyby godzina była spóźniona, ja z panem dziś mówić muszę....
Głos jej drżał, patrzyła mu w oczy...
W pokoju byli sami... za nimi tylko gonił pałający wzrok Adolfiny.
— Pani droga — rzekł osłabłym głosem Mieczysław — mówmy tu... zaraz... ja jestem na jej rozkazy...
Serafina chwyciła jego rękę z jakiemś prawie obłąkaniem.
— Mieczysławie — zawołała — przywiodłeś mnie do tego, że ja ci się sama oświadczyć muszę... choćbym odrzuconą być miała... Chcesz ręki mojej?...
Drżała w jego dłoni... co się z nim stało? co pomyślał... jakie uczucie miotało sercem? któż to odgadnie... ale ujął rękę podaną i poniósł ją, ściskając, do ust w milczeniu.
— Aż do śmierci — szepnął cicho — byłaś mi siostrą, opiekunką, aniołem stróżem, matką sierot... bądź panią moją...
Muzyka która w tej chwili słyszeć się dała, nie dozwoliła w drugim pokoju pochwycić okrzyku, który wydały usta Serafiny... spuściła głowę na piersi Mieczysława i powtórzyła.
— Aż do śmierci jam twoja!
Nawet na myśl jej nie przyszło, że ktoś mógł widzieć ten ruch, ten uścisk, to zbliżenie ich dwojga, cóż ją obchodziło, choćby patrzył świat cały?... Nie dostrzegł też nikt, nawet Adolfina, której serce biło pod suknią przeczuciem dla niej niezrozumiałem... nikt, oprócz Lusi. Jej oko padło w zdradliwe zwierciadło i ujrzała w niem ten obraz, zadrżała... pobladła... jak cień, wysunęła się ku nim... a w chwili gdy Serafina się podnosiła, usłyszała schylającą się ku sobie siostrę i cichy głos...
— Bądźcie szczęśliwi! ach! bądźcie szczęśliwi...
Wszyscy troje razem weszli napowrót do sali napełniającej się gośćmi. Coś było w twarzy Mieczysława, w obejściu się Serafiny z nim, co ich natychmiast zdradzić musiało. Adolfina popatrzyła, uśmiechnęła się i przechadzając, trafiła do Mieczysława, który na chwilę się oddalił od siostry.
— To będzie pamiętny dzień dla nas wszystkich, rzekła, dziwnie jesteśmy szczęśliwi, nieprawdaż? Lusia, ja, a dla dopełnienia zdaje mi się że nam pan przybędziesz? Kiedy?
Mieczysław zdziwiony nie umiał odpowiedzieć.
— Nie zapieraj się pan... jam to czuła, tu! rzekła, wskazując na serce. Śliczny, cudowny świat... jak się to zawsze na nim składa wybornie, aby człowieka nie popsuć, żeby potem nazbyt go nie żałować... ale to się do pana nie stosuje, pan będziesz szczęśliwy.
Truła mu tę chwilę — milczał.
— To nie przeszkadza — dodała, zrywając nielitościwie liście z wazonów, żeby starzy przyjaciele byli zawsze przyjaciołmi starymi, tego nie może zabronić ani pan Dramiński, ani Serafina. Dusze idą z duszami, a dłonie ciągną dłonie... Popatrzyła nań z uśmiechem ironicznym.
— Jestem bez serca i bez miłosierdzia... ale dziś, dziś mam prawo. Najlepsza przyjaciółka moja odbiera mi najlepszego przyjaciela.
— Ten pani zostanie wiernym...
— Nie wiem... Ona dziś taka piękna, i tak kocha, a ja tak straszna i tak dzisiaj zła jestem. Ale dość, przerwała — dość — bądź zdrów, stary druhu, ja Dramińskiego zawiozę do domu, bo się tu uduszę.
Zakręciła się i spojrzała.
— A! nie, szepnęła — mój dobry Dramiński nie pójdzie bez wieczerzy, gdzieżbym go miała tak tyranizować.
I w tłumie nic już widać, nic słychać nie było, tylko czasem suchy uśmiech Adolfiny — westchnienie połknięte Lusi, oddech przyśpieszony Serafiny, której oczy niespokojne szukały wszędzie i goniły Mieczysława.
Wieczerza była wspaniała — a że męzkie towarzystwo przemagało, i pod koniec stało się bardzo wesołem — kobiety znikały jedne po drugiej. Lusia uciekła do swego pokoju i zamknęła się w nim modlić; Adolfina, porzuciwszy Dramińskiego, który tego nie spostrzegł, wysunęła się pocichu... Serafina w ostatku, napróżno szukając Mieczysława, odjechała sama, zamyślona lecz szczęśliwa...
Mieczysław zjawił się znowu na sali, ale z tak dziwną, zmienioną, przestraszoną twarzą — tak roztargniony i chmurny, że dr. Varius musiał go winem trzeźwić i poił, dopóki jeszcze dziwniejszej, szatańskiej nie wywołał wesołości... Musiał go nawet położyć potem w swoim gabinecie dla spoczynku, aby w deszcz i po nocy do domu nie wracał.
Pomimo tej ulewy która trwała do rana i przeciągnęła się na dzień następny, Adolfina kazała się pakować natychmiast, i o brzasku z panem Dramińskim drzemiącym wyruszyła z powrotem na wieś.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W mgłach kolebki rozpoczęte, kończące się w grobu urokach, — życie — ten dramat nieodgadniony — dobiega zenitu w chwili, gdy z drugiem połączone życiem, wiąże łańcuch z którego ma się nowy żywot odradzać, i coraz inny i zawsze jednaki.
Tu milknie zwykle poemat młodości, zamykają się podwoje, pieśń ucicha, powieść się kończy, czworo ramion brzemię dźwiga — rzeczywistość zastępuje marzenia. Nowa królowa panować chce za drzwiami zamkniętemi... Ideał rozprysnął się o kamienie naddrożne — niema śpiewać już o czem, coś szepcze tylko nad grobowcem młodości — ten wyrok nie przełamany: — W pocie czoła chleb powszedni! — Chleb dla ciała — chleb dla duszy — dla dzisiaj i dla jutra...
Lecz czy w istocie w tym dniu wesela promieniste znika zjawisko i oko ma się odwrócić od niego? Nie! dramat i ideały przeobleczone tylko stają się niewidzialne, kroczą dalej. To już nie pochód młodości, zwycięzki, ochoczy, śpiewny — ale pielgrzymka żołnierzy, walka i złość bojowników. Tamta część życia szła w wieńcach kwiecistych po złote runa, ta w ciernistym wianku dobija się jałmużny. Więc nie koniec serca dziejom, — ale nowym początek. Ludzie ich tykać nie lubią, — liczyć po życia gościńcach łachmanów odartych gałęźmi, próżnych sakw rzuconych po noclegach, zaschłych łez wsiąkłych w piaski pustynne... ale tu dopiero życia prolog się uśmiecha wdzięcznie — tu tragedya wyć poczyna, odpadły z ramion skrzydła, po ziemi iść trzeba.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wczorajsze przebrzmiało wesele — cisza. — Muzyka wróciła schrypła do domów, goście ponieśli ból głowy, drzwi zaparte, mysteryum przyszłości za nimi odegrywa się niedojrzane. Wciśnijmy się przez szpary, rozedrzyjmy zasłony.
Garstka ludzi wczorajszych zbudziła się o dniu szarym, jakby między wczora a dziś przespała wiek cały.
Mieczysław znalazł się zdziwiony nie w swoim pokoiku z książkami i trupiemi głowy, lecz na paradnej sofie doktora, w jakimś gabinecie ciemnym. Przychodząc do życia, wzdrygnął się, powiódł ręką po czole, usta miał spalone, gorzej serce. Pierwszy obraz który mu stanął przed oczyma, to była Adolfina z zaciśniętemi usty i nabrzmiałemi oczyma zawieszona na jego ramionach w rozpaczliwem pożegnaniu. Nigdy jej tak blizko serca nie czuł, a w sercu takich wyrzutów. Wiedział że w tej chwili uciekała od niego, zostawiwszy po sobie straszną pamiątkę słów i pierwszych a ostatnich uścisków... Na progu życia nowego, związany słowem, nie należący do siebie, czuł się wiarołomnym. Porwał się z tego improwizowanego łoża i cały dzień wczorajszy przypomniał mu się ze swemi nieuniknionemi następstwy. Swoboda na którą pracował stracona, serce które koił rozdarte, siostra której był opiekunem oddana człowiekowi bez miłości, przyszłość — zagadkowa. Co miał począć z sobą, nie wiedział. Obowiązany był tylko dać szczęście, którego nie miał... a zaspokoić się tem jakie mu zostawiło przeznaczenie na złotym, misternie rzeźbionym półmisku..
Zerwał się z posłania i chodził długo, zląkł się potem własnych kroków szmeru, wśród tej ciszy porannej, wyjrzał oknem, deszcz lał strumieniami, jak wczora — gęstą siatką nieprzejrzaną, która zdawała się chcieć trwać wieki. Zlekka uchylił drzwi, wyszedł. Pusto było wszędzie, wczorajszego wieczora stały ruiny tylko, nigdzie nawet człowieka, zbiegli wszyscy. Drzwi były poroztwierane... nikt go nie wstrzymywał, ani widział, płaszcz znalazł zdeptany rzucony w kącie, narzucił go na siebie, i ujrzał się w ulicy, bo kamienica ani zamknięta stała otworem.
Dokąd iść? do domu — tęsknić po przeszłości twardej — a słodkiej od dzisiaj — do niej? — której od wczorajszego wieczora zaczął się już lękać, — w świat?, czy powrócić na posłanie i utopić troskę we śnie. Wszystkie te myśli przesuwały mu się z kolei, na ostatek rozbita głowa Martynianka, bladego, nieszczęśliwego, który swoją krwią oblał to wesele. Mieczysław powiedział sobie że tam pójdzie... Na ulicach mało jeszcze przesuwało się zbudzonych, zdala poznał powóz zamknięty Adolfiny, uciekającej z sercem pękniętem i z goryczą na ustach spalonych, cofnął się aby go nie spotkać, boby jej w oczy spojrzeć nie śmiał winowajca... Tuż otwarta furtka w bramie prowadziła do Martyniana, w przyciemnionej sieni rozespanych sług para szeptała coś w kątku... Na wschodach nikogo, drzwi i tu były otwarte. W pierwszej izdebce na zestawionych z sobą krzesełkach i podesłanym płaszczu spał Paczoski, jeszcze po podróżnemu ubrany. Zbudził się i zerwał, przecierając oczy, a sobą rozsunąwszy krzesła, na pół padł z wielkiem stukotem o ziemię. Głos z drugiego pokoju począł go wołać. Razem z Paczoskim weszli do chorego, który leżał z obwiązaną głową. W nogach siedział felczer śpiący na fotelu i przez sen mruczący coś niewyraźnie. Martynian nie spał. Zobaczywszy Mieczysława, wyciągnął dłoń, ręce obie, nie mówiąc nic.
— Lepiej ci dziś?
Potrząsł głową. Paczoski wtrącił zaraz: — Ale jechać trzeba, jechać musiemy. Cyrulika zabieramy, choćby i doktora, jechać dziś koniecznie.
— Lepiej żebyście się wstrzymali, aż rana nieco się przygoi.
— Niepodobieństwo! Pani Babińska chora, lekarze nie robią żadnej nadziei, woła syna, Martynian jechać powinien.
— Ciotka chora?
— Niema co ukrywać, dostała gorączki jakiejś, już dziś czternasty dzień, nie mogliśmy Martyniana odszukać aż dopiero teraz. Nieustannie dopominała się i upomina o niego, to jej stan pogorsza. Martynian nie ma tu co robić, ale trzebaż było takiego wypadku! Jak on się tam matce pokaże? Co my jej powiemy? Paczoski ręce załamywał, Martynian milczał ponury, dłoń podał Mieczysławowi i nie puszczał go od siebie. Po chwili milczenia rzekł cicho:
— Stało się — stało się, ale wy się mnie nie zaprzecie, ja was kocham, ja was potrzebuję. Ludwikę widzieć mi wolno... któż mi tego może zabronić? zdaleka! A z tobą czasem o niej pomówić — nieprawdaż.
— Bądź spokojny, bądź tylko spokojny, dlaczegóż byśmy się siebie wyrzekać mieli.
— Ja pojadę, matka ozdrowieje, powrócę, bo ja tu muszę być bliżej was...
Na te słowa — matka ozdrowieje — Paczoski którego, Martynian nie mógł widzieć, dał Mieczysławowi znak przeczący.
Przestraszony nim, wyszedł Mieczysław z pedagogiem do drugiego pokoju.
— Pani Babińska niebezpiecznie chora? — zapytał.
— Zdaje się że my jej już nie zastaniemy, szepnął ledwie dosłyszanym głosem Paczoski — dlatego muszę napędzać Martyniana. Doktór mówił że nie przebędzie kryzys; osłabiona, gryzie się, niepokoi, i to jej chorobę zwiększa.
Wrócili po cichej rozmowie do łóżka chorego, który dźwigał się już, uskarżając na ból głowy. Szczęściem od wczora żaden symptom nie wskazywał ażeby mózg był wstrząśniętym, podróż więc choć trudna, możliwą jeszcze była. Młody doktór opatrzył ranę na nowo, kość nie została nadwerężona, skóra tylko rozbita, potrzebowała jeśli nie zszycia, to umiejętnego przywrócenia na miejsce, tak aby blizna była jaknajmniejsza.
Rozbudzony cyrulik uczynił pocieszną uwagę, bo w każdy dramat coś komicznego wnijść musi, bo panicz będzie się mógł chwalić, jakby go na wojnie cięto pałaszem, albo w pojedynku. Był to w istocie pojedynek z losem, w którym Martynian został pobity.
— Gdybyście sądzili, rzekł Mieczysław, że ja jako lekarz w drodze lub na miejscu przydać się mogę, a zbyt przykrego na ciotce przytomnością swoją nie uczynię wrażenia — tobym wam towarzyszył. Potrzebuję tylko dwa słowa powiedzieć mojej narzeczonej.
— Twojej narzeczonej? podchwycił Martynian wyrywając głowę z rąk cyrulika. — Ty się żenisz?
— Tak — z Serafiną.
Umilkli — Paczoski który był wielkim wielbicielem tej pani, podniósł obie ręce do góry. — Co za szczęśliwy człowiek! co za szczęśliwy!...
— A! jedź, jedź ze mną! błagam cię, proszę — zawołał Martynian — zdawać mi się będzie, widząc ciebie, że ją widzę... Słów tych niedosłyszał nikt prócz Mieczysława, a że go stan rany i głowy niepokoił, wstał szybko, spoglądając na zegarek. Była ósma rano.
— Pakujcie się do drogi, rzekł, za godzinę wrócę — jedziemy!
To mówiąc, wybiegł szybko. — Zbyt może było rano aby dać znać Serafinie, pojechał naprzód do Orchowskiej, która już w okularach siedziała w saloniku nad książką i płakała po panience swojej. Zobaczywszy Micia, porwała go w drżące ręce: zaczęła ściskać, słowa wymówić nie mogąc.
— Kochana Orchosiu — rzekł Mieczysław — zostaniesz na kilka dni sama — ja muszę jechać do Babina. Ciotka chora, Martynian także niezdrów, wczoraj upadł i potłókł się, ja go zawiozę... Ciotka jest bardzo chora, może im co pomogę. Jeżeli ci tu samej zostać przykro, powiem Serafinie, weźmie cię do siebie. Moja Orchosiu (uścisnął ją) pobłogosław i mnie, jak wczoraj błogosławiłaś swej Lusi... ja się też żenię. Wielkiemi oczyma spojrzała stara, załamując ręce.
— Ja już wiem, już wiem, szepnęła trzęsąc głową, niech ci Bóg błogosławi, moje dziecko. A! oboje tak, oboje...
I niekończąc, płakać zaczęła.
— Wola Boża — dodała — niech imię Jego będzie błogosławione. Jam to dawno przewidywała. Dobra pani! bogata pani a mnie żal mojego Micia.
Trzęsła głową ciągle staruszka.
— Ta się sprzedała — i tego mi kupili! a! mój Boże, ratuj, że ich oboje!...
Potem przysiadła, bo jej nogi drżały, i płakała znowu, a płacząc się modliła. Prędko łzy otarła.
— Już ja tu zostanę, rzekła — lepiej mnie tu, ja tu u was jak u siebie, poczekam aż powrócisz. A gdzie się potem podzieję, to już ty myśl, jeśli ja żyć będę. Mój Miciu, toż ty mnie nie opuścisz, a na łasce u ludzi, samej bez was, to śmierć!
— Moja Orchowska — przerwał Mieczysław — ale jakżeś ty pomyśleć mogła?
— O! nie, dziecko drogie — znam serce twoje, tylko nie sądź żeby mnie paradne a puste pokoje uszczęśliwiły. Ja na was patrzeć chcę. Ubogi kątek a z wami, choćby w sieni, byle koło was.
Micio ją zapewnił że nigdy od siebie nie odpuści, i stara się uspokoiła. Wielkiem jednak szczęściem wychowańca jakoś się cieszyć nie umiała.
— Będziesz u tej pani na łasce! jabym wolała żebyś sobie sam panem był... ale to już mówić niema co, Bóg chciał, Bóg dał, imię Jego błogosławione. Idź, moje dziecko, niech ja się wymodlę i wypłaczę, sercu będzie lżej.
Z tęsknem uczuciem porzucił ją Mieczysław i pojechał do Serafiny... Służący oznajmił mu że niedawno wstała; przeczuła znać jego przybycie, bo go spotkała w salonie, niespokojna biegnąc na powitanie. Mieczysław blady był i zmieszany.
— Nie byłeś u mnie wczoraj! Jam się spodziewała ciebie — jam czekała.
— Nie mogłem... Lusia — nie było podobna, Varius nie puszczał.
— Gdzieżeś nocował?
— U Variusa. Od rana jestem na nogach. Martynian jedzie. Matka jego a ciotka nasza śmiertelnie chora, ja z nim muszę.
— Jakto? dziś? marszcząc się krzyknęła Serafina — dziś!
— Natychmiast... Czynię cię sędzią? czy nie powinienem?
— A! nie każ mi sądzić, a ja ci powiem jedno, tyś powinien mnie kochać! Każda chwila stracona dla mnie okropna, czekałam na nie tak długo, tyle ich bezpowrotnie przetęsknionych przepadło!
Położyła mu ręce na ramionach...
— Jakże ty możesz odjechać odemnie, pierwszy dzień swobody i szczęścia, spowiedzi dusz, komunij serc, a ty jedziesz?
— Serafino — muszę.
Odtrąciła go zlekka od siebie, niby z gniewem. — Gdybym mogła, gotowabym jechać z wami. A! to jakieś umyślne losu zrządzenie, żeby mi dziś, dziś ciebie odbierało.
— Ale ja jutro powrócę, nie stracę godziny, chwili, wierz mi, począł Mieczysław, czyżbym nie opłacił — najdrożej — pozostania z tobą, a sama czujesz że tam woła obowiązek. Ciotka umiera, nie zastaniemy już jej pewnie, lękam się jeszcze o głowę Martyniana, o niego.
— Jedź, jedź — nie mówię nic — odezwała się Serafina — ale będę płakała dopóki nie powrócisz! będę przeklinać.
— Przeklinaj tylko mnie...
— Nie — losy, to są losy moje! poznaję ich rękę — dodała Serafina.
— Ja powrócę natychmiast, mówił Mieczysław.
— Nie powinienbyś jechać.
— Powiedz więc że zostać winienem, zostanę.
— Nie — zawołała Serafina — toby był pierwszy rozkaz kobiety, która nie chce rozkazywać, chce słuchać ciebie, i byłby tyrański, i potembyś mi go w sercu wyrzucał... a! nie, nie, jedź, jedź... Tak jest, ty musisz jechać nawet dla mnie, powinieneś, jedź...
W takich urywanych słowach prowadzili jeszcze rozmowę, gdy Mieczysław wyrywać się począł... Nie chciała go puszczać, płakała, odepchnęła od siebie i dogoniła go w progu, szepcząc na ucho:
— O którejkolwiek powrócisz godzinie... prosto zajeżdżaj do mnie, ja nie chcę stracić ani chwili, — pamiętaj. Ludziom dam rozkaz. Czekam ciebie.
Mieczysław zmieszany, zawstydzony, jakby i smutny, wyrwał się i pośpieszył do Martyniana. Konie pocztowe stały gotowe... wyjechali do Babina.
Przez całą drogę jeden Paczoski bawił towarzystwo, poczuwając się do tego obowiązku. Usta mu się nie zamykały, wysilał się widocznie, dopomagał sobie erudycyą, przytaczał wiersze, powtarzał epigramata z mitologii greckiej, — przeplatał je epizodami z Władysławiady, autobiografią, słowem czem tylko mógł i co miał w zapasie. Poczciwe człeczysko było najmocniej przekonane, że się wielce przyczynia tem do rozproszenia smutnych myśli i skrócenia podróży. Jechać potrzeba było około Zanokcic i Martynian zażądał tu wstąpić, bo czuł się znużonym, a ból głowy nie ustawał. Późno w nocy powóz stanął przed dworem, w którem się jeszcze świeciło. Służący który wyszedł ze świecą naprzeciw nich, przestraszył się... oniemiał... Zbliżył się potem ukradkiem do Paczoskiego i odprowadził go na stronę.
— Nasza pani dziś o południu skończyła — szepnął pocichu.
Wprowadzono biednego chłopca do pokojów; Mieczysław po twarzy przerażonej Paczoskiego, poznał już że się to stało co mogło najgorszego stać. Nie pytając nawet, namówił Martyniana aby się położył i spoczął do rana, sam wyszedł się dopiero dowiedzieć o szczegóły. Pani Babińska nie przeżyła dnia kryzys — wszelki ratunek możliwy biedny mąż obmyślał, sprowadzono kilku lekarzy, modlono się po kościołach, przywieziono pastuszka jakiegoś, który miał sławę cudownych leków — nic nie pomogło. Od śmierci żony Babiński klęczał przy jej zwłokach, od których go oderwać nie było można. — Nie było więc po co jechać do Babina. Paczoski tylko przesiadł się na bryczkę i popędził tam, aby ojcu oznajmić o przybyciu syna i jego wypadku.
Dzień już był, gdy powrócił razem z Babińskim, zmienionym, żółtym, z zarosłą brodą i na pół nieprzytomnym. Poczciwe człeczysko stracił był prawie mowę, głową trząsł i płakał łzami wielkiemi. Jego twarz sama starczyła za bolesną nowinę. Nie wpuszczono go więc, aż Mieczysław przygotował do niej. Stary wszedł i wprost rzucił się na syna, ściskając go.
Nie mówił nic — ryczał tylko i zanosił się z płaczu.
Potrzeba było godzin kilku, aby się gwałtowny żal nieco uśmierzył. — Po południu stary Burzym, dowiedziawszy się o pobycie w Zanokcicach Babińskiego, przybył doń z kondolencyą. Zdziwił się mocno, zastawszy tu Mieczysława, do którego podszedł z otwartemi rękami, całując go ze starem przywiązaniem, które dlań w sercu zachował.
— O mój Boże! zawołał — w jakichże się smutnych spotykamy okolicznościach. Takbym pragnął pomówić z tobą, nacieszyć się. Zostaniesz na pogrzebie?
Mieczysław sam jeszcze niewiedział co pocznie, lecz czuł obowiązek oddania ostatniej posługi ciotce, której byli winni przytułek pierwszy w sieroctwie.
— Pogrzeb, rzekł Burzym, nie odbędzie się aż chyba pojutrze, — jutro do nas musicie przyjechać koniecznie — czekam na was z obiadem.
Niebyło sposobu wymówienia się, ani chęci ku temu, Mieczysław przyobiecał. — Cały ten dzień upłynął na pocieszaniu daremnem Babińskiego, który jak tylko płakać i jęczeć przestał, dysponował pogrzebem i najprzytomniej go obmyślał. — Wieczorem uparł się odjechać do Babina, aby modlić się u zwłok nieboszczki. Martynian miał dopiero jechać nazajutrz. Mieczysławowi dano konie do Burzymów.
Około południa stanął tam. Stary go w ganku już ściskał.
— Wystaw sobie, rzekł — a to i Adolfina dziś rano tu przyjechała, nic nie wiedząc o śmierci tej biednej Babińskiej. Bardzo ci będzie rada, bo to stara dziecinna przyjaźń!
Mieczysław nieco się zmieszał, pobladł, lecz nie było się sposobu cofnąć. Może gdyby był przewidział że tu ją spotka znowu, po wieczorze weselnym, po rozstaniu, którego wspomnienie krwią mu twarz oblewało — byłby się wymówił i uszedł... Teraz było zapóźno, wchodząc do salonu — znalazł w nim prezesowę i Adolfinę w stroju podróżnym, ale dziwnie spokojną jakoś i wcale jego przybyciem nie zmieszaną. Podeszła, podając mu rękę, patrząc śmiało w oczy, śledząc tylko wrażenia jakie na nim uczyni. — Widoczne pomieszanie Mieczysława wycisnęło z niej uśmiech dziwny... On nierychło mógł przyjść do siebie, ona była spokojną.
— Nieprawdaż, rzekła patrząc w oczy — żeśmy się nie spodziewali widzieć tak rychło? Biedna Babińska, jakże się jej zmarło? Kiedyż pan wyjechałeś?
— Natychmiast rano — i dziwię się że państwo mnie uprzedziliście.
— Ja także tylko co przyjechałam... męża wyprawiłam spocząć do domu.
A cicho dodała:
— Jakżem rada że jeszcze raz widziemy się wprzód, nim mi Serafina starego przyjaciela odbierze. Nie lubię Serafiny.
Odwróciła się nagle.
Prezesowstwo oboje przerwali rozmowę opowiadaniem o cioci Babińskiej, której choroba w znacznej części spowodowaną była niepokojem o syna i gniewem na niego o nieposłuszeństwo.
Pierwszy raz w życiu przytomność Adolfiny była dla Mieczysława prawie ciężarem; nie pojmował jej spokoju i wesołości, czując się upokorzonym i smutnym — ona zdawała się tryumfującą.
— Cóż pan teraz myślisz z sobą? zapytał go prezes przy obiedzie.
— Jeszcze nic nie postanowiłem, rzekł Micio — a w tej chwili myślę tylko o biednym Martynianie... i o tym domu w żałobie.
— Śmieliście się z pieszczoszka — dodała Adolfina — a ten przecie dzielnie kochać umiał. Nigdym się po nim tej energii uczucia nie spodziewała, i szanuję go teraz. Ręczę że zamążpójście Lusi nie ostudzi go, pozostanie jej wiernym.
— Co też ty pleciesz, przerwała prezesowa, niechby sobie to raz z głowy wybił, a ją i siebie trapić przestał.
Pani Dramińska spojrzała na Micia.
— Kto kochał raz prawdziwie, powinien do śmierci zachować to uczucie; bo kocha się tylko — raz — choć bałamuci się człowiek sto razy... Ja inaczej miłości nie rozumiem.
Na tem drażliwa rozmowa się skończyła. Adolfina była do zbytku ożywioną i niepojętą dla Mieczysława, który cierpiał, patrząc na nią i słuchając jej. Wkrótce po obiedzie pod pozorem zajęć, pożegnał pp. Burzymów i odjechał złamany temi kilką godzinami spędzonemi przy Adolfinie.
Już miał wsiadać, gdy go jeszcze dogoniła w ganku i szepnęła mu cicho:
— Kto kocha — to na zawsze!!
Odwróciła się i znikła. Mieczysław pojąć jej nie mógł. — Z Zanokcic nazajutrz pojechali wszyscy na eksportacyą zwłok do Nowego Babina. Tu Mieczysław po bardzo długich latach spotkać się znowu miał ze stryjem Piotrem i z ciotką Łowicką. Oboje oni rzadcy goście za życia nieboszczki, — (a Łowicka w nieustannych z nią sporach) nie mogli odmówić przybycia na pogrzeb na który ich zaproszono. Pan Piotr ze swą podagrą o kiju i zmartwiony był śmiercią i skłopotany pogrzebem, bo się obawiał nogi zaziębić, w kościele stać, z głową odkrytą iść, w powozie się trząść, nadewszystko nie w porę zjeść i nie tak jak był nawykły. Dla ubogiej a obarczonej familią pani Łowickiej, która od lat kilku owdowiawszy, sama na małym kawałki ziemi gospodarowała, często w domu doświadczając niedostatku — wybrać się ze trzema dorosłemi córkami tak aby sobie wstydu nie zrobić, ciężkiem też było zadaniem; bo i czarne sukienki i kapelusiki znaleść trzeba było, i powóz stosowny i okrycia dla ludzi. Łowicka żyła w innem, skromniejszem kółku, gdzie się małem obchodzono; a tu — przed tysiącem patrzących oczu należało wystąpić porządniej. Pogrzeb to dla niej był w istocie opłakany. Cieszyły się może dziewczęta że obok majętniejszej familii występować będą i ludzi zobaczą, ale matka stękała — choć zmarłej też Babińskiej nie mogła jeszcze darować, że wcale dla niej siostrą być nie chciała.
— Niech jej Bóg winy przebaczy, szeptała jadąc — ale dała mi się za życia we znaki. Dwa lata z okładem noga jej u mnie nie postała, ostatnią razą wyjeżdżając, jeszcze się z powozu wychylała, łając i kłócąc. Dopiero Babińscy odpoczną, jak jej nie stanie.
Pogrzeb odbył się bardzo wspaniale, bo mąż niczego nie żałował aby go jak najświetniejszym uczynić. Sprowadzono dwa konwenty, światła mnóstwo, karawan ogromny sześć koni ciągnęło. Pomalowano herby, kościół wybito kirem... Sarkali szczególnie starzy że to zbytki niepotrzebne i zgubne, bo im później zaraz inni zechcą sprostać i żywi się porujnują dla umarłych. Babiński to czynił nie przez próżność ale z serca, dla kobiety której rozum miał we czci największej, i zawdzięczał, jak powiadał — że go wyprowadziła na ludzi. Za trumną szedł, płacząc, aż go podtrzymywać musiano, przy nim syn, Mieczysław, stryj Piotr i pani Łowicka ze trzema córkami. Całe też zjechało się sąsiedztwo, a wśród niego i pani Dramińska, której Mieczysław uniknął, skłoniwszy się tylko zdaleka. Stypę przygotowano w miasteczku, ale Babiński stary i syn być na niej nie mogli, Mieczysław też chciał odjechać zaraz, ale go prawie mu nieznana Łowicka wstrzymała.
— To źle, panie doktorze, odezwała się, że i wy nas znać nie chcecie — przeciem rodzona ciotka wasza, a że Bóg mnie ubóstwem pokarał...
Nie dał jej Micio dokończyć, protestując przeciw złej myśli.
— Ja tam, odezwała się zaraz, na ten chleb żałobny nie łakoma, pojadę do domu... ale bym was rada poznać i dowiedzieć się o siostrze waszej.
Do tej kupki przyłączył się przez ciekawość i pan Piotr, przypominając się synowcowi.
— A cóż, siostrę wydałeś słyszę bogato? spytał — ino — ludzie mówią że i ty się też żenisz dobrze?
— Jakto, żenisz się? pochwyciła Łowicka.
Mieczysław zaprzeć się nie mógł.
— Bogata pani, wdowa, słyszałem o niej — dodał Piotr, z hrabiowskiej familii, bardzo acanu winszuję. Ot! sieroty, sieroty, a lepsze partye porobili niż tacy co mieli i opiekę, i rodziców! Pamiętajże, panie Mieczysławie, familii się nie wyrzekać, a stosunki utrzymać.
Z godzinę tak przegadano na osobności, dopytując o wszystko; Mieczysław pożegnał ich i wrócił do Babina, gdzie Martyniana zastał zadumanego w oknie z głową rozbolałą, a Babińskiego ze strudzenia śpiącego w krześle i plączącego przez sen. Natychmiast chciał powracać do miasta, ale go Martynian zatrzymał do wieczora.
— Ja tu nie mam co robić — rzekł mu chłopak po cichu — ojciec mi tego nie wzbroni — jadę tam, do was... tubym nie wyżył.
— A cóż tam u nas robić będziesz? zapytał Mieczysław.
— Nie wiem, ale mi tam lżej. — Ojciec się nie sprzeciwi...
W istocie wkrótce przebudzony Babiński zwrócił się do Mieczysława.
— Martynianek mi mówił że chce do miasta — niech jedzie. Co on tu będzie robił. Ja za niego ekonomować będę, to moja rzecz... on do roli nie stworzony... Babina pókim żyw nie opuszczę, bo tu moja kochasia mi jeszcze jest przytomną, tu ją oglądam i słyszę, tu mi ją wszystko przypomina, a to moje szczęście teraz stanowi.
O ile mógł, odradzał Mieczysław kuzynowi pobyt w mieście, namawiał go do podróży i radził zwiedzić obce kraje. Martynianek zmilczał, lecz od zamiarów odwieść się nie dał...
Po tych kilku dniach tak niezwyczajnego życia, Mieczysław pośpieszał z powrotem do W., wiedząc jak go tam niecierpliwie oczekiwano, niepokoił się też o siostrę, a przyszłość własna była przedmiotem rozmysłów, z któremi nie umiał dobić się do stanowczego końca... Małżeństwo z Serafiną, wedle jego pojęć, nie powinno było wcale zmienić dalszych życia planów... Chciał wyjechać dla wykształcenia za granicę, potem dobijać się katedry, lub służyć nabytą nauką ludziom, i pracy być winnym niezależność swoję.
Żyć łaską i majątkiem Serafiny, było dlań nad wyraz przykrem. Oddawał siebie, lecz chciał stanąć na równi z tą, którą zaślubiał, tworząc sobie byt niezawisły. Nie przypuszczał ażeby inaczej być mogło. Z temi myślami dojechał do celu podróży około południa, i jak stał, w odzieży codziennej, nie przebierając się, stawił u Serafiny. Radość była wielka, czekała nań już dzień cały, chodząc od okna do okna. Długie samotne życie, w sercu stęsknionem tej kobiety, obudziło pragnienie nienasycone żywota we dwoje — którego i za pierwszego męża nie kosztowała. Tęskniła za tym towarzyszem, niecierpliwiąc się zwłoką każdej chwili...
— Przecież! zawołała — teraz cię już nie puszczę... mamy tyle do mówienia, całą przyszłość osnuć trzeba! Znaliśmy się, widywali, mówili sami z sobą codzień! a żadne z nas powiedzieć nie może, byśmy wiedzieli co się w duszach naszych dzieje... Od alfabetu zaczynać potrzeba.
Mieczysław się uśmiechnął...
— Stawię się pani mojej, rzekł.
— A pfe... pani! dosyć już tej pani — odparła Serafina..
— Więc, stawię się mojej Serafinie...
— To lepiej, ale... jeszcze nie dobrze... przerwała kapryśnie.
— A więc chyba Serafinowi memu... udając wesołość której nie miał, dodał Mieczysław — posłuszny rozkazom, ale muszę otrząsnąć choć pył podróżny.
— Później — później, rzekła... a jeśli chcecie koniecznie, zawołajcie Jakuba, niech wam tu na dole czy na górze przyniesie co potrzeba... Na Franciszkańską ulicę daleko — jechać, wracać, mnie i chwili czasu szkoda — ja będę kaprysić.
— Ale Jakub nie jest przecie wtajemniczony — cóż pomyśli.
— A! niech myśli co chce! żem chora i że jesteś moim nadwornym lekarzem, rozśmiała się Serafina... Cela m’est égal!
Mieczysław chciał się temu przeciwić, nie pozwolono mówić, pani sama zadzwoniła na Jakuba.
— Wszak pokój w którym stał hrabia próżny? spytała.
— Tak jest pani...
— Przynieść tam rzeczy pana Mieczysława, który się tu ubierze, aby po podróży nie męczył się, jeżdżąc do domu. Weź dorożkę i przywieź mu co potrzeba...
Tymczasem podawano śniadanie, zaczynała się coraz żywsza rozmowa, skacząca z jednego przedmiotu na drugi.
— Nie widziałaś Lusi? zapytał Mieczysław.
— Owszem, była u mnie z ceremonialną wizytą.
— Jakże wygląda?
— Podobna do posągu młodej męczennicy z katakumb, — milcząca, zrezygnowana... odrętwiała. Spytała o ciebie — powiedziałam jej com widziała. Czeka na wiadomość o powrocie.
— Radbym ją odwiedził.
— Pojedziemy razem — rzekła Serafina, nie mogę cię puścić.
— Dr. Varius, dodała po chwili, był z nią razem, wesół, odmłodzony, grzeczny... nieznośny i straszny razem. Wspomniał mi o waszym projekcie podróży, ale podróż, teraz... do czego to?
— Wszakże muszę dopełnić moje studya.
Serafina zdumiona cofnęła się.
— Jakie? doktorskie? na co? alboż myślisz pozostać lekarzem?
— Dlaczegóżbym miał pracę tylu lat zmarnować, rzucić naukę, którą kocham?
— Więcej niż mnie? spytała Serafina.
— O! nie — ale mi ją przecież kochać wolno.
— Kochać wolno, ale się nią zajmować, tego nie rozumiem... Ona mi ciebie odbierać będzie — powtóre, postawi nas w położeniu fałszywem...
Mieczysław zmieszał się widocznie. Serafina dostrzegła chmurkę na jego twarzy z trafnością kobiety wielkiego świata, obeznanej z życiem i jego sprężynami, zwróciła rozmowę, nadając jej inne znaczenie.
— Nadto szanuję naukę, rzekła, żebym mogła pomyśleć o stawianiu przeszkód tobie do zajmowania się nią, jako nauką. Możesz swobodny, niezależny wiele uczynić dla niej... lecz, mój Mieczysławie, nie godzi ci się odbierać praktyki innym, zajmować katedry płatnej, która ubogiemu pracownikowi daje chleb konieczny... gdy... ty — nic nie potrzebujesz, bo to co mamy jest wspólnem.
— Ale — ja nie mam... nic, odparł Mieczysław smutnie — do tego przyszłego gospodarstwa naszego ja nie przynoszę nic, oprócz głodu i ubóstwa...
— Złotego serca, mój Mieczysławie — brylantowej młodości, która moją starość ozłoci... Zmiłuj się, nie mówmy o tem.
— Błagam cię, mówmy — przerwał Mieczysław, pozwól mi być czem miałem zostać...
— Ale ja nie mogę przecież być panią doktorową... zawołała z oburzeniem Serafina — ja należę do świata, z którym zerwać nie mogę! Ty także do niego należysz urodzeniem, sieroctwo zmusiło cię w innym szukać chwilowego przytułku... Możesz że mi odmówić tej małej ofiary miłości własnej... z obawy aby tam ktoś nie powiedział, że jesteś na łasce mojej?... Ale ja ci oddaję majątek zaraz...
— Mogłem przyjąć ofiarę ręki i serca twego, rzekł Mieczysław, lecz tego rodzaju darów — nigdy!
Powiedział to z takim wyrazem stanowczym, że Serafina brew zmarszczyła... i stanęła chmurna przed nim, jakby wahając się co odpowiedzieć.
— Otóż pięknieśmy rozpoczęli życie nasze wspólne — westchnęła smutnie — od sporu i nieporozumienia. Zmiłuj się, Mieczysławie, mnie się zdaje, że gdy lepiej poznamy, zgodzimy się łatwiej, nie mówmy o tem dziś — myślmy o szczęściu we dwoje...
— Droga Serafino — lecz to szczęście wymaga, abyśmy przed sobą tajemnic i różnych przekonań nie mieli, porozumiejmy się naprzód...
— Jakto, naprzód? czyżby to miało być z twojej strony warunkiem? przerwała nieco obrażona...
Mieczysław spuścił czoło ku ziemi — nie umiał zrazu odpowiedzieć.
— Ja, rzekł, warunków nie stawiam, ja proszę, i pierwszej mej prośbie odmawiasz...
Znowu twarz Serafiny schmurzyła się — lecz w tejże chwili myśl jakaś ją rozjaśniła — przybiegła, wyciągając ręce ku niemu.
— A! daruj mi! winnam! pocóż ja się mam w to wtrącać? wszak winnam mieć wiarę w ciebie, że co uczynisz, dobrem i szlachetnem będzie! Mówiłam ci, panią być nie chcę — chcę być twoją sługą... Ufam ci! zrobisz jak sam uznasz... nie wymagam nic. Dla ciebie będę nawet panią doktorową... Czegóż chcesz więcej?
Mieczysław ucałował jej drobną rączkę. — Zdaje mi się, rzekł cicho, żeśmy się tylko nie zrozumieli...
Serafina dotknęła ustami jego czoła i gorączkowo jakoś poruszona, zadumana, poczęła się przechadzać po pokoju...
— Najpierwszą rzeczą, odezwała się — to nasz ślub... przygotowałam papiery — ja czekać, nie chcę, nie umiem, nie mogę, jestem — stara! Ślub nasz musi być prędko... potem jedziemy za granicę, gdzie zechcesz? Wiedeń, Berlin... Paryż... Włochy... byle z tobą... Odwiedzimy mojego wuja... do którego już pisałam... Wróciwszy jedziemy na wieś — jestem spragniona ciszy wiejskiej... w Rowinie wszystko będzie gotowem na przyjęcie nasze... Zgoda?...
— Na wszystko zgoda... odparł Mieczysław.
— Będziesz sobie en grand seigneur, zwiedzał szpitale — a! tylko nie tyfoidalnych i nie cholerycznych... tych nie pozwalam...
Mieczysław się rozśmiał... śmiech ten przerwał rozmowę. Jakub oznajmił że rzeczy pańskie czekały na dole...
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Serafina pobiegła do zwierciadła. Spojrzała na twarz powabną, ale zmęczoną i... poszła siebie także odświeżyć. Gniewała się na swą niezręczność w prowadzeniu pierwszej rozmowy... która po sobie przykre zostawiła ślady... czuła że popełniła błąd, że się wydała z tajemnicy, że to czego pragnęła inaczej i zręczniej zdobyć nie mogła... Postanowiła nie wspominać więcej o tem, oziębienie już było widoczne... W tych myślach siadła się ubierać i w zwierciedle zobaczyła dwie łzy, które się po twarzy toczyły. Miałyż to być zadatki przyszłego szczęścia?...
Niepokój o przyszłość własną nie tyle może dręczył Mieczysława, który wiele ufał w przywiązanie Serafiny do siebie — jak los Lusi i pożycie jej z doktorem; tegoż dnia jeszcze potrafił wmówić w Serafinę, że potrzebuje sam odwiedzić siostrę, ażeby się od niej coś dowiedzieć o pierwszych dniach jej nowego życia... Nie bez trudności wyrobił sobie pozwolenie oddalenia się na godzinę i pobiegł wprost do mieszkania doktora.
Nie mógł jednak dostać się, jak chciał, do samej pani, kamerdyner zameldował go Variusowi — a ten pośpieszył uprzejmie bardzo na przyjęcie, z tą wesołością grzeczną, zimną, która niedopuszcza ani poufałości, ani szczerości i zbywa ogólnikami. Doktór zdawał się w najlepszym humorze i zupełnie szczęśliwy.. Zaledwie przemówili kilka słów, zaproponował ażeby poszli do żony. Miała ona pokoje i służbę, to jest straż osobną... Najwykwintniejsze wymagania przechodziło to co ją otaczało... nie brakło nic co do przyjemności i rozrywki służyć mogło, przepyszny fortepian Erarda, książki, kwiaty... fraszki ubierały to więzienie, ale czuć było w niem kraty... Mieczysław ani na pięć minut nie mógł sam na sam być z siostrą, doktór go bawił, odpowiadał za milczącą... tłumaczył wszystko — pokazywał że jej na niczem nie zbywało, troszczył się o to czegoby jeszcze zapragnąć mogła.
Ludwika w istocie, według wyrażenia Serafiny, podobną była do posągu, siedziała blada, milcząca, uśmiechała się bez wesela, odpowiadała nieśmiało — mówiła jakby bez myśli...
Mieczysław oznajmił jej o śmierci ciotki — słysząc to — poruszyła się żywiej.
— Biedna ciocia — biedny wuj! zawołała, lecz wzrok jej padł na Variusa i głosu zabrakło. Mieczysław w kilku słowach opowiedział o swej bytności w Babinie, o pani Łowickiej i stryju Piotrze — nie odezwała się już z pytaniem, nie odezwała się nawet, dobrze słysząc co mówił. Brat uważał iż z trwogą jakąś nie patrząc, oglądała się na męża... czuła go przy sobie i drętwiała. Nie przeszkadzało to Variusowi być jak w najlepszym humorze...
— Szanowny profesorze — odezwał się Mieczysław, wiem jak pan zawsze masz wiele zajęcia, nie baw że mnie i pozwól mi chwilę zostać z siostrą.
— Ja! ja nie mam żadnego zajęcia teraz — odparł gorąco Varius — ja porzuciłem wszystko, aby się szczęściem mojem napawać. Nie robię nic — bardzo miło mi być z wami — dla czegóż chcesz się mnie pozbyć.
— O! bynajmniej — rzekł Mieczysław, lecz sądziłem...
— Jestem zupełnie wolny! zawołał Varius, praktyki się wyrzekłem, redakcyą encyklopedyi medycznej odstąpiłem komu innemu... nie robię nic...
Pomimo najusilniejszych starań, z Lusi wyrazu prawie dobyć nie było podobna... Doktór poprosił ją, ażeby spróbowała fortepianu, wstała sztywnie, poszła, otworzyła go, usiadła grać, zagrała. Spytała, czy ma grać jeszcze... i wstała, wracając jak automat na miejsce, które zajmowała. Było coś przerażającego w tej niemej, bladej postaci, nie skarżącej się mimo bólu, nie otwierającej swej duszy, tłumiącej nawet wyraz swojego wzroku, aby tajemnicy nie wydał.
Mieczysław bawił jak mógł najdłużej, używał najrozmaitszych środków, aby módz przemówić po cichu i otrzymać jakąś odpowiedź, nie udało mu się to i musiał pożegnać siostrę, a wyjść przeprowadzony aż na wschody przez Variusa, wynosząc ztąd najboleśniejsze wrażenie.
Pocieszało go jedno, były to początki, był to prolog, był to wstęp jeszcze... walka się nie rozpoczęła, walka serc i uczuć... Któż wie? Lusia z niej mogła wyjść jeszcze zwycięzko... Czas mógł zmienić ten stosunek... Dziś jednak był to widok niewypowiedzianego smutku i goryczy...
Korzystając z chwili wolnej, pobiegł jeszcze na Franciszkańską ulicę pomówić z Orchowską, a że godzina przechodziła, śpiesznie wrócił do Serafiny, oczekującej już z pewną niecierpliwością...
Na zapytanie o Lusię, Mieczysław odpowiedział westchnieniem milczącem.
Serafina nie pytała go już więcej.
Chociaż we dwoje tylko mieli być na herbacie i wieczerzy, ze zbytniem staraniem o wygódki i przysmaki zastawiono na stół. Mieczysław wiedział, że ona sama wielkiej do tego nie przywiązywała wagi, wszystko to było dla niego. Któż wie? może z tą myślą głęboką, aby go sybarytą uczynić aby mu praca stała się ciężką a niesmaczną. Mieczysław nie zrozumiał tego, nie posądził ją o to... wdzięczen był za niebezpieczną pieszczotę... dowodzącą tylko przywiązania... pamięci... Stół przybrany, świecący... pełen łakoci... starczył-by na kilkanaście osób... Serafina powiedziała mu, że go chce po trudach, niewygodach i głodzie babińskim okarmić.
— Ale ja tak nawykłem do jaknajprostszego życia — rzekł Mieczysław — że się wybornie kawałkiem chleba, choćby suchego, zaspokajam...
— Tak było, gdy tego potrzebowałeś, ale dziś, czemuż sobie masz odmawiać przyjemności, a mnie rozkoszy ofiarowania ci, co tylko świat ma najlepszego! Zastrzegam sobie to prawo karmienia mego ptaka... tem... co najdoskonalsze, najwyszukańsze... najmilsze...
— Ja się popsuję na tem — rzekł Mieczysław.
— Tyleś może wieczorów zamiast wieczerzy kończył akademicką kawą i bułką, że teraz do łakoci masz prawo — odezwała się Serafina.
Odgadła w istocie, bo i on i Lusia musieli nieraz poprzestać na tym napoju.
Rozmowa już nie tknęła nic, coby ich choć na chwilę mogło przeciw sobie postawić. Serafina była czułą, serdeczną, wesołą i melancholiczną naprzemiany.
Mieczysław słodkiej pokusie dał się uwieść i pochwycić, rozmarzony, dosiedział tak do późna, a o medycynie mowy już nie było... Serafina oddała mu papiery, żądając, ażeby ślub odbył się jak tylko mógł najprędzej.
— Nie mamy żadnych formalności do spełnienia, ja wyprawy robić nie potrzebuję, wesela wyprawiać nie będziemy... wziąwszy się pod ręce, pójdziemy do kościoła i wrócimy szczęśliwą parą ludzi. Dlaczegóż zwlekać? Każdy dzień drogi...
Późno już Mieczysław wyrwał się nareszcie wracać do domu, z rozkazem stawienia jutro na śniadanie. Wyszedłszy upojony, a mimo to smutny jakiś, zamyślony powoli dowlókł się do swojej studenckiej izdebki i mieszkania. Stara Orchowska, czekając nań, nie spała jeszcze. Dziwne uczucie tęsknoty owładnęło nim, gdy po pustych przeszedł się izdebkach. Oprócz obrazka Matki Boskiej, Lusia nic ztąd nie zabrała. Stało wszystko jak było, gdy ona tu mieszkała, ubogi jej fortepianik z rozłożonemi nutami, przerwana u krosien robota, powiędłe kwiatki na oknie. Pusto i zimno było bez niej jak po umarłej... wiało żałobą...
Mieczysławowi zrobiło się żal tych dni, które tu spędził w troskach, w niedostatku, ale razem, zgodnie, pracując i pocieszając się nawzajem... Los własny i siostry widziany z tego kątka ubogiego, wydawał mu się jakimś snem przykrym, a strasznym. Oboje napozór mieli warunki ziemskiego szczęścia, a jednak szczęście to, nawet w oczach starej piastunki nie tak wyglądało, jakby ona była pragnęła, nie tak jak je Mieczysław marzył.
Zamiast dobić się go o własnych siłach, zdobyli je wygrywając na loteryi losu... bajeczną sumę — w fałszywych papierach...
Lusia poszła jak ofiara... on... on się dał wziąć zwątpieniu, wdzięczności, pokusie jakiejś, której natury sam nie rozumiał. Kochał Adolfinę gorącą miłością lat młodych... jakaż była miłość dla tej kobiety drugiej, do której się też przywiązał, i przy której rozmarzał się, sam wstydząc może niezrozumiałej namiętności?
Znał ją od lat kilku, a jednak nie mógł powiedzieć, by jasno widział w jej sercu, tak jak nic nie znał z jej przeszłości, pierwszy raz począł myśleć o tem. Rozmowa poranna i wieczorne pieszczotliwe słowa, wracały mu na pamięć... jak zagadki do rozwiązania. Pytał się siebie kto ona? jaka jej władza? czem go pociąga ku sobie? jakiemi uroki działa nań? Znajdował w sobie tylko nieokreślone pragnienia, których rozbierać się lękał.
Nie wiedział prawie kto ona? Znał ją w salonie, dobrą, miłą, usłużną i uprzedzającą.. po za tem był tylko niechętnie usposobiony mąż stary, a nieznośny, tyran... życie w męczarniach i lata puste wdowieństwa... Ile razy o przeszłość potrącił, odpowiadano mu milczeniem, była zakryta jakby całunem żałobnym... Przypadkiem dowiadywał się tylko o podróżach odbytych, o osobach znanych Serafinie, o pozrywanych mnogich stosunkach. Dla czego? nie tłumaczono nigdy. Była osamotnioną dziwnie, a czy świat od niej, czy ona odstąpiła od niego, to pokrywało uparte milczenie; w tych sferach, w których żyła Serafina, znała niegdyś wszystkich, teraz nikogo. Mieczysław mimowolnie pytał się siebie, dlaczego? Jakiś przestrach go obejmował, gdy wszystko to rozważał, było coś tajemniczego w Serafinie, w jej obejściu, w mowie, w życiu, w samej jej dobroci nawet... gorączkowej i jawnej, w czułości nadskakującej i popisowej. Pytał się siebie, czem, oprócz młodości i łagodności, mógł zasłużyć na tę miłość tak wielką, a tak się narzucającą... Z niewielu oznak, czuł że Serafina miała charakter energiczny, pogardę opinij, coś despotycznego w sobie. Czasem nadzwyczajną znajdował w niej przebiegłość. Słowem był to jeszcze sfinks z kobiecą twarzą, uśmiechnięty... by może wywabić w skwarne piaski i pustynie...
Orchowska dawno już spała i miasto spoczywało w ciszy, gdy po tych dumaniach w pustym saloniku, Mieczysław przeszedł do swej izdebki studenckiej. Tu także przeszłego życia żywe były ślady. Porozrzucane książki, których do rozprawy potrzebował, raptularze notat, preparata, kości, narzędzia chirurgiczne...
— Byłem wówczas szczęśliwszy! — rzekł w duchu — a przyszłość mgłami zakryta... a z drogi choćby błędnej, już nie czas zawracać. Alea jacta est!
Spał jeszcze, gdy go pukanie do drzwi rozbudziło, wszedł Boruch z bardzo nizkim ukłonem i twarzą rozpromienioną... powinszowanie śmiało mu się na ustach.
— Widzi jaśnie pan, jaki ze mnie dobry prorok, nie darmo Boruch... wszystko co ja przepowiedziałem spełniło się do litery... Niech pan zdrów używa! Czego już można więcej żądać? Bogactwo, młoda żona... grafina! Siostra za milionowego doktora poszła. Państwu Pan Bóg wyraźnie błogosławi...
Micio słuchał, smutno mu to w uszach brzmiało...
— A kiedy pański ślub? — spytał natarczywie Boruch.
— A! nie wiem jeszcze... nie mówmy o tem.
— Czemu my nie mamy mówić o tem — odparł żyd — ja panu jednę rzecz powiem tylko... Żydzi wszystko wiedzą, to ich fach, ja pana proszę, niech pan ślub weźmie prędko...
— Dlaczegóż!
— Ach! to nie ma nic! ale niech pan jego prędko bierze... to zawsze bezpieczniej. Co ma być, czemu nie ma być zaraz?
Mieczysław uderzony tą radą, napróżno usiłował wydobyć z Borucha przyczynę. Żyd nie chciał jej powiedzieć, powtarzając tylko ciągle:
— Ja panu radzę, niech pan jego prędko bierze...
Z tem wyszedł.
Tegoż dnia papiery zostały złożone, formalności przyrzeczono spełnić w dniach kilku, indult miał być wyzyskany i w następną niedzielę ślub prywatnie w kaplicy miał się odbyć. Wiadomości o terminie Serafina oczekiwała bardzo niespokojna, dzień był dla niej zaodległym jeszcze... Przygotowań nie było żadnych. Orchowska miała pozostać w dawnem mieszkaniu, do którego nawykła, z sierotką służącą, wziętą dla niej u sióstr miłosierdzia. Bardzo ją to ucieszyło.
W ciągu tych kilku dni, spędzonych w wyszukanych pieszczotach i sybarytyzmie szczególnym, Mieczysław był ciągle jak upojony, myśli zebrać nie mógł, czuł się nieswoim... Kilka razy poszedł do Lusi... zastał ją zawsze tak, jak pierwszą razą... z niezmienionym twarzy wyrazem, z tym samym smutkiem... Doktora z tą samą wesołością i natręctwem. Ani słowa nie przemówili do siebie na osobności, nie było podobna się jego pozbyć, ani jej odprowadzić. Mieczysław chciał ją wziąć z sobą do Serafiny, doktór, nie mając nic do czynienia, poszedł z nimi. Tam nawet, ile razy brat się zbliżał, i on się jakoś znajdował tuż, tak, że w końcu Mieczysław nadaremnej wyrzekł się próby.
Serafina była dlań dobrą, czułą, zgadującą myśli jego i pragnienia... W tem życiu — mówił sobie — zasnąć można na wieki, ale sen taki przyjemny!
W niedzielę rano Mieczysław, jak zawsze, przyszedł na śniadanie, zastał Serafinę chodzącą po salonie, zarumienioną, z wypalonemi policzkami, z błyszczącemi ogniem, jakby zgasłego gniewu, oczyma... Gdy wszedł, usiłowała być wesołą — nie potrafiła... siadła przy nim, wzięła jego rękę i szepnęła:
— Prawda? ty zawsze dla mnie będziesz dobrym? ty mi zawsze wierzyć będziesz? ty nie zwątpisz nigdy o mnie?
Mieczysław był mocno zdziwiony, jej się łzy kręciły w oczach... wstała, poszli do stołu.
— Od ślubu — rzekła — pojedziemy do Lusi, aby ją pożegnać... potem zaraz w drogę... nie zajeżdżając do domu... nigdzie. Jam tu przebyła długie lata tęsknoty niewypowiedzianej... chcę o nich zapomnieć, chce innego nieba... Na tem jeszcze widzę obłoki, które choć przeszły... któż wie! powrócić mogą.
— A! nie wrócą! — rzekł Mieczysław, upojony łzawym jej wzrokiem i poruszony tym smutkiem.
— To od ciebie zależy! — szepnęła Serafina — od ciebie...
Potem przerwała nagle.
— Po co obłoki wspominać w dniu, w którym ma zaświecić słońce?
Podała mu rękę, którą pocałował... Pierwszy raz jakoś usta jego i oczy trafiły na czarną obrączkę...
— Cóż to za smutny znak żałobny? — zapytał.
— Ale! prawda! — zawołała gwałtownie i rumieniąc się cała — to jeszcze pamiątka dziecinna, ale, precz z nią, precz!
To mówiąc, ściągnęła ją z palca i rzuciła od siebie. Czarny pierścionek potoczył się daleko, wirował, kręcił i padł gdzieś pocichu.
Serafina się zamyśliła... Zaczęto mówić o wyborach do podróży.
Wieczór tego dnia był bardzo piękny, niebo pogodne, ludność miejska roiła się w ulicach. Około piątej godziny wyjechała kareta do kościoła. Ułożonem było tak wszystko, żeby ślub odbył się przy jaknajmniejszej liczbie świadków, w zamkniętej kaplicy. Lusia z d-rem Variusem, dwóch dobrych towarzyszów Micia z uniwersytetu i jakiś staruszek, który bywał u pani Serafiny, pokorna figurka, usłużna, mieli być wpuszczeni tylko.
Powozy zajeżdżały z boku. Wszystkie te dziwaczne nieco ostrożności sama pani mieć chciała wykonane... I wszystko też spełniło się jaknajściślej, wedle programu. Ksiądz staruszek, ten sam który Ludwice ślub dawał, przystąpił do ołtarza... przemówił krótko, zamienił pierścionki, stułą związał ręce, pomodlił się, pobłogosławił...
W czasie ślubu Lusia, z twarzą skrytą w chustkę, płakała głośno, a łkania jej chwilami głuszyły aż cichą księdza mowę. Serafina, widać było, jak drżała cała niewysłowiona jakiemś wzruszeniem. Mieczysław odpowiadał głośno, ale i w jego głosie czuć było jakiś postrach przyszłości.
Że w czasie ślubu jedna świeca w ołtarzu zagasła, to tylko zakrystyan uważał.
Dziwniejsza stała się rzecz inna, której wytłumaczyć sobie było trudno. Liczba osób przytomnych ślubowi ściśle została oznaczona; zakrystyan wpuszczał je z pewnemi formalnościami; tymczasem za słupem w głębi kaplicy znalazł się jeszcze jeden ciekawy świadek, bo to o takich natrętów nietrudno.
Nikt go z razu nie widział, dopiero gdy ślub już był rozpoczęty, wysunął się z za kolumny i stanął na widoku tak, ażeby odchodzący od ołtarza pominąć go i niepostrzedz nie mogli. Był to mężczyzna lat średnich, o wiele starszy od Mieczysława, bardzo pięknej męzkiej postawy, słusznego wzrostu, twarzy arystokratycznej z wyrazem i dumnym i zimnym a sarkastycznym, brunet z oczyma czarnemi, nieco łysy, ubrany nadzwyczaj starannie, w rękawiczkach blado lila, w bucikach lakierowanych, z laseczką w ręku o złotej gałce... Batystowa chusteczka cieniuchna wyglądała mu z zapiętego na piersiach surduta, który leżał na nim jak ulany. Miał coś wojskowego w układzie, trzymał się prosto... patrzył z góry, a obrzęd któremu był przytomnym, zdawał się dlań być nie obojętnem widowiskiem... bo bladł, rumienił się, poruszał i niecierpliwił niemal jego trwaniem. Mało kto tam na niego uważał. Dr. Varius tylko, któremu się lekko skłonił, oddał powitanie równie grzecznie.
W chwili, gdy państwo młodzi już odeszli, pomodliwszy się, od ołtarza — mężczyzna zadrżał i chciał niby krok zrobić, ale się jeszcze powstrzymał. Serafina podniosłszy oczy, zobaczyła go, zbladła, pochyliła się nieco, stanęła, lecz w tejże chwili, obejrzawszy na suknię długą, jakby ta jej zawadzała, odzyskała rumieniec i uśmiech. Postąpili kilka kroków. Mężczyzna ruszył się przeciwko nowożeńcom, uśmiechając tak złośliwie, tak ironicznie, jakby im miał scenę jakąś wyprawić. Mimo to, po ukłonie, odezwał się tylko do Serafiny.
— Szczęśliwy traf prawdziwie sprowadził mnie tu w tej chwili, bym państwu pierwszy mógł złożyć moje najszczersze życzenia. Avouez, madame, j’ai la main heureuse, car j’arrive il ya á peine une heure. Niechże mnie pani raczy przedstawić mężowi swemu.
To mówiąc, zwrócił się z wyszukaną jakąś grzecznością do Mieczysława i podał mu końce palców. Serafina głosem zrazu słabym, potem trochę zmienionym, odezwała się.
— Mr. le comte Buller...
Ale wyrzekłszy to, majestatyczna, dumna, przybrawszy wyraz energiczny, pociągnęła za sobą Mieczysława, i mimo że ów hrabia Buller stał uparcie pośród drogi, zmusiła go do ustąpienia z niej, kiwnęła tylko głową i odzyskawszy przytomność zupełną, skierowała się do drzwi. Powóz czekał otwarty — Buller pośpieszał jakby jeszcze coś chciał mówić, lecz drzwiczki się zamknęły... i państwo młodzi pojechali do mieszkania Variusów. — Hr. Buller który wprzódy zdaleka był przywitał doktora, zbliżył się teraz do niego z wielką uprzejmością.
— Kochany doktorze — zawołał — cóż to za niespodzianki mnie tu spotykają... Pan żonaty... a śliczna nasza Serafina za mąż idzie... i ja wcisnąwszy się — przypadkiem... do kaplicy, na jej ślub trafiam... A! to przedziwne! Wszak to moja dobra dawna, miła znajomość! Jakżebym rad choć kilka słów z nią pomówić i poznać tego młodego pana. Oni dziś słyszę zaraz wyjeżdżają za granicę... a podobno będą u was... pozwólże mi na chwileczkę i sobie złożyć uszanowanie i do nich się zbliżyć. Czuję żem natrętny — lecz żeby też pani Serafinie ręki nie uścisnąć!...
Niepodobna było tak grzecznemu hrabiemu odmówić. Dr. Varius wprawdzie dosyć markotno zamruczał coś, a że powóz właśnie zaszedł, posadził go przy żonie, sam zajął miejsce na przedzie — pojechali.
Po salonie przechadzali się państwo młodzi, a Serafina chodziła milcząca i jakby zburzona, ciągle rękę przykładając do palącej skroni, gdy w progu ukazał się hrabia Buller. Zdawało się że pani Mieczysławowa skamieniała, lecz to i pół minuty nie trwało; rozjaśniła się jej twarz przymuszonym uśmiechem... pełnych tajonych gniewów, któremi oczy ciskały. Hrabia Buller zbliżał się z tą grzecznością salonowego bywalca, z temi ruchy wyłamanemi, które są wyłączną cechą ludzi bardzo dobrze wychowanych, co się uczyli gimnastyki, tańca i ukłonów.
— Dr. Varius uszczęśliwił mnie, dozwalając jeszcze powtórzyć państwu moje powinszowania i życzenia... odezwał się, spoglądając z kolei to na Serafinę, to na Mieczysława. Je suis vraiment heureux! Quelle chance! Przejeżdżam tu dzisiaj — wypadkiem... idę mimo kościoła — wypadkiem i wypadkiem trafiam na ślub pani!
Serafina słuchała z dumą jakąś i chłodem.
— Prawda, rzekła, że też wypadki nader dziwnie się złożyły... Tak dawno nie miałam przyjemności widzieć hrabiego...
— Des siècles! odparł Buller, mnie przynajmniej wiekiem się to nieprzeżytym wydało, mnie com za szczęśliwszych czasów był u pani gościem tak natrętnym.
Spojrzał z ukosa na Mieczysława, któremu i język i postawa i człowiek wcale się nie podobały. Znać to było na pochmurnej i znudzonej jego twarzy...
— Państwo jadą za granicę? <span class="n0kh" title="[Korekta] 'Hochzeit reise'" style=" display:none">Hochzei treiseHochzeit reise, miodowy miesiąc... mówmy lepiej miesiące — trzeba spędzać pod włoskiem niebem. — Ja także... może się tam znajdę.
Serafina nic nie odpowiadała.
— Pan pewnie po raz pierwszy odbędziesz tę kampanią włoską? — spytał Mieczysława.
— Nigdzie dotąd nie wyjeżdżałem z kraju — rzekł zimno zagadniony.
Po tym początku rozmowy, zmierzywszy dzikim wzrokiem, który ze słodyczą mowy nie zgadzał się wcale, oboje państwa młodych, Buller ustąpił nieco i poszedł się zaprezentować gospodyni domu. Czasu tego użyła Serafina, by się odezwać na ucho do Mieczysława.
— Najnieznośniejsza figura jaką w życiu znałam... nudził mnie dawniej częstemi odwiedzinami. Że też Varius nie miał tyle taktu, aby mu drzwi zamknąć przed nosem. Przyśpieszym wyjazd, bo ja go znieść nie mogę.
Ton jakim to mówiła, więcej niż treść uderzył Mieczysława; głosu tak gniewnego i groźnego, zdradzającego namiętną nienawiść prawie, nigdy jeszcze Mieczysław z jej ust nie słyszał — głos ten zdał mu się nie do niej należeć. Objawiał on jakiś charakter inny, wychodził z pod innego serca. Biedny mąż strwożył się tego chrypliwego, strasznego głosu kobiety gwałtownej i mściwej.
— Wyjedziemy jak tylko przyzwoicie będzie można — dodała. Patrz na mnie i nie oddalaj się.
— Chciałabym z Lusią pomówić.
Serafina puściła jego rękę i postąpiła kilka kroków zamyślona ku oknu. Mieczysław śpieszył do zapłakanej Ludwiki, chcąc skorzystać z tego, że przy niej Variusa nie było. Ledwie odszedł, Buller jakby tylko czekał na to, prześliznął się ku pani Serafinie — nie ustąpiła przed nim krokiem, twarz tylko jej stała się groźną i gniewną.
— Pani pozwoli — począł Buller.
Serafina podeszła ku oknu, mówiąc cicho.
— Nikczemniejszej napaści... niktby nie popełnił, godną jest was, panie hrabio.
— Pani wie, kto kochał mocno, nienawidzi okrutnie — zszedłem na to uczucie brzydkie ale naturalne... rzekł hrabia.
— Spodziewałam się tego, — zamącić chwilę szczęścia, to wielka rozkosz dla szatana i dla...
— Niech pani mi oszczędzi nazwiska, c’est sera tout ce que voudrez. Ja także przygotowany byłem na gniewy. Są dla mnie słodkie. Pomimo to będę miał przyjemność poznać tak miłego młodziana, męża pani, wszakże chirurg pierwszej klassy? i opowiem mu wiele ciekawych anegdot przeszłości.
Wszystko to mówił hrabia z takiemi grzecznemi formami, że zdaleka można było wziąć impertynencyą za komplimenta. Serafina z zaciętemi do krwi ustami powstrzymywała się od odpowiedzi, starała się wydać spokojną, ale drżała z gniewu.. Buller mówił ciągle.
— Kto tak jak ja blizkim był szczęścia — nie dziw że straciwszy je, mścić się musi. Zamieniłaś pani ową czarną na złocistą obrączkę, i zużytego kochanka na nowiusieńkiego młodego męża. W starych ludziach, co całe wykochali serce, zostaje tylko zemsty pragnienie, to należało obrachować. Jak cień będę ścigał panią.
Skłonił się i odszedł.
W tejże chwili, gdy Buller mówił przy oknie z Serafiną, Mieczysław się zbliżył do siostry.
— Lusiu, na Boga, rzekł śpiesznie — od twojego wesela nie mogłem do ciebie bez świadków przemówić ni słowa. Mów mi, zaklinam cię, jak bratu, — jestże ci życie znośnem? ten człowiek...
— Miciu, przerwała Ludwika — cóż ja ci powiem? Jam szła wiedząc co mnie czeka, a mogło mi być gorzej niż jest, choć nie wiem jeszcze jak będzie, gdy zostanę sama — sama! Wy jedziecie, o! wróćcie na Boga prędko. Tak pusto, tak pusto, tak mi straszno czasem.
Wszystko mam, dodała — wszystko, ale nie będę miała ani twojej ciepłej dłoni, ani Serafiny. Ale — Miciu! jakże się ona dziś zmieniła. — O! mój drogi! ona jest inną, ja jej się boję — straszna...
— To wrażenie.
— Coś złego miała w oczach.
— Lusiu! tak ci się zdawało...
— Miałżebyś i ty być skazanym? szepnęła Ludwika — ale za co?
— Widzę już, rzekł Mieczysław, jak Varius ściga nas oczyma i radby uciec od trzymającej go tam rozmowy, aby naszą przerwać. Dwa słowa, Lusiu, póki czas. Nie wiem dlaczego ci to mówię. Orchowska sama ze służącą, zostaje w naszem dawnem mieszkaniu, w przypadku, gdybyś jej potrzebowała, wiedz o tem.
Lusia uścisnęła brata.
— O! tyś dobry, o! tak najlepszy, choć Orchowska, choć ktoś jeden co nas kochał, bo nas nikt nie kochał oprócz niej, mój Miciu, ja nie wiem, może nikt! Nas kochali, tak (ja teraz nic nie wiem i nic powiedzieć nie umiem), nas kochali, jak dzicy kochają tych których jutro zjedzą.
Ludwika rzuciła się bratu na szyję, ale w tem nadszedł Varius.
— Moja droga Ludwiczko — zawołał, tylko bez tych zbytnich czułości! Ty wiesz, ja mówiłem, to ci szkodzi, nerwy trzeba trzymać na wodzy. Rozstanie z bratem smutne — ale Mieczysławowstwo powrócą prędko...
W tej chwili dostrzegł Mieczysław, że żona wołała go wzrokiem na ratunek od natręta; pośpieszył ku niej. Ujrzawszy go zbliżającego się, Buller powoli ustępować zaczął, poprawiając włosy i kręcąc do góry wąsa.
— Miciu — jedziemy! — zawołała stłumionym głosem Serafina — mnie się słabo robi — jedźmy, potrzebuję być z tobą — sama.
Dr. Varius, widząc ten ruch, pośpieszył niespokojny, zapraszając na herbatę, lecz Serafina szepnęła mu na ucho:
— Jest mi niedobrze, potrzebuję wypoczynku — daruj mi — jechać muszę.
To mówiąc, zbliżyła się do Lusi, aby ją ucałować. Ścisnęły się milczące, tłumiąc łzy. Mieczysław chwycił ją w ramiona i szepnął jeszcze:
— Pobłogosław mnie, jak ja ci błogosławię...
Buller chciał znać z jakiemś pożegnaniem przystąpić, Serafina minęła go, nie patrząc, z podniesioną głową i srogą twarzą. Wszyscy odprowadzili ich aż do powozu upakowanego już do podróży z pocztowemi końmi. Pierwsza rzuciła się do niego Serafina, skoczył Mieczysław za nią, drzwiczki się zamknęły, Lusia wyciągnęła ku nim ręce, szczęście że dr. Varius stał blizko, gdyż omdlała paść miała gdy ją pochwycił. Ale powóz już ruszył i za nim tuman kurzawy.
Buller spoglądał przez szkiełko z uśmiechem.
— Une femme adorable! rzekł z westchnieniem do Variusa.
Nikt nie mógł więcej tęsknić za dziećmi nad poczciwą Orchowskę. — Została ona w tych izdebkach, których nie było czasu uporządkować przed odjazdem Mieczysława, z sierotką czternastoletnią wziętą od sióstr miłosierdzia, i całe dnie przepędzała albo u franciszkanów w kościele, lub u siebie w domu. Niemając co robić, bawiła się zdziecinniała staruszka ustawiając sprzęty i pozostałości po dzieciach, porządkując wszystko jakby się ich spodziewała z powrotem... Czasem przypominając Lusię i Mieczysława, siedziała w oknie, płacząc. Kilka razy probowała dojść do swej wychowanicy, lecz zrazu ubogo ubranej nie dopuszczono do pani, a gdy bardzo naglić i upominać się zaczęła, po długich targach służący ją wprowadził do pokoju. Przy pani wszakże znalazła niedostępną służącą, a wkrótce potem nadszedł dr. Varius i pozostał już aż do pożegnania staruszki, tak że z Lusia rozmówić się, wypytać jej na osobności, zbliżyć się poufale nie mogła... Jak przyszła, tak powróciła ze łzami. Od Ludwiki przyniesiono jej parę razy to przysmak jaki, to mały podarek, lecz to jej nie zaspakajało, były to dowody pamięci i serca — ona chciała wiedzieć jak było Ludwice, jak się ona w nowym domu, z tym starym mężem czuła i czy nie była bardzo nieszczęśliwy. Szczęścia nawet nie marzyła dla niej staruszka, modliła się o spokój w domu i zachowanie od utrapień nad siły.
Dr. Varius z całą swą uprzejmością przerażał ją chłodem, Lusi twarz znajdowała, wpatrując się, mizerną i smutną. Chciała wiedzieć co robi — czy się nie nudzi, czy potrafi przyzwyczaić i nawyknąć — a tak trudno było się do niej dostać.
Mieczysław też przyrzekł był dać jej znać co się z nim dzieje i oznajmić o sobie, a list żaden dotąd nie przychodził.
Znając Ludwiki pobożność, Orchowska domyślała się że do kościoła najbliższego chodzić musi, i kilka razy w różnych godzinach, poszła do św. Jana, spodziewając się ją tam zastać, zobaczyć a z wychodzącą pomówić. Nie zawiodła jej ta rachuba, gdyż w istocie Lusię spotkała, z nieodstępną jednak sługą, która jej towarzyszyła, na krok nie odstępując. Przy tej znowu ledwie parę słów przemówić było można, a Lusi odezwanie się dało do zrozumienia staruszce, iż bardzo dopytywać nie wypadało. Wszystkie więc środki wyczerpane zostały, a o biednem dziecku wiedziała tylko piastunka, że żyło i że nie chorowało. Wpatrując się w twarz tak dobrze sobie znaną, Orchowska czytała w niej przygnębienie, odrętwiałość, smutek ciężki, z każdym dniem zdawała się jej mizerniejszą.
Nieposkarżyła się wszakże, starała uśmiechać się do staruszki, a nawet udawać wesołość. — Strój i wszystko co miała z sobą dowodził zamożności domu — przynajmniej chleba nie zabraknie, mówiła stara, ale gorzkiż to chleb, gorzki!
Upłynęło tak parę miesięcy od wyjazdu Mieczysława, i Orchowska powoli obyła się z samotnością i smutkiem, pocieszając się tem że Lusię w kościele przynajmniej widywać mogła, gdy jednego poobiedzia dziewczynka przyszła oznajmić staruszce, że jakiś, jak go nazwała, panicz — chciał się z nią widzieć.
— Co tam za panicz ma być! jaki! spytała stara — czego on odemnie może chcieć — a to go puść, jeśli porządnie wygląda.
Dziewczę pobiegło — a tuż wszedł Martynian, na którego widok Orchowska powstała uradowana, bo jej dzieci przypomniał, i choć niedobre, ale lepsze w Babinie czasy. Martynian wyglądał blado, na czole miał znaczną bliznę jeszcze czerwoną, smutną twarz i żałobę grubą po matce.
— Mój ty miły Boże, zawołała staruszka, ręce składając — cóż też tu pan robisz? a dawno tu jesteś? a jakże się masz?
— Przyjechałem niedawno — i dowiedziałem się przypadkiem od kupca Borucha, że wy tu na starej kwaterze Micia mieszkacie, przychodzę was odwiedzić i zapytać jak się macie, rzekł chłopak, oglądając się do koła i wzdychając.
— Jak ja się tam mam, to i pytać nie warto, mój paniczu kochany — odparła stara, zwyczajnie drzewo skrzypiące... Kaszlę, płacze, modlę się i — tyle! — Nie ma naszych, nie ma! dodała płaczliwie.
— Nie ma — oglądając się powtórzył Martynian. — Moja pani Orchowska, ja bo was właśnie chciałem o nich popytać, wy coś więcej wiedzieć musicie, wy widujecie Lusię pewnie, a może Micio do was pisał.
Stara pokiwała głową i podsunęła mu krzesło.
— Gdzie ja tam co wiem! rzekła — Lusię kochaną czasem zobaczę w kościele, bo inaczej trudno, nie dopuszczą do niej, a jak się człowiek doprosi, to stary stoi na straży, żeby się szczerze rozmówić nie można.
— W jakim kościele? kiedy ona bywa? — spytał dziwnie przybyły.
Orchowska głową potrzęsła.
— Dalibóg nie powiem wam — rzekła. — Jeszcze byście tam chodzić zaczęli, a to niepotrzebna rzecz, panie Martynianie — dodała grożąc, niepotrzebna! I dla niej mogłaby być bieda, a tego nie pytać — i dla was się bałamucić nie przystoi. Kobieta zamężna.
— Ależ siostra cioteczna i żebym jej nawet zobaczyć nie mógł, zdaleka, przerwał Martynian — moja pani Orchowska, czyż to grzech?
— A grzech! grzech! i patrzeć nawet — zawołała stara — oczy paść, serce sobie krwawić i złe myśli tuczyć — po co to? Co się stało, to nie wróci, darmo.
Westchnął Martynian.
— Nic nie pomoże, mówiła Orchowska — tak Bóg zarządził, trzeba się poddać Jego woli. Choć Lusia biedna mizerna, ale jej się tam dobrze dzieje, bogaty człek i nie skąpi dla niej.
— A o Mieczysławie nic nie wiecie?
— Tak jak nic — mówiła stara — wyjechali zaraz po ślubie. Chodziłam się tam parę razy dowiedzieć na Wolną ulicę do ich mieszkania, ludzie powiadają że tylko pani sama pisała, że na zimę powrócić mają. Ależ Mieczysławowi tam dobrze, opływa jak pączek w maśle, i to dobra jak anioł kobieta.
Martynian słuchał ze zwieszoną głową.
— Zabawicie wy tu? — spytała stara.
— Ja tu będę mieszkał — rzekł Martynian — ojciec mi tego nie broni. On tam sobie za mnie gospodaruje, a ja trochę świata chciałem zobaczyć. Wzięłem z sobą Paczoskiego, nająłem mieszkanie, co mam lepszego do roboty?
— Onoby się to znalazło — rzekła stara — a po cóż wam koniecznie tu siedzieć? Po co? Wam tu nie bardzo zdrowo. Na co to kłamać i ludzi durzyć, serce sobie ino psuć będziecie, boście nie po co, tylko dla Lusi przyjechali, a to nicpotem...
Spuścił głowę obwiniony — i milczał. Orchowska się ulitowała i westchnęła.
— Żal mi cię, paniczu kochany — ale w kobiecie zamężnej się kochać... obraza Pana Boga.
— Moja Orchowska — rzekł chłopak — wszakżem ja się w zamężnej nie zakochał — kochałem ją gdy wolną była, trudno to z serca wyjąć co w nie wrosło.
— A po co to złe ziele żywić? — zaczęła, stara kiwając głową; chwast trzeba wyplenić Jak ty tu będziesz siedział, paniczu kochany, nigdy się grzesznej myśli nie pozbędziesz. Po co ci tu mieszkać?
— Jać nie dlatego tu przybyłem.
— A, co mi to mówisz! ofuknęła stara, po co jeszcze kłamstwo dodawać do tego, co już z siebie niedobre. Nie przyjechałbyś ty tu, żeby nie ona? A i jej nietrzeba nowej biedy dodawać! Mąż stary będzie zazdrosny, choćby nie było czego... ona może trochę serca do was miała, to się jej niepotrzebnie przypomni....
— Mów sobie co chcesz, moja Orchowska, gwałtownie wybuchnął chłopak — ja jej nigdy kochać nie przestanę.
— A na wsibyś jej nie mógł kochać? spytała stara.
Martynian zamilkł i począł się przechadzać po pokoikach, zaglądając w każdy kątek.
— Mój Boże! — zawołał — tu się wszystko po niej zostało, jak było...
I chwytał roboty, całował, a łzy mu w oczach stały. Orchowskiej żal go było i zamilkła.
— Już ja o nic nie proszę, dodał — tylko mi nie odmawiajcie żebym czasem mógł tu przyjść ich sobie przypomnieć, o nich z wami pomówić.
— Ja wam tam drzwi nie zamknę — szepnęła Orchowska, a ino, wolałabym żebyście jechali do domu.
— Tego ja nie uczynię, stanowczo odezwał się Martynian — darmo mnie nie namawiajcie.
Zabawiwszy jeszcze chwilę, chłopak wyszedł, a stara żegnając go, swoje zawsze napróżno powtarzała, żeby do Babina powracał. Martynian miał stałe postanowienie zamieszkania w mieście — bądź co bądź, chciał przynajmniej widzieć ją zdaleka. Spodziewał się że gdy Mieczysław wróci, u nich ją może spotka; zamierzał też do kościoła do którego chodziła dojść, i do niego uczęszczać, któż wie? możeby mu do domu Variusa dostać się nawet udało? Poetyczna ta miłość młodzieńcza więcej zresztą nie wymagała, nad ukradkowe spojrzenia, półsłowa, westchnienia, — będąc pewną że one ją nakarmić potrafią. Paczoski którego z sobą zabrał Martynian, nie mógł pochwalać tych grzesznych młodzieńca zachcianek; powaga jego nauczycielska na otwarte im pobłażanie nie dozwalała — mimo to tolerował uczucie wzniosłe i nie mógł się obronić od admiracyi w uczuciu swem tak stałego sentymentu. Szanował w ogóle wszelką miłość i sam kochał się milcząco w pannie Dramińskiej, o czem jednak ani ona, ani żywa dusza nie wiedziała.
Martynian wyszukał sobie i pedagogowi dawnemu, a dziś przyjacielowi i powiernikowi, mieszkanie w pośrodku miasta, bardzo piękne, z widokiem w ulicę, z ogródkiem; urządził je wytwornie i postanowił tu pozostać jak tylko będzie mógł najdłużej; ojciec się jedynakowi nie przeciwił, gdyż cześć jaką miał dla rozumu żony, przeniósł teraz na syna.
— Młody człek, mówił — to wiadomo, powinien się na świecie przetrzeć, z ludźmi poznać... co ma tu na wsi gnić... To dla nas hreczkosiejów dobre, a dla niego na nic... Na to mu żałować nie będę — Burzym stary uczynił mu tę uwagę pocichu że w mieście znajdzie Ludwikę i bałamucić się będzie — Babiński ręką tylko rzucił.
— No, co tam, co tam! ja o tem nic nie wiem i wiedzieć nie chcę. Zamąż poszła, niech jej mąż pilnuje, a mnie co do tego... Zresztą też ona nie jedna w mieście, prędzej mu co w oko wpadnie, to się zwolna wykuruje z tych tam amorów... Gdyby nie moja żona, kochana, droga — dodał — jabym był jemu tej Lusi nie bronił — śliczna i miła i rozumna to dziewczyna, ale jejmość, świeć jej Panie — nie lubiła jej — co się stało — to się stało... Nie on pierwszy ani ostatni... Chodzą różne rzeczy po ludziach... Co ja mu będę bronił? ma on rozum.
Skończyło się tedy na wyjeździe i zamieszkaniu.
W pierwszych dniach Martynian się rozpatrywał tylko, poszedł do Orchowskiej, biegał po kościołach, dowiedzieć się nic nie mógł, ani Ludwiki zobaczyć, nie zrażał się tem jednak wcale. Paczoski ze swej strony, przybywszy z ukochaną Władysławiadą, wykończał ją jeszcze i szukał dla niej troskliwie pomieszczenia. Parę wyjątków udało mu się w czasie posuchy umieścić w Dzienniku i temi napawał się nieustannie; pierwsze to były płody jego Muzy odbite czcionkami drukarskiemi i miały dlań urok niewypowiedziany. Przypatrywał się fizyognomii wierszy, ich postawie, po kilka razy na dzień lubował w piękności świeżej jeszcze, piękniej wyglądającej w tej szacie nieśmiertelności. Gnębiły go tylko trzy potężne błędy drukarskie, poprawione wprawdzie własnoręcznie przez autora, umieszczone w korekcie, a oburzające go przeciw wszystkim zecerom... Gdyby to od niego zawisło było, nie wahałby się przysądzić winowajcom najstraszniejsze kary... Śledzi teraz tylko rychło li chórem zanuci prassa cała pochwały poematu, zjawi się mecenas, popłyną wezwania, aby w imię sprawy literatury i piśmiennictwa krajowego, dłużej nie taił przed światem tak olbrzymiego dzieła. Niestety! — nikt się nie odzywał — a co gorzej... nikt — jak się przekonał — nie czytał tych najpiękniejszych epizodów z jego poematu... Takie są poetów losy!
Jeden poczciwy Martynian niektóre ustępy umiał już na pamięć — i nie dziw — nie miał bowiem nic lepszego do czynienia. Słuchał Paczoskiego albo po ulicach się błąkał, czekając czy los szczęśliwy nie dozwoli mu gdzie spotkać Ludwiki. — Chodził on i pod jej oknami, ale te zawsze były zamknięte i nikt z nich, oprócz jednej mocno ospowatej służącej, nie wyglądał. — Biedny poczciwy Martynian, wierny uczuciu swemu, zachodził też do Orchowskiej, ale ta choć rozmawiała z nim chętnie, objaśnić go nie chciała. Wpadł tedy na szczęśliwy pomysł śledzenia dokąd ona chodzi na nabożeństwo, będąc pewien że tak samo pragnie widzenia Lusi — zrazu znajdował ją u franciszkanów zawsze, aż jednego dnia poszła do ś. Jana. On za nią... Na mszy tej rannej bywała Ludwika ze służącą. Martynian ani śmiał zbliżyć się do niej — zdaleka tylko wpatrywał się w bladą twarzyczkę, uszczęśliwiony że nareszcie wiedzieć będzie gdzie jej szukać. — Ludwika, wychodząc, dopiero rzuciwszy okiem po kościele przypadkiem postrzegła kuzyna, zbladła bardzo i śpiesznie, jakby się lękała aby się do niej zbliżył, wybiegła z kościoła. Dawno już Martynian nie był tak szczęśliwy! to też u drzwi obfitą ubogich obdarzył jałmużną i doczekawszy się Orchowskiej, pozdrowił ją wesoło.
— Widzi pani Orchowska, rzekł, że kto szuka ten znajduje.
— Tak! tak, przerwała stara, kto szuka biedy, ten ją znajdzie... Ruszyła ramionami. Żebyś sobie sam tylko biedy szukał, nicbym nie mówiła — ale i tej nieszczęśliwej gotóweś przyczynić kłopotu. — Mąż zazdrosny, koło niej szpiegów pełno, jak cię tu zobaczą... doniosą to jej i do kościoła pójść nie dadzą.
Martynian wysłuchał tych wyrazów przekonywających obiecując sobie, że będzie bardzo ostrożnym i nie da poznać po co tu przychodzi. — Tego dnia i Paczoski ucieszył się lepszym wychowańca humorem, choć przyczyny dobadać się nie umiał... Nie dalej jak nazajutrz chłopak pobiegł o zwykłej godzinie do kościoła, siedział w nim aż do końca nabożeństwa — lecz niestety! nie spotkał już Lusi... Tak samo i dni następnych napróżno przesiadywał u św. Jana. — Czwartego czy piątego dnia udał się znowu do Orchowskiej... Stara otworzyła mu drzwi, mrucząc.
— Jużeś mi pan spłoszył moje dziecko, rzekła; jak was zobaczyła, do kościoła tego chodzić przestała!
Chłopak miał twarz posępną i zbolałą.
— Zawzięłeś bo się tu siedzieć.. fukała Orchowska — niewiedzieć dlaczego, siebie i drugich męcząc... jechałbyś do domu.
Ledwie nieledwie udobruchać mu się udało staruszkę i gniew jej uśmierzyć i z łez jej, smutku i wzdychania domyślał się że coś o życiu Ludwiki wiedzieć musi, ale niełatwo z niej co było wydobyć, bo na Martyniana, jako na człowieka grzeszne mającego myśli, zapatrywała się ze zgrozą — i o Ludwice nic z nim mówić nie chciała. Silił się biedny napróżno... i poszedł tym razem z niczem. — Gdy tak znowu błąkał się po mieście, nie umiejąc sobie wyszukać drogi którąby się do zaklętego domu mógł zbliżyć, jednego dnia w ulicy spotkał powóz a w nim zdało mu się widzieć znajome twarze... Mijając go kobieta wychyliła się i ręką nań skinęła. Była to pani Adolfina Dramińska z mężem, a przybywająca, dla porady lekarzy. — Na jej twarzy nawet znać było chorobę i znękanie... oczy tylko niebieskie, żywe dawnym ogniem błyszczały... Martynian podbiegł ku nim
— Wszak pan tu podobno mieszkasz? zapytała go Adolfina...
— Tak jest...
— A! to dobrze... siadaj z nami, jedziemy do hotelu, objaśnisz nas i pomożesz w wielu rzeczach.
— To łaska Boża żeśmy Babińskiego w ulicy spotkali! westchnął mąż — wiele nam to oszczędzi kłopotu. —
Posłuszny Martynian, rachując że i jemu się to na coś przydać może, siadł i towarzyszył do gospody.
Już gdy Dramiński zajmował się rozpakowywaniem i dyspozycyą obiadu o który mu bardzo chodziło — Adolfina wzięła go na bok.
— Pan tu jesteś dla Lusi? przyznaj się, rzekła...
— Ależ pani... nie widziałem jej zblizka ani razu.
— A z daleka?
— Raz w kościele.
— Więc Mieczysława niema? nie wrócili?
— Zdaje mi się że nie.
— Powinni być lada chwilę. Ja jestem chora, mam w nim zaufanie, spodziewam się że mi porady swej nie odmówi.
— Niech pani weźmie dra Variusa, toć przecie najsławniejszy ze wszystkich... zawołał Martynian.
— Tak, uśmiechnęła się Adolfina — radbyś żebym może ciebie po niego posłała, żebyś się tam mógł wkręcić i choć westchnąć u jej progów!
Martynian spuścił oczy.
— A, pani, rzekł — ja nie tego żądam, chciałbym wiedzieć tylko co się z nią dzieje! Raz ją tylko postrzegłem w kościele, bladą, łzawą, uciekła odemnie. Orchowska powiada że otoczona jest szpiegami, że nikt tam nie ma przystępu. Ja tu siedzę już długo a nic nawet dowiedzieć się nie potrafiłem! Pani byś była aniołem...
— Będę aniołem, smutnie odpowiedziała Adolfina — bo mi cię żal, dobry, poczciwy, wierny pierwszym swym uczuciom Martynianie — ale cierpliwości. Jeśli ja się co dowiem, przyniosę ci, jej będę mówić o tobie... będę wam służyć... bo mi serdecznie żal obojga... a ja wiem co serca ból...
Martynian, całując ją w rękę, spojrzał na twarz wymizerniałą pani Dramińskiej, która mu się litościwie jakoś uśmiechała.
— A! pani! byłabyś dobroczyńcą... zbawcą... zawołał żywo — nie idzie o mnie... lecz któż wie co się z nią dzieje! Ta niewola, ci szpiegowie, to zamykanie jej. Ona tak strasznie blado i biednie wygląda...
— Jak ja? spytała Adolfina..
— Nie wiem — zdaje mi się że gorzej jeszcze... rzekł Martynian... pani łatwo będzie jako kobiecie, jako pacyentce dostać się do tego domu... zawiązać stosunki z nimi.
— I dawać ci o niej wiadomość — dokończyła Dramińska — a jej o tobie... to się rozumie... Zato pan będziesz trochę Dramińskiego mojego bawił, wodził i uczył go gdzie ma jeść i pić. Ja tu muszę czekać... a nie chcę żeby mi się dobre moje człeczysko nudziło... Zobaczysz jaki to serdecznie poczciwy ten Dramiński i poprzyjaźnisz się z nim — on samotności nie lubi, weźcie go, w swoję opiekę.
Martynian najszczęśliwszym był że miał się kim zająć i za taką zapłatę jaką mu Adolfina obiecywała, — która daleko wyrozumialszą była od starej Orchowskiej, nie poczytując jego miłości za tak wielki grzech...
Zapoznali się tedy bliżej z Dramińskim, któremu jedno to na świecie dolegało że kochana Dolfinka jego ciągle była stękająca, chora i nieco z tego powodu kapryśna.
— Już niech sobie tu posiedzi, mówił, niech się podkuruje, wody pije, kąpiele bierze, czy co tam sobie te doktory wymyślą, a żeby raz była zdrową i wesołą. Niech weźmie Variusa, niech poprosi Mieczysława, choćby trzech czy czterech... a trzeba raz żeby ją uzdrowili. W oczach mi, o tak, marnie schodzi i ginie. — Mizerna aż strach. A potem może ją miasto rozerwie.
Martynian nie tylko sam na usługi się stawił, ale Paczoskiego wziął, który był najszczęśliwszym że swemu ideałowi, a choćby mężowi ideału mógł się na co przydać... Zyskiwał na tem do poezyj natchnienie i tegoż wieczora napisał w Horacyuszowskim rodzaju, wiersz do Lydyi, poczynający się od wyrazów:
O gwiazdo moja, na dni szarych niebie...
Następnego dnia wypocząwszy nieco, pani Adolfina Dramińska udała się do Variusów.. Mąż jej pozostał w domu, bo nie czuł się tam potrzebnym, zawezwał Paczoskiego do szachów. Martynian też siedział, czekając na powrót posła.
Pobyt u Variusów wydał mu się niezmiernie długim; biegał do okna ciągle i niespokojnie poglądał... na ostatek, gdy już trzeciego mata dawał Dramiński poecie — usłyszano turkot powozu i pani Adolfina weszła... Ale nim się rozebrała, nim się z nią widzieć było można i pomówić. Martynian stał długo przededrzwiami. Już i Dramiński nawet zniecierpliwiony od warcabnicy wołał:
— Serce moje — a cóż tam powiedzieli? co? Wyszła Adolfina zmęczona i padła na kanapę.
— A! zawołała — Varius nie chce mnie leczyć — powiada że od czasu jak się ożenił, wyrzekł się praktyki, aby domowego szczęścia używać — śliczne szczęście... Lusia wygląda jakby suchoty miała... ani z niej dobyć słowa... siedzi, oczy wlepione w ścianę, nie wie co do niej mówią... aż się serce ściska. Ten stary paskudnik ani krokiem jej nie odstępuje. Nie mogłam się o nic spytać, pomówić, od serca ją uścisnąć.
— No — proszę, rzekł Dramiński — to nieznośny człek, bo i ją męczy, i siebie.
— Umyślnie siedziałam nieco dłużej — dodała Adolfina — myślałam że choć na chwileczkę go odwołają, albo on przecie zrozumie że nas same powinien zostawić. Gdzie! tam,[5] grzeczny, słodki, czuły nie odstąpił nas na krok. Dowiedziałam się tylko że Mieczysław z żoną powraca dziś lub jutro, pisali do Lusi... myślę więc wziąć Micia za ordynaryusza, a on, jeśli chce, niech sobie jakiego lekarza przybierze.
— A bardzo dobrze! bardzo dobrze! mówią że doskonały z niego doktór — ozwał się Dramiński, a razem dobry nasz przyjaciel i człowiek z sercem. Przynajmniej zaufać mu będzie można. Najlepiej na niego poczekać.
Adolfina zarumieniła się, słuchając co mąż mówił i szepnęła potem:
— Dziś lub jutro przyjadą — przyznam się żem też ciekawa tego młodego małżeństwa.
— Przynajmniej ona nie choruje, rozśmiał się mąż — a jakby zachorowała, ma nadwornego doktora pod bokiem.
Z tego dowcipu swego śmiał się Dramiński długo, roztargniony pojechał konikiem fałszywie, stracił wieżę i wziął mata. Paczoski był szczęśliwy że się przed ideałem z taką popisał brawurą.
Głośne to opowiadanie dla Martyniana jednak nie starczyło. Korzystając z hałasu jaki ten mat wywołał, począł rozpytywać pocichu.
— Lusia istotnie wygląda jak z krzyża zdjęta, a raczej jak na krzyżu przybita, powiedziała mu Dramińska — nie mogłam z nią trzech słów pomówić swobodnie. Jednakże bardzo zręcznie ułożyłam tak, że mąż nie słyszał, zejście się jutro. Przyznam się panu — dodała, żeby mnie tak mąż trzymał w niewoli, tobym go na złość oszukiwała. Dowiaduj się pan o powrót Mieczysława i daj nam znać gdy przyjadą. Martynian pożegnał Adolfinę i pobiegł postawić straże, któreby mu natychmiast oznajmić mogły o powrocie Mieczysławowstwa. Tego dnia jednak, choć byli spodziewani i służba miała rozkaz przygotować wieczerzę i herbatę, do późnej nocy ich nie było. Martynian miał tylko zręczność przekonać się na jak świetnej stopie dom był utrzymywany... widział nowe liberye, świetną stołu zastawę i wszystkie wspaniałe przybory, któreby książęcemu domowi wstydu nie uczyniły.
Rano jeszcze było, gdy na Franciszkańskiej ulicy zjawił się Mieczysław. Przybyli bowiem po północy, o czem Martynianowi znać nie dano. Orchowska we drzwiach wychowańcowi aż do nóg przypadła, wlepiając w niego oczy ciekawe a osłabłe. Pociągnęła go potem do okna, ażeby mu się lepiej przypatrzeć. Mieczysław zmienił się, zdawało się że utył, ale był jakby nalany i blady, ogień jego oczów wygasł, świeżość młodzieńcza przekwitła, czoło miał pofałdowane, cerę chorobliwie wydelikaconą i białą, woskową. Dwa miesiące klimatu do którego nie nawykł, zapewne tak na naturę północną podziałać musiały. Uściskał staruszkę serdecznie, obejrzał się po izdebce smutnie, tęskno... wydało mu się może dziwnie że tu z siostrą żyć mogli.
Nawet po strojuby go Orchowska nie była poznała; dawniej nosił się bardzo skromnie, teraz suknie miał wyszukanym krojem, eleganckie, ogromną szpilkę turkusową w chustce, dewizki jakieś kosztowne, pełno pierścieni na palcach... Przykro się starej zrobiło, która sobie w duchu rzekła: — Żeby on to sobie był sam zapracował, a to wszystko z jej łaski.
Mieczysław począł się dopytywać o Lusię, staruszka mu niewiele powiedzieć mogła, niebardzo zasmucić go chciała — ale też nie skłamała nic.
— Kobiecina mało się na świat pokazuje, rzekła — a to czasem do kościoła — a jeszcze tu licho Martyniana przyniosło. Zobaczyła go raz w kościele, i do kościoła teraz pójść się boi!
Micio się strasznie oburzył na chłopca, że śmiał znowu się tak narzucić.
— Ja go ztąd wyforuję! — zawołał.
— Oj, wątpię — rzekła stara — to uparta natura, jak wszystkie jedynaki i pieszczochy...
Od Orchowskiej, gdy godzina była już przyzwoitsza, pobiegł Mieczysław do doktora. Był on na lekkcyi i zwykle nikogo nie wpuszczano ani do pani, ani do pana, taki był rozkaz, dopóki nie wrócił. Lusia jednak posłyszała głos brata, odważyła się złamać przepisy i wybiegła go uściskać, bez tchu, przejęta, zapomniawszy co ją za to czekać może. Słudzy nie mogli się jawnie pani swej sprzeciwić. Mieczysław wszedł. W pokoju znalazła się nieodstępna ospowata służąca, ale niezważając na nią, brat z siostrą wyszli do sali, gdzie ona nie mogła gonić za nimi. Co najwięcej stanęła za drzwiami.
Oboje spojrzeli na siebie w milczeniu. — Mieczysław znalazł ją strasznie wychudłą, ona jego dziwnie a chorobliwie utuczonym, w oczach obojga nie świeciła żadna iskierka ochoty do życia.
— Jakże ci jest — mów mi? zawołał Mieczysław — jak ci z nim? Mizerniejesz? Czy się nudzisz? czy cię zamyka?
— Ale nie — odparła Lusia — jest mi... jest mi dobrze, ani on dla mnie złym nie jest. Nie zamyka mnie, ja sama chodzić nie chcę, nie lubię towarzystwa, ono mnie męczy. Nie nudzę się, mam w domu robotę, fortepian, książki — cóż chcesz? Za tobą mi było tęskno, a zresztą życie, toć życie. Jakże się wam podróżowało? — dodała.
— Nam, nie bardzo dobrze — rzekł Mieczysław — Serafina teraz mniej jest wesołą i swobodną niż bywała — musi to pochodzić ze stanu jej zdrowia. Przytem za granicą nudziły nas różne dawne spotykane znajomości, szczególniej niejaki hrabia Buller, którego znajdowaliśmy na każdym kroku... Zdaje mi że się dawniej kochał w Serafinie... Nie mogliśmy się go pozbyć i dlatego trzeba było powracać, bo tu przynajmniej nie mamy obowiązku przyjmować go i możemy mu zamknąć drzwi nasze. Biedna Serafina tak się tem męczyła, że to nam podróż zatruwało. Nigdym jej tak zniecierpliwioną i nerwową nie widział, drażniła ją najmniejsza rzecz... gniewała się nawet czasem na mnie.
— Jakto? ona na ciebie?
— A tak! rozśmiał się Micio — ale to nigdy nie trwało długo.
— Musiałeś wiele dla nauki skorzystać?
Micio ruszył ramionami.
— A! bardzo mało niestety! rzekł cicho — trudno to było — opuścić Serafinę żeby biegać po szpitalach. Bała się zaraźliwych chorób — a przytem nierada była gdym występował jako doktór. Musiałem trochę pana udawać.
— Wiesz kto tu jest? nagle zawołała Lusia — od wczoraj czy dawniej przyjechała chora Adolfina — czeka na ciebie.
— Jakto na mnie? — przerwał zdziwiony Mieczysław.
— Chce koniecznie ażebyś ją leczył.
Micio ruszył niecierpliwie ramionami.
— Ale ja prawie już lekarzem nie jestem, i jeszcze nim nie byłem, nie mógłbym się podjąć w żadnym razie, potem Serafina mi roli lekarza przyjąć nie dozwoli — naostatek ja się tego podjąć nie mogę.
— Zmiłuj się, przynajmniej wybierzcie lekarzy, pokierujesz, ona doprawdy ma się źle — odezwała się.
— A dr. Varius?
— On nie leczy nikogo od czasu jak się ożenił, spuszczając oczy, odezwała się Lusia — odmówił — Adolfina tu była.
Mieczysława czoło zachmurzyło się — począł chodzić po pokoju zniecierpliwiony i niespokojny.
— Mój Boże, zawołał — przyjechałem myśląc odpocząć, a znajduję same troski i zawikłania. Adolfina, Martynian... brak tylko hr. Bullera do tej kolekcyi. Wreszcie twoje zdrowie — Lusiu.
— Ale ja zdrowa jestem, pokaszliwając, odezwała się Ludwika i zmusiła usta do uśmiechu — o mnie nie masz powodu troszczyć się wcale.
Zamilkła chwilkę.
— Czy widziałeś Martyniana? — spytała pocichu.
— A! nie! nie! ale go zobaczę i postaram się wypędzić do domu. Starej Orchowskiej nie dał pokoju, chodził tam stukać i wzdychać po pustych naszych izdebkach, całował sprzęty, zabierał liście zeschłe, słowem, biedak stracił głowę.
Słuchając opowiadania, Lusia zczerwieniała, serce jej biło i może nieco zwilżyły się oczy; nie odpowiedziała nic.
Mieczysław poszeptał z nią jeszcze i pożegnał. W progu śpieszący spotkał go dr. Varius, mierząc oczyma niespokojnemi i prawie zagniewanemi.
— A! jakżeście to weszli, p. Mieczysławie. Ludwika zrana nie przyjmuje, ona... ja jej przepisałem spoczynek.
Brat spojrzał z uśmiechem na szwagra.
— Zapominacie, kochany doktorze, że i ja choć trochę lekarzem jestem a razem bratem. Spodziewam się że moje odwiedziny przynajmniej zaszkodzić jej nie mogą. Trochę podrażniony wymówką, Mieczysław po tych kilku słowach oddalił się szybko. Varius chciał go wstrzymać, wymówił się potrzebą wracania do domu. Jakoż spóźnił się na śniadanie, niestety — pani Serafina piła już herbatę i powitała go w progu:
— A! proszęż cię! nigdy na godzinę się nie stawisz, herbata przeciągnięta, wszystko zimne, śniadanie szkaradne, ja sama jeść muszę, czego nie cierpię i co mi szkodzi. Tylem razy cię prosiła!!
W głosie, w tonie tyle było szorstkości i zniecierpliwienia, coś tak przykrego razem, że Mieczysław, jak zwykle w podobnych wypadkach, uznał za najlepsze nie odpowiadać wcale i siadł do swej filiżanki nie mówiąc słowa, chłodny, obojętny.
— Gdzieżeś był?
— Musiałem odwiedzić Lusię.
— Tak rano?
— Byłem u Orchowskiej.
— Tak! i dla Orchowskiej porzuciłeś mnie w chwili, gdy ja tak nie lubię być samą...
— Widziałem się z Ludwiką...
— Jak się ma Lusia?
— Nielepiej, nielepiej, rzekł Mieczysław chmurnie; stan jej, który mnie od niejakiego czasu zatrważał, prędzej się pogorszył, niż polepszył. Spokojna, zrezygnowana, ale — nie jestem z niej kontent.
— Czasem ci się przywiduje — a ty tę siostrę tak kochasz — rzekła Serafina z wyrazem dziwnym.
— W istocie kocham ją, jak jedyną siostrę swoję.
— A! to wiem, — kwaśno przebąknęła żona.
Zamilkli.
— Zapewne wiesz i o drugiej chorej od której odebrałam właśnie karteczkę, jest tu Adolfina, która uroiła sobie podobno że ty ją musisz kurować.
Błysnęły oczy pani Serafiny.
— Ale ja na to nie pozwolę — zawołała, mam już dosyć tej medycyny! Kochałam niegdyś bardzo tę Adolfinę, od niejakiego czasu nie poznaję jej i wstręt we mnie obudza. Szczególniej z tobą jest tak śmiała.
— Myśmy się wychowali razem...
— Tembardziej powinna unikać, bo mi się zdaje że się w panu trochę kochała, a może i pan w niej.
Mieczysław zaśmiał się sucho.
— Cóż za humor dziś, Serafino? co za podrażnienie?
— Ale bo się wszystko spiknęło na mnie, żeby do niecierpliwości przyprowadzić. Ze śniadaniem musiałam czekać, potem pić i jeść sama, wszystko szkaradne... potem bilecik Adolfiny śmieszny... nareszcie ty, zimny, obojętny, chmurny.
— Nie śmiałem się zbliżyć po wymówkach, rzekł Mieczysław.
Serafina porwała się od stołu, rzuciła serwetę i nic nie mówiąc, wyszła. Mieczysław wypił prędko herbatę i zszedł na dół do swego pokoju.
Na takiej teraz stopie było już młode małżeństwo. Powoli przyszło do tego. Jakim sposobem anielskiej dobroci Serafina stała się tak zgryźliwą i kwaśną, wytłumaczyć trudno. Mieczysław zawsze był dla niej czułym, grzecznym, uprzedzającym... a nigdy prawie nie obeszło się bez jakichś wymówek. W poufalszem życiu raziło ją, z jego strony, wiele niedostrzeżonych odcieni w obejściu się, których znosić nie mogła. Między innemi nie dopuszczała najmniejszej wzmianki o medycynie, o przeszłości, czyniąc z nich tajemnicę... rumieniła się i gniewała, gdy Mieczysław mimowolnie z nauką się wydał. W ciągu podróży, gdy ratując kogoś na drodze, krew puścił, długo mu tego darować nie mogła. Niewolno mu było zaspokoić ciekawości, zmuszała do grania roli obojętnego turysty. Za to, nienawykły do życia zbytkowego, musiał się wdrożyć w obyczaje pańskie i rozpieścić wykwintnością, której dla siebie się lękał... Jakiś głos wewnętrzny przestrzegał go, że może być zmuszonym powrócić do surowszych obyczajów, nie chciał więc czynić sobie nałogów, któreby się stały ciężarem.
Te nawyknienia proste, gusta niewykwintne, gniewały prawie Serafinę. Chciała z niego uczynić owego sztucznego człowieka salonowego, którym Mieczysław być nie mógł i nie umiał. Ztąd nieustanne sprzeczki o drobnostki, kończące się zwykle objawami czułości; lecz zostawujące po sobie niezgluzowane ślady i wspomnienia.
Mieczysław już po tej walce dwumiesięcznej czuł się znużonym i umęczonym, spodziewał się wszakże, iż ona ustać musi, a Serafina, wróciwszy do domu, odzyska dawną słodycz charakteru i spokojność.
Z obu stron, jak się zdaje, zniecierpliwienie było równem, wdowa znajdowała męża zimnym, pedantycznym czasem, a nadewszystko, co najtrudniejsze było do przebaczenia — si commun. Tem imieniem zwała wielką Micia prostotę, szczerość i prawość. Oboje wszakże mieli nadzieję, iż się do siebie zastosować potrafią.
Przybycie Adolfiny, niegdyś najlepszej przyjaciółki, nie na rękę też było Serafinie, zaczynała ją podejrzywać o dawną miłość dla Micia, niezupełnie jeszcze wygasłą. Domysły te zrodziły się z pochwyconych słów Lusi, może z nieostrożnych wyrażeń i obejścia się Dramińskiej w ostatnich chwilach. Serafina zaczynała nienawidzieć Adolfinę.
Dzika ta myśl użycia Mieczysława do porady lekarskiej, jeszcze ją więcej oburzyła. Ona właśnie chciała zatrzeć wszelki ślad medycyny, pamięć o niej i wymódz na nim, ażeby się jej zrzekł zupełnie! Gotowała się też przy pierwszem spotkaniu dać uczuć Adolfinie całą niewłaściwość jej postępowania...
Nie długo na to czekała, bo w parę godzin potem Dramińska sama przybiegła do niej.
Już przy powitaniu poczuła Adolfina zmianę w przyjaciółce i jakby gotującą się burzę... Żywa i śmiała, nie ulękła się tego bynajmniej. Kilka słów obojętnych rozpoczęły rozmowę.
— Ale ty chyba chciałaś mi przykrość wyrządzić swoim żarcikiem — odezwała się gospodyni domu, wskazując bilet odebrany z rana. — Micia chcesz mieć lekarzem! On przecie wcale nim nie jest, wyrzekł się tej obrzydłej medycyny i ja mu nie pozwolę do niej powrócić.
— Jakto! to wy już jesteście na tym stopniu — zaśmiała się Adolfina — że ty nie pozwalasz, a on słucha?
— Chwytasz mnie za słowa, moja droga — mówiła dalej pani domu — przyznam ci się, że gdyby zachorowała Orchowska, możebym nie broniła mu zapisać dla niej recepty, ale wziąć w kuracyą panią Adolfinę Dramińską! o! o! to troszkę niebezpieczne dla mnie! Ja jestem stara... tyś młoda i... w dzieciństwie igraliście razem po zielonych łąkach, obawiałabym się przypomnień...
Adolfina się zarumieniła mocno.
— Moja Serafko droga! — rzekła — nie wiedziałam żeś już zazdrosna!... Pozwalam ci nawet mnie nie ufać, ale panu Mieczysławowi!
— Nikomu nie ufaj, nikt cię nie zdradzi! mówi przysłowie — szepnęła, trzęsąc główką, Serafina.
Rozmowa tak poczęta trwać nie mogła długo, obie były rozdrażnione, a choć pokrywały uśmiechami wewnętrzny gniew, gniewały się już na siebie.
Dramińska się przeszła po salonie milcząca, czując obrażoną, chwyciła płaszczyk leżący na krzesełku, narzuciła go na ramiona i sposobiła się do wyjścia. W tem usposobieniu dać jej odejść nie chciała gospodyni domu; czując się winną, pochwyciła ją za rękę.
— O! nie bierz że żartów na seryo! — zawołała — wcale nie jestem zazdrosną! chciałam cię tylko trochę podrażnić, aby ci zapłacić za list, który mnie zniecierpliwił. Jest-to jedyna rzecz przyprowadzająca mnie do gniewu, gdy Micia mi ta medycyna odbiera... brzydzę się nią. Proszę ciebie, mąż który ma z trupami, z chorymi... ze wszystkiemi obrzydliwościami do czynienia... merci!
— Przecieżeś go kochała wówczas, gdy najwięcej się niemi zajmował... i nie czyniło ci to wstrętu? — odparła Adolfina.
— Tak, kochałam go nie parceque, ale quoique... ale mówiłam sobie w duszy, że mi to musi porzucić — zawołała Serafina.
— Widzę tylko, żeś ty tu dyktatorem z władzą nieograniczoną — cicho ozwała się Dramińska — nie wiesz jak to niebezpieczne... W oczach świata poniżasz tego któregoś wybrała, odbierając mu wolę. Jakież do tego masz prawo!
— Moja miłość! — przerwała gwałtownie Serafina.
Adolfina, widząc że zamiast ukojenia, przyjaciółkę znowu do niecierpliwości przywiodła, po raz wtóry obwinęła się mantylką.
— A! droga moja — rzekła — dajmy temu pokój, po cóż się mamy sprzeczać! przepraszam cię... Cóż mnie do tego?...
Spojrzała na zegarek.
— Tak późno! a muszę spieszyć... do zobaczenia...
Podała rękę Serafinie, która tylko dodała, bez gniewu:
— A! o cóż? o cóż? czyżbyśmy my się na siebie gniewać mogły?
I wybiegła Dramińska z rumieńcami wypieczonemi tą rozmową.
— Biedny Micio — zawołała w duchu — biedny Micio! o nieszczęśliwych sierot dwoje! Mój Boże... Jeśli tak jest już dziś we dwa miesiące po ślubie, cóż będzie we dwa lata? On tak dobry i łagodny, a ona? Ale jakże ją zmieniło to szczęście?
Zdziwiona niezmiernie wracając do domu, spostrzegła w pokoju u męża zupełnie jej nieznajomego człowieka, który z nim żywą prowadził rozmowę. Było to dla niej zagadką, bo Dramiński niełatwo nowe znajomości robił, a stare jej wszystkie były wiadome. Przytem przybyła tu dla spoczynku i kuracyi i mąż przyrzekł jej, że się szczupłem kółkiem ograniczą.
Gość ten zdawał się należeć do arystokratycznych warstw społeczeństwa... ubiór, mowa i ruchy odrazu to dawały poznać.
— Pan hrabia Buller... mój aniele... niespodziane zetknięcie się w hotelu... chodziliśmy razem do gimnazyum w Mitawie. Kolega z jednej ławy!
Adolfina skłoniła się chłodno i skryła do drugiego pokoju...
— Chora biedna moja żona — dodał Dramiński — chodźmy ztąd do was, bo jej tu szumieć będziemy, a ja gdy jestem cokolwiek w lepszym humorze, strasznie głośno krzyczę...
Hrabia Buller właśnie przybył do miasta i stanął był obok Dramińskich, zeszli się dawni towarzysze w sali jadalnej, pierwszy Buller przypomniał się mężowi Adolfiny. Tak zawiązał się stosunek, który nie miał pozostać bez skutków.
Adolfina, powróciwszy do domu, padła w krzesło zamyślona, podparła się na ręku, dumała; słyszała jak mąż wychodził i nie ruszyła się aż wrócił, może w godzinę. Jedli razem śniadanie z panem hrabią i nieoszacowany Dramiński wypił troszeczkę więcej niż dni powszednich. Nie było to nic nad wesołość i humor — humor wszakże różowy.
W takich razach — Adolfina to już znała — chodził na palcach koło niej, całował ją w nogi, służył na klęczkach... Z twarzy umiała ten stan poznać od pierwszego wejrzenia. Dramiński uchylił drwi, mrużąc oczy.
— Wolno? serce?
— Chodź, proszę.
Spojrzała tylko:
— Jedliście śniadanie?
— A prawda, z Bullerem! nie mogłem się mu oprzeć i nagadaliśmy się i naśmieli.
To mówiąc, pocałował ją w kolana.
— Ty się moje serce gniewać nie będziesz...
— Za cóż? Siadaj tylko zdaleka... bo wino troszkę czuć... i[6]
— Ja mogę sobie pójść!
— Pocóż siadaj... mam ci coś do powiedzenia...
— A! jam cię gotów słuchać lata! wieki!
Dramiński znowu pocałował ją w kolana.
— Wystaw sobie jak mnie Serafina przyjęła...
— Jakto? źle?
— Z najokropniejszemi wymówkami, że ja śmiałam jej męża nazwać doktorem! Dziwna się zrobiła, opryskliwa... zła...
— To jej dać pokój! — zawołał Dramiński w gniewie — głupia, z pozwoleniem kobieta... ale mnie już i Buller mówił, że ona taką zawsze była.
Adolfina się zerwała.
— A Buller zkąd ją zna?
Dramiński ukąsił się za język, zrobił minę człowieka złapanego na uczynku i strzepnął ręką.
— A! do kata, otóż papla ze mnie...
— Siadaj! mów! na miłość Boga! mów!
— To stare dzieje... stare dzieje... wprawdzie mnie o sekret nie prosił, ale dla samego Mieczysława nie potrzebaby tego rozgadywać.
— Cóż to było! co? przecież przedemną powiedzieć możesz.
Dramiński do ucha się jej zbliżył, skorzystał z tego i pocałował w ucho, co się widocznie nie podobało, a potem począł szeptać.
— Stare dzieje, jeszcze z czasów nieboszczyka pierwszego męża. Wyście się wówczas nie znały. Buller się w niej szalenie kochał... i była mu wzajemną...
Tu Dramiński wyraziście chrząknął.
— Miał obietnicę, że owdowiawszy pójdzie za niego, zamienili jakieś czarne obrączki. Buller do dziś dnia taką nosi, potem nagle zmieniło się wszystko, mąż zmarł, kto inny się podobał, coś tam między nimi zaszło... słowem wszystko zostało zerwane... Buller wre zemstą. Czy on tam ją kocha czy nie, ale goły i strasznie mu się pono chciało tego majątku...
Adolfina słuchała z wielką uwagą.
— Pewny jesteś że nie kłamie?
— Spodziewam się — rzekł Dramiński — on od ślubu jeździł za nimi krok w krok i nie dał im nigdzie spokoju...
Pani Dramińska zamyśliła się.
— A! ten nieszczęśliwy Micio — zawołała, ręce łamiąc — trzebaż mu było, nie kochając tej kobiety, przez jakąś osobliwszą wdzięczność taki sobie los zgotować. Ale któż z nas ją znał? Tak była inną? tak miłą i dobrą, gdy polowała na tego męża... Biedny Micio!
— Ja go też bardzo żałuję — odezwał się Dramiński — a no dziś po harapie... klamka zapadła... musi pić piwo, którego sobie nawarzył...
— Mój drogi — przerwała Adolfina — ja jeszcze nie widzę, by strute życie koniecznie miał znosić z pokorą... ale dajmy temu pokój...
Zamyślona, dała znak ręką mężowi że chce spocząć. Dramiński pocałował rękę i na palcach, zamykając za sobą drzwi, jak gdyby już spała, wysunął się na cygarko do siebie. Tu zdrzemnął się snem sprawiedliwego do obiadu.
Kilka dni minęło potem prawie bez żadnej zmiany w położeniu i uczuciach osób wchodzących do naszej powieści. Serafina po tym poranku złego humoru, widocznie była z siebie nierada. Stała się słodszą i powolniejszą. Tegoż dnia posłała prosić Adolfinę na herbatę, ale ta przeprosiła, że czując się osłabioną, przybyć nie może.
Nazajutrz rano Serafina przyjechała do niej sama. Rozmowa była chłodna, nieufna... i prędko jej zabrakło przedmiotu... Dramiński nadzwyczaj uradowany znalezieniem towarzysza, ciągle prawie z nim chodził i zabawiał się rozmową.
Biedny Martynian przybiegał, żeby się coś dowiedzieć, do pani Adolfiny, wzdychał, niewiele zyskawszy odchodził i wprędce, pod jakimś pozorem, powracał. Spotkał się i z Mieczysławem, który przyjął go zimno.
— Co ty tu robisz? — zapytał go.
— Ja? mieszkam tu... nic więcej...
— Mnie się zdaje, że lepiej by ci było na wsi.
Martynian się obraził.
— Proszę cię, ja także znajduję, że tobie wygodniejby było w Rowinie, a tego ci nie mówię.
— Wiesz dlaczego ja ci to powiedziałem?
— Domyślam się — rzekł kuzyn — ale nie dałem najmniejszego powodu do takiego wyrzucania mnie ztąd... Mam prawo tak dobrze zamieszkać gdzie mi się podoba, jak i ty...
Po tej krótkiej rozmowie pożegnali się chłodno i rozeszli.
Serafina raz i drugi jeszcze odwiedziła dawną przyjaciółkę, chcąc zatrzeć wrażenie pierwszej rozmowy, było to jednak trudnem, bo obie żal miały do siebie. Chłód coraz większy je rozdzielał. Dramiński, który tak bardzo tych stosunków nie śledził, a dla którego prawem było każde żony żądanie, na swą rękę postanowił namówić Mieczysława, żeby jej rady swej nie odmawiał.
— Ja to wiem że pani Serafina nie lubi, żebyś pan kochany doktorował, ale przecież dla nas możesz uczynić wyjątek — mówił Dramiński — nie koniecznie też ma ona wiedzieć o tem. Moja żona ma ufność w panu... wskaż doktora ze swej ręki, a sam pokieruj tem.
Mieczysław się opierał jak mógł, wreszcie trudno było i niegrzecznie, obiecał przyjść z drugim lekarzem... Serafina w istocie nic o tem nie wiedziała. Mieczysław nie bawił godziny i jak mógł najprędzej wyszedł, unikając i rozmowy poufalszej i wszystkiego, coby przeszłość przypomnieć mogło...
Ciągle proszona, aby odwiedziła Serafinę, po tej konsultacyi, Dramińska przyszła rano do pani Mieczysławowej, która chciała być po dawnemu uprzejmą i wesołą. Zaczęto mówić o życiu w mieście, o natrętach... Adolfina jakby od niechcenia wyrzekła:
— Najbardziej nas nudzi ten nieznośny Buller.
— Jaki Buller? — czerwieniąc się, spytała Serafina.
— Któż go tam wie jaki! chodził z moim mężem w Mitawie do szkół, nie stary człowiek, przystojny, bardzo dobrze wychowany, tylko nieznośnie natrętny. Po całych dniach paplą z Dramińskim... ale... wszakże mówił nawet że cię doskonale zna, że był z wami teraz we Włoszech... że to dawna, dawna jeszcze z czasów twojego pierwszego męża znajomość... i coś tam na ucho szeptał mężowi, nie wiem z czego się śmieli...
Pani Serafina stała biała od gniewu i wzruszenia. Ruszyła ramionami.
— Nieznośny blagier! — zawołała — przestrzegam cię, żebyś go nie wpuszczała do domu. Gdziekolwiek stąpi, stara się później zemścić za gościnność...
— Więc go istotnie znasz? — spytała Adolfina, spokojnie niby mierząc ją wzrokiem. — Mnie się on też niepodoba.
Skończyło się na tem. Dramińska miała już to przekonanie, że Buller nie skłamał, a tego jej tylko było potrzeba.
— Biedny Micio! — powtórzyła w duchu — biedny Micio.. a my, my pierwsześmy im zrobiły tę znajomość nieszczęśliwą. Mama i ja na sumieniu ją mamy!
Po pierwszej konsultacyi nastąpiła druga, której Adolfina zażądała. Mieczysław przybył na nią z doktorem, bawił krótko, ograniczył się medycyną i odszedł jak tylko mógł najprzód.
Dramiński najgościnniejszy z ludzi, nie mógł znieść, żeby tych wizyt, nie mogąc pieniędzmi, jakąś wdzięcznością nie zawdzięczył. Łamał głowę, łamał, w ostatku za trzecią bytnością wymógł na Mieczysławie, że z nim tête à tête kolacyjkę zje... Całował tak, prosił, błagał, że mu się oprzeć nie było podobna. Dla nieszczęśliwego Mieczysława wieczorne wyjście z domu bez wiadomości pani było niepodobieństwem, nie lubiła go puszczać i z każdej godziny musiał się jej wytłumaczyć. Tym razem, jak zawsze, powiedział prawdę: że obiecał Dramińskiemu być u niego wieczorem i że być musi. Z wielu względów nie miłem to było Serafinie, nie lubiła dla niego towarzystwa Adolfiny, obawiała się może spotkania z Bullerem.. Zaczerwieniła się cała i zawołała, hamując się z trudnością:
— Nic na świecie przykrzejszego mi być nie może...
— Dlaczego?
— Nie lubię towarzystwa Adolfiny dla pana.
— Mogę zaręczyć, że jej nie będzie. Wiem, że doktór nakazał wczesny spoczynek, a my nawet z panem Dramińskim w ich mieszkaniu nie będziemy...
— A gdzież?
— Mamy jeść wieczerzę w restauracyi — śmiejąc się, odpowiedział Mieczysław — lecz zmiłuj się, Serafino, czyż ja jak student, zawsze z każdego kroku mojego tłumaczyć się i na wszystko brać będę musiał pozwolenie?
— Przecież nie wymagałam tego! a mam prawo powiedzieć co mnie boli...
— Że z Dramińskim zjemy kolacyą?
— Złe towarzystwo! — złe towarzystwo! — szepnęła Serafina — ale rób jak chcesz...
Odeszła. Mieczysław już nie mówił o tem więcej, a na daną godzinę znaleźli się w osobnym pokoiku, przy restauracyi. Dramiński umiał przyjmować, wystąpił więc z największą wykwintnością... W chwili gdy obmyślał wieczerzę właśnie, nastręczył się jakby przypadkowo Buller.
— O! kochanie — rzekł — a mnie to myślisz nie prosić! nie darowałbym ci tego nigdy, wpraszam ci się gwałtem...
Dramińskiemu każdy inny trzeci byłby milszym, ale cóż było począć? nadto był grzecznym, by tak natarczywie narzucającego się odpychać. Towarzystwo Bullera i dla Mieczysława po tej podróży włoskiej, w której on ich ciągle gonił, a oni przed nim uciekać musieli, nadzwyczaj było przykrem. Zobaczywszy go u stołu, zachmurzył się, przywitali się jednak grzecznie... Chłodno być zaczynało. Dramiński tarł czuprynę z gniewu...
— Buller, kochanie, jak ty mi zrobisz jaką nieprzyjemność gościowi mojemu, dalipan strzelać się będę...
— Bądź spokojny... nie mam tej myśli, idzie mi wcale o co innego...
Te słowa wyszeptawszy sobie na ucho, siedli.. Dramiński kieliszki nalewał nielitościwie i zmuszał do nich nadzwyczajnemi środkami. W tym przedmiocie miał zapas tradycyi niewyczerpany... umiał dykteryjki, przysłowia, zaklęcia, formuły, łamał najsilniej się opierających. Zaraz przy pierwszych dwóch daniach, użył całej potęgi słowa, aby gości podpoić, będąc tego przekonania, że wszyscy po winie tak głodni być muszą, jak on. Buller w istocie, jakby inny człowiek... miły był, wesół i grzeczny.
Doszli tak do szampańskiego. Jest-to wino bardzo brzydkie, nawet gdy najlepsze, lecz na tych co w niem smakują i co je znoszą sprawia ten skutek, że dowcip zaostrza i usta otwiera... Mieczysław nie bardzo je lubił. Dramiński pił jak wodę...
Była godzina późna, w całej restauracyi nikogo, kielnery śpiące. Buller podniósł się nagle z kieliszkiem:
— Piję zdrowie dra Mieczysława Ordęskiego — piję z serca, bo go szanuję, a że go szanuję i szacuję, dam mu tego dowód... i po to tu przyszedłem.. Proszę cię tylko, kochany konsyliarzu, nie burz się i nie gniewaj, dopóki nie skończę opowiadania, które przyniosłem dla ciebie, potem, jeśli mnie uznasz w czem winnym, gotów jestem do wszelkiej odpowiedzialności jakiej zażądasz...
— Ale co ty tu znowu za historyą myślisz wyprawiać? — zawołał oburzony Dramiński — dajże ty mi pokój.
— Kochanie, kolego, rób sobie co chcesz, ja po to tu przyszedłem... i to com postanowił, wypełnię. Zatem silentium i słuchajcie, na to niema rady... Mówię do pana — obrócił się do Mieczysława.
— Możesz pan o mnie mieć jak najgorsze wyobrażenie, bom wam i żonie waszej dokuczył okrótnie... Chcę się oczyścić i opowiem panu całą historyą swoję... Byłem dużo młodszy niż jestem, gdym poznał panią Serafinę, która naówczas była jeszcze żoną najnieznośniejszego tyrana... człowieka, z którym życie dla niej istotną stało się męczarnią. Pani Serafina piękną była jak anioł, nieszczęśliwą, uroków pełną, trzeba było paść przed nią na twarz i wielbić. Zakochałem się. Pomimo najdespotyczniejszej niewoli zazdrosnego starca, potrafiłem sobie wyrobić wstęp do jego domu... wierzył mi, zdradziłem go... Pokochałem ją całą duszą i sercem, gotówem był dać życie... Byłem kochany...
Mieczysław drgnął na krześle.
— Daruj mi pan, ciągnął dalej Buller, wyznania te mogą mu być nieprzyjemne, lecz są potrzebne. Tak jest, byłem kochany, stosunki nasze zaszły tak daleko żeśmy się zaręczyli za życia męża, czarnemi pierścionkami, z których oto jeden widzisz pan na palcu moim, a drugi mogłeś widzieć u niej, jeżeli go nie zrzuciła.
Mieczysław przypomniał sobie scenę ową z czarnym pierścionkiem w dzień ślubu.
— Po tem wszystkiem, czekałem cierpliwie co los postanowi, pewien jej serca... Lecz, souvent femme varie et bien fol qui s’y fie, znana to piosenka. Zjawił się ładny blondynek, a że ja miałem nieszczęście być brunetem et un cadet de famille, wołano[7] potem blondynka a mnie skandalicznie odpędzono... Ja znowu, mściwy bom kochał, potrafiłem blondynka uczynić kaleką na całe życie.
Otóż moje dzieje — serce skrwawione, złamana dola, zwichnięte życie, cóż dziwnego potem że poprzysięgłem tej kobiecie, która mnie uczyniła nieszczęśliwym, zapłacić wet za wet, zemstą bezlitosną? Sądźcie mnie, ale z tych słów jeszcze nie osądzicie sprawiedliwie. Opowiedziałem treść, nie widzieliście szkarady czynu, męczarni moich, wszystkiego com ucierpiał...
W czasie opowiadania tego, Dramiński podarł w kawałki serwetę. Mieczysław siedział blady, martwy ale bez pozornego gniewu, zdawał się zimnym i nieczułym. Gdy Buller skończył, chwilkę milczał, potem, jakby namyśliwszy się, rzekł powoli głosem dziwnie chłodnym:
— Pozwolisz mi, hrabio, odpowiedzieć. Człowiek który się żeni z kobietą, bierze na siebie obowiązek bronienia jej czci i sławy. Nie wchodzę w to czy historya jest prawdziwą czy nie — lecz moim obowiązkiem odpowiedzieć panu — fałszem jest, kłamiesz! bij się!
To mówiąc wstał wyprężony jak struna. Buller także. — Dramiński rzucił się na niego.
— Diabli cię tu wnieśli! — zawołał.
Hrabia się rozśmiał. — Nie bój że się! jesteśmy ludzie przyzwoici, bójki tam nie będzie... Pan mnie wyzywasz? zapytał Mieczysława.
— Wyzywam!
— Jam tego właśnie chciał! bo ja pana muszę zabić, albo być zabitym. Jutro przysyłaj mi swoich sekundantów, za cmentarzem Rosa są spokojne kąciki tam się rozprawimy...
Wstał, skłonił się i wyszedł.
Niepodobna odmalować rozpaczy Dramińskiego, który szalał i wściekał się na Bullera, na siebie, na cały świat.
— Bóg mi świadkiem żem niewinien.
Mieczysław jak mógł starał się go uspokoić i pocieszyć, chwycił za kapelusz, była godzina pierwsza po północy, pośpieszył do domu. Co się z nim działo, tego wypowiedzieć niepodobna, śmiał się ironicznie przez całą drogę, rzucał ramionami i dopiero dochodząc do drzwi domu, starał się przybrać postawę spokojną. Zostały jednak na twarzy ślady wrażeń przybyłych.
Mieczysław przypomniał sobie że ani na pałasze, ani na pistolety bić się nie umiał. Ślepy los musiał sprawę tę rozstrzygnąć. Życie tak jakoś mu zgorzkło, że umrzeć było obojętnem, szło tylko o los siostry, o opiekę nad nią, pomyślał że ją powierzy Adolfinie i Martynianowi. Chciał natychmiast udać się do swojego mieszkania na dole, gdy służący powiedział że pani na górze czeka i prosi by się z nią dziś jeszcze widział koniecznie. Mieczysław poszedł, acz niechętnie.
Serafina chodziła po salonie żywemi krokami, przystąpiła nagle do niego, popatrzyła nań.
— Nic się nie stało? — zawołała.
— A cóż się stać mogło?
— Ten człowiek, ten człowiek... tam nie był?
— Kto taki?
— Buller — nie było Bullera?
— Owszem — był.
— Cóż on mówił? Te słowa wyrzekła z dziwnym obłąkania wyrazem.
— Nic tak osobliwego — odparł, zmuszając się do spokoju Mieczysław, plótł dowcipy... śmiał się, ale już tak późno! tak późno! a ja tą biesiadą tak jestem zmęczony.
Patrzyła mu ciągle w oczy badając i niemogąc się uspokoić. Mieczysław pocałował ją w rękę.
— Przepraszam cię, wino mi szkodzi, ile razy zmuszony jestem je pić, choruję. Muszę pójść.
Serafina uspokoiła się nieco.
— Każ sobie przynieść herbaty! A! te nieznośne męzkie kolacye! Policya by ich zabronić powinna.
Mieczysław co najprędzej chcąc się oddalić, pożegnał i powtarzając że chory, poszedł do swojego mieszkania. Do jutra zostawało wiele do czynienia, miał do pisania listy, do porządkowania papiery, powinien się był przygotować jak na śmierć, czuł bowiem że Buller na żart się bić nie będzie, a z jego strony była wyższość, wprawa, nawet pewna krew zimna którą wyrobiły lata. Mieczysław mimo pozornego spokoju, wrzał, trząsł się. Obawiał się tylko ażeby nocne to zajęcie nie zwróciło czyjej uwagi i zamknął się na klucz w małej kawalerskiej sypialni.
Dzień był pochmurny — mglisty, z południa kilku mężczyzn wyjechało na przejażdżkę za miasto. W towarzystwie tem dosyć wesołem i rozmawiającem żywo, nikt się nie mógł domyślać ludzi, którzy kryli pod sukniami broń i jechali się zabijać.
Wesołość też ta była umyślnie przybraną, ażeby czujne oczy oszukać. Jedna garstka obrała drogę po za miastem, druga ulicami jego. Nikt na nie uwagi nie zwrócił. Młodzi potrzebują roztargnienia. Właśnie na cmentarz Rosę dojeżdżał karawan wiozący trumnę zmarłej tego dnia dzieweczki, całą okrytą kwiatami, z której wystawała biała sukienka ślubna, gdy dorożki tych panów po za murem i mogiłami się zatrzymały. Towarzystwo jedno wysiadło i poszło sobie w lasek szukać dogodnego miejsca, drugie nadciągnęło o kilka minut później i udało się w ślad za niem.
Z hrabią Buller był jeden wojskowy i jeden cywilny sekundant, obaj widocznie do wyższego świata należący, wystrojeni modnie, i poglądający z góry na pospolitych ludzi. Wszyscy trzej, jak gdyby nie szło im o bój i życie ludzkie, byli w humorach najpiękniejszych, śmieli się, dowcipkowali, nucili i nawykli do podobnych spraw, brali się do pojedynku jakby do śniadania — z wesołością i apetytem. Szczególniej sam bohater hr. Buller odznaczał się sarkastyczną wielomównością, która głośne obudzała śmiechy jego towarzyszów. Rozmawiali wszystkiemi językami świata naprzemiany, zdając się niemi władać z równą łatwością i wprawą. Pierwsi oni obrali miejsce na wybrzeżu lasku, gdzie mały obryw gliniasty zwieszał się po nad strumieniem.
Maleńka łączka zielona pomiędzy brzozami i jodłami, okryta wyszczypaną przez owce trawką, prawie równa, otoczona kilką pieńkami ściętych drzewek — doskonale się nadawała do walki. Miała rozmiary wymagane, trawa nie była zbyt ślizką... słońce nie wglądało w oczy, ludzie niedyskretni zajrzeć nie mogli także — a na wypadek nieopodal stała gospoda i pomoc znaleść było można. Strzały nawet nie powinny były ściągnąć ciekawych, gdyż do celu nieraz się tu wprawiano. Już miejsce obranem było i odmierzona odległość, gdy nadszedł Mieczysław, Martynian, Dramiński i strapiony Paczoski, wzięty dla posługi, gdyby jej kto potrzebował. Mieczysław, choć wcale strzelać nie umiał, zupełnie był spokojny, Martynian także milczący lecz gniewny się zdawał. Dramiński wrzał, udając umiarkowanie, Paczoski śmiertelnie szedł blady i jakby sam gotów na rusztowanie. Mówili do siebie pocichu; a powaga tej garstki dziwnie odbijała od rozochocenia, od płochości towarzyszów Buller’a — chociaż w panu hrabi ten nastrój ducha można było wziąć za dobrze odegraną komedyą.
Buller zdawał się przymuszać do tych wybuchów śmiechu, tłustych żartów i niewczesnych dowcipów, którym wtórowały oklaski i odgłosy szalone.
Zobaczywszy nadchodzących, panowie ci wcale się nie powstrzymali od wesołości, ale cywilny adjutant hrabiego podszedł, witając Dramińskiego, umawiać się z nim o miejsce, odległość i bliższe warunki.
Tymczasem Buller, Mieczysław i reszta świadków skłonili się sobie zdaleka. Hrabia postąpił kroków kilka z fanfaronadą jakąś, podparłszy się w boki i paląc cygaro.
— Niezmiernie mi przykro — odezwał się niby do Mieczysława, który mało nań zwracał uwagi, że jestem zmuszony pana zastrzelić! W tak młodym i pełnym nadziei wieku, w miodowych miesiącach wśród rozkwitu szczęścia ginąć z ręki starego wygi.
— Ja dawniej strzelałem w lot jaskółki... dodał, a pan?
— Ja — odparł cicho Mieczysław — nie strzelałem nigdy do jaskółek.
— W życiu mojem — mówił dalej Buller, miałem sześć pojedynków, wszystkie źle się dla przeciwników skończyły... choć nie wszystkie śmiertelnie, niektórzy wyszli obronną ręką, acz nie cali, tak jak pański poprzednik.
Mieczysław nic nie odpowiedział, ale Dramiński się ofuknął.
— Nie masz Boga w sercu! czy to czas sobie drwiny stroić?
— Dlaczego? — odparł hrabia — ostatnie chwile trzeba rozweselić... obrócił się do Mieczysława.
— Zrobił pan testament? — spytał — należało tę formalność dopełnić. Najdroższą perłę ja po panu wezmę w spadku.
Rozśmieli się. Na Martynianie i Paczoskim czyniło to wrażenie przykre, poeta był zgorszony.
— Możeby pan życzył sobie się pomodlić? — dodał Buller — ja poczekam. Księdza pod ręką nie będziemy mieli, to szkoda! Cyrulika zdaje mi się że nie zapotrzebujemy... a cmentarz bliziuteńko.
A! prawda, nim się skończy pogrzeb i my się uwiniemy, duchowny tam być musi. Strona przeciwna milczała, mierzono kroki. Mieczysław stał zimny, Dramiński uczył go tymczasem jak ma trzymać pistolet, mierzyć i strzelać. Zrana wprawdzie nieco się wprawiał Mieczysław, ale z kilkunastu strzałów do tarczy, trafnego żadnego nie było. Niepokój malował się na twarzach sekundantów.
— Ostatni raz, gdym strzelał, było to — rzekł Buller — jeśli się nie mylę, do sroki na płocie, urwała jej kula głowę...
Wojskowy i cywilny śmieli się.
— Daj już pokój, Buller, zawołał pierwszy — dość tych żartów, czas ducha skupić.
Sekundanci rozprowadzili ich po obu stronach zielonej areny. Buller palił jeszcze cygaro, i nie rzucił go aż biorąc podany mu pistolet. Strzelać miano na komendę — raz, dwa — trzy, idąc ku sobie. Mieczysław wziął także pistolet od Martyniana, ścisnął mu rękę, dał znak głową Paczoskiemu, który w tej chwili jak grabarz wyglądał, i stanął.
Po nieznośnych żartach i śmiechach nastąpiła chwila milczenia uroczystego, twarz hrabiego nagle spoważniała, ściągnęła się, nabrała wyrazu nienawiści i gniewu.
Mieczysław całą swą uwagę wytężył na broń której nie był pewnym, znać było że się wysila by rękę utrzymać w mierze i wziąć na cel trafnie... Sekundanci liczyli bardzo powoli, raz...
Buller podszedł żywo i zwolnił kroku, celował z uwagą, ale z pewnością wprawnego strzelca. Mieczysław szedł powoli bardzo, oczy mając wlepione w przeciwnika.
Dwa... Buller postąpił nie śpiesząc, Mieczysław krok zrobił tylko... przytomnym biły serca. Paczoski sam się później przyznał że mówił machinalnie — Zdrowaś Marya — gdy doszedłszy do wyrazów: i w godzinę śmierci naszej... usłyszał komenderówkę — trzy, i prawie równocześnie, dwa rozlegające się strzały... Dym przez chwilę nic widzieć nie dozwalał. Mieczysław wszakże stał, spuścił rękę z pistoletem i patrzył w ziemię.
Z przeciwnej strony dały się słyszeć na raz aż trzy krzyki.
— Sto diabłów!
— Ranny, — i
— Sapristi!
Sekundanci biegli ku Buller’owi, który zakręciwszy się, upadł i chwycił za piersi.
Mieczysław rzucił natychmiast broń i, jako lekarz, pośpieszył na ratunek. Hrabia leżał na murawie ze skrzywioną okropnie twarzą, trzymając się poniżej piersi, gdzie z pod rozerwanej już przez wojskowego sukni krew buchała. Kula, jak się zdawało weszła pod żebrami i pozostała wewnątrz... Buller nie mógł mówić już, oczyma obłąkanemi toczył.
— Jestem lekarzem, zawołał przybliżając się Mieczysław — dajcie mi panowie tę nieszczęsną ranę opatrzeć.
— Niema co opatrywać — szepnął cywilny — paneś go zabił, kula w płucach gdzieś, i krew zaleje wkrótce...
Hrabiemu głowa upadła w tej chwili na trawę, nie miał mocy jej utrzymać, na zsiniałych wargach pokazała się piana krwista. Podniósł się jednak śpiesznie z wysiłkiem, szarpnął ręką... zdjął czarną obrączkę z pomocą przyjaciela, który odgadłszy myśl ściągnął mu ją, i niewyraźnym głosem wyjąknął:
— Ostatnia prośba, oddać jej — słowo, oddać jej, słowo?
Mieczysław zmieszany — odpowiedział mu tylko słabym głosem:
— Spełnię waszę wolę.
Buller ręką jeszcze szarpnął kilka razy koszulę na piersiach, kilka niewyraźnych wyjąknął przekleństw i padł na trawę, dogorywając.
Milczenie głuche panowało w kupce ludzi otaczających.
— Uchodź pan — zawołał wojskowy — uchodź, niema co czekać.
Cywilny powstrzymał Dramińskiego, który razem z Mieczysławem miał odchodzić.
— Dajmy sobie słowo, milczenie! Urządzi się to tak, że ujdzie zabójstwo, to nasza rzecz, uciekać nie trzeba. Biedny Buller, ale szukał sam i znalazł czego chciał...
Teraz dopiero Mieczysław i Martynian spostrzegli razem, że z lewej strony na wysokości serca, suknia Micia z boku była rozszarpnięta kulą i sina pręga od kontuzyi widna była. Dramiński ciągnął do dorożki na pół nieprzytomnego Mieczysława. Zastali konie po za cmentarzem, gdzie je byli zostawili, a woźniców wesoło palących fajeczki i rozpowiadających sobie historye dziwnie o mur cmentarny się odbijające.
Bez żadnej przeszkody powrócił Mieczysław do miasta, ale nie do domu żony; posępny, pogrążony w myślach, pożegnał Dramińskiego i udał się na Franciszkańską ulicę. Zaczynało się zmierzchać gdy zapukał do swego dawnego mieszkania. Stanąwszy w progu obejrzał się i teraz dopiero oprzytomniał. Głębokie westchnienie wyrwało się z piersi, nie mówiąc nic do witającej go Orchowskiej, poszedł do swej izdebki, uprzątnął książki z sofy i padł na nią.
— Moja Orchowska — rzekł do niej słabym głosem — ja tu będę nocował — ja tu zostanę.
Stara drżąc z jakiegoś strachu którego sama sobie wytłumaczyć nie mogła, nie odpowiadając nic, ze złożonemi rękami wyszła postarać się o światło.
Czuła że coś, że jakieś nieszczęście stać się musiało, nie wiedziała czego się domyślać, truchlała i modliła się, ażeby skutki jego Bóg odwrócić raczył.
Mieczysław zawołał Orchowskiej do siebie raz jeszcze, i przykazał żeby nikomu nie mówiono, iż on tu jest. Drzwi miały stać zamknięte dla wszystkich, oprócz jednego Martyniana.
Noc też nadchodziła szybko i nie można się było spodziewać ażeby kto szukał tu Mieczysława. On siedział i następujący list drżącą skreślił ręką.
„Dziś o godzinie piątej po południu hrabia Buller zginął z mojej ręki, a raczej z ręki Bożej, która moją słabą i niewprawną kierowała. Umierając oddał mi tę czarną obrączkę, abym ją pani wręczył. Stanąłem w obronie jej sławy i spokoju — było to moim obowiązkiem. W spadku po umarłym leży na duszy mej wspomnienie, którego nic z niej zetrzeć nie zdoła — żyć z sobą nie możemy. Dwa te miesiące próby powinny były panią przekonać żeśmy popełnili błąd, którego wina spada na mnie. Bylibyśmy nieszczęśliwi oboje. Zszedłem z drogi pracy, w słodką lecz w upakarzającą zaprzedając się niewolę. Wstyd mi czoło okrywa. Potrzebuję odpokutować błąd mój i naprawić, potrzebuję być wolnym i wrócić na drogę, z której zszedłem obłąkany. Przebacz mi pani, cokolwiek postanowisz przyjmę, rozdzielić się musiemy. Będę pracował, aby zapomnieć żem zuchwale wtargnął w świat, który nie był stworzony dla mnie, ani ja dla niego. Zapomnij pani i przebacz.“
Zapieczętowawszy list z obrączką, Mieczysław potrzebował go odesłać; nie znalazł nikogo coby się podjął tego, oprócz biednej starej Orchowskiej, która miała wziąć dorożkę, pojechać i wręczyć list służącemu. Mieczysław obrachowawszy że po odebraniu listu szukać go może będą w dawnem mieszkaniu, sam udał się zaraz do Martyniana.
On i Paczoski, powróciwszy do domu, chodzili rozprawiając pocichu o wypadku którego byli świadkami, gdy Mieczysław wszedł.
— Przepraszam cię, bracie — rzekł — na dziś musisz mi dać schronienie.
Paczoski popatrzył nań i przysunął mu krzesło.
— Do domu pan nie idzie? — spytał.
— Nie mam domu, rzekł z przyciskiem doktór, rozstaję się z żoną, popełniłem błąd, muszę mieć odwagę odpokutować go.
Głuche milczenie było jedyną odpowiedzią. Martynian nie mówiąc nic — uściskał go — a potem szepnął, chwyciwszy dłoń jego: — Mój dom jest twoim, dopóki ci tylko zdać się może, wszak jesteśmy braćmi.
Przygotowania do pojedynku tak były dobrze trzymane w tajemnicy, że pani Mieczysławowa wcale się go domyślać nie mogła. Niekontenta była z męża, lecz ta chmurka już nie pierwsza na horyzoncie małżeńskim, sama z siebie rozproszyć się miała — jej zdaniem. Zrana Mieczysław powiedział że ma pilną potrzebę widzieć się z Variusem, wymówił się od obiadu w domu, przyszedł na chwilę przed wyjazdem na plac i znalazł Serafinę nachmurzoną, gniewną, milczącą, z książką w ręku. Nie mówili prawie do siebie — wyjechał. Spojrzała za odchodzącym oczyma pełnymi wyrzutów, ruszyła ramionami... i nie zrobiła kroku do zbliżenia i pojednania.
Czekała go na wieczór, nie przyszedł, niespokojna wstrzymała nieco godzinę herbaty, a potem kazała ją podawać bez niego. Siedziała właśnie u stolika, gdy kamerdyner na srebrnej tacce wniósł list i położył go przed nią. Chciwie rzuciła nań okiem, poznała pismo Mieczysława i porwała do rąk. Dotknąwszy poczuła w nim obrączkę i uderzona tem, rozerwała co żywiej kopertę. Nim miała czas rzucić okiem na list, czarny pierścień ją uderzył, poznała w nim pamiątkę po Bullerze. Wzrok jej padł na pismo, które pożarła niemal jednym oka rzutem, czytała go, odczytywała — nie rozumiała nic — oprócz tego, że Buller zabity i że ona od niego jest wolną. Obudziło to radość — najmniejszego żalu. Była wdzięczną Mieczysławowi, że ją pomścił. Resztę listu uważała za gniew przemijający, za fantazyą młodzieńczą, którą łatwo jednym uśmiechem zwyciężyć potrafi. Nie spodziewała się by Micio, skosztowawszy życia bez troski i pracy, chciał dobrowolnie do ubóstwa powrócić.
Z listem w ręku, rzuciwszy na tacę czarną obrączkę, chodziła długo po sali, wesoła prawie, poruszona nieco, lecz nie zmartwiona bynajmniej. Machinalnie nalała sobie herbatę i zasiadła do niej, zdając się oczekiwać rychło li drzwi się otworzą i Mieczysław przyjdzie, prosząc o przebaczenie.
Poczekawszy nieco, zadzwoniła na kamerdynera — kto przyniósł list?
— Jakiś człowiek nieznajomy.
— Nie był pan Mieczysław na dole u siebie?
— Nie, pani.
Skinęła by odszedł.
Zawsze jeszcze miała nadzieję, że się przybycia męża doczeka. Biła dziesiąta, gdy Dramiński przyszedł na dół pytać o Mieczysława. Dano znać pani, kazała go prosić do siebie. Wszedł.
Pani Serafina uważała za właściwe niewiedzieć jeszcze niby o niczem. Przywitała go spokojnie.
— Nie wie pan gdzie mój mąż?
Dramiński oniemiał, coś bąknął niewyraźnie, zmilczał.
— Jeśliby go pan spotkał, racz mu powiedzieć, że na niego czekam cały dzień, sama jedna w domu. Gdy się ta krótka rozmowa kończyła, w przedpokoju pośpieszny chód dał się słyszeć, w progu ukazała się Lusia zapłakana z nieodstępnym dr. Variusem. — Nie wiedziała ona jeszcze o wypadku pojedynku, odebrała tylko list Mieczysława z pożegnaniem do niej pisany, i tak stanowczo zażądała jechać dowiedzieć się o bracie, że mąż jej tego odmówić nie mógł.
Zapłakana, strwożona wbiegła, chcąc się rzucić w objęcia Serafiny.
— Na Boga! co się z nim stało!
Załamała ręce.
— Powiedzcie mi! powiedzcie mi, co się stało z Miciem.
Widząc tę rozpacz, Dramiński postąpił, zdecydowany wydać wszystko jak było.
— Uspokój się pani — rzekł — wracam z pojedynku. Mieczysław żyje, zdrów, lekko pono draśnięty, przeciwnik jego zabity.
Niewzruszony chłód pani Serafiny wydał ją, że wiedziała o wszystkiem.
— Ale o cóż? dlaczego się bił! On! najspokojniejszy z ludzi, on! który się brzydził pojedynkami!
Dramiński zamilkł.
— No — dosyć, rzekł, iż cały i zdrów...
— Dlaczego tu go niema?
Serafina wzięła pod rękę Lusię i wyszła z nią do drugiego pokoju.
— Mieczysław — odezwała się — znalazł się bardzo szlachetnie i pięknie — jestem mu wdzięczna, bronił mojego honoru od potwarzy niegodnej, lecz, droga Lusiu — zdaje mi się że znalazłszy się tak pięknie — w sercu ma żal niesłuszny do mnie, chce, pisze do mnie — rozstać się, dzieciństwo, fantazya, ty mu to wyperswadujesz... Cela n’a pas le sens commun.
— Ale gdzie on jest? — spytała Lusia niedowierzająco.
— Nie wiem — nie chce powrócić do domu.
Zaręczenie Dramińskiego uspokoiło siostrę, postawiła więc resztę do rozmowy z bratem. Niezrozumiałem było dla niej i za co się bił, i dlaczego z Serafiną się chciał rozstać. Po chwili Lusia lękając się aby z Mieczysławem, który u niej mógł być, się nie rozminąć — pośpieszyła do domu. Dramiński także do żony powracać musiał. Pani Serafina sama została. Co się działo w jej duszy i sercu? onaby sama może z tego wyspowiadać się nie umiała... Czuła się na jakiemś rozdrożu, czuła się winną, zabłąkaną, niepewną tego co czynić miała. Nie chciała już iść przeciwko niczemu, zdając się ślepo na losy, zrzekając się woli w tej chwili stanowczej. — Przyjdzie? — mówiła do siebie — pojednamy się, będziemy żyli... nie wróci? nie wróci? żal mi go będzie? Ale byliżeśmy istotnie dla siebie stworzeni? Byłaż to miłość, czy ślepe tylko pragnienie, co z mętnego pije źródła? Ja nie wiem. Kocham go chwilami, są dni że mi jest wtrętliwy... Tak samo ja jemu zdawać się muszę. Buller zmarł... zabity!... Ludzie będą mówić o tem, i podnosić zapomniane dzieje, aby mnie niemi w twarz rzucać. Tu żyć nie mogę! Pojadę gdzieś zagranicę. Dokąd? Hrabia gdzieś tam mieszka. Mamże się rozwieść, czy rozstać?
Wszystko to roztrząsała p. Serafina dosyć spokojnie, bez łzy, bez żalu, bez tęsknoty do przeszłości; miała jej dosyć.
— U nas, mówiła — u nas (a to u nas znaczyło świat odrębny), ludzie umieją i kochać i rozstawać się przyzwoicie, chłodno, bez hałasu i rozgłosu, u tych ludzi jak Buller, jak on — nic się nie dzieje inaczej jak publicznie, na rynku... Każdy żyć powinien w swojej sferze, jeśli być nie chce ukaranym. Ale ja byłam tak nieszczęśliwą...
O Mieczysławie niebyło mowy i myśli. Później trochę, przypuściwszy rozwód, chciała razem kupić milczenie, przypomniała sobie że ma własne oszczędności, któremi rozporządzać może bez uszczerbku w dochodach, część ich w myśli przeznaczyła dla byłego męża, ażeby zabezpieczyć się od możliwych wyrzutów. Znała tak mało człowieka, iż przypuszczała, że przyjmie ofiarę, że odejdzie zapłacony.
To znowu chciała go ściągnąć i kazać mu zostać, czuła potrzebę towarzystwa, kochania, choćby kogoś na któregoby poskarżyć się mogła.
Myśli i projekta przesuwały się coraz nowe, coraz inne. Wolność miała także powaby. — Spojrzała w zwierciadło — nie była starą, była jeszcze piękną, a gdy chciała — i miłą i uroczą i serdeczną i tak dobrą! Świat tak szeroki.
To co ją w ostatnich otaczało latach, sprzykrzyło się — Lusia była łzawa i nudna, Adolfina zbyt śmiała i szyderska... w Mieczysławie czuć było lekarza i pedanta. Ale Mieczysław miał serce — tego jednego żal jej było — był szlachetny, cierpliwy, tak dobrze umiał znosić kaprysy pani i uśmiechać się jej gniewom!
Koniec końcem, gdy znużona późnem oczekiwaniem siadła w fotelu znękana, chmurna, zamyślona, nie wiedziała wcale co pocznie jutro, nawet czego na jutro pragnie.
Czarna obrączka z za mogiły leżała jeszcze na tacce. Serafina wzięła ją aby schować. — Ten mnie kochał! westchnęła, i nikt tak nie kochał mnie, jak ten zbójca!
To był grobowy napis hrabiego Buller’a. Wspomnienie jego rozwiało się jak inne. Serafina ziewnęła i powlokła się do sypialni. Mieczysława już się spodziewać nie było można. — Czy wróci jutro? Sen spadł na powieki, nie przynosząc odpowiedzi.
Służba pocichu sprzątała nietknięty prawie podwieczorek, a stary kamerdyner na rozdartej kopercie zobaczywszy pismo Mieczysława, pokiwał głową znacząco.
— Podobno, rzekł do panny garderobianej, która go dopytywała, czyby nie wiedział co się pani stało, podobno pan nasz już nie wróci. Szkoda tego człowieka, ludzki był... ale...
Ruszył ramionami.
Panna Rozalia załamała ręce...
— Myśli pan Jeremiasz że nie wróci, a pani?
— Hm! a pani? czyż jeszcze raz za mąż nie pójdzie?
— Bo też to niewiedzieć co za myśl była iść za doktora, szepnęła panna Rozalia, takiej pani jak nasza!
Ani nazajutrz, ani następnych dni u p. Sarafiny niebyło nikogo, żadnej nie otrzymała wiadomości — nie zgłosił się Mieczysław, nie przyjechała Lusia, nie odezwali się Dramińscy. Nie mogła się dowiedzieć o następstwach pojedynku, nudziła się, a to opuszczenie w końcu dotknęło ją boleśnie.
Zaczęła drugiego dnia pisać list do męża, lecz darła go kilka razy, nie mogąc postanowić nic — czy go żegnać na zawsze, czy żądać powrotu, czy się gniewać, czy dłoń wyciągnąć. Chciała dwuznacznego coś wystylizować, i to się jej nie udało. Co godzina siadała do brulionu, pisała, mazała, darła, chodziła po pokoju, nie mogła się zdecydować czy posyłać i z czem.
Odpowiedź na pismo Mieczysława byłaż potrzebną? Mieli się rozwieść czy tylko rozdzielić? On był przygotowanym nawet na dźwiganie tego ciężaru rozstania, szanującego sakrament i pokutującego za nierozwagę... nie myślał ani o nowych ślubach, ani o szczęściu innem nad pracę i karę za chwilowe obłędy. Dla p. Serafiny wleczenie wiekuiste tego nierozkutego łańcucha wydawało się nieznośnem; chciała być wolną, całkiem wolną. Trzeba się więc było porozumieć, zgodzić, i rozstając na wieki — odpuścić sobie winy.
Zdawało się jej, że powinni widzieć się jeszcze — dla niej to spotkanie żadnem nie groziło niebezpieczeństwem. — Siadła więc i po wielu daleko może zręczniej ułożonych raptularzach, nakreśliła kilka wyrazów.
— „Proszę pana Mieczysława, dla pomówienia i ułożenia się ostatecznego, koniecznie widzieć się ze mną.“
Kartka już była podpisaną gdy wyraz „ostateczny“ ją uderzył — zdarła raz jeszcze, napisała znowu, zachmurzyła się i zawołała Jeremiasza, który u niej służył od lat kilkunastu.
— Proszę cię pójdź do starej Orchowskiej i powiedz jej odemnie ażeby poprosiła mego męża, jak tylko powróci, by się co najrychlej widział ze mną. Nie wychodzę z domu, będę czekała.
Jeremiasz z tem poselstwem poufnem poszedł niezwłocznie na Franciszkańską ulicę. We drzwiach spotkał Orchowską, powtórzył jej wyrazy pani, ale żadnej nie odebrał odpowiedzi; staruszka popatrzyła mu w oczy, kiwnęła głową i zamknęła drzwi.
Mieczysław był w domu — ale o tem nikomu mówić nie kazał. Piastunka przyniosła poselstwo. — Nie iść? dowód obawy i gniewu. Jedno i drugie miało niedogodności. — Mieczysław zamyślił się głęboko, nareszcie przebrał się w swe skromne akademickie suknie i poszedł.
Gdy się ukazał tak po dawnemu ubogo odziany w tym domu, którego niedawno nazywał się panem, słudzy zbiegli się go zobaczyć. Wiadomość o pojedynku już i tu była doszła. Jeremiasz pobiegł przodem drzwi mu otworzyć i oznajmić. Z drugiego pokoju krokiem na pozór śmiałym, lecz zdradzającym co się w duszy jej działo, wyszła Serafina — Mieczysław skłonił się zdaleka i stanął jak obcy. Jednem wejrzeniem na suknie poznała żona, że wrócił do niej tylko, aby się rozstać.
— Oszczędźmy sobie wymówek wzajemnych, rzekła głosem drżącym — mówmy jak ludzi dwoje, którzy chcą bez gniewu i zażaleń się rozstać... Więc pan opuszczasz mnie?
Zimne to pytanie dodało odwagi Mieczysławowi.
— Okoliczności aż nadto mnie tłumaczą, rzekł — nie zdaje mi się by wina była z mej strony, ani też panią obwiniam. Skryłaś pani przedemną przeszłość która do mnie nie należała — jam ją może nadto wziął do serca. Czujesz pani sama że z różnemi pojęciami, obyczajami, wyobrażeniem o życiu, z sobą pozostać nie możemy. Musiemy się rozstać.
— Rozstańmy się więc bez gniewu.
— W mojem sercu go nie było!
— Daj mi pan dowód tego — pośpieszyła Serafina — przyjmując przy rozstaniu pamiątkę odemnie, któraby mu w dalszem życiu ułatwić mogła... chcę...
— Przepraszam panią, obrażony tym pośpiechem zawołał Mieczysław — to com już miał od pani, aby jej nie obrazić, zatrzymuję, ale dziś więcej nic przyjąćbym nie mógł.
— A więc chcesz pan rozwodu? — spytała, nie nalegając.
— Co się pani podoba...
Serafina nie chciała pierwsza tego powiedzieć i zażądać, on był obojętnym, czuła się zmieszaną.
— Pan powinieneś być wolnym, rzekła nareszcie — on dla pana jest potrzebnym. Jam stara — mnie nie pozostało nic nad resztki życia — panu, życie jeszcze całe.
Mieczysław westchnął.
— Zastosuję się do woli pani.
I znowu przyszło milczenie, ani wymówki, ani próby pojednania, ani wyrazu żalu.
Przeciągniona nieco przerwa w rozmowie zdawała się Mieczysławowi znakiem danym do odejścia — odstąpił parę kroków i skłonił się. — Serafina była dotknięta tą obojętnością, uśmiechnęła się szydersko, z goryczą.
— A więc — przerwała, uznałeś mnie pan, w skutek tego co na mnie mówił Buller, niegodną imienia jego małżonki?... Mogłabym jednak oczyścić się przed nim i złożyć dowody żem oczerniona niegodnie została. Tak! alem nadto dumna żebym posądzona, odepchnięta, zniżyła się do tłumaczeń. Bądź pan zdrów!
Z zarumienioną twarzą odwróciła się od niego! Mieczysław powtórzył ukłon, nie otwierając ust — i odszedł.
O wieczerzy i pojedynku zrazu nie wiedziała nic Adolfina; Dramiński starannie to przed nią ukrywał; niespokojnie tylko dopominała się o wizytę Mieczysława jako doktora. Uderzyło ją potem pomieszanie na twarzy męża, zwykle dla niej niemającego tajemnic — i nieustanne wycieczki w tym dniu, gdy się pojedynek miał odbywać. Dramiński zdobył się na heroiczne jakieś kłamstwo i znikł z domu. Nie mogła się dowiedzieć od nikogo co się stało, a czuła iż coś stać się musiało. Cały dzień spędziła tak w największej niespokojności, gdy ku wieczorowi zdyszany, zmęczony, poczciwy Dramiński powrócił i począł od całowania rączek, przepraszając że się po kawalersku zahulał. Wolał już żeby go za to łajała żona, niżby się domyśliła co się stało. Adolfinę nie tak łatwo było oszukać — męża znała doskonale, w twarzach ludzkich czytała z przenikliwością wielką; te ruchy, latania, szepty, tajemnice kazały jej się domyślać czegoś więcej, niż hulanki. Dramiński czoło miał pofałdowane i oczy zapadłe — zamyślał się i wzdychał. Tego dnia wszakże, zachodząc z różnych stron, nic z niego dobyć nie potrafiła — miała tylko tę pewność, iż się z czemś tai. Kilkodniowa niebytność Mieczysława zwiększała jej niepokój.
Żeby Dramiński mógł być o niego zazdrosnym, to jej nawet na myśl nie przyszło; nadto go dobrze znała, by o to mogła posądzić... Cóż się więc tak tajemniczego działo? — Mąż Adolfiny w nieustannych był pochodach dla dowiedzenia się o Mieczysławie, latał do Martyniana, na ulicę Franciszkańską, dotarł do niego nareszcie i dowiedział się zdumiony, że z żoną się rozstał. Nie mógł się doprosić, ażeby dla niepoznaki z wesołą twarzą przyszedł się pokazać Adolfinie. Ta się nieustannie o niego dopominała. Gdy w ostatku Dramiński oświadczył, że Mieczysław trochę chory na kaszelek — oburzyła się żona na niego.
— Pleciesz mi od kilku dni — zawołała, niewiedzieć co — i chcesz żebym uwierzyła, plączesz się, bałamucisz. Ja tego nie zniosę dłużej! Mów mi zaraz co się z Mieczysławem stało. Przykazuję ci!
— Moja duszeczko — rzekł Dramiński, żebyś mi dała słowo, że się zachowasz spokojnie to ci wszystko powiem, bo mnie samego dławi, ale jak zaczniesz się niecierpliwić...
— Będę spokojna — mów!
Dramiński rozpoczął od opowiadania o wieczerzy, żona słuchała z zaognionemi oczyma i policzkami. Przyszło do wyzwania, porwała się, nie dając mu dokończyć, i krzyknęła na głos, łamiąc ręce.
— Mieczysław zabity! a! ja nieszczęśliwa! zabity!
Jakkolwiek bardzo cierpliwy, Dramiński niemal się obraził tą oznaką czułości nadzwyczajną; czułość dla żony wprędce jakoś tę przemijającą urazę zwyciężyła. Adolfina zaczynała mdleć.
— Ale nie zabity... na Boga! uspokój się.
— Ranny?
— I nie ranny! Jak Boga kocham — rzekł Dramiński. Gdyby mnie co spotkało, nie desperowałabyś pewnie więcej.
Adolfina w milczeniu rzuciła nań wejrzenie, którego nie zrozumiał.
— Mów, co się stało?
— Cóż się stało! co! kończył Dramiński, wracając do czułości swej dla żony. — Mieczysław, nie umiejąc strzelać, zabił Bullera. Otóż masz!
— Dobrze zrobił! krzyknęła Adolfina.
— I na tem nie koniec: w skutek tego co mu Buller nagadał na Serafinę — oni się rozwodzą!
Dramińska porwała oburącz dłoń męża, który ją pocałował w policzki.
— Powiadasz że się rozwodzą?
W oczach jej taka błyskała radość, takie jakieś uszczęśliwienie, że poczciwy mąż nie mógł pojąć co ono znaczyć miało.
— I to ciebie cieszy że oni się rozwodzą? zapytał.
— Mnie? — zapewne — odpowiedziała żona — miał się z nią męczyć, czyż nie lepiej? Zamilkła i dodała pocichu:
— Noga moja u niej nie postanie.
— Ani moja — rzekł Dramiński. Okazuje się z tego co nieboszczyk Buller mówił, (szczerze mi żal tego waryata) iż jejmość co tak grała noli me tangere, świata pono i dramatu spróbowała dużo! dużo!
Ta uwaga męża wywołała uśmiech na usta Adolfiny.
Najdziwniejszem ze wszystkiego było, iż Dramińska która przez kilka dni osłabioną i chorą była ciągle, nagle cerę i żywość, niemal zdrowie zupełne odzyskała. Czyż nie bardzo poczęła się zajmować całą tą sprawą.
— Co to te kobiety! — mówił w duchu mąż — nerwowe! same nerwy! im byle tylko się czem zająć, i zdrowie wróci i siła. Adolfiny nie poznać, a to jedynie dlatego, że się nie nudzi i ma o czem gadać!
Ruszył ramionami. — Ten tego zabił, ta tego porzuciła, jest o czem mówić, jest o co pytać, o czem paplać! Poczciwa ta Adolfina, a zawsze przecie kobiecina jak i drugie.
I uśmiechnął się z wynalazku poczciwy Dramiński.
Ułożywszy się z Serafiną o rozwód, którego w jej imieniu podjął się jeden z najsłynniejszych patronów, mający wielkie w konsystorzu stosunki i stryjecznego brata kanonikiem, Mieczysław prosił aby w procesie całą winę, całą szkaradę, zerwanie małżeństwa mającą upowodować, — na niego zrzucono. Zapowiedział z góry iż na wszystko się pisze, co spokojność p. Serafiny i dobrą jej sławę zabezpieczyć może. Ofiarowaną mu raz jeszcze przez patrona naprzód summę jakąś, potem dożywotnią pensyą, z oburzeniem, stanowczo odrzucił.
Nie potrzebując nadal kryć się z sobą, gdyż i sprawa pojedynkowa przez sekundantów Bullera w taki sposób załatwioną została, że go pogrzebiono jako samobójcę — Mieczysław przeniósł się na Franciszkańską ulicę do swojego dawnego mieszkania, postanawiając tu zostać, dopóki sobie zajęcia jakiegoś nie obmyślił. — Nie mógł odrzucić tego co mu w ciągu dwóch miesięcy pani Serafina nasprawiała, raczej dlatego ażeby się po pańsku wydawał, niżby jemu to robiło przyjemność. Znalazł się więc nieco śmiesznie przy swem ubóstwie wyekwipowanym w srebra, fraczki, garderobę i mnóstwo rzeczy, wcale mu dziś niepotrzebnych. Niemiłe to były pamiątki dni których wstydził się przed sobą; — wahał się jednak ze sprzedaniem ich zrazu. Wkrótce przyszła wszakże konieczność, potrzeba było żyć, a nikomu nie chciał być ciężarem.
Sądząc że mu dr. Varius dotrzyma słowa i wyrobi miejsce w uniwersytecie, udał się do niego. Profesor od czasu tego pojedynku i zabicia Bullera, zmienił jakoś usposobienie dla Mieczysława i — nieokazując tego — zaczął się go trochę lękać.
Na pierwszą wzmiankę o umieszczeniu się przy uniwersytecie, skrzywił się.
— Zapóźno — rzekł — starać się o to, zręczność się nadarzyła i kto inny z niej skorzystał. Zresztą nie było to dla was, panie Mieczysławie, nic tak bardzo pożądanego. Powinieneś myśleć o zdobyciu niezależności... o groszu; tegobyś tu nie zrobił. Jedź jak najdalej, gdzie lekarzów jest jak najmniej... jak najdalej. Ja się mogę postarać o posadę rządową.
Myśl ta wcale się nie uśmiechała Mieczysławowi, który nie rad był oddalać się od siostry; nie odrzucając więc ofiary, prosił o czas do namysłu. W istocie zdawało mu się że pozbawić Lusię opieki ostatniej, jedynej, — oddalić się, zdając ją na łaskę dra Variusa, któryby jeszcze ostrzej mógł się z nią obchodzić, gdyby sama została — nie godziło się bratu. Chociaż pozory wszelkie zachowane były i Lusia zawsze miała niby wszystko na zawołanie, czego tylko potrzebować mogła — Mieczysław wiedział że życie jej coraz się nieznośniejszem stawało. Dr. Varius w początkach zachowywał pewne formy w obejściu się z niewolnicą, okrywając jej kajdany kwiatami, — teraz coraz one widoczniejszemi były.
Bytność Martyniana i ukazywanie się jego po kościołach, czyniło starego zgryźliwym i niespokojnym. Niecierpliwił się tem i po kilkakroć Mieczysławowi wyrzucał, że go precz ztąd wyprawić nie umie. Zrazu sługa niby dla istotnej posługi znajdowała się zawsze przy pani, teraz przybierała ona pewne tony mentorki i wcale się nie kryła z tem, że jej dozór nad Lusią był powierzony. Nietylko ona, ale cała usługa domowa obchodziła się z panią profesorową, nie okazując jej najmniejszego poszanowania. Żadne żądanie nie zostało spełnione dopóki dr. Varius go nie potwierdził. Tysiąc drobnych bolesnych ukłuć musiała znosić nieustannie. I znosiła je z cierpliwością anielską, ale sił jej brakło. Łzy potajemne nawet donoszono mężowi, który je nielitościwie wyśmiewał. Przy gościach był najczulszym; gdy się za nimi drzwi zamknęły, stawał się zimnym, milczącym i najdespotyczniejszym z mężów. Jedyna rozrywka Lusi, muzyka, zakazaną jej została prawie w ciągu całego dnia, bo przeszkadzała i niecierpliwiła Variusa, który jej znieść nie mógł...
Wszystko to pozostałoby tajemnicą, bo Lusia nie poskarżyła się nigdy, gdyby nie to że Orchowska, która koło tego domu jak cień błądziła, zawiązała tu jakimś wypadkiem stosunek z jedną ze sług, przez nienawiść do ospowatej — odkrywając wszystkie domu tajemnice.
Owa ospowata była prawą ręką dr. Variusa, miała ona wszystko pod swym rządem: śpiżarnię, gospodarstwo, kuchnię, wydatki, a Lusię zawsze tu jeszcze za obcą i za gościa uważano. Stan był nieznośny, gdyż o najmniejszą rzecz trzeba się było udawać do ospowatej, a ta się z tem nie taiła, że pani nowej nie cierpiała. Nie mogło też inaczéj być — pani groziła jej prędzej czy później, gdyby się wkradła w łaski doktora — zupełną detronizacyą. — Ospowata wprzódy długie tu lata gospodarzyła, rozmaitemi przysługami zalecając się panu; przeciwną ona była ożenieniu się pana, i otwarcie z tem wystąpiła, lecz znając charakter Variusa, musiała zamilknąć, gdy wolę swą oznajmił. Przyrzekła sobie wszakże żonę mu obmierzić, a jej życie uczynić tak przykrem, żeby małżeństwo nigdy się do siebie zbliżyć i w zgodzie żyć nie mogło.
Ona to pierwsza wyśledziła Martyniana stacye po kościołach, a może i dodała coś do opowiadania o nich — obudzała zazdrość, podejrzanemi czyniła łzy, słowem wszelkimi możliwymi środkami szła do swego celu. Ospowatej w domu nienawidzieli wszyscy, ale się jej lękali, ona w istocie tu panowała, ustępował przed nią nawet dr. Varius, tak się języka obawiał.
Otyła, niezgrabna, płci śniadej, łysa, co ją zmuszało nosić przyprawiły warkocz i loki, twarzy niemiłej, ospowata, zwała się panną Eugenią[8], jakby na szyderstwo.
Od czasu ożenienia się doktora, humor jej oddawna popsuty, stał się nieznośniejszym jeszcze. Cierpiała na nim najwięcej Lusia, której wszelkie przykrości wyrządzała, jakie tylko mogła, bezkarnie. Skarżyć się na nią, upakarzałoby biedną kobietę, która cierpliwością tylko wojowała z jej prześladowaniem. Łzy nawet kryła przed nią, aby nie dać jej ucieszyć się niemi. Ten opór bierny a zimny gniewał jeszcze mocniej pannę Eugenię. — Donosiła na swoję panią co mogła doktorowi, a ten milczeniem to zbywał, słuchał jednak. Często mu wyrzucała że taką sobie wziął żonę.
— Choruje to ciągle — kawęczy, nastarczyć jej nie można wygódek; że też pan sobie choć co zdrowszego i weselszego nie wybrał. Na to dr. Varius odpowiadał skrzywieniem ust tylko, a panna Eugenia odchodziła. Orchowska, przez służącą z którą się potajemnie zapoznała, wiedziała o wszystkiem.
Cały tryb życia w tym domu przyszłość Ludwiki czynił groźną.
I Varius też może nie czując się całkiem niewinnym, wolałby był Mieczysława ztąd oddalić — odsunąć go jaknajdalej.
Gdy z Orchowską o tych projektach mówić zaczął, bo się przed starą piastunką z niczem nie taił — ona, która zrazu milczała o tem na co rady nie było, a co daremnie brata mogło zmartwić tylko — powoli zaczęła przed nim tajemnice wybadane odsłaniać. Dobra staruszka przystępowała do tego z wielką ostrożnością, napomykała zrazu, mówiła o domysłach — potem dawała do zrozumienia, że się trochę dowiedziała, i dzieląc smutne nowiny tak, aby wrażenie ich osłabić — naostatek wygadała się ze wszystkiem.
Dla Mieczysława był to cios nowy, może z tych jakie go spotkały, najcięższy. — Lusia o rozwodzie dowiedziała się bez smutku, bez żalu, zakłopotała się nieco przyszłością, ale wierzyła w brata, i wolała prawie, że on własnej pracy winien ją będzie. Serafina już ją przerażała niekiedy — w końcu zraziła się do niej — nie mówiła źle o niej, nie skarżyła się, milczała.
Niewola Ludwiki doszła do tego stopnia, że się i Mieczysławowi uczuć dała. Już raz z dr. Variusem przemówili się oto zlekka, nie pomogło to wszakże, i przystęp bratu był tak utrudniony, jak innym gościom. Ile razy wreszcie wpuszczono go, twarz ospowata stawała na straży rozmowy.
Wszystko to razem wzięte dało do myślenia Mieczysławowi, który stanowczo ofiarę wyrobienia sobie korzystnej posady odrzucił, i powiedział Variusowi że w mieście pozostanie.
Uczyniło to na nim widoczne wrażenie nieprzyjemne.
— Cóż tu będziesz robił? spytał — o katedrze w uniwersytecie niema co marzyć — jest wielu silnie popieranych kandydatów — na praktykę też, przy tylu znakomitościach, rachować trudno. Cóż ty tu będziesz robił?
— Będę siedział i czekał, a czekając uczył się. — Rok kliniki nigdy mi zaszkodzić nie może.
— Ale z czego będziesz żył? odezwał się dr. Varius, boć znam cię nadto, bym myślał żebyś na pomoc (którąby ci zresztą chętnie ofiarowano), rachował.
— To moja rzecz — rzekł Mieczysław, nawykłem do bardzo skromnego życia, potrzebuję niewiele, mam trochę niepotrzebnych rupieci, nie rozpaczam, o małej praktyce — jakoś to będzie.
— A! te wasze wieczne jakoś to będzie! rozśmiał się dr. Varius — ale od czego młodość, jeśli jej nie użyjecie na zabezpieczenie sobie spokojnego na starość bytu? Po co lata marnować?
Na to nie odpowiedział nic Mieczysław — i przy swojem pozostał. Varius był kwaśny i odszedł, gderząc na płochość ludzką, na nieporadność, na wady i na upór młokosów.
Wkrótce po opisanych wypadkach, pani Serafina, powierzywszy proces rozwodowy patronowi, wyjechała za granicę nie żegnając nikogo z dawnych znajomych.
Na wyjezdnem tylko napisała długi, pięknym stylem, patetyczny ale cale niezrozumiały list do Mieczysława, którego celu i znaczenia niepodobna było odgadnąć. Było to jakby uniewinnienie, jakby żal przeszłości, jakby odezwa do serca, a razem tylko wypracowanie staranne a chłodne. Mieczysław odczytał je razy kilka, nie znalazł w niem nic coby do serca przemówiło i schował do szufladki.
Chociaż teraz nic mu nie przeszkadzało bywać i zająć się leczeniem pani Dramińskiej, chodził tam niechętnie. Obawiał się sam w sobie rozbudzić uczuć które się ukoiły i nieco ostygły. Kochał ją, ale pragnął jej szczęścia, i widział je prawie możliwem z człowiekiem bardzo dobrym i zacnym, chociaż nader pospolitym. Starał się to dać do zrozumienia pani Dramińskiej, lecz ona inaczej swe położenie pojmowała. Szanowała wielce i ceniła męża, zdawało jej się wszakże, iż uczucie młode, poetyczne dla Micia zachować ma prawo... Nie pragnęła od niego nic więcej, jak by ten węzeł dusz tajemniczy trwał niezerwanym, choćby się w przyjaźń braterską miał przebrać. Nastawała mocno aby często bywał, aby poufale poprzyjaźnił się z Dramińskim, aby ich obojga był przyjacielem...
Nie widziała w tem niebezpieczeństwa, znając szlachetny charakter Mieczysława. On mniej sobie i jej ufał, i podsycać marzeń daremnych — nie pragnął. Zapominał się czasami przy niej, lecz dość było żywszego słowa, by upamiętał się i sobą owładnął. Śmielszą nierównie była Adolfina, jakby igrała z niebezpieczeństwem, którego nie znała. — Mieczysław przychodził do nich tylko wezwany, wówczas gdy wiedział że męża zastanie, lub z Martynianem, bywającym tu dosyć często. Gniewało to panią Adolfinę, płatała mu małe figielki. Wyprawiwszy jednego dnia męża z Martynianem do teatru, zaprosiła od obojga na herbatę Mieczysława. W istocie spodziewała się że i oni przybędą, ale nie tak rychło. Mieczysław przyszedł w dobrej wierze i zmieszał się zastawszy ją samą. Spytał zaraz o Dramińskiego.
— Ale siadajże pan, siadaj — powrócą! nie lękaj się! ktoby powiedział że zemną kwandransa sam na sam boisz się spędzić. To mnie obraża doprawdy!
— A! droga pani! przebacz mi, żywo zawołał Mieczysław — to tylko dowodzi że ja mojemu nie ufam sercu.
— Ufaj że mnie — czule, rzekła Adolfina, iżbym czystego uczucia naszej... (powiedzmy przyjaźni, aby się nie przestraszać) — nie chciała zatruć żadnem gorzkiem wspomnieniem.
Mieczysław chciał rozmowę odwrócić i spytał o zdrowie.
— Widzisz pan, od czasu jak mnie słowem tylko i wejrzeniem leczysz, jak mi czasem podasz dłoń przyjazną, lepiej mi odżyłam... czuję się silniejszą i zdrowszą...
Rozśmiała się, ale w oczach łzy były!
— Wystaw sobie — dodała pocichu — o małom się szkaradnie nie zdradziła przed moim dobrym Dramińskim. W chwili gdy mi opowiadał o pojedynku, przelękłam się, sądząc żeś był zabitym, krzyknęłam i tylkom co nie zemdlała. Dramiński się aż trochę tem obraził — ale to przeszło. On pana Mieczysława ceni i kocha.
— Ja mu to oddaję, wierz mi pani — rzekł Mieczysław... Kocham go jak brata.
— A mnie — jak siostrę? spytała Adolfina.
Mieczysław zamilkł... Znowu sprobował odwrócić rozmowę; najskuteczniejszem zdawało mu się opowiedzieć Adolfinie smutne dzieje Ludwiki i pożycie domowe Variusów. Począł więc, Adolfina słuchała z zajęciem gorącem, kochała Lusię jak siostrę, oburzało ją to zamążpójście.
— Na czem że się to skończy! — zawołała — na czem się to skończy! to istne piekło.
— Nie wiem, rzekł Mieczysław — lecz to wiem tylko że mi się ztąd niepodobna oddalić. Znalazłbym może korzystniejszą posadę gdzieindziej, opuścić jej mi niepodobna. Ona mnie jednego ma, ja ją mam jedną.
— Jakto — jedną? z oburzeniem wtrąciła Adolfina — a ja?
— Ale pani pomocy mojej nie potrzebujesz, a ona.
— Przepraszam, ja także.
Rozmawiali smutnie, długo, ona usiłując ożywić, on ochłodzić rozmowę, a wreszcie Dramiński z Martynianem nadeszli. Po twarzy Dramniskiego poznać było można iż coś mu dolegało. Mieczysław zląkł się czy mu jego bytność nie popsuła humoru, ale nie był wcale zazdrosnym, a Martynian, także zgryziony widocznie, chodził posępny po pokoju.
— Co wam jest? zapytała Adolfina — czy znowu historya jaka?
Dramiński oczyma wskazał Mieczysława, dając do zrozumienia że mu przy nim mówić nie wypada. Martynian to potwierdził. Dramińska się strwożyła, widząc że o jej Micia chodziło, i porwała męża do drugiego pokoju.
— Mów, co to jest?
— Potem, potem, to długa historya!
— Tyczy się Mieczysława...
— A! ty o tego swego gagatka zaraz jesteś niespokojna, nie bój się, idzie o tę biedną Ludwikę i dlatego... ale cyt!
Resztę wieczora spędzili na obojętnem opowiadaniu o teatrze. Mieczysław wprędce pożegnał się i odszedł. Martynian pozostał.
— Mówcież na miłość Boga, — coście tam takiego przynieśli tyczącego się Lusi; tylko co mi się skarżył na jej życie nieszczęśliwe Micio, czy znowu co nowego?
Martynian jak oszalały z gniewu mówić nie mógł, powolniejszy Dramiński począł.
O! szkaradna historya! wystaw sobie, moja droga, siedziemy w loży pierwszego piętra, bo ja nie lubię w krzesłach. Zaczynają grać — na scenę wychodzi aktoreczka, jakby ci to opisać? uróżowana, wybielona, wymuszona, nieładna, nosek zadarty trochę, ząbki — to prawda że białe. Gra — at, pożal się Boże, ale wyczupurzona, w atłasy, w koronki, i ni przypiął ni przyłatał, kolczyki brylantowe, łańcuch złoty, bransolety od rubinów. Patrzymy, obok nas w loży siedziało dwóch podżyłych ichmościów miejscowych. Zaczęli się śmiać i jeden drugiemu coś opowiada. Wychylają się patrzeć na tę jejmościankę, rozmowa się zaczyna. Ścianka między lożami jak papierowa, chcąc niechcąc wszystko słychać. — Parę razy obiło mi się o uszy doktór Varius! Co tam u licha. Przytuliłem ucho, bom był ciekawy, mówi jeden do drugiego: To przecie niemal całemu miastu wiadomo, od lat kilku kochanka tego starego, panna Eugenia ten stosuneczek zawiązała. Wszystkie te klejnoty ma od niego. Codzień tam przesiaduje. — Aż drugi się odzywa. Mogło to być przed ożenieniem, lecz zlituj się, ożenił się niedawno, ma młodą, śliczną i bardzo miłą żonę. — Co ty mi mówisz — odpowiada pierwszy — stosunek ten był wprawdzie na jakiś czas zerwany, ale owa panna Eugenia postarała się go odnowić, w najlepsze nanowo rozpoczął on u niej bywać, a ona u panny Eugenii. — Wiem to doskonale.
Zaczęli patem obszerniej jeszcze mówić — czego już powtarzać nie chcę — opisywać różne sprawy owej aktorki, środki używane przez nią do wyłudzenia grosza ze starego, i jak go oszukiwano, i jak był zaślepiony.
— Ale to łotr! nieszczędząc wyrażenia — zawołała oburzona Adolfina — temu staremu rozpustnikowi taka żona jak Lusia! to zgroza pomyśleć... Godziż się ażeby ona żyła w tym brudzie?
— A! masz pani stokroć słuszność, to woła o pomstę do Boga — przerwał Martynian chodząc i rzucając się po pokoju — na to pozwolić nie można, ona się powinna z nim rozstać. Cóż tu jednak począć? Jam gotów choćby życie postawie w jej obronie — ja....
— Ale pan nie masz najmniejszego prawa się w to mieszać, bobyś tylko sprawę popsuł, przerwała Dramińska. — Milcz pan i nie wdawaj się. Pomyślemy co się da zrobić. Na nieszczęście Mieczysławowi także mówić o tem nie można, bo kocha siostrę i gotówby niegodnego starca tak zabić, jak Bullera.
— Przyznam się pani — rzekł Martynian — że i jabym go nie oszczędził, gdyby się w moje dostał ręce.
— Proszę pana, powtórzyła Dramińska, tylko się w to nie mieszaj. Mieczysław będzie lepiej wiedział jak sobie postąpić, ale jemu bez pewnego przygotowania mówić o tem nie można. Zobaczymy i namyślemy się; ja jutro pojadę do Lusi i naocznie się przekonam jak tam z nią jest, i czy ona wie albo się domyśla w jaką wpadła kałużę.
Długo jeszcze rozprawiali o tem, bo Martynian uspokoić się nie mógł — wyszedł już po północy cały zburzony od Dramińskich. Tymczasem Mieczysław powoli przygotowywany przez Orchowską, blizkim był także dowiedzenia się obrzydłych tajemnic tego domu dr. Variusa, do którego tak trudno się było dostać, i niewiadomo coby był począł, gdyby go doszła wieść o losie siostry, ale przypadek inaczej zrządził i przygotował rozwiązanie smutnego dramatu.
Ospowata panna Eugenia, do której prawie nieodzywała się nigdy Lusia, od niejakiego czasu dla niej słodszą się daleko stała. Miała w tem rachubę swoję, pragnęła pozbyć się z domu młodej pani, a poznawszy ją nieco, wyrachowała że to jest możliwem. Z początku zbliżenie się trudnem było. Lusia wszakże musiała słuchać jej szczebiotania, pochlebstw, narzucania się, które niby wypływało z użalenia nad jej losem. Ospowata nie zważała na to, że jej niesłuchano, że nie odpowiadano — prawiła swoje i nadskakiwała pani.. — Sądziła że potrafi pozyskać zaufanie, dowiedzieć się coś o stosunkach z Martynianem, którego miłość była jej wiadomą, że doprowadzi do nierozważnego kroku i wyda ją przed doktorem, lub skłoni do porzucenia go. — Ludwika była nadto zacną i czystą, ażeby się uwikłać dała, nie miała tajemnic i nie chciała mieć ich, choćby sercu ulgę przyniosły.
Napróżno więc panna Eugenia zabiegała koło niej, znalazła ją obojętną i zrezygnowaną. Sprobowała wziąć się na inny sposób — powoli zaczęła się wyrażać coraz ostrzej o doktorze. — Wieczorem porządkując w pokoju, zrana pomagając do ubierania Lusi, mimo jej woli — mruczała ciągle.
— Patrząc na to życie jakie pani prowadzi, to doprawdy serce pęka. Gdzież to tak wytrwać można w tej niewoli. Doktór nasz dobry człowiek, ale tyran i despota. Ja jego oddawna dobrze znam. Trzeba już takiej biedy jak moja, żeby wytrwać. Nie mogę się skarżyć na wynagrodzenie, bo choć skąpy, ale prędzej zapłaci, niż od swojego ustąpi. — Gdzie to kto widział tak trzymać młodą osobą, jak on panią trzyma.
— Ale, moja panno, odezwała się zniecierpliwiona Ludwika — ja się nie skarżę przecie. Lubię spokojność i dom.
— Zapewne, ależ takie życie ze starym...
Drugim razem znowu poczynała z tego samego tematu.
— Pani by choć na przechadzkę wyszła, moglibyśmy do państwa Dramińskich zajść, tamby pani może rozerwała się, a ja bym, słowo daję — nie wydała z sekretu.
— Dziękuję bardzo — ale ja sekretów mieć nie chcę, i ponieważ dr. Varius tego sobie nie życzy, nie wyjdę bez jego wiadomości.
— A! już to pani anielską ma cierpliwość, i tak szanuje tego starego bałamuta. Słowo pani daję — to bałamut... Lusia nic nie odpowiedziała.
— Pani myśli — dodała, zniżając głos, sługa — że on taką młodą, piękną mając żonę, choć wiernym jej jest! A! a! dużoby o tem mówić!
— Panno Eugenio, przerwała Ludwika oburzona, nie mówże nic na niego, to się nie godzi.
— A kiedy mi pani żal. Cóż to ja na wiatr plotki sieję? odparła sługa. — Gdybyś pani chciała, a mnie nie wydała — pokazałabym pani w tym domu takie rzeczy, o których się ani śniło! O! powtarzam, że to stary bałamut.
Ludwika cała zarumieniona porwała się z krzesła, oburzona i gniewna.
— Nie chcę słuchać takiej mowy! zawołała.
Eugenia ruszyła ramionami. — Toż to się przecie mówi przez miłość dla pani i litość nad jej losem. A ja nie chcę, żeby mnie pani posądzała o potwarze, ja pokażę co mówię.
Ludwice serce zabiło w piersiach, nie odpowiedziała nic. Nie mogła ani przypuścić w domu, w życiu tego człowieka podobnej szkarady. Jednakże, gdyby tak było w istocie? pomyślała, nie mogłażbym wolną zostać? Wszak podobne postępowanie wszystkie węzły zrywa?
Na tę myśl uwolnienia, swobody, powrotu do życia przy bracie, który także sam na świecie pozostał, serce żywiej a żywiej bić jej zaczęło. — Wszakżeby ta kobieta nie śmiała mówić i obiecywać, że na oczy pokaże Ludwice zdradę, gdyby w istocie nie była pewną że to potrafi wykonać. Być wolną, niemając sobie nic do zarzucenia! Wyjść ztąd i skruszyć te kajdany!
Nie zbliżyła się pod wrażeniem tych nadziei tak powabnych do Eugenii, ku której wstręt miała niewyrażony, a jednak słuchała z większą uwagą jej paplania. Ospowata coraz silniej nalegała, aby się chciała przekonać.
Jednego wieczora, właśnie w parę dni po odkryciu zrobionem w teatrze.... panna Eugenia wpadła pocichu do pokoju Ludwiki, którą zastała nad książką.
— Chodź pani za mną, chodź pani. Niech się pani na oczy przekona...
Zrazu odtrącić chciała tę propozycyę szpiegowania Ludwika, zawahała się — p. Eugenia jak kusiciel zbliżyła się do niej.
— Cóż szkodzi, pocichu, na palcach pójdzie pani za mną, ze mną, i zobaczy, przekona się, że ja przecie nie kłamię.
Sama niewiedząc jak Ludwika dała się pociągnąć. Z garderoby za sypialnym pokojem wschodki małe prowadziły do mieszkania na dole, które zajmowała Eugenia. Z małego przedpokoiku wchodziło się do jej sypialni, po za którą był rodzaj bawialnego pokoju. Pomiędzy nim a sypialnym, jak to się w wielu starych domach trafia, drzwi do pół szklane, zakryte firanką, wznosiły się na dwóch wschodkach. Pocichu Eugenia wprowadziła Ludwikę do ciemnej sypialni, trzymając ją za rękę, słaby promyk światła wciskał się tu tylko z po za firanek u drzwi szklanych. Ludwice pomogła wejść na wschodki Eugenia, położyła palec na ustach i wskazała, by patrzyła, lekko uchyliwszy zasłonę. Doskonale ztąd cały pokój bawialny widać było. Na stoliku paliła się lampa, stały na nim: cukierki, ciastka, butelka wina, owoce... Na kanapie siedział w szlafroku dr. Varius uśmiechnięty, jak go nigdy w powszedniem życiu nie widywano. Obok niego aktoreczka owa, wystrojona, wywdzięczona, szydersko, wesoło, w jednym ręku trzymając karmelek, drugą głaskała go pod brodę. Stary ustami szukał i łapał tę białą rączkę z długiemi pazurkami. Dosyć było jednego rzutu oka Ludwice, aby się o prawdzie doniesienia przekonać — zgroza ja przejęła, lecz w chwili, gdy może byłaby krzyknęła, Eugenia, lękając się by ze wschodków nie spadła, pochwyciła ją w pół i postawiła na ziemi, ciągnąc z sobą napowrót. Profesor posłyszał był szelest i wołał już:
— Kto tam?
Zostawiwszy panią, jak osłupiałą wśród ciemności, Eugenia uchyliła śmiało drzwi szklane — i zawołała:
— To ja! to ja!
W tejże chwili przymknęła je żywo i uprowadziła Ludwikę całą drżącą, prawie onieprzytomniałą z oburzenia.
Panna Eugenia nadto była zręczna, aby choć słowo komentarza dodała do widowiska, jakie sprawiła biednej kobiecie — rzekła tylko:
— Ufam, że pani mnie nie zdradzi!
I uciekła. Ludwika, zostawiona samej sobie, powzięła natychmiast myśl opuszczenia tego domu. Nie zastanawiając się nad następstwami, nad trudnościami, nad spóźnioną godziną — porwała płaszczyk, zarzuciła chustkę, i jak stała, bez świecy, wyszła przez puste pokoje ku wschodom. Było blizko północy, ludzie spali, klucze wszędzie znalazła w zamkach i mogła sobie otworzyć; nie zatrzymał ją, nie widział jej nawet nikt. Ze wschodów mogła zejść bez przeszkody, główne drzwi domu stały zamknięte, lecz z wielkiem podziwieniem swem, Ludwika z całych sił nacisnąwszy żelazną klamkę, przekonała się iż je zamknąć na klucz zaniedbano, lub przypadkiem ktoś je odemknął chwilowo. Wysunęła się więc, nie zatrzaskując ich za sobą, znalazła się w pustej małej uliczce, zaczęła zrazu biedz byleby się tylko oddalić, nie pamiętając o kierunku w jakim szła. Dopiero doszedłszy do większej ulicy, obejrzała się, chcąc rozpoznać gdzie się znajduje. Ulica ta właśnie łączyła się z Franciszkańską, poznała ją po murach dawniej pijarskich i dominikańskich. Kwadrans drogi a mogła stanąć w dawnem swojem mieszkaniu. Serce jej biło, przelękniona była ciszą ulic i pustkowiem, lecz nie miała czasu na rozmysły, trzeba było śpieszyć... Nie spotkała szczęściem nikogo oprócz powracających kilku mężczyzn z restauracyi, których uniknęła, rzucając się w drugą stronę, i bez tchu pobiegła w znanym kierunku. Gdy się znalazła u wrót domu, była zmęczona tak, że padła prawie przy nich, opierając się o zapartą furtkę. Nieraz powracali tak późno od Serafiny; znalazła więc łatwo znany dzwonek i zaczęła się dobijać gwałtownie. Stróż nierychło się zwlókł i otworzył. Zdumiony, nie poznał jej zrazu, dopiero przypatrzywszy się dawnej lokatorce, wpuścił ją, nie mogąc zrozumieć co o tej godzinie robić tu może.
Ludwika wpadła na wschodki i zaczęła stukać do drzwi. W oknie u Mieczysława było światło, przybiegła Orchowska, która jeszcze nie spała, i w progu drugiego pokoju ukazał się Mieczysław sam. Poznawszy siostrę, stał chwilę w osłupieniu, nim się rzucił ku niej przestraszony. Blada twarz Ludwiki, jej zmęczenie, brak głosu, obłąkany wzrok, uczucie z jakiem w objęcia brata padła płacząc, — zwiększyły trwogę Micia i Orchowskiej. O tej godzinie widzieć ją tu, samę jednę, ledwie okrytą chustką, w ubraniu domowem, zdradzającem ucieczkę nieprzygotowaną — znaczyło jakiś wypadek.
— Co się tobie stało? o mój miły Boże! zawołała Orchowska — Lusiu moja? co z tobą jest?
Ludwika, nie mogąc jeszcze odpowiedzieć, padła na najbliższą kanapkę, powoli odzyskując przytomność i siły. Micio stał przy niej, trzymając jej rękę i wpatrując się w twarz drgającą wzruszeniem i oczy obłąkane.
— Ludwiko, rzekł — uspokój się, jesteś pod moją opieką, z nami — jesteś bezpieczną, powiedz jakeś się tu dostała? o tej porze...
— Ja sama nie wiem, rzekła głosem słabym, musiałam ujść z tego domu! nie mogłam wytrwać dłużej.
Płacząc, przerywanymi wyrazy Lusia dała tylko do zrozumienia bratu, że była zmuszoną męża i dom porzucić, obrażoną będąc niegodziwem postępowaniem.
— Za to mi odpowie! zawołał Mieczysław, lecz nie stało się nic złego, namęczyłaś się dosyć, raz się to skończyć musiało. Coś podobnego przewidzieć było można.
Nie rychło dopiero uspokoiwszy się, Ludwika opowiedziała całą historyą swoję i widowisko którego była świadkiem.
— Cóż miałam począć? dodała — cierpieć; patrzeć na to ochydne życie, i być poniżoną do roli służebnicy z której się naigrawano?
— Nie — stokroć nie! zawołał Mieczysław, lecz pozwól sobie powiedzieć, Lusiu, twoja własna wina w tem, żeś mogła zaślepić się i żądać wyjść dobrowolnie za tego człowieka.
— Dobrowolnie! powtórzyła, patrząc na brata, i ty sądzić mogłeś, że ja to uczyniłam z dobrej woli?
Micio zdziwiony spojrzał na nią.
— Dziś już muszę na moję obronę wyznać ci wszystko — mówiła Ludwika. Pamiętasz ów egzamin? prześladowanie Variusa, twoję rozpacz, położenie nasze... po egzaminie rano poszłam do profesora, błagałam go aby cię ratował, odmówił mi — musiałam uroczystem słowem zobowiązać się oddać mu rękę, jeśli cię wyratuje i do utrzymania dyplomu dopomoże. — Bóg wie z jakim wstrętem dotrzymałam przyrzeczenia, lecz nie mogłam złamać słowa.
Mieczysław ze złożonemi rękami padł przed nią na kolana, całując ją po nogach.
— A! Lusiu droga, a jam nawet nie przeczuł, nie domyślał się twojego poświęcenia dla mnie i za mnie. Tyś była moją ofiarą, jam ślepy nie widziałem nic! Męczennicą biedną poszłaś na łup tego niegodziwego, o którym mnie ostrzegano, alem w takie zepsucie wierzyć nie chciał. — Stało się! teraz ja powinienem ci te boleści przecierpiane nagrodzić i zatrzeć ich pamięć... Obojeśmy spróbowali wśród świata i ludzi obcych szukać opieki i drugiej rodziny, oboje wracamy zranieni napowrót ku sobie, aby się już nie rozstać. Starczy nam nas dwojga!
— Ale jutro! dziś — ja nie wiem — przerwała Lusia, ten człowiek może się upomnieć o mnie, przyjść, grozić — wymagać.
— Zostaw go mnie — zawołał Mieczysław — to moja rzecz — ja się z nim rozprawię, bądź spokojną. Wróć do swego pokoiku, który zdawał się czekać na ciebie. Bóg dopomoże, nie zginiemy... mam lepszej przyszłości otuchę.
Jeszcze rozmawiali, a było już dobrze z północy, gdy u bramy dał się słyszeć hałas. Ludwika przelękła pobiegła ukryć się i zaryglować w swojej izdebce. Mieczysław czekał. Po długich utarczkach ze stróżem, który wpuszczać nie chciał, dały się słyszeć kroki, stukanie: dr. Varius blady i zmieszany wpadł do pokoju.
— Moja żona! jest tu żona moja? zapytał Orchowskiej, która nic nie odpowiadając, ruszyła ramionami i wskazała mu pokój Mieczysława. Tu on już czekał na niego. Oko w oko stanęli naprzeciw siebie. Varius z przelękłego stał się łagodnym i grzecznym.
— Cóż to się stało Ludwice? zawołał — nie ma jej tutaj? uszła z domu.
— Jest tu, u mnie — rzekł Mieczysław — i tu zostanie. — Niewolę mogła znosić, ale sromoty...
— Jakiej sromoty? co ci jest?
— Mój profesorze, odparł Micio — nie zmuszaj mnie opisywać, jak przyjemnie wieczór spędzałeś z aktorką pod jednym dachem, pod którym znajdowała się żona twoja...
— Cóż to za gadanie! zawołał Varius — pacyentka! potwarz, głupstwa!
Mieczysław się odwrócił.
— Dosyć tego, rzekł — zmusiłeś ją do wyjścia za ciebie, sądziła że umieć ją będziesz szanować — od tej chwili ja ją odbieram jako opiekun i wrócić jej tam nie dozwolę.
— A ja ją przez policyę odbiorę! zakrzyczał Varius — jest żoną moją.
— Natenczas ja i ona staniemy przed sądem i wytoczy się sprawa, w której powiemy wszystko.
Profesor śmiać się zaczął ironicznie.
— Zobaczemy...
— Zobaczemy.
— Panie Mieczysławie, dodał ciszej, jesteś mężczyzna, człowiek rozsądny — odzywam się do ciebie, oszczędźmy sobie i ludziom próżnego skandalu.
— Radbym go uniknąć — rzekł Mieczysław — lecz bronić siebie i jej muszę.
— Ja na rozwód nie pozwolę nigdy! zawołał doktór.
— Dowiedziemy konieczności separacyi — ona z tobą żyć nie będzie.
Varius przechadzał się po ciasnej izdebce, trąc włosy i spoglądając na Mieczysława oczyma gniewnemi.
— Czego chcecie odemnie? zawołał — czego chcecie?
— Nic, prócz żebyś nas pan zostawił w pokoju. Życzę panu dobrej nocy...
Dr. Varius chwycił za kapelusz.
— To nie koniec, rzekł — zobaczymy! ja mam stosunki! ja postawię świadków; to są fantazye i kaprysy kobiety, której się chciało wyrwać do swojego ulubionego kuzynka. Ale ja tego nie ścierpię. Ja dowiodę jej z nim stosunki.
— Zobaczemy.
— Idź pan ztąd! krzyknął groźnie Micio — idź pan w tej chwili... dopóki jestem spokojny i władam sobą. — Rozprawiemy się gdzie trzeba — zobaczymy.
Naciśnięty dr. Varius, mrucząc, uszedł i drzwi się za nim zamknęły.
Staraniem panny Eugenii nazajutrz rano całe miasto wiedziało o ucieczce profesorowej, chociaż powody jej podawano fałszywie, obwiniając ją o stosunki z kuzynkiem, z którym się potajemnie widywała. Rozgłoszenie wypadku miało na celu to, ażeby powrót uczynić niepodobnym.
Był on ze wszech względów niemożliwym, gdyż Mieczysław postanowił bronić siostry bądź co bądź. Rachował na przyjaźń Dramińskich, że mu dostarczą środków ku temu, jeśliby ich zabrakło. Od Martyniana nic wziąć nie mógł, i nazajutrz zaraz skłonił go, ażeby na wieś wyjechał. Opierał się wprawdzie, ale pani Dramińska surowo go skarciła, i biedny chłopak przekonany o nieuleczony egoizm, musiał z bólem serca wyruszyć zaraz do domu. Paczoskiemu polecono dozór nad obżałowanym. Dramińscy gorąco wzięli do serca sprawę Mieczysława i Lusi.
Cały dzień następny w mieszkaniu na Franciszkańskiej ulicy niepokój był wielki. Spodziewano się wtargnięcia, jakiegoś kroku ze strony doktora — lecz do południa strach ten był próżny — nikt się nie pokazał. Mieczysław, przywoławszy Borucha, który był teraz o wiele mniej ochotnym do usług — zajął się sprzedażą wszystkich drobnostek nieużytecznych, z których mógł wydobyć trochę grosza, zaczynało go bowiem braknąć, a na dwoje potrzeba było coraz więcej.
Z południa dopiero nadszedł list od dra Variusa króciuteńki, żądający osobistego z Mieczysławem porozumienia i oznaczenia miejsca, gdzieby się spotkać mogli. Z tym listem pobiegł Micio do Dramińskich, prosząc ich aby się u nich odbyć mogła rozmowa, rad był bowiem mieć przy niej świadka; sam do profesora iść nie chciał, ani go u siebie przyjmować, dla Ludwiki. Zgodzili się na to państwo Dramińscy — i czekano na Variusa, gdy odpowiedź nadeszła, że się tylko sam na sam widzieć mogą. Varius zapraszał do siebie usilnie. Mieczysław po namyśle, choć z pewnym wstrętem zgodził się na to i poszedł. Pan Dramiński chciał mu towarzyszyć, lecz uznano to za zbyteczne. Doktór Varius przyjął go w swoim gabinecie; twarz jego wyjaśniona już i uspokojona, dowodziła, że się dobrze namyślił co miał począć.
— Lecz pan nie będziesz się namiętnością unosił, rzekł Varius — jeśli spokojnie mówić możemy z sobą, skończemy tę nieszczęśliwą sprawę — choć nie łatwo i dobrze — to przynajmniej znośnie.
Micio nie odpowiedział nic, lecz postawa jego świadczyła, że był spokojnym.
— Miałem dosyć w życiu do zniesienia, mówił Varius, — dosyć mnie czerniono przed światem, możem był słabym i popełniłem błąd nie jeden — lecz cięży mi to, radbym uwolnić się od wszystkiego, co życie utrudza i zatruwa. Ludwika nie mogła się do mnie ani przyzwyczaić, ani przywiązać — małżeństwo było nieszczęśliwe, ja byłem podejrzliwy, ona niechętna. Nie wchodzę jak i dlaczego się to dziś zrywa. Nie chce żyć ze mną — uwalniam od tego, lecz rozwodu nie dopuszczę nigdy. Zgadzam się by została z panem. Rozwódby dał powód do nowych plotek i czernideł. Nie chce żyć ze mną — zgoda — lecz nie dopuszczę, by żyła z innym, przy tem stoję. Niech z panem jedzie. Wyznaczę pensyą jako żonie mojej.
— My jej nie przyjmiemy, odparł Mieczysław — o tem niema co mówić. — Co się tyczy rozwodu, moja siostra również chce uniknąć tłumaczeń ludzkich i posądzeń. — Odstępujemy od niego.
— A więc zgoda, o cóż idzie! Wymagam jednej rzeczy tylko — państwo się ztąd oddalicie. Mam wiadomość, bo ja się do tego wcale nie przyczyniłem, że na pańskie podanie o uzyskanie rządowej posady, wyznaczą panu podobno miejsce lekarza powiatowego na Podolu. Sądzę że panbyś przyjąć powinien i jechać.
— Jeśli mi miejsce dadzą, wyjadę pewnie.
— Wyjazdowi Ludwiki ja się sprzeciwiać nie będę. — Jutro odeślę co do niej należy — nosi imię mojej żony — powinna mieć przynajmniej pierwsze potrzeby życia zaspokojone. Żadnej za to nie wymagam wdzięczności.
Mieczysław się skłonił zdaleka, wszystko było skończone... U bramy pochwycił go Dramiński oczekujący na wypadek narady, poszli zaraz do Adolfiny, gdzie na nich Lusia czekała. Mieczysław opowiedział w dwóch słowach jak się skończyło z Variusem... Ludwika rzuciła mu się na szyję, szczęśliwa jak dziecię...
— Ale ty się cieszysz, a pan Mieczysław popełnił podług mnie omyłkę, przyjmując takie warunki — zawołała Dramińska — jakto? więc ty masz całe życie dźwigać tę kulę u nogi? nie być nigdy wolna? nie módz szczęścia skosztować?
— Droga Adolfino — szeroko oddychając, odezwała się Ludwika — o szczęściu nie marzę! goryczy życia skosztowałam dosyć, by się swobodą samą, ciszą i pokojem zadowolić. — Nie chcę nic więcej nad to, by być gospodynią brata, jego rachmistrzem i pisarzem, będę mu pomagała, będziemy pracowali razem.
— A Martynian? — spytała Adolfina.
— Będę go kochać jak dobrego brata — rzekła Ludwika — zwiędłego serca dawać mu nie mogę, ręki której inny dotknął, nie śmiałabym. Wierz mi, oddycham! Bogu dziękuję i jestem szczęśliwa.
— I państwo tak opuścicie okolicę, przyjaciół, krewnych, nas wszystkich, jadąc gdzieś w pustynie? dodała Dramińska, patrząc w oczy Mieczysławowi.
— Pojedziemy, wspierając się wzajemnie, zachowując serdeczną wdzięczność dla przyjaciół, zapominając tych co nam pierwsze lata młodości zatruli, rozpocząć nowe życie pracy... Nie jestże to przeznaczeniem człowieka? Nie jestże szczęściem gdy się kto może po obłędach i zawikłaniach podźwignąć i odrodzić w ciszy i trudzie? Ja i Ludwika uciekniemy, błogosławiąc godzinie, która gorzkie zatrze wspomnienia...
Adolfina spojrzała z wyrazem wyrzutu na Micia, a Dramiński pocichu szepnął żonie: — Przed wyjazdem damy im obiadek pożegnalny, ja się tem zajmę.
W oczach Dramińskiej cicha łza się kręciła, otarła ją nieznacznie... Lusia podała rękę bratu.
— Chodźmy, Miciu! chodźmy, i dalej w drogę, w świat! My przynajmniej sobie pozostaniemy wierni, do zgonu...
Winniśmy jeszcze czytelnikowi, który na czele powieści znalazłszy z natury, wymagać ma prawo objaśnienia, opowiedzieć gdzieśmy treść tych Sierocych doli zdobyli. Przed laty, było to około 1845 r., jeśli się nie mylimy, odbywaliśmy podróż do Odessy, gdzie się naówczas cały Wołyń i Podole kąpało. Ówczesne podróże, jak wiadomo, kto nie mógł lub nie chciał pocztą jeździć, trzeba było własnym powozem odbywać, swojemi lub najętemi końmi. Wlokło się dosyć powoli, osobliwie gdy deszcze gliniaste grunta rozmoczyły, noclegi i popasy pełne były najrozmaitszych dramatycznych przygód, spotkań, niewygód i niespodzianek. Taka mi się właśnie trafiła w pobliżu Dniestru, około.... w powoziku oś mi pękła. Koła i osie czasem w powieściach pękają na zawołanie, ale tu przypadek był bardzo niemiły, bo do miasteczka drogi był kawałek znaczny, w pustej okolicy ani kołka, ani człowieka.. Poszedłem pieszo z góry sam się starać o pomoc, w nienajlepszym humorze. Droga pocztowa kamienista, nudna, słońce przypiekające choć nad zachodem, opóźnienie — wszystko to razem przyczyniało podrażnienia. Szedłem tak, gdy bryczka pocztowa dzwoniąca rozgłośnie, napędziła mnie i stanęła... Wysiadł z niej młody jeszcze mężczyzna i podszedł ku mnie.
— Spotkałem powóz złamany na drodze, rzekł — a od ludzi dowiedziałem się o nazwisku. Czy pan nie chodziłeś na medycynę w uniwersytecie, a przynajmniej czyś jej nie rozpoczął w roku...
— Tak jest, rzekłem — całe życie żałuję żem jej nie dokończył!
— Więc musieliśmy się gdzieś spotykać na jednych ławach! na lekcych Bielkiewicza i Fonberga. Jestem Mieczysław Ordęski.
— Nazwisko pańskie nieraz słyszałem...
— Ja także.
Podaliśmy sobie ręce.
— Siadaj pan zemną na wózek pocztowy, ja tu jestem lekarzem powiatowym, mam stosunki, poślemy kogoś co się zajmie powozem, a pan przenocujesz u mnie. Dom mam do zbytku obszerny, pomówimy o naszych czasach i o wspólnych znajomych.
Zgodziłem się na to chętnie, jak się każdy łatwo domyśli. Mieczysław był uprzejmy, coś serdecznego patrzyło z jego twarzy, na której spokój się malował, jaki daje spełnienie obowiązków. W drodze już zaczęliśmy sobie przypominać stare a stare dzieje... w śmiechu było łez trochę. Stanęliśmy wkrótce przed domem wyglądającym, prawdę rzekłszy — dosyć smutnie. Był to ogromny drewniany, dosyć niezgrabny dwór, jakiemi się zabudowują podolskie miasteczka, drzewka młode i poschłe go otaczały, trochę kwiatów tylko w ogródku ożywiało tę pustynię... Gdyśmy zajeżdżali, kobieta — dość jeszcze młoda i świeża, na której twarzy jednak znać było przebyte cierpienia, wyszła naprzeciw z kluczykami w ręku. Postrzegłszy nieznajomego, chciała się cofnąć, doktór mnie zaprezentował jako półkolegę i opowiedział o przypadku. Wnet się zajęła zaradzeniem powozowi, o który już byłem spokojny. W pół godziny samowar stał na stole i siostra Mieczysława gospodarowała około herbaty. Rozmowa naturalnie głównie była o okolicy, którą po raz pierwszy przebywałem; o naturze, o krajobrazach, potem o tej Odessie, do której zmierzałem dla kąpieli. Bardzo przyjemnie wieczór nam spłynął. Gdy gorąco trochę ustawać zaczęło, poszliśmy z doktorem nad rzekę, przypatrzyć się krajowi nowemu dla mnie, i dowiedzieć się o losach powozu, będącego w rękach kowala.
Mój Boże! co wspomnień, za dotknięciem czarodziejskiej laski uczucia zmartwychpowstało! Podnosiły się blade postacie umarłych i ożywiały i śmiały się do nas, zdało się nam obu, żeśmy jeszcze szli na odczyty, obawiając się spóźnić, żeśmy cieniuchny i słodziutki głos Bielkiewicza słyszeli i żarciki Capellego i namarszczoną twarz Münich’a i harde a butne oblicze Żukowskiego i uśmieszek dowcipny, powstrzymywany Leona Borowskiego, i poważną figurę sympatyczną Fonberga, i zagadkową dziekana Mianowskiego, i komiczną a dobrą Łobojki... Szeregiem za niemi szły współuczniów i znajomych imiona, ludzi których wicher po świecie rozproszył, których dziś znaczniejszą część groby pokryły... Sunt lacrimae rerum... Współtowarzyszom, jednolatkom łatwo przyjść do wyznań wzajemnych, opowiadaliśmy sobie co się z nami działo... Naówczas Mieczysław rozpoczął mi dzieje swoje i siostry, które tu — mutatis mutandis, opowiedzieliśmy za nim. Gdyśmy się rozstawali, było po północy... ani jemu ani mnie się spać nie chciało. I aby zwłokę nagrodzić wyjeżdżałem do dnia, on miał także chorego, do którego się wybierał — przyniesiono więc jeszcze raz samowar, a koło niego już myśmy sami tylko gospodarowali.
— Jakże wam tu jest? — zapytałem.
— A! dobrze! stokroć dobrze i szczęśliwie, ani ja, ani Lusia nie narzekamy na teraźniejszą dolę naszę. Czasem ją wspomnienie przeszłości zachmurzy. Praca daje nam obojgu siłę, orzeźwia, utrzymuje...
— A krewni, a znajomi? a...
— Czasem pisują, rzekł Mieczysław. Z początku często były listy, gorętsze, potem coraz rzadsze i coraz chłodniejsze. O serca ludzkie! o ludzka pamięci, o biedne słabe istotki — dodał. Cierpi kto ma lepszą pamięć, kto gorętsze ma serce niż wszyscy, lecz któż przeciw ogólnemu prawu co podoła? Zapomnienie jak pleśń pokrywa cokolwiek się osamotniło.
Mieczysław westchnął. Rozstaliśmy się — pomnę, o ślicznym świeżym letnim poranku; nad Dniestrem unosiły się pary, mgły, jak muślinowe niewidzialnych bóstw obsłonki, zwijały się między ziemią drzemiącą a rozkwitającemi blaskami niebem.
— Wracając, wstąp do nas! — rzekł Mieczysław.
— Nieochybnie.
Dotrzymałem mu słowa, i chociaż droga tędy niekoniecznie była mi najdogodniejszą, pojechałem znowu na... Gdym przybył tu, nie zastałem Mieczysława, lecz miał wkrótce powrócić — przyjęła mnie siostra, ubrana czarno, na co nie zwracałem uwagi. Rozmowa była obojętna, mówiła nawet mało, i uważałem że była zamyślona i smutna. Doktór nadjechał w godzin parę, witając mnie jak starego przyjaciela. Poszliśmy do jego pokoju.
— Zdaje mi się, rzekłem — że siostra wasza jest czegoś smutniejsza i mniej swobodna, niż gdym ją miał przyjemność widzieć po raz pierwszy.
— Nic dziwnego, rzekł, w losie naszym zaszły niektóre zmiany. W kilka tygodni po bytności tu waszej odebraliśmy wiadomość o śmierci dra Variusa. Testamentem, jakby wypłacając się za swe postępowanie, zapisał dość znaczną summę mojej siostrze. Ledwiem mógł ją skłonić do jej przyjęcia. Teraz — walczy ona z sobą, nie chcąc mnie opuścić, a już dwa razy mieliśmy tu Martyniana, który ofiaruje się nawet osiąść na Podolu, byle wyszła za niego. Lusia poczciwa, rozstać się ze mną nie chce, ani mnie porzucić tak samego bez rodziny, bez przyjaciół, wśród obcych. Byłby na to sposób, dodał Mieczysław, bobym ja się mógł przenieść w okolice Babina — ale są powody, dla których tego uczynić nie mogę.
Posępnie przeszedł się po pokoju i westchnął, przyczyn łatwo się mogłem domyśleć. — Obawiał się zbliżyć do Adolfiny, która wierna uczuciu pierwszemu dotąd zawsze z nim korespondowała i była mu najwierniejszą przyjaciółką. Stosunek ten serdeczny, czysty i piękny, na cóż miał się narażać na przemiany, któreby nim zachwiać i naturę zmienić mogły?
Zdawało się wedle wszelkiego podobieństwa, iż projekt osiedlenia się Martyniana na Podolu miał przyjść do skutku. Ludwika bowiem stanowczo oświadczyła, że nie porzuci brata, a doktór chciał zostać na Podolu. Dowiedziałem się także od niego, że pani Serafina, aby się pozbyć znać niemiłego jej nazwiska, we Włoszech wyszła za jakiegoś hrabiego D’Orioli, i miała nawet zamieszkać w okolicach Genui i Alekssandryi. Starej, poczciwej Orchowskiej Lusia z Mieczysławem zamknęli wkrótce oczy, i sieroty otrzymali błogosławieństwo jak gdyby matczyne. Dla tej staruszki poczciwej, były to jak gdyby dzieci rodzone, zżyła się z niemi i ich interes był jej jedynym interesem na ziemi, to też myśl jej ostatnia była jeszcze jedną za nich prośbą do Boga. — Daj im, Panie, choć spóźniony błysk szczęścia!... szeptała głosem drżącym, gdy sen śmierci opadł na zmęczone życiem oczy.
- ↑ Błąd w druku; winno był podniosła lub podniósłszy.
- ↑ Błąd w druku; wydaje się, że w zdaniu brakuje słowa słońce, które ukryło się za mgłami i obłokami.
- ↑ Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego - przecinka lub średnika.
- ↑ Najprawdopodobniej winno być oświadczeniu.
- ↑ Wydaje się, że interpunkcja winna być Gdzie tam!
- ↑ Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego.
- ↑ Jest możliwe, że zamiast wołano winno być wolano.
- ↑ gr. εὐγενής (eugenes) — „dobrze urodzony”, z dobrymi genami; patrz eugenika.