<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Około godziny czwartej z południa, chociaż daleko jeszcze było od słońca zachodu, chmury tak oblekły niebo i deszcz tak gęsty padać zaczął, iż w ulicach mrok był jak przed nocą; opustoszały też i rzadko tylko śpiesząca dorożka z obmokłym woźnicą lub powóz z parującemi końmi przesuwał się po bruku, rzadki przechodzień pod parasolem albo narzuconą opończą szukał przejścia suchszego, cisnąć się pod domy. Deszcz, zabierając się na długo, lał strumieniami prostopadłemi, gęsty, równy, spokojny, niebo nabrało tej jednostajnej barwy ołowianej, którą się okrywa przed słotą... Smutno było wśród tej ulewy... Przed kościołem św. Jana stało wszakże kilka paradnych powozów z rezygnacyą konieczności, a z przeciwległych okien poglądali na nie mieszkańcy, czyniąc domysły co to być mogło, jeśli nie ślub. Ubolewano nad tem nieszczęśliwem weselem, które z powozów miarkując, musiało łączyć osoby wyższego świata, bo dwie karety i poczwórny kocz widać było oprócz dorożek. Kościół zamknięty nic wewnątrz widzieć nie dozwalał, niktby też w taki deszcz nie zaciekawił się tam zaglądać... Powozy stały już od pół godziny gdy z ulicy wypadł miody mężczyzna w jednym surducie, bez parasola, nie zdający się czuć ani zważać na słotę... Zbliżył się do drzwi kościelnych, sprobował je otworzyć, napróżno, i pobiegł szybko szukać innego wnijścia. Było ich w istocie kilka pomniejszych, lecz wszystkie zamknięte. Woźnice na ulewie mieli przynajmniej tę pociechę, że się z biednego dobijającego naśmieli — o czem on wcale nie zdawał się wiedzieć. Przyparty do drzwi kościelnych, nasłuchiwał co się we wnętrzu działo, poważne dźwięki organu rozlegały się aż w ulicy... Była to ta pieśń wzywająca Ducha świętego, która towarzyszy obrzędowi ślubnemu... Nagle ucichło... jak w grobie, i cisza trwała długo nieprzerwana niczem, uroczysta, tajemnicza, prawie straszna... To milczenie wieki dlań trwało, on przynajmniej przeżył i przecierpiał w niem wieki nieprzeczekane, długie, gdy nagle zabrzmiała znowu, lecz inna pieśń tryumfalna, wesoła, jakby marsz na pole boju z życiem wiodący...
Pierwsza była błaganiem pokornem, druga głosem zwycięztwa, poprzedzającym ucztę... Stojący pod drzwiami drgnął, rzucił się, załamał ręce a woźnice na kozłach siedzący, śmiać się zaczęli na głos z tego szaleńca. Śmiech wreszcie tak był donośny, że i jego rozbudził, obejrzał się osłupiałemi oczyma na których stały krople deszczu czy łzy, któż to odgadnie? W tej samej chwili drzwi otworzyły się we wnętrze, i oparty o nie padł głową na marmurową posadzkę. Stało się to właśnie w chwili gdy pan młody z panią młodą mieli pierwsi próg przestąpić. Szaleniec położył im się biedny na tym życia progu, a co gorzej, rozbił tak głowę iż krew bryznęła na białą suknię młodej pani. Krzyk się dał słyszeć z kościoła, śmiech od powozów... Mężczyzna już nie młody który prowadził poślubioną, bladą a smutną niewiastę, zlekka wysunął rękę oddając ją blizko stojącemu mężczyźnie, i szepnął:
— Prawdziwe doktorskie szczęście, ot i pacyent gotowy.
Schylił się z zimną krwią, podniósł głowę omdlałego, dobył chustkę białą i począł ranę opatrywać, chcąc je związać. Krew z rozciętej skroni płynęła obficie, rana była szeroka i bolesna. Widok ten prawie o zemdlenie przyprawił młodą panią, lecz siłą jakąś, której może dodał jej stojący przy niej mężczyzna, potrafiła się utrzymać przytomną. Stała tylko jak mur blada, jak liść drżąca.
Stary ów który podniósł rannego, bardzo się nim pilnie zajmował... Zręcznie wargi rany ścisnął i chustką skronie przewiązał.
— Bądź co bądź, rzekł — trzeba go w powóz zabrać i zawieść do nas, to się opatrzy, zalepi i do tygodnia zagoi...
Ranny ocucił się z omdlenia, poglądał osowiałym wzrokiem i możeby był powtórnie zemdlał — gdyby w tej chwili, oddawszy żonę staremu doktorowi, młody mężczyzna który ją podtrzymywał, nie pochwycił go i nie uniósł prawie na ręku do nadjeżdżającej dorożki.
— Zawieź go do nas! — rzekł stary.
— Do domu, słabym głosem odezwał się ranny.
Był nim nie kto inny, tylko biedny Martynian który zapóźno dowiedział się o ślubie Ludwiki, poleciał jak szalony napoić się widokiem tym, i tak nieszczęśliwie przypłacił nieprzytomność swoję. Wiózł go do domu Mieczysław.
Doktór Varius z najzimniejszą krwią, chociaż go poznał, chciał wziąć do swojego domu, lecz chory zaprotestował i wybłagał na Mieczysławie, aby z nim jechał do jego mieszkania.
Wypadek ten, jakby nieszczęśliwa wróżba jakaś... zrobiła na wszystkich świadkach najsmutniejsze, bolesne wrażenie. Lusia słabła, spoglądając na białą suknię zbroczoną krwią tego, który ją kochał tak nieprzezwyciężoną miłością... Adolfina płakała, Serafina stała niema i drżąca, Orchowska trzęsła się ze strachu, prawie obłąkana. Mężczyźni udawali może większą obojętność, ale nawet Dramiński usta zagryzał i głową kręcił. Jeden dr. Varius uśmiechał się, starając obrócić to w żart prawie, co mu się nie udawało. Powozy szybkim kłusem zwróciły się wszystkie ku mieszkaniu profesora... który gości miał przyjmować. Oprócz przytomnych w kościele, było zaproszonych dostojniejszych kolegów z żonami kilku i parę osób wyższego świata, mających obowiązki dla doktora.
Domu d-ra Variusa poznać nie było można, tak został wyświeżony. Od drzwi samych wazony kwiatów i drzew stroiły wschody aż na górę, wysłane kobiercami, przybrane w zwierciadła. Służba w wielkiej liberyi szeregiem rozstawiona, kandelabry pełne światła zapalonego zawcześnie, naostatek muzyka skryta za kląbami, przyjęła wchodzących gości.
W progu pierwszego pokoju na stoliku pokrytym makata, w srebrnym półmisku był chleb, sól i cukier wedle dawnego obyczaju, tylko podać go nie było komu.
Ciemny a poważny aż do smutku, wielki salon profesora, całkiem został teraz odświeżony i poweselał w pasach i złocie. Przybory wszystkie były wspaniałe i wielkiego dowodzące smaku... nigdzie przesady i pstrocizny...
— Pani tu jesteś gospodynią wszechwładną — odezwał się doktór do żony — lecz ażeby ten dzień nie truło jej przykre wspomnienie tego nieszczęśliwego wypadku, któremu nierozsądny zakrystyan winien, bo któż tak drzwi otwiera?... racz pani może zmienić suknię, aby jej ta plama nie raziła.
To mówiąc, Varius wprowadził posłuszną żonę przez szereg pokojów, do jej osobnej sypialni i gotowalni. Czekały tu dwie służące... doktór szepnął im coś, a sam wyszedł prędko... Lusia padła na maleńką kanapkę, stojącą tuż przy drzwiach, a sługi otworzyły ogromne szafy gdańskie, pełne sukien i strojów, pytając o rozkazy.
— A! co chcecie! — odpowiedziała Ludwika.
Znaleziono suknię białą atłasową z koronkami... lecz i woal był pobryzgany krwią... i trzewiki w niej zmaczane, trzeba było przemienić wszystko... Gotowe rzeczy, jakby zrobione na miarę, bo zapewne też musiały być w ten sposób przygotowane, nie potrzebowały najmniejszej poprawki... Gdy suknię zrzuciła skrwawioną i spojrzała na nią Lusia, łza się jej zakręciła w oku, zwróciła się ku jednej z nieznajomych jej sług, której twarz zdawała się litościwszą.
— Moja panienko... proszę... tę suknię... to wszystko schować tak jak zdjęłam... nie prać... nie wyrzucać... Ja proszę bardzo...
Panna na znak posłuszeństwa skinęła głową.
W tej chwili Adolfina z Serafiną zaczęły się do drzwi dobijać, a znalazłszy Lusię ubraną, powitały ją cichym okrzykiem.
— Jakże się to tu cudownie wszystko znalazło? Pałac zaczarowany! — zawołała Adolfina. — Trzeba przyznać że ten Varius ma i wiele smaku, i o wszystkiem pamięta. A co za monarchiczny występ!... O! nie dziwuję mu się, na tak kosztowną perłę musiał złotą sprawić oprawę...
Ludwika szła nie słysząc i jak nieprzytomna, w oczach jeszcze miała głowę skrwawioną Martyniana i swoją suknię ślubną krwią jego zbryzganą! Gdy po chwili ukazał się Mieczysław, powracający z wycieczki, Lusia przywołała go błagającym wzrokiem.
— Nic mu nie będzie — rzekł cicho — zostawiłem przy nim dobrego chłopaka... a jutro Paczoski przyjedzie... któż wie? może matka... Nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa... ani cienia.
— Przyznaj pan — szepnęła Adolfina — że to coś tak niezwyczajnego... nawet mój poczciwy Dramiński mało nie zemdlał... a on, jak żyje, zdaje mi się, nie miał mdłości prócz od pierwszego cygara.
Prześlicznie ale smutno tego wieczora wyglądała Serafina. Chciała być piękną, pragnęła być młodą, stała się zachwycającą. Nawet ze smutkiem było jej do twarzy... Ubrana w aksamity i koronki z kilku niedostrzeżonemi tu i owdzie, jak krople rosy rzuconemi, brylantami, we włosach, których sploty obfite okrywały jej piękną głowę, majestatyczna, poważna, przypominała, jak mówiła Adolfina, Maryą Stuart...
Zwabiła ona po chwili Mieczysława do siebie... i przeszła z nim parę razy po salonie, ścigana oczyma zazdrosnemi Adolfiny...
Ma chère! — szepnął do niej Dramiński — jak im razem do twarzy, para dobrana, oni się pobiorą? hę? jak ci się zdaje?...
— Tak, pewnie — odpowiedziała żona z dziwnym uśmiechem — pobiorą się i będą jak my szczęśliwi.
Dramiński aż w rękę ją pocałował.
W oczach Serafiny tego wieczora tlał wyraz rozpaczliwej jakiejś odwagi, zdawało się że powzięła postanowienie, że padł dla niej przez nią samę napisany wyrok jakiś, który miała spełnić niechybnie.
— Pan się wybierasz w podróż? — spytała Mieczysława, chodząc z nim po salonie.
— Tak, pani... za dni kilka...
— Bez żalu... po nas?
— A! pani... z wielką tęsknotą...
— Doprawdy? za kimże?
— Za wszystkimi sercu drogimi.
— A któż jego sercu drogi?
Mieczysław spojrzał na nią, paliła go wzrokiem, od którego spuścił oczy.
Wchodzili na próg drugiego pokoju. Serafina ujęła go za rękę.
— Panie Mieczysławie... ja chcę, ja muszę z panem mówić, długo a prędko...
— Kiedy?
— Gdyby dziś, ale nie tu.
Zdziwiony mocno, młody doktór skłonił głowę na znak posłuszeństwa.
— Pan ztąd pojedziesz ze mną, do mnie... nawet gdyby godzina była spóźniona, ja z panem dziś mówić muszę....
Głos jej drżał, patrzyła mu w oczy...
W pokoju byli sami... za nimi tylko gonił pałający wzrok Adolfiny.
— Pani droga — rzekł osłabłym głosem Mieczysław — mówmy tu... zaraz... ja jestem na jej rozkazy...
Serafina chwyciła jego rękę z jakiemś prawie obłąkaniem.
— Mieczysławie — zawołała — przywiodłeś mnie do tego, że ja ci się sama oświadczyć muszę... choćbym odrzuconą być miała... Chcesz ręki mojej?...
Drżała w jego dłoni... co się z nim stało? co pomyślał... jakie uczucie miotało sercem? któż to odgadnie... ale ujął rękę podaną i poniósł ją, ściskając, do ust w milczeniu.
— Aż do śmierci — szepnął cicho — byłaś mi siostrą, opiekunką, aniołem stróżem, matką sierot... bądź panią moją...
Muzyka która w tej chwili słyszeć się dała, nie dozwoliła w drugim pokoju pochwycić okrzyku, który wydały usta Serafiny... spuściła głowę na piersi Mieczysława i powtórzyła.
— Aż do śmierci jam twoja!
Nawet na myśl jej nie przyszło, że ktoś mógł widzieć ten ruch, ten uścisk, to zbliżenie ich dwojga, cóż ją obchodziło, choćby patrzył świat cały?... Nie dostrzegł też nikt, nawet Adolfina, której serce biło pod suknią przeczuciem dla niej niezrozumiałem... nikt, oprócz Lusi. Jej oko padło w zdradliwe zwierciadło i ujrzała w niem ten obraz, zadrżała... pobladła... jak cień, wysunęła się ku nim... a w chwili gdy Serafina się podnosiła, usłyszała schylającą się ku sobie siostrę i cichy głos...
— Bądźcie szczęśliwi! ach! bądźcie szczęśliwi...
Wszyscy troje razem weszli napowrót do sali napełniającej się gośćmi. Coś było w twarzy Mieczysława, w obejściu się Serafiny z nim, co ich natychmiast zdradzić musiało. Adolfina popatrzyła, uśmiechnęła się i przechadzając, trafiła do Mieczysława, który na chwilę się oddalił od siostry.
— To będzie pamiętny dzień dla nas wszystkich, rzekła, dziwnie jesteśmy szczęśliwi, nieprawdaż? Lusia, ja, a dla dopełnienia zdaje mi się że nam pan przybędziesz? Kiedy?
Mieczysław zdziwiony nie umiał odpowiedzieć.
— Nie zapieraj się pan... jam to czuła, tu! rzekła, wskazując na serce. Śliczny, cudowny świat... jak się to zawsze na nim składa wybornie, aby człowieka nie popsuć, żeby potem nazbyt go nie żałować... ale to się do pana nie stosuje, pan będziesz szczęśliwy.
Truła mu tę chwilę — milczał.
— To nie przeszkadza — dodała, zrywając nielitościwie liście z wazonów, żeby starzy przyjaciele byli zawsze przyjaciołmi starymi, tego nie może zabronić ani pan Dramiński, ani Serafina. Dusze idą z duszami, a dłonie ciągną dłonie... Popatrzyła nań z uśmiechem ironicznym.
— Jestem bez serca i bez miłosierdzia... ale dziś, dziś mam prawo. Najlepsza przyjaciółka moja odbiera mi najlepszego przyjaciela.
— Ten pani zostanie wiernym...
— Nie wiem... Ona dziś taka piękna, i tak kocha, a ja tak straszna i tak dzisiaj zła jestem. Ale dość, przerwała — dość — bądź zdrów, stary druhu, ja Dramińskiego zawiozę do domu, bo się tu uduszę.
Zakręciła się i spojrzała.
— A! nie, szepnęła — mój dobry Dramiński nie pójdzie bez wieczerzy, gdzieżbym go miała tak tyranizować.
I w tłumie nic już widać, nic słychać nie było, tylko czasem suchy uśmiech Adolfiny — westchnienie połknięte Lusi, oddech przyśpieszony Serafiny, której oczy niespokojne szukały wszędzie i goniły Mieczysława.
Wieczerza była wspaniała — a że męzkie towarzystwo przemagało, i pod koniec stało się bardzo wesołem — kobiety znikały jedne po drugiej. Lusia uciekła do swego pokoju i zamknęła się w nim modlić; Adolfina, porzuciwszy Dramińskiego, który tego nie spostrzegł, wysunęła się pocichu... Serafina w ostatku, napróżno szukając Mieczysława, odjechała sama, zamyślona lecz szczęśliwa...
Mieczysław zjawił się znowu na sali, ale z tak dziwną, zmienioną, przestraszoną twarzą — tak roztargniony i chmurny, że dr. Varius musiał go winem trzeźwić i poił, dopóki jeszcze dziwniejszej, szatańskiej nie wywołał wesołości... Musiał go nawet położyć potem w swoim gabinecie dla spoczynku, aby w deszcz i po nocy do domu nie wracał.
Pomimo tej ulewy która trwała do rana i przeciągnęła się na dzień następny, Adolfina kazała się pakować natychmiast, i o brzasku z panem Dramińskim drzemiącym wyruszyła z powrotem na wieś.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.