<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się to działo z sierotami, nieszczęśliwy Martynian męczył się w swoich Zanokcicach pod niespokojną matki opieką. Pani Babińska nie spuszczała go z oka, zwłaszcza po tym szalonym wybryku pierwszej podróży, o której wiedziała, bo następne utaić przed nią umiano. Dręczyła ona syna z wielkiej miłości macierzyńskiej, ze strachu aby jej kto tego skarbu nie pochwycił. O Lusi i Mieczysławie wspomnieć przed nią nie było można, nie nazywała inaczej pierwszej tylko żmiją, a dla Mieczysława miała cały słowniczek zmieniających się wedle usposobienia przezwisk, równie miłych i wyrazistych. — Wszystkie błędy i nieszczęścia najukochańszego jedynaka przypisywała wpływowi Lusi i jej intrygom, będąc pewną że one nie ustawały. Paczoski mocno posądzony o ułatwianie komunikacyi, winien był tylko heroicznej obronie Martyniana, że się przy nim mógł utrzymać. P. Babiński, ze zwykłą powolnością dla żony patrząc na wszystko, milczał, dalekim będąc wielce od zgadzania się na jej zdanie. Czasem, przeciwko wieloletniemu zwyczajowi uległości, wyrywał się nawet z jakiem słówkiem, za które burę odbierał ogromną... i milczał.
Martynian burzył się, wykręcał, stękał, męczył, otwartego jednak buntu przeciwko matce podnieść nie śmiał. Co kilka dni przyjeżdżała pani Babińska do Zanokcic, aby się naocznie przekonać, że syn gospodaruje, znajdowała go z poezyami w ręku, bladego, nieszczęśliwego i gniewała się, nie mogąc poradzić na to. Miłość wreszcie i to zamiłowanie w poezyi zrzuciła na poczciwego Paczoskiego i jego wychowanie. Usiłowała się go pozbyć — lecz Martynian jak lew stawał w jego obronie. Żałowała pani Babińska trochę że syna nie ożeniła choćby z prezesówną Adolfiną, nie wątpiąc że byłaby tego dokazała, gdyby chciała. Małżeństwo, zdaniem jej, byłoby wybiło miłość, a panna należała do pięknej rodziny, była bogata i majątki z sobą graniczyły. Ale dziś było zapóźno.
Adolfina wyszła była za mąż, i — jak opowiadano, wprawiała poczciwego Dramińskiego w rozpacz melancholią, dziwactwy — smutkiem z którego nic jej wyrwać nie mogło. P. Babińska była najmocniej przekonaną, że ona się musiała kochać w Martynianie, jej zdaniem bowiem wszystkie panny się w nim kochać były powinny.
Martynian, wierny swemu przywiązaniu, osamotniony, jeszcze się zapalczywiej kochał w Lusi... Nie tylko że namiętność ta nie przechodziła, lecz zdawała się rosnąć. Matka wszakże była nieubłaganą.
Babiński sam się trwożył. Poczciwe człeczysko niedaleko widział, niewiele o sobie trzymał, serce miał jednak dobre. Dojeżdżał on do Zanokcic pod pozorem gospodarstwa a w istocie dla badania stanu syna... i wracał do domu za każdym razem więcej strwożony. Raz pochwycił Paczoskiego w ogródku.
— No — cóż to będzie z Martyniankiem? zapytał go... jak się panu zdaje!
— A — ja nie wiem — odparł Paczoski, ja nie wiem, ja to tylko jedno wiem z doświadczenia wieków i mnogich przykładów starożytności i nowszych dziejów, iż miłość jest w sercu młodzieńczem siłą i potęgą niezmierną... której jak pary w kotle wstrzymać się nie godzi, bo kocioł rozsadzi.
— To prawda, rzekł Babiński — ja sam znałem jednego pisarza prowentowego, który dla garderobianej pani Wilczewskiej w łeb sobie palnął i całe życie potem był kaleką, bo się nawet nie zabił...
— A! panie, tysiące jest podobnych wypadków.
— A cóż na to radzić? boć lekarstwo musi być, choć ja, prosty człowiek, nie wiem jakie.
— Proszę pana dobrodzieja — cicho ozwał się Paczoski, bo żeby pan Martynian zakochał się istotnie w kim... niższego stanu... albo osobie płochej, jakie się w miastach trafiają... vulgo nymfie... a tu kuzynka, miła, piękna, dobrze wychowana.
— No, no — ja wiem, rzekł Babiński, ale o tem nie gadaj. Moja żona osoba rozumna, ona ma swoje racye — ma, słuszne... już o tem niema co i mówić. My oba tego nie rozumiemy... a co ona wie... ona ma zawsze słuszność. — O tem niema co mówić.
— A zatem i rady niema! zawołał Paczoski.
— A — czas? zapytał Babiński — ja słyszałem i od mojej żony i tak, po świecie, że czas wiele może w takim razie.
— Zapewne, ale to może trwać dwadzieścia lat.
Babiński się rozśmiał. — Gdzie zaś! to ona wyjdzie na starą babę!
Ale młoda miłość poczęta w tym wieku, który tworzy najpotężniejsze uczucia — może trwać nawet do siwych włosów.
— Co asan mówisz? zawołał przestraszony Babiński — a toby były czary!
— I są — dodał Paczoski. Ja na pańskiem miejscu starałbym się zwolna wpływać na panią dobrodziejkę, aby przez miłość dla tego szlachetnego młodzieńca... dała się skruszyć.
— A a a!... zawołał Babiński... Co asindziej prawisz... ja na jejmość wpływu nie mam. To kobieta rozumna — ja człek jestem prosty... O tem i mowy nie ma — przy niej ja milczę...
Jednakże w ten skromny sposób odpowiedziawszy Paczoskiemu, Babiński o syna niespokojny myślał, czyby istotnie na jejmość nie mógł choć raz w życiu wywrzeć małego wpływu. Próba wszakże nie udała się, bo zadanie było za ciężkie na początek.
Babiński, wzdychając coś, wróciwszy, słowy Paczoskiego, bo na swoje własne zdobyć się nie mógł, począł mówić o niebezpieczeństwach miłości w młodych sercach. Dodał przykład pisarza prowentowego... zmieszał to z pisarzami starożytnymi, o których słyszał od pedagoga, i podał na stół gorąco...
P. Babińska wysłuchała go i parsknęła śmiechem.
— O to dudek... zawołała... nauczył cię ten bakałarz! Co ty pleciesz? co pleciesz! to nie twoja głowa to wymyśliła!... Gdzieżeś ty pisarzy jakich czytał! gdzie? kiedy?
Babiński się zmięszał.
— A! juściż, kochasiu, wiesz — że czytałem Robinsona — odparł...
— A jest że tam słowo w nim o tem?
Że Babiński nie pamiętał co w Robinsonie być mogło, zamilkł i ręką machnął.
— No to niech sobie kochasia robi co chce... ja nie powiem nic, ale uchowaj Boże jakiego nieszczęścia na Martynianka, ja ręce umywam...
P. Babińska aż się zerwała z siedzenia, usłyszawszy to.
— Żebyś ty mi więcej nogą nie postał w tych Zanokcicach! To wszystko sprawy tego mądrego bakałarza! Ale ja go wyforuję ztąd... Więc dlatego że chłopiec głupi, bez doświadczenia, dał się tej intrygantce, zalotnicy bezwstydnej uwieść, to ja mam zezwolić, żeby mu ona świat zawiązała? Nigdy w świecie! nigdy!
Babiński zobaczywszy że burza nadchodzi, chciał się wycofać, głowę wtulił w ramiona i zmykał... żona pobiegła za nim, ścigając go wyrzutami, tak iż ledwie się zdołał, całując jej ręce i przepraszając, uwolnić — zgodziwszy się na wszystko i przyznawszy do winy. — Kilka takich scen pogrążyło go w milczącym smutku, położenia rzeczy jednak nie zmieniły.
O Ordęskich w Nowym Babinie prawie nic nie wiedziano, ani się dowiadywano, a gdy czasem przez Serafinę o czem uwiadomiona Burzymowa chciała donieść krewnym, co się z nimi dzieje, zawzięta ciocia słuchać odmawiała.
— Mam ich i miałam dosyć! niech tam sobie robią co chcą; opuścili nasz dom nie powiedziawszy Bóg zapłać, zostawując nam na pamiątkę jeszcze po sobie przewróconą głowę Martynianka — nie chcę ich znać, ani wiedzieć o nich...
Po bardzo długiej niebytności w Babinie, bo się rodzeństwo prawie z sobą nie widywało, pan Ordęski brat samej pani, a rodzony stryj Mieczysława, któregośmy widzieli na początku tej powieści — niespodzianie zjawił się u siostry. P. Piotr żonaty był, jak się wyżej rzekło, z bogatą dziedziczką, wszedł przez nią w nieco wyższe koła społeczne, przeto państwa Babińskich, choć ludzi majętnych, trochę się wstydził z powodu kapturowego ich szlachectwa. Często lata upływały a ani nie postał tutaj, ani też Babińscy mu się narzucali, bo ich tam sama jejmość lodowato i kwaśno przyjmowała.
Wielkie było podziwienie i przestrach nawet samego Babińskiego, gdy się dowiedział iż pan Piotr przyjechał. Obawiał się on żony, a pana Piotra i bał się i szanował go wielce, bo był imponujący, żył z wielkimi panami, a niewiedzieć czem go było przyjmować, tak w jedzeniu i piciu wybredzał.
Gdy mu znać dano że p. Piotr przybył, Babiński przeżegnał się, natychmiast zaczął się przebierać z gruntu aż do białej koszuli, włożył dewizki nowe, opatrzył się w czystą chustkę od nosa, choć użycie jej było mu zupełnie obcem. Słowem wyszedł do salonu, aby wstydu jejmości nie zrobić — jak był zwykł tylko na Wielkanoc występować.
Tu już zastał p. Piotra z siostrą... która szepnąwszy służbie o śniadanie, zabawiała go rozmową. Do rozmów prowadzonych przez żonę i osoby, jak Babiński mówił, rozumne, nigdy się on nie mieszał. Stawał sobie na boku i chrząkał, czasem gdy był bardzo pewny, że się może rozśmiać, śmiał się, a że miał, przydługo słuchając, nerwowe usposobienie do ziewania, zręcznie otwór ust ręką zasłaniał. Zagadnięty nie odpowiadał wprzódy, aż na żonę spojrzał, która ratując go, czasem mu odpowiadała. Słuszność każę przyznać iż postawę miał godności pełną i zdaleka wyglądał cale przyzwoicie.
Zajął więc swe miejsce przywitawszy się Babiński i począł chrząkać.
Rozmowa była ożywiona bardzo.
P. Piotr w Nowym Babinie nie bywał, lecz znał i wiedział doskonale co się tu działo, bo plotki lubił. Nie mając zajęcia, żył niemi. Historya Micia i Lusi dobrze mu była wiadomą, zakochanie się Martynianka, wyprawy jego i niechęć siostry ku sierotom. Pan Piotr tylko co był z miasta powrócił, obracał się w różnych kołach, gdzie wiadomości o Ordęskich nastręczyły mu się same przez się już dlatego, że i on te same nosił nazwisko...
Wprawdzie nie odwiedził Mieczysława, nie widział się z krewnymi, ale zachwyciwszy języka, rad był że tem siostrze dokuczy...
— Wiesz co, kochana siostro — rzekł po chwili — byłem też w W. — mam świeże wiadomości o twoich wychowańcach.
— O jakich? cóż to za wychowańcy?
— Przecież mimo skromności twej, nie możesz się zaprzeć żeś sieroty po bracie wyhodowała, rzekł Piotr.
Babińska się zaczerwieniła...
— I możesz się niemi pochwalić — dodał, bo ludzie im oddają nadzwyczajne pochwały. Lusia ma być bardzo śliczną, a Mieczysław z pewnością wyjdzie wysoko... bo ma talent i szczęście...
Siostra spojrzała z pod oka czy nie żartuje. P. Piotr mówił seryo.
— Ciekawam! rzekła...
— To ci powiem... Mieczysław tam poznał pono młodą wdówkę, z domu hrabiankę Zorbsten... osobę bogatą i powszechnie szanowaną, mówią że się z nią żeni. Przeszłego roku gdy zachorował u niej na wsi, dzień i noc przy jego łóżku siedziała. Powiadają że po zaręczynach z nią, tylko czekają, aby tę głupią medycynę skończył, która mu się na nic nie zda, chyba chłopów będzie leczył po wsiach, bo dobra mają znaczne...
Babiński chrząknął, jejmość poczęła żywo.
— At pleciesz! pleciesz!
— Słowo daję że to pewna rzecz... cały świat o tem mówi. Ale to fraszka. Lusia robi może jeszcze świetniejszą partyę. Dają jej aż dwóch pretendentów, a oba milionowi, jeden Marszałkiewicz... drugi profesor Varius, który miliony słyszę zebrał, stawiając bańki... dość że bogaty jak Krezus.
— O, co z tego tobym się bardzo cieszyła, przerwała Babińska, żeby choć za cygana poszła, boby mój Martynianek przynajmniej wykurował się ze swojej miłości dla niej. Ta zalotnica obrzydła, korzystała ze swego pobytu u nas i tak koło niego zabiegała, że mu głowę kompletnie zawróciła. To skaranie Boże!
— Słyszałem o tem — odparł p. Piotr. Wyście mu podobno puścili Zanokcice, a on pierwszy krok zrobił zaraz, wyruszywszy pod pozorem młóckarni, za panną Ludwiką...
— To prawda — ale od tej pory nie ruszył się też już, bom i jemu i Paczoskiemu dobrze głowę zmyła — odezwała się Babińska. P. Piotr ruszył ramionami.
— Ale! ale! tak ci się zdaje — odezwał się — a ja wiem że i on był tam... i listy chodziły i bodaj Paczoskiego posyłał...
— To kłamstwo! zaprzeczyła matka... onby się nie ważył.
Spojrzał p. Piotr na Babińskiego i postrzegł że ten mu znaki dawał aby nie paplał, rozśmiał się więc i zamilkł.
— Wszystko to plotki niedorzeczne, któremi pan Piotr żywić się lubi — dodała Babińska... plotki! bałamuctwa. Panna Ludwika wyjdzie; ale nie za milionera... zobaczycie gdzie i jak ślicznie. To ją czeka, co wszystkie podobne mamzelle... Pan Mieczysław, jeśli się też ożeni, no to chyba ze starą babą zbankrutowaną, bo któraby go chciała, jeśli nie taka! Sprzeda się próżniaczysko.
Babiński chrząknął, żona się odwróciła, popatrzyła nań i spytała. — A tobie co?
— Nic — kaszlę — rzekł gospodarz.
— Kochana siostro, uprzedzona jesteś i nie masz słuszności — kończył Piotr — ja com słyszał to z najlepszego źródła. Istotnie dzieciom się poszczęściło... Panią Serafinę bo widziałem, pokazywali mi ją w kościele... razem z Ludwiką. Przyjechały karetą, konie śliczne, liberya suta...
— Jak u wszystkich bankrutów! wtrąciła Babińska.
— Osoba młoda i bardzo jeszcze piękna, a pełna dystynkcyi.
Babińska się rozśmiała szydersko.
— Domyślam się, pewnie straciwszy reputacyą, że jej nikt nie chciał, bierze sobie medyka! Śliczna partya dla młodego chłopca. Ale jemu się nie chce pracować...
— Chcesz się dowiedzieć lepiej, pani siostro, popytaj pani Burzymowej, ona doskonale zna tę jejmość. Mylicie się. Dlaczegóżby tym dzieciom szczęścić się nie miało?
— Bo nie warte! nie warte! poczęła żywo Babińska... Panu Bogu podziękuję tylko, gdy Ludwika sobie za mąż pójdzie... bo Martynian mi oprzytomnieje... Nawet nie zawadzi mu teraz szepnąć, że za mąż już wychodzi.
Spojrzała na męża, który dał znak głową, że rozkaz zrozumiał.
Rozmowa trwała dosyć długo, o różne potrącając przedmioty; p. Piotr miał prawdziwą przyjemność tak je dobierać, ażeby siostrze kochanej niemi żółć trochę poburzyć. Wyszła też p. Babińska z pokoju, cała zaczerwieniona i gniewna, a gdy pan Piotr wyjechał, pomściła się na mężu, w którego postępowaniu i znalezieniu się czasu odwiedzin mnóstwo niedarowanych znalazła i nieprzebaczonych błędów.
Nazajutrz poleciła mu aby dla pozyskania rozgrzeszenia pojechał do Zanokcic i tam nie wprost Martynianowi, ale niby w sekrecie zwierzył Paczoskiemu, iż panna Ludwika za mąż wychodzi.
— Żebyś ty miał cokolwiek rozsądku i zastanowienia, rzekła do męża — potrafiłbyś to zręcznie obrócić — ale z tobą — to Boże zmiłuj się!
— Ale jak kochasia mi powie co mam zrobić — będzie punktualnie! O cóż idzie? zawołał Babiński.
— O co idzie? — ażebyś głupstwa nie zrobił.
— Nie — zwierzę się w sekrecie Paczoskiemu — to niewielka sztuka.
Pojechał Babiński z mocnem postanowieniem wykonania, co mu żona zleciła... Zupełnie mu się też to powiodło.. Rozpoczął rozmowę z pedagogiem i wkrótce wtrącił:
— Ja panu coś powiem pod sekretem. Panna Ludwika... Lusia, ta w której się Martynianek kocha... idzie za mąż... To jego wykuruje...
Paczoski za głowę się chwycił.
— Jeśli sobie w łeb nie strzeli!
— Nie... pochować trzeba strzelby...
— Może się struć... może utopić! dodał pedagog...!
— Nie — rzekł Babiński — w naszej familii przykładu tego niebyło. Żona moja, która wszystko wie, powiada że to się dzieje familiami.
— A jeśli głupstwo — szaleństwo jakie popełni?
— Za głupstwo nie ręczę, bo to w naszej familii się trafiało — odparł Babiński — szaleństwo zaś — nigdy... Zresztą pan mu tego nie mów...
— Może się dowiedzieć z boku?
— Hm! rzekł Babiński — z jakiego boku?
Paczoski ruszył ramionami — rozeszli się, a ojciec poszedł do syna. W troskliwości wielkiej siadłszy przy nim na kanapie, pocałowawszy go w czoło, rzekł:
— Mój Martynianku... ja tam nie wiem, ale bywają różne wypadki. Jeśliby się trafiło naprzykład żeby Lusia, w której ty się niepotrzebnie kochasz, za mąż szła albo co... chociaż o tem mowy nie ma — proszę cię i rozkazuję jako ojciec, żebyś mi żadnego głupstwa nie zrobił.
Martynian popatrzył na ojca, nie odpowiedział nic, a gdy Babiński wyjechał, wpadł do Paczoskiego z krzykiem i rozpaczą.
— Kochany Paczoski — wiesz, ojciec mi coś powiedział, co nie może być bez znaczenia... Musiał słyszeć że Ludwika za mąż wychodzi.
— Ojciec panu to mówił? zawołał pedagog.
— Dał mi do zrozumienia bardzo wyraźnie, zawołał Martynian...
— Ojciec?
— Ale tak! Ty wiesz! zaklinam cię! mów.
Paczoski się wahał, wypraszał, wyprzysięgał, wreszcie naglony musiał przyznać, że coś podobnego od Babińskiego słyszał, lecz że to jest zapewne niedorzeczna plotka.
Biedne chłopię, jak piorun rażone, zerwało się.
— Jeśli w tem jest choć cień prawdy, zawołał — ja muszę jechać ażeby temu przeszkodzić, choćby mi przyszło życiem nałożyć.
— Na miłość Boga... pan krokiem nie masz prawa się ruszyć!
— Ja? zawołał Martynian — żadna moc w świecie powstrzymać mnie nie może. Powiadam to panu. Ty panie Paczoski, jedziesz czy zostajesz, do woli twej — ja dziś jeszcze w nocy ruszę...
Napróżno usiłował go wstrzymać zaklęciami pedagog — nie było sposobu. Martynianek zaczynał się pakować. Zważając odpowiedzialność na jakąby go to naraziło, Paczoski natychmiast chciał dać znać p. Babińskiej, szczęściem jedna uwaga go wstrzymała. Oprócz licznych innych funkcyj jakie sprawiał w Zanokcicach przy młodym gospodarzu, Paczoski miał w ręku swym kassę, ten nervus rerum, bez którego przy największej rozpaczy pan Martynian nie mógł się dostać do miasta. Wprawdzie otwartą ona była na jego rozkazy, ale w niej nie znajdowało się więcej pięćdziesięciu złotych, tak ją młodzieniec wyczerpał.
Niebyło więc najmniejszego niebezpieczeństwa aby z tą summą w drogę mógł wyruszyć. To p. Paczoskiego tak uspokoiło, iż p. Babińskiej o rozpaczliwym zamiarze jedynaka znać nie dał. Martynian ze swej strony wyrozumował też dobrze, że bez Paczoskiego się obejdzie, narażać go na gniew matki nie potrzebuje, a pieniędzy na podróż potrafi dostać bez wiedzy mentora. Przy obiedzie udawszy melancholijną spokojność, dał się ukołysać Paczoskiemu, który go leczył swą poezyą i pocieszał elegiami klasyków — wrzekomo zaniechał zamiaru wyjazdu i poszedł na przechadzkę. Samotna przechadzka, właściwa zakochanym, zdawała się wedle Paczoskiego z natury rzeczy wypływać. Młodzieniec był w usposobieniu spokojnem, obawy żadnej nie miał pedagog o popełnienie szaleństwa, peryod ostry zdawał się zamknięty, następowała chroniczna tęsknota. Dał mu pójść, o nic nie podejrzewając; Martynian wprost udał się do bogatego arendarza, który trzymał młyny i austeryą w Zanokcicach, a był bardzo dobrze usposobiony dla przyszłego dziedzica. — Panie Hirsz — rzekł — nie pytaj mnie na co potrzebuję, ja waćpana nie będę pytał co za to chcesz, musisz mi do wieczora dać tysiąc rubli na weksel.
— Jakto, bez wiadomości mamy jaśnie pani i papki?
— Nikt w świecie wiedzieć o tem nie ma.
— Wiele panicz ma lat? — spytał Hirsz.
Lata nie okazały się dostateczne, majątek nie był dymitowany — ale Martynianek dawał słowo honoru na wekslu. Hirsz się wahał, chodził, myślał i tysiąc rubli wyliczył, które młodzieniec skwapliwie do kieszeni schowawszy, melancholicznie do dworu powrócił. Paczoski znalazł go, z wielką serca pociechą, zrezygnowanym i uspokojonym. Długo wieczorem rozmawiali z sobą. Hero i Leander, Heloiza i Abelard, Franciszka Rimini, różni bohaterowie i przygody miłosne dostarczały wątku rozmowie. Paczoski uściskał go na dobranoc, rozeszli się jak zwyczajnie.
W nocy zdawało się pedagogowi że słyszał turkot bryczki, ale wziął to za sen i marzenie. Gdy nazajutrz się przebudził i poszedł dowiedzieć co się dzieje z Martynianem, zdrętwiał, usłyszawszy iż w nocy wyjechał do pierwszej poczty, nikomu nie mówiąc dokąd jedzie. Natychmiast wysłał oklep parobka z listem do Babina, a sam zgryziony w łóżko się położył. Dokąd udał się Martynian, nie ulegało dlań wątpliwości, — lecz że śmiał to uczynić skrycie, nie zwierzywszy mu się — bolało go to. Zresztą zkąd mógł dostać pieniędzy? Owe pięćdziesiąt złotych leżały nienaruszone w żelaznej szafie na nowe gospodarstwo sprawionej, a dotąd tylko poemat Władysławiady w sobie mieszczącej.
Około południa spadły burze i gromy: nadjechała p. Babińska. Ocalał Paczoski tem, że się wcześnie do łóżka położył. On nie wstał — ona przez drzwi tylko mówić z nim mogła, skończyło się więc na połajaniu nieuniknionem, energicznem lecz krótkiem. Pani Babińska płakała przytem i zaklinała aby natychmiast jechał, szukał i odwiózł zgubę.
— Ale, jaśnie wielmożna pani, gdzie ja go znajdę! On uciekł odemnie i kryć się będzie. — Pocóż pan mu powiedział że panna Ludwika za mąż wychodzi.
— Gdzie się dotknie to coś zmaluje, to wiadoma rzecz, nigdzie go posłać, nic mu polecić nie można — zawołała jejmość — ja to ułożyłam inaczej, lecz trzeba ratować. Zaklinam pana jedź! Ja nie mogę, jabym tam, zobaczywszy tę poczwarę, oczy jej wydarła. Męża nie puszczę bo znowu mi się tak popisze...
Paczoski opowiedział historyą kassy i dostał natychmiast pieniądze na drogę. Po wyjeździe Babińskiej, zwlókł się z łóżka i nad wieczorem smętny w pogoń wyruszył, do czego wcale nie czuł się usposobionym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.