Skarb Aarona/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Aarona |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia rotacyjna „Unja” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— „Inglesi“ niema w obozie! — rzekł jadący przodem wraz z Żałyńskim Ibn Tassil, wstrzymując wielbłąda na kilkaset kroków przed namiotami ekspedycji amerykańskiej.
— Skąd wiesz o tem? — zapytał zdziwiony lotnik.
— Widziałem dwie hieny, uciekające na nasz widok zpośród namiotów. To znak, że nikogo w nich niema. Hiena — tchórz... nie podchodzi blisko do ludzi — tłumaczył Arab.
El Terim, jadący na końcu, zrównał się z nimi. Ibn Tassil dał znak, baty poganiaczy spadły na boki wielbłądów. Ruszono wolno naprzód, wymijając olbrzymie głazy, któremi było gęsto usiane dno wąwozu.
Ibn Tassil mówił prawdę. Pomimo że kawalkada znajdowała się już prawie w obrębie obozu, czyniąc dość głośny hałas, nikt nie ukazał się w ciemnych otworach namiotów.
— Zapewne znajdują się gdzieś wpobliżu — rzekł Żałyński, wodząc wzrokiem po rozległej płaszczyźnie wąwozu i okalających go wyniosłościach.
Zsunął się z wielbłądziego grzbietu, wyprostowywując z przyjemnością zmęczone niewygodnem siedzeniem ciało.
Ibn Tassil i lekarz poszli za jego przykładem. Poganiacze odprowadzili zwierzęta nieco nabok i zajęli się rozluźnianiem popręgów i zdejmowaniem siodeł.
El Terim rzucił parę zdań Ibn Tassilowi.
— Czcigodny lekarz zapytuje, czy nie wiadomo ci, panie, co się znajduje w tych pakach i koszach? — zapytał ten Żałyńskiego.
Lotnik wzruszył ramionami.
— Skądżeż mogę wiedzieć? Zapewne...
Słowa jego przerwał głośny okrzyk zgrozy, wydany przez Selima. Wścibski chłopak, uchyliwszy nieco skrzydło namiotu, zajrzał ciekawie do wnętrza, lecz nagle rzucił się wtył, zakrywając dłońmi oczy.
— Co tam? — zakrzyknęli równocześnie Żałyński i Ibn Tassil, spiesząc ku niemu.
Chłopak stał z pobladłą z przerażenia twarzą i trzęsącą się dłonią wskazywał ciemny otwór namiotu.
Oczom Żałyńskiego, który pierwszy wpadł do namiotu, przedstawił się straszliwą zgrozą przejmujący widok.
Na polowem łóżku z rozrzuconemi po obu stronach ciała rękami leżał profesor Gibbon z głową, zwieszającą się bezwładnie ze skórzanej poduszki. Jego rozwarte szeroko oczy, szkliste, utkwione nieruchomo w stropie namiotu, miały w sobie tyle obłędnego przerażenia, że Żałyński wzdrygnął się, zdjęty lękiem i zgrozą.
Koszula Gibbona jak również i cała pościel upstrzona była obficie plamami zaschłej już krwi.
Żałyński pochylił się nad leżącym. Z lewej strony szyi widniała szeroka rana, nawpół zakryta krwawemi soplami, ciągnąca się od krtani aż do ucha. Widoczne było, że cios spadł nań podczas snu i że ulatująca wraz z życiem świadomość jego zdołała nieznacznemi zaledwie odruchami wydrzeć się z objęć niemiłosiernej śmierci.
Żałyński podniósł dłoń do czoła, cisnąc je jakgdyby w zamiarze odegnania krwawej zmory. Wzrok jego padł w kąt namiotu, gdzie pomiędzy stołem i drugiem łóżkiem bielała nieobuta stopa.
W tej chwili wchodzący do namiotu Ibn Tassil uniósł zasłonę, zakrywającą wejście. W namiocie uczyniło się widniej.
Żałyński z bijącem złowieszczem przeczuciem sercem przegiął się przez niewielki stół, zaglądając w kąt.
Skulony dziwacznie, z dłońmi, zasłaniającemi twarz, leżał doktór Ebgard w podartej na strzępy bieliźnie. Całe nieomal plecy i prawy bok pokryte miał ranami i skrzepami krwi. Na karku, tam, gdzie plecy stykają się z szyją, ziała olbrzymia rana, z której wysączyło się tyle krwi, że ciemny jej pas, spływając po ramieniu, czynił wrażenie ponsowej wstęgi, rzuconej na świecące trupią bladością ciało!
— Ten cios był śmiertelny! — szepnął Żaiyński. — Senna arterja zapewne przecięta!
Wstrząsnął się nagle, uczuwszy lekkie dotknięcie.
Odwrócił głowę i dojrzał utkwione w siebie tchnące zdumieniem oczy Ibn Tassila.
Wskazał ręką leżące bezwładnie ciała, nie mogąc przemówić ani słowa.
Arab zabobonnym ruchem dotknął palcami zwieszającego się mu od pasa różańca.
— Szejtan... lub zły duch pustyni! — wyszeptał.
Żałyńskiemu przyszło w tej chwili na myśl, że może jednak choć w jednym z tych nieszczęśników tli jeszcze iskierka życia, wypadł więc przed namiot i, natknąwszy się na El Terima, chwycił go za ramię i pociągnął za sobą.
Lekarz nie przejął się zbytnio straszliwym widokiem, jaki ujrzał. Ujął rękę Gibbona i, podniósłszy ją do oczu, obserwował przez chwilę, poczem pochylił się nad leżącem pod ścianą namiotu ciałem.
Oględziny trwały krótko.
El Terim odwrócił się do lotnika i, rozkładając beznadziejnym ruchem ręce, wzruszył ramionami.
Wyszedł z poza stołu i, ocierając o płótno namiotu poplamione krwią palce, rzucił parę słów Ibn Tassilowi.
— Nie żyją, panie! Dłonie ich i stopy pokryła już trupia siność! — rzekł ten ostatni. — El Terim twierdzi, że śmierć nastąpić musiała jeszcze wczoraj, zanim noc spadła na ziemię — dorzucił po chwili.
— Kto ich zabił? — zapytał głuchym, nieswoim głosem Żałyński.
Ibn Tassil począł cicho rozmawiać z lekarzem, który tymczasem przysunął sobie składany płócienny stołek i rozsiadł się na nim wygodnie.
— Zapewne rozbójnicy, panie! — wyjaśnił Ibn Tassil Żałyńskiemu. — Od czasu do czasu takie napady zdarzają się na pustyni. Ostatni raz było to przed samym zeszłorocznym Bajramem. O dwa dni drogi od Akaby napadnięto na kupca, jadącego z towarem do Dżed-Katarin i zamordowano go, a z nim trzech poganiaczów. Wielbłądy i towar przepadły też...
El Terim przerwał jego słowa. Mówił długo, chwiejąc z powagą głową i rozkładając ręce. Ibn Tassil potakiwał mu, dorzucając co chwila jakieś krótkie zdanie lub pojedyńcze wyrazy.
— On mówi, że Allach ukarał tych „inglesi“, gdyż wydzierali ziemi jej tajemnice, które tak zazdrośnie ukrywała. Prócz tego ludzie ci mogli znaleźć jakieś skarby, o czem rozniosło się w okolicy przez poganiaczów i robotników, niecąc chciwość wśród tych, którzy skarby doczesne stawiają wyżej od łask Allacha — zwrócił się do Żałyńskiego Ibn Tassil. — On mówi jeszcze, że...
— Powiedz mu, że bredzi, mówiąc tak! — wybuchnął Żałyński. — Ci „inglesi“ nie byli poszukiwaczami skarbów, a ludźmi nauki, którzy stokroć są milsi Allachowi, niż on sam!
Ibn Tessil rzucił wzrokiem na lekarza, który ze spokojem nabijał fajkę tytoniem, nie zwracając jakgdyby zupełnie uwagi na podniecenie, malujące się na twarzy lotnika, i gwałtowny ton jego głosu.
Pogładził kilkakrotnie dłonią brodę i, zbliżając się ku Żałyńskiemu, zagadnął, zmieniając temat rozmowy.
— Co zamierzasz uczynić, panie?
Głośne okrzyki poganiaczy dobiegły z zewnątrz. Za chwilę w otworze namiotu ukazała się przejęta strachem twarz Selima.
— Panie... w tym drugim namiocie leżeć nieżywy Arab! — On mieć rozbitą głowę!
Żałyński przypomniał sobie słowa doktora Ebgarda, wypowiedziane doń przy pożegnaniu. Trzecią ofiarą morderców był zapewne ów służący chory na dyzenterję.
Ibn Tassil powtórzył swe pytanie.
Żałyński wyszedł z namiotu, czując, że robi mu się niedobrze w tej atmosferze, przesiąkniętej krwią i zbrodnią. Arabowie poszli za jego przykładem.
Poganiacze stali opodal, zamieniając pomiędzy sobą ciche, trwogą nacechowane słowa.
Żałyński usiadł na jednym z głazów i zdjął skórzany hełm z głowy. Otarł rękawem kurty czoło, zroszone kroplami zimnego potu.
Ibn Tassil siadł obok niego i, splótłszy dłonie na kolanach, wyczekiwał w milczeniu słów Europejczyka.
El Terim, zamieniwszy parę wyrazów z poganiaczami, powlókł się wolno ku wielbłądom, odpoczywającym w cieni pod ścianą wąwozu.
— Trzeba będzie wysłać kogoś naprzeciw tym „inglesi“, którzy mają przybyć z Akaby! Niechaj przybywają prędzej! — rzekł wreszcie Żałyński, podnosząc wzrok na Araba.
Ibn Tassil pokręcił głową.
— To będzie trudno! Ten, kto pojedzie, może się minąć z nimi na pustyni, gdyż niewiadomo, którędy będą ciągnąć... czy skrajem pustyni, czy też wąwozami! A zresztą, kto pojedzie? Ja nie mogę, gdyż musiałbym przedtem odprowadzić Dżaillę do El-Barrar, co zajęłoby dwa co najmniej dni... El Terim nie zechce z pewnością, a żaden z poganiaczy nie zna drogi! Jeden Mohammed ben Ali mógłby jechać, ale jego, panie, niema.
Żałyński poruszył się niespokojnie. Słowa dzisiejszego opowiadania Selima przewinęły się błyskawicą pod jego czaszką.
Rany, jakie według opowieści Selima widoczne były na twarzy sługi El Terima, nagły jego wyjazd, wściekłość lekarza, gdy zauważył rozmowę Selima z nim, i ta dziwna obojętność, zachowana przez Araba wobec ciał pomordowanych Europejczyków, przestroga, udzielona mu jeszcze w El-Barrar przez Dżaillę, aby nigdy nie pozostawał w pustyni sam na sam z El Terimem, wszystko to razem kłębiło się teraz w jego czaszce, łącząc się z sobą w potworną w swej grozie całość.
Zarzucił szybkiemi pytaniami Ibn Tassila.
Ten twierdził, że Mohammed udał się do El Barrar, gdyż lekarz przesłał przez niego pewne polecenia co do toku spraw gospodarstwa domowego.
Zdumiał się, gdy Żałyński powtórzył słowa Selima o ranach. Klął się, że nie wie nic o tem, gdyż Mohammed wyjechał przed świtem, kiedy on jeszcze spał.
Ale wypytywania te i wyraz twarzy Żałyńskiego wzbudziły w nim podejrzenie.
— Czemu pytasz o Mohammeda, panie? — rzekł, ściszając do szeptu głos. — Czyżbyś go, panie...
— Ibn Tassilu, musisz być ze mną szczery! Tylko w tym wypadku możesz nietylko zdemaskować złoczyńcę, lecz i sam unikniesz przez to nieszczęścia! — akcentując dobitnie każde słowo, ciągnął Żałyński, kładąc swą dłoń na kolanie Araba.
Ten zmieszał się nieco.
— Co chcesz powiedzieć przez to, panie? O jakiem nieszczęściu mówisz? — bełkotał, nadaremnie usiłując ukryć niepokój, jaki wypełzł nagle na jego oblicze.
— Dawno znasz El Terima? — zapytał surowym tonem Żałyński, nie odpowiadając wprost na jego słowa.
Arab drgnął lekko.
— Jego? Od czasu, gdy wprowadziłem pod swój dach Taisę jako żonę.
Żałyński spojrzał nań pytająco. Słowa Araba wydały się mu nieco dziwnemi.
Ibn Tassil dostrzegł to.
— Wytłumaczę ci, panie, zaraz moje słowa. Taisa była wnuczką sławnego Tadż-el-Fehera...
— Kto to był ten Tadż-el-Feher? — przerwał Żałyński jego słowa pytaniem.
— Emir Tadż-el-Feher to właśnie ten książę z Lechistanu, o którym już mówiłem ci wczoraj, panie! — odparł Arab.
— Rzewuski! — krzyknął Żałyński.
Ibn Tassil ucieszył się.
— O tak... tak właśnie nazywał się emir w swej ojczyźnie! Tak właśnie... ale to trudno wymówić... Dżailla potrafi... ja nie! Otóż szlachetny emir, przybywszy po raz drugi do nas, zamieszkał w Kasim koło Bereidhy, tam, gdzie Wadi el Rummah toczy swoje wody. Pojął za żonę córkę jednego z szeików z pod Er-Riad, które znowu leży już w kraju Nedżed u stóp gór Dżebel Tuwejk. Otaczano go ogólnym szacunkiem i miłością, gdyż lwa i gołębia nosił zarazem w swej duszy, i nie było więcej sprawiedliwego od niego męża nietylko w Kasim, lecz i w całej Arabji. Sława jego imienia rozchodziła się od kamienistych wzgórz Dżed-Hadhun, od których rozpoczyna się straszna pustynia Roba—el—Khali, aż do ruin Tednuru i od świętej Mekki aż do zielonością pokrytej równiny El Hasa. Wszędzie miał przeto przyjaciół, którzy ze czcią wymawiali jego dostojne imię. Ale najlepszym jego przyjacielem i najszczerszym bratem był szeik Faszer—el—Seunar, który mieszkał ze swem plemieniem na północ od Dżow nad wodami Wadi el Sirhau. Najczęściej też u niego przebywał dostojny emir lub odbywał z nim długie wędrówki, podczas których jechali strzemię o strzemię, śpiąc pod jednym burnusem i dzieląc się najmniejszym kęsem chleba. Z jednej takiej podróży nie wrócił już nigdy. Zaufany tylko sługa, który im towarzyszył w drodze, przywiózł dwie tabliczki żonie emira, które miały ją naprowadzić na ślad, gdzie zginął jej mąż. Sługa ów zmarł z wyczerpania zaraz po przybyciu, zdoławszy wyjaśnić żonie emira, że szukać ich należy opodal góry Synaj w podziemiach, dokąd zeszli, aby odnaleźć wielkie.. utajone tam od wieków skarby. Przy opowiadaniu tem byli obecni synowie szeika Faszer—el—Seunar, których szejtan chciwości natchnął do zbrodni. Oto napadli nocą na dom emira, aby zawładnąć tabliczkami. Ale wielki Allach nie dał im całkowitego zwycięstwa. Tylko jedną tabliczkę zdołali skraść — drugą żona Emira zdołała ukryć. I od tego czasu rozpoczęła się krwawa nienawiść pomiędzy obu rodami, która ciągnęła się do chwili, gdy El Terim ukorzył się przede mną...
— Więc el Terim jest... — przerwał Żałyński.
— Ostatnim potomkiem potężnego niegdyś rodu El Seunar i jako taki posiada jedną z tabliczek emira...
— Drugą zaś... — pytał Żałyński.
— Drugą zaś... posiadam, ja jako mąż jedynej wnuczki potężnego Tadż—el—Fehera! — dokończył z dumą ibn Tassil.
Nastała chwila milczenia. Żałyński przebiegał pamięcią znane sobie szczegóły z życia owianego poezją egzotycznych wędrówek magnata, który, poznawszy tajemniczy Wschód, ukochał go całą głębią żywiołowego uczucia. Więc hrabia Wacław Rzewuski, ów legendarny Farys, niezwyciężony na polach niezliczonych utarczek, sławiony w pieśniach arabskich, jako mąż, wspaniałością serca i odwagą dorównujący mitycznym bohaterom, postać, którą podziwiali współcześni, błędny rycerz, którego przygody i niezwykłe koleje życia opiewają w rymach poeci — ów sławny emir Tadż—el—Feher nie zginął w chacie leśnika, zamordowany przez rozjuszone zwycięstwem pod Daszowem żołdactwo moskiewskie? Więc nie rok tysiąc osiemset trzydziesty, który okrył żałobą tylu zgonów dwory i chaty polskie, był rokiem śmierci pana rozległych włości, jednego z tych magnatów, którzy sami dla siebie byli królami, władcami i prawodawcami? Słowianin z krwi i kości, syn Ukrainy, znalazł grób nie w ziemi rodzinnej, lecz w smutnych, przepaścistych wąwozach Synaj. I Dżailla jest w takim razie prawnuczką hrabiego Wacława Rzewuskiego.
Zachodzące słońce poczęło już rumienić gładkie ściany wąwozu, świerszcze skalne, kryjące się dotąd przed żarem w szczelinach ćwierkały zajadle, czując zbliżający się mrok i chłód nocy, a Żałyński wciąż dumał, nie mogąc oderwać swych myśli od treści opowiadania Ibn Tassila.
Wreszcie Arab, rzuciwszy raz i drugi wzrokiem na swego towarzysza, dotknął lekko dłonią jego ramienia.
— Nie dokończyłem jeszcze swej opowieści, szlachetny panie! Żona emira, pragnąc odnaleźć chociażby tylko zwłoki umiłowanego małżonka, opuściła Kazim i wraz z dziećmi oraz z częścią wiernych sług przybyła tutaj, osiedlając się w El-Barrar. Za nią jak złe, krwiożercze sępy przyciągnęli synowie Faszer-el-Seunara, myśląc wciąż dniem i nocą o wydarciu jej tajemnicy. Ciągłe wojny pomiędzy obu potężnemi dawniej rodami sprawiły to, że stali się biednymi. Ale nienawiść pomiędzy nimi nie wygasła nigdy! Dopiero ja pogodziłem się z El—Terimem, sądząc, że odkryjemy razem tajemnicę emira. Ale — tu zwiesił smutnie głowę — Allach pokarał nas snać, gdyż pomimo wielokrotnych poszukiwań me zdołaliśmy natrafić na ślad. Dopiero ty, a raczej ci nieszczęśni „inglesi“ wyjaśnili wszystko.
Zamilkł na chwilę.
— Kto wie... może nieba nie życzą sobie, aby tajemnica ta została odkrytą? Dlatego zginął emir wraz ze swym przyjacielem... dlatego giną i ci! — dodał po pewnym czasie, wskazując ruchem głowy w stronę złowrogiego namiotu.
— Jak sądzisz, Ibn Tassilu? — zapytał Żałyński. — Co może się znajdować w podziemiach, o których wspominał sługa emira?
Arab rozłożył bezradnie ręce.
— Nikt tego nie wie na pewno, lecz sądzą wszyscy, że złożone są tam wielkie... wielkie skarby, za które kupićby można całe królestwa!
Żałyński spojrzał na niego.
Oblicze Araba paliło się niezdrowym rumieńcem pożądania i chciwości. Widoczne było, że myśl o skarbach władnie nim całym niepodzielnie i niełatwo wypuści go z swych mamiących i krzepkich uchwytów.
— Dobrze! — po chwilowem milczeniu ozwał się lotnik. — Dotąd wszystko jest zrozumiałe, o ile, naturalnie, w tej całej historji jest bodajby szczypta prawdy...
— Wątpisz, panie! — oburzył się lekko Ibn Tassil, poruszając się żywo. — Moja nieodżałowana Taisa zmarła niedawno temu, a ona, zważ, była córką córki emira! Pokażę ci w El—Barrar wszystko... i broń jego... i papiery, jakie po nim pozostały.
Żałyński pośpieszył go uspokoić.
— Wierzę ci, Ibn Tassilu! Jednej rzeczy pojąć nie mogę! Oto w jaki sposób pomóc ci ma Dżailla w osiągnięciu zamierzonego przez ciebie z El Terimem celu.
Arab otworzył już usta, aby wyjaśnić wątpliwości gościa, gdy wtem z poza namiotu, w którym znajdowali się pomordowani, wysunął się lekarz.
Ibn Tassil zamilkł, dając równocześnie znak Żałyńskiemu, aby miał się na baczności.
El Terim stanął przed nimi z uśmiechem na swej sępiej twarzy. Począł rozmawiać z Ibn Tassilem, wskazując ruchem głowy głębokie cienie, jakie kładły się na dnie wąwozu.
— Więc co czynić, panie? — zwrócił się Ibn Tassil do Żałyńskiego. — Noc już nadchodzi!
— Zostawić ich tak nie można! — odrzekł ten, patrząc w stronę namiotu.
— Masz słuszność, panie! Hieny pożarłyby ciała natychmiast! Ktoś musi tu zostać.
Obwiódł spojrzeniem grupkę poganiaczów.
— Lękliwe baby! Żaden z nich nie zostanie przy zwłokach!
— Ha... trudno! W takim razie zostanę ja! — rzekł po krótkim namyśle Żałyński.
Ibn Tassil zaniepokoił się.
— O nie... nie, panie! Ty musisz wrócić z nami, gdyż mamy z sobą wiele do pomówienia! — mówił szybko. — Zresztą, obawiałbym się o ciebie, panie! — dodał półgłosem.
Zwrócił się do El Terima i zamienił z nim kilkanaście słów.
— Lekarz zgodził się pozostać przy pomordowanych — rzucił Żałyńskiemu, ściskając nieznacznie jego dłoń na znak, że należy przyjąć tę propozycję. — Jutro przybędziemy tutaj rankiem, aby ich oddać matce ziemi. A może drudzy „inglesi” przybędą już do tego czasu? — dodał, dając równocześnie znak poganiaczom.
— Selim! — krzyknął — zostaniesz tutaj ze szlachetnym El—Terimem!
Chłopak aż się zachwiał z przerażenia.
— Zabij mnie, panie, a nie zostanę! — błagał. — To zły szejtan pomordował ich we śnie! On gotów przyjść po raz drugi jeszcze! Nie zostanę.
Ibn Tassil żachnął się niecierpliwie.
— Więc ty zostaniesz, Abdullah, skoro ten nieodessany szczeniak skomli ze strachu! — zwrócił się do jednego z poganiaczów.
Ten wzruszył obojętnie ramionami.
— Nająłeś mnie, panie, do poganiania wielbłądów, nie zaś do pilnowania ofiar gniewu złego ducha pustyni! Nie zostanę! — odrzekł, odwracając się.
— Tak... tak! Abdullah ma rację! To nie nasza rzecz! My jesteśmy od wielbłądów! Nie zostaniemy za nic! — wrzeszczeli poganiacze, rzucając trwożliwe spojrzenia w stronę cichego namiotu.
Ibn Tassil splunął ze złością.
— Bodajby złośliwa febra wytrzęsła z was głupie strachy! Któż więc zostanie? — krzyczał, wymachując rękami.
— Niepotrzebni są mi oni! Sam potrafię odegnać hienę lub szakala! — rzekł spokojnym tonem El Terim.
Ibn Tassil spojrzał na niego z pewnego rodzaju podziwem. Sam on, będąc zabobonnym jak większość Arabów, za nic w świecie nie zostałby wśród nocy przy zwłokach pomordowanych.
— Serce twoje nie zna lęku, o, El-Terimie! — rzekł, lecz zmiarkowawszy się, że ma przed sobą zaciętego wroga, dodał, jakgdyby umniejszając wartość jego uczynku. — Chociaż, jako lekarz, oswojony jesteś z umarłymi, których tylu wyprawiłeś na tamten świat.
Słowa te zakrawały na złośliwość, lecz lekarz, jakgdyby nie zwracając na nie uwagi, odrzekł namaszczonym tonem.
— Życie i śmierć człowieka są w ręku Allacha!
Odszedłszy na stronę, rozpostarł burnus na ziemi i, zdjąwszy obuwie, ukląkł, wznosząc dłonie ku górze.
Gdy kawalkada opuszczała obóz ekspedycji, biegły za nią jękliwe, drżące słowa wieczornej modlitwy, śpiewanej przez pobożnego lekarza.
— O... Allach... lai Allach... Bismiallach! — roznosiło echo, kołacząc się od wiszaru do wiszaru.
Lecz gdy tylko ostatni wielbłąd znikł za zakrętem wąwozu, El Terim urwał w połowie słowa modlitwę i, powstawszy z burnusa, splunął pogardliwie za karawaną.
Przez chwilę stał, jakgdyby namyślając się, co czynić, poczem, zapaliwszy fajkę, odsunął zasłonę namiotu i pewnym krokiem wszedł do wnętrza, gdzie w mroku bielały skostniałe ciała pomordowanych.
Gdzieś woddali z poza skalnych złomów rozległo się jękliwe wycie hieny, przechodzące czasami w jazgot, przypominający szydzący śmiech obłąkanego.