<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Siostry bliźniaczki
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Henryka krzyknęła z przestrachu i zachwiała się.
Gilbert, myśląc tylko o dziecku, mającem stanowić jego przyszły majątek, pośpieszył jej na ratunek.
Duplat wycelował w głowę wikarego, ale ten w tejże chwili rzucił się ku niemu, pochwycił jego rękę i nagiął ją ku posadzce.
Łotr nacisnął cyngiel.
Rozległ się strzał, lecz kula, nie uszkodziwszy nikogo, zagłębiła się w deskę.
Henryka, podtrzymana przez męża, zemdlała.
Ksiądz, trzymając rękę Duplata jak gdyby w żelaznych kleszczach, głosem spokojnym, lecz stanowczym rzekł:
— Znieważyłeś mnie pan i chciałeś zabić bez powodu...
Lewą ręką wyjął z za pasa kapitana komuny pistolet drugi i mówił dalej:
— Mógłbym cię zabić i postąpiłbym prawnie, jako w obronie własnego życia, lecz jestem sługą Boga, więc przebaczam ci! Ale rozkazuję ci natychmiast opuścić to mieszkanie, bo mogę zapomnieć na chwilę o mej godności kapłańskiej, mogę stać się tylko człowiekiem, a wtedy zabiję cię bez litości, jak zwierzę dzikie, jak psa wściekłego!
Wypuścił jego rękę, a wtedy Duplat rzucił się ku drzwiom, wołając:
To ty jesteś zwierzęciem dzikiem i psem wściekłym! Odszukam ja was obu i postawię pod murem!
Poczem wybiegł z mieszkania.
W tej chwili Henryka odzyskała przytomność i przypomniała sobie co zaszło.
— Co ksiądz uczynił! — zawołał Gilbert wystraszony.
— Wystąpiłem w waszej obronie.
— Jesteśmy zgubieni! Ten człowiek jest ostatnim łotrem i nienawidzi księży. Lada chwila powróci, przyprowadzi z sobą kilku takich samych jak on nikczemników, a wtedy będzie nam groziło rzeczywiste niebezpieczeństwo.
— Gilbert ma słuszność — poparła Henryka. — Uciekaj, kuzynie błagam cię! Opuść ten dom jak najśpieszniej, gdyż potwór ten powróci ze swymi wspólnikami.
— Będę na nich czekał — odrzekł ksiądz.
— Idź, idź, kuzynie! — prosiła Henryka. — Rozbroiłeś go i upokorzyłeś, a on jest mściwy — opuść Paryż i jedź do Wersalu...
— Henryka dobrze radzi — potwierdził Gilbert — tu grozi księdzu śmierć niechybna! Ja potrafię jeszcze oprzeć się jemu, ale ksiądz niech ucieka natychmiast.
Wikary rozumiał, że jego obecność w tem mieszkaniu zagrażała wszystkim i, że szaleństwem byłoby iść naprzeciw śmierci, skoro nie przyniesie ona nikomu korzyści.
— Dobrze, odjadę — rzekł — ale i wy powinniście opuścić Paryż, gdyż i wam grozi niebezpieczeństwo.
— Stan Henryki nie pozwala mi opuszczać jej. A z Duplatem dam sobie radę, choćbym miał przyjąć ofiarowane mi dowództwo.
— Kuzynie, nie zwlekaj, idź! — błagała Henryka.
— Niech Bóg ma was w swojej opiece — rzekł wikary i wyszedł.
Gilbert przeklinał go w duszy, ale za nic w świecie nie chciał, by przytrafiło mu się co w jego obecności.
Jeżeli przez chwilę drżał o życie Raula i swej żony, to wcale nie z przywiązania do nich, ani ze zgrozy na myśl o zbrodni, ale myślał o strasznych skutkach, jakie pociągnęłoby za sobą to zabójstwo w jego oczach i mieszkaniu.
Opowiadanoby, komentowano, podejrzewanoby go o wspólnictwo w zbrodni i wiadomość o niej natychmiast doszłaby do zamku Fenestranges. Hrabia Emanuel uczyniłby Gilberta odpowiedzialnym za śmierć swego bratańca i oburzony zniszczyłby tak korzystny dla Henryki testament.
Niewiele obchodziłoby Gilberta, gdyby ksiądz d’Areynes został wtrącony do więzienia i rozstrzelany przez bandytów komuny, nienawidził go bowiem podwójnie, jako księdza i jako człowieka.
Ale chodziło o testament, o majątek, o przyszłość!
Nie dbał o pogróżki Duplata, gdyż będąc w dobrych stosunkach z kilkoma wpływowemi członkami Komitetu Centralnego, mógł łatwo zmusić do milczenia byłego furyera, gdyby ten chciał dokuczać mu dalej.
W razie potrzeby pozornie wstąpiłby do szeregów gwardyi, ale nie mieszałby się do działań komuny.
Dowództwa zaś batalionu nie przyjąłby za nic!
Ksiądz d’Areynes po wyjściu na ulicę wyznał sobie, że nieroztropnem wyjściem swojem z pokoju Henryki naraził ją i Gilberta na niebezpieczeństwo.
— Ja, sługa Boży, groziłem człowiekowi i omal nie zabiłem go. Powinienem prosić Boga o przebaczenie.
Gdy wszedł do swego mieszkania, kazał swej służącej Magdalenie wystarać się o całkowite ubranie cywilne.
— Co się stało? — zapytała wystraszona kobieta.
— Jadę do Wersalu.
— Teraz, w nocy?
— W tej chwili.
— Czy życiu księdza zagraża niebezpieczeństwo?
— Zagraża.
— Jezus Marya! — zawołała Magdalena i zaczęła płakać.
— Łzy nic nie pomogą — rzekł ksiądz — należy śpieszyć się. Za godzinę mogą przyjść po mnie.
W pół godziny później ksiądz, przebrany w kostyum zakrystyana, opuścił ulicę Papincourt i zwrócił się ku Belleville, gdzie nie obawiano się ataku wojsk wersalskich.
Zaledwie dwudziestu gwardzistów pod dowództwem podporucznika stanowiło cały garnizon bramy św. Gerwazego.
Była już godzina druga po północy, gdy Raul dostał się do budynku, w którym mieściła się kordegarda komunistów.
Krzyki, śmiechy idyotyczne, wrzaski kobiet i urywki śpiewek cynicznych zdala już dochodziły uszu księdza i budziły w nim wstręt.
Na kilka kroków przed budynkiem zatrzymał go szyldwach.
— Stój! — zawołał — dokąd idziesz?
— Do Prés — Saint-Gervais.
— Do kordegardy!
Wikary otworzył drzwi i wszedł do wnętrza.
Dym fajek i papierosów, zmieszany z wyziewami alkoholicznemi ścisnął mu gardło i utrudniał oddychanie.
Wstrętny widok wstrząsnął całą jego istotą.
Naokoło stołu, na którym paliły się trzy świece, wetknięte w szyjki butelek, siedzieli żołnierze, trzymając na kolanach wygorsowane dziewczęta z rozpuszczonemi włosami.
Kilka butelek z winem i wódką, oraz kilkanaście szklanek stanowiło całą zastawę.
Pod ścianami leżeli na materacach pijani mężczyźni i kobiety.
Wikary chciał się cofnąć, lecz wstrzymał go dowódzca posterunku.
— Czego chcesz, obywatelu?
Krzyki i śpiewy ustały i oczy wszystkich zwróciły się na przybysza.
Ksiądz, nie mogąc przezwyciężyć wstrętu, przez kilka sekund stał jak sparaliżowany.
— Czy nie słyszałeś? Pytam się, czego chcesz? — brutalnie powtórzył porucznik. — Czyś głuchy?
— Zapóźniłem się w Paryżu, gdzie bawiłem od rana — odrzekł wikary — i przyszedłem prosić o przepuszczenie mnie do domu.
— A gdzie mieszkasz?
— W Prés — Saint-Gervais.
— Przenocuj razem z nami, a będzie ci lepiej niż w domu. Widzisz, mamy wino, dziewczęta i nie nudzimy się wcale. Pójdziesz sobie o wschodzie słońca.
Raul zadrżał, nie miałby sił przepędzić noc całą w podobnem towarzystwie.
— Niech pan porucznik każe mnie przepuścić — rzekł — mam żonę i dzieci... gdy nie powrócę umrą z niepokoju...
— Czem się zajmujesz?
— Jestem ogrodnikiem i potrzebuję wysłać rano na targ wóz z jarzynami.
— Pięknie ubierasz się jak na ogrodnika! — palto, kamasze, kapelusz...
— To moje ubranie świąteczne — odrzekł wikary z uśmiechem.
— A może ty jesteś jaki arystokrata poszukiwany i chcesz wymknąć się z Paryża?
— Niech pan porucznik każe któremu z żołnierzy iść zemną do domu.
— Dobrze, przepuszczę cię, ale widzisz, u nas, jak w każdym domu porządnym, gdy jaki lokator wraca po jedenastej, to musi dać stróżowi na piwo.
Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem i entuzyastycznie przyklasnęło słowom porucznika.
Jedna z dziewcząt na temat napiwku zaśpiewała cyniczną piosenkę, poczem cała banda chórem zawtórowała jedną zwrotkę marsylianki.
Wikaremu wystąpiły na czoło zimne krople potu.
Sięgnął do kieszeni i wyjąwszy luidora, położył go na stole.
Frenetyczne hura powitało pojawienie się na stole monety złotej.
Jedna z dziewcząt nalała szklankę wódki, nadpiła jej trochę i podając wikaremu, rzekła:
— Wypij, będziesz wiedział moje myśli.
Niepodobna było odtrącić szklanki, gdyż wzbudziłoby to podejrzenie; wypić zaś po tej dziewczynie ulicznej, dotknąć ustami naczynia, które ona dotykała swojemi — wydawało się księdzu wprost rzeczą niemożliwą. Zawahał się.
— Cóż u kroćset dyabłów! zawołał porucznik. — Pij!
Wikary wziął szklankę i trącił się nią z kilkunastoma wyciągniętemi ku niemu szklankami.
— Niech żyje komuna! — wzniósł okrzyk jeden z żołnierzy.
— Niech żyje komuna! — powtórzyła cała banda.
Wikary duszkiem wypił wódkę i postawił szklankę na stole.
Na szczęście nikt z pijanej bandy nie zauważył, że mniemany ogrodnik nie wzniósł krzyku na cześć komuny.
— A teraz, skoroś dał napiwek stróżowi, można otworzyć ci drzwi — rzekł porucznik.
Powstał z krzesła, zdjął z kołka pęk kluczy, zataczając się podszedł do bramy i otworzył ją.
— Idź obywatelu i kłaniaj się odemnie swej żonie — rzekł podając mu rękę.
Wikary udał, że jej nie widzi i przekroczył próg bramy.
O kilkadziesiąt kroków za wałem fortyfikacyjnym ukląkł, wzniósł oczy ku niebu i wyszeptał modlitwę:
— Boże miłosierny, Boże dobroci, przebacz mi, żem skłamał przed tymi nieszczęśliwymi dla zapewnienia sobie ucieczki.
Pokrzepiony na duchu powstał i puścił się w dalszą drogę.
Tymczasem Gilbert i Henryka z niepokojem oczekiwali powrotu Duplata.
Henryka udała się do łóżka, Gilbert zaś zamknął drzwi na klucz lecz czuwał.
Zdawało mu się niepodobieństwem, aby kapitan nie powrócił z eskortą i zawczasu rozmyślał nad sposobami uspokojenia jego gniewu.
Ale wybiła godzina jedenasta, północ, a Duplat nie przybywał.
Jakież powody mogły powstrzymać go od wykonania pogróżek?
Duplat, wściekły ze złości, wyszedł z mieszkania Gilberta z postanowieniem zemszczenia się na nim i na księdzu. Ale do wykonania swego projektu potrzebował uzyskać pozwolenie władzy wyższej.
Był pewnym, że pozwolenie to otrzyma, gdyż kilku członków Komitetu centralnego i jeden delegat Komitetu ocalenia stale przebywali w merostwie okręgu jedenastego.
Do tego to merostwa udał się Duplat po rozstaniu się z Gilbertem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.