<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Skarb Aarona
BEZPŁATNE PREMJE POWIEŚCIOWE
dla prenumeratorów „UNJI"
Dwa tomy co miesiąc najświetniejszych pisarzy
OPLATA POCZTOWA UISZCZONA RYCZAŁTEM




I

Wśród piasków południowego krańca pustyni El Tih, zajmującej środkową część półwyspu Synaj, wlokła się powoli nędzna karawana, złożona z czterech zaledwie dobrze już w latach posuniętych wielbłądów, z których trzy objuczone były zwieszającemi się nisko jukami.
Na nieobciążonym ładunkiem wielbłądzie, kroczącym na przodzie karawany, siedział brodaty, o wychudłem obliczu Arab, leniwie spoglądający naokół zaczerwienionemu od blasku słonecznego i pyłu oczyma.
Od czasu do czasu oglądał się poza siebie na dążące wielbłądy, obok których kroczyło dwóch młodych Arabów-poganiaczy, odzianych w tak brudne burnusy, iż przypominały one swym wyglądem szare płachty.
Poganiacze szli, trzymając się ręką za juki, zrzadka tylko pokrzykując na zwierzęta i poganiając je plecionemi z rzemienia batami.
Ciszę przerywało tylko skrzypienie piasku pod kopytami wielbłądów i ciężkie ich postękiwania, świadczące o zmęczeniu wytrwałych zazwyczaj „okrętów pustyni“.
Gorąco stawało się z każdą minutą coraz więcej dokuczliwe. Poganiacze co chwila ocierali połami burnusów strugi potu, ciekące po ich szarych od pyłu pustyni twarzach.
Jeden z nich, wysunąwszy się naprzód, przemówił do jeźdźca, zdającego się usypiać w swym chwiejącym się na grzbiecie zwierzęcia koszu.
— Czas spocząć, o, Ibn Tassil! Zwierzęta ledwo nogami powłóczą!
Brodaty Arab otworzył oczy i pytająco patrzał na poganiacza.
— Mówię, o, mądry Ibn Tassil, że pora na odpoczynek! — powtórzył tenże.
Jeździec nie odpowiedział zrazu.
Spoglądał niechętnym wzrokiem na poganiacza, kręcąc w zamyśleniu palcami rozwichrzoną brodę.
Drugi poganiacz zrównał się z rozmawiającymi.
Przez chwilę wyczekiwał odpowiedzi jeźdźca, wreszcie szepnął nieśmiało:
— Wielbłądy idą całą noc! Ustaną niebawem!
Jeździec powiódł wzrokiem naokół i po chwili zatrzymał go na widniejących woddali grzbietach gór Synajskich, odrzynających się twardemi konturami na lazurowem i czystem niebie.
— Daleko! Nie dojdziemy dzisiaj! — mruknął jakgdyby do siebie.
Poganiacze pobiegli wzrokiem w kierunku gór.
— Nie dojdziemy! — przytwierdził z przekonaniem w głosie pierwszy. — Wielbłądy zmęczone i my też.
Jeździec spojrzał pogardliwie na swych towarzyszy.
— Oczy moje dostrzegają, że więcej potrzebujecie odpoczynku niż zwierzęta — przemówił, wydymając wargi. — W domu wam siedzieć i kobietom pomagać, a nie iść z karawaną przez pustynię! — dorzucił, zatrzymując wielbłąda.
Poganiacze rozjaśnili oblicza w nieśmiałym uśmiechu zadowolenia.
Rzucili się do wielbłądów, które tymczasem zdążyły już uklęknąć, i poczęli pośpiesznie rozwiązywać rzemienie, podtrzymujące juki.
Wielbłąd Araba nie ukląkł, co było dowodem, że należał do rodzaju zwierząt, używanych wyłącznie tylko do jazdy. Lecz przegięta ku siedzącemu na jego grzbiecie szyja wielbłąda i bystry wzrok, śledzący każde poruszenie swego pana, wskazywały, że i on z utęsknieniem wyczekuje momentu, kiedy będzie mógł uklęknąć na piasku, dając tem samem folgę strudzonym nogom.
Arab przyjrzał się raz jeszcze zarysom gór, leżących na krańcu rozległej piaszczystej równiny, poczem, uderzając lekko biczem o kolana przednich nóg wielbłąda, zmusił go do uklęknięcia.
Zsunąwszy się z plecionego krzesła, mającego kształt kosza, podszedł do grupy pozostałych trzech zwierząt, postękujących bezustannie.
Przez chwilę patrzał na nie w milczeniu.
— El Terim postąpił jak zwyczajny oszust, sprzedając mi te zdychające zwierzęta! — syknął ze złością. — Skoro powrócę do domu, a spotkam tego parszywego psa, wybiję mu cztery przednie zęby, aby na drugi raz nie ośmielił się zadrwić z Ibn Tassila.
— Prawdę rzekłeś, o, Ibn Tassil — ozwał się jeden z poganiaczy, nie przerywając roboty. — Zwierzęta są liche, a El Terim jest zaprawdę parszywym psem, jak go twoja mądrość raczyła nazwać!
Towarzysz jego podniósł śmiejący się wzrok na chmurnego Ibn Tassila.
— Że El Terim jest oszustem, to wszystkim wiadomo, i wart za swe złodziejstwa ponieść zasłużoną karę, ale jakżeż, panie, potraficie mu wybić cztery zęby, skoro on ma tylko wszystkiego dwa i to do połowy zmurszałe? — mówił, błyskając wesoło białkami oczu.
Arab pogładził poważnym ruchem dłoni rozłożystą brodę i, jakgdyby przyznając rację poganiaczowi, potrząsnął groźnie po kilkakroć trzymanym w ręku biczem, dając tem samem poznać, że aby ukarać oszusta, niekoniecznie potrzeba mu wybijać zęby i że parę razów plecionym rzemieniem w tym wypadku będzie zupełnie wystarczającą i dotkliwą karą.
Poczem odszedł i usiadł w cieniu wysokiej wydmy o kilkanaście kroków od krzątających się poganiaczy.
Ci, ukończywszy zdejmowanie juków, zawiesili wielbłądom na szyjach woreczki, napełnione suszonem prosem, i załatwiwszy się w ten sposób ze zwierzętami, rozpakowali jeden z juków i wydobyli zeń kilkanaście brunatnego koloru jęczmiennych placków, bukłak z wodą, nieco suszonych fig i daktyli oraz parę wąskich pasków wędzonej baraniny.
Rozesławszy jeden ze swych burnusów przed siedzącym na uboczu brodaczem, porozmieszczali na nim owe zapasy, czekając cierpliwie, aż Iba Tassil rozdzieli je na trzy części.
Po chwili suche mięso i placki poczęły trzeszczeć w zdrowych zębach posilających się.
Ibn Tassil, nasyciwszy się, obtarł zatłuszczone palce o burnus i, wydostawszy z za pasa długą ozdobioną nacięciami drewnianą fajkę, począł ją nabijać tytoniem z taką powagą, jakgdyby spełniał jakiś tajemniczy obrzęd religijny.
Poganiacze poszli za jego przykładem, i po chwili trzy pasma dymu poczęły się wznosić ponad głowami palących.
Długi czas panowało milczenie, przerywane tylko pykaniem fajek i spluwaniami palących. Wreszcie jeden z poganiaczy, spojrzawszy raz i drugi na El Tassila, ozwał się nieśmiało.
— W Gaza mówili, że mają budować żelazną drogę od Suezu do Akaby przez pustynię.
El Tassil wyjął fajkę z ust i wlepił ciekawy wzrok w poganiacza.
— Kto mówił? — zapytał.
— Wszyscy! Podobno lada dzień mehendisy mają mierzyć grunt pod drogę.
Ibn Tassil splunął z lekką złością.
Jako prawowierny Arab, przywiązany poza tem latami swego życia całkowicie do tradycji, nienawidził on żywiołowo postępu, nazywając wszelkie jego przejawy dziełami „szejtana“.
To też wiadomość o projektowanej budowie kolei rozgoryczyła go.
— Wszystko to są wymysły niewiernych, aby utrudnić dzieciom Allacha życie! — syknął, wysypując popiół z fajki — Kolej... kolej... Poco? Czyż bez niej nie obejdzie się prawowierny Arab? Na wielbłądzie albo i na koniu można też wszędzie dojechać... i do Gazy, i do Ahaby, i nawet do Suezu, jak kto zna drogę! — ciągnął zirytowanym głosem, błyskając groźnie białkami oczu.
— Kolej prędko chodzi! — szepnął nieśmiało poganiacz, ten, który pierwszy rozpoczął rozmowę.
Ibn Tassil spojrzał na niego pogardliwie i niemal że nienawistnie.
— Allach dał ci młode lata, więc rozum twój jest mały i głupi jak ogon dromadera! — wyrzekł, marszcząc swe krzaczaste brwi. — Prędko chodzi! Wielka rzecz! Tylko szalony wiecznie się śpieszy... człowiek mądry i bogobojny zawsze znajdzie na wszystko czas!
Niefortunny obrońca postępu nie dał widać za wygraną i otworzył już usta, chcąc odpowiedzieć, gdy wtem nagły poszum i brzęczenie, dobiegające z ponad stropu nieba, sprawiło, iż podniósł głowę wgórę, nadsłuchując.
Towarzysz jego uczynił to samo.
Brzęczenie nie ustawało ani na chwilę.
— Żelazny ptak! — ozwał się jeden z nadsłuchujących, wodząc ciekawem spojrzeniem po widnokręgu.
— Aha! — przytaknął drugi. — Ale jest jeszcze daleko! — dodał po chwili.
— Daleko, a tak głośno mówi! — zauważył pierwszy.
Towarzysz obrzucił go pogardliwem spojrzeniem.
— Wyrosłeś jak palma, a głowa twoja jest pusta jak stary kosz bez dna! — mówił. — On nie mówi, to serce w nim bije tak głośno! Rozumiesz?
Zgromiony jednak nie tak łatwo uwierzył słowom towarzysza.
— Serce? — wzruszył niedowierzająco ramionami. — Czyż serce może bić tak głośno? I dlaczego?
Towarzysz jego zaperzył się.
— Głupiś jak nowonarodzone oślę, które po raz pierwszy wyszło z chlewa na dwór! Czyż tobie nie bije serce, jak biegniesz prędko? No... powiedz! Albo jak się zmęczysz?
Tym razem argumenty te trafiły widocznie do przekonania niedowiarka, gdyż nie odrzekł nic, tylko w dalszym ciągu rozglądał się ciekawie po niebie.
Wreszcie, wyciągnąwszy rękę i wskazując palcem przed siebie, wykrzyknął.
— O... jest! Tam... tam! Jaki mały!
Towarzysz jego przysłonił dłonią oczy i przez chwilę wpatrywał się we wskazany punkt.
— Tak... on! Leci wprost ku nam! — stwierdził po chwili.
Ibn Tassil zdawał się nie słyszeć słów poganiaczy. Oparłszy się plecami o zbocze wydmy, drzemał rozkosznie.
— Ibn Tassil! O... Ibn Tassil! — ozwał się je den z poganiaczy, dotykając lekko dłonią jego ramienia.
Drzemiący otwarł jedno oko.
— Czego? — mruknął, ziewając. — Ptak! Żelazny ptak leci w tę stronę! O... słyszysz!
— Niechaj złamie kark i ty z nim razem! — krzyknął wściekle zbudzony ze słodkiej drzemki Arab.
Poganiacz zmieszał się.
— Ptak... naprawdę ptak! — bełkotał, jakgdyby uniewinniając się.
— Więc cóż, że ptak! Niech leci, dopóki nie spadnie i nie roztrzaska się na drobne kawałki jak ten, który zeszłego roku spadł na pustyni El-Harra! Wielka rzecz... ptak! — mruczał Ibn Tassil, przeciągając się. — Wymysł „szejtana“, na który nie powinny patrzeć oczy prawowiernego sługi Allacha!
Przymknął oczy, usiłując zapaść zpowrotem w sen.
Tymczasem „ptak“ zbliżył się już tak znacznie, iż można było odróżnić jego kadłub i wąskie linje skrzydeł. Leciał, hucząc rozgłośnie i połyskując w słońcu jak modro-srebrna ważka.
Poganiacze nie spuszczali zeń oczu.
Aeroplan leciał na niezbyt wielkiej wysokości. Widać było wyraźnie małe kółka, zawieszone pod kadłubem. Wirujące śmigło otaczało go jakgdyby świetlistą aureolą.
— Leci do Akaby! — szepnął jeden z poganiaczy.
— Nie! — zaoponował żywo drugi. — Akaba jest tam — tu wskazał ruchem ręki — a on leci jakgdyby na pustynię!
Warkot motoru umilkł nagle. Po pewnym czasie ozwał się poto, aby znów zamilknąć — tym razem na dłużej.
Aeroplan zniżył się raptownie i, zatoczywszy półkole, począł zbliżać się coraz szybciej ku ziemi. Za chwilę znikł z oczu obserwujących go poganiaczy, kryjąc się za szeregiem niskich wydm, leżących w odległości dwóch — trzech tysięcy metrów od obozowiska.
Poganiacze powstali żywo i, prześcigając jeden drugiego, wdrapali się na szczyt wydmy.
Przez chwilę spoglądali wytężonym wzrokiem w stronę, gdzie skrył się aeroplan.
— Siadł! — ozwał się jeden.
— Tak... niedaleko! — przytwierdził drugi.
— Pobiegnijmy tam!
— To blisko!
Rozmawiali tak hałaśliwie, że Ibn Tassil rozbudził się ponownie.
Zadarłszy głowę w górę, spoglądał przez chwilę na stojących na szczycie wydmy.
— Co tam? — zakrzyknął.
Poganiacze zwrócili ku niemu podniecone twarze.
— Ptak... — zaczął jeden.
— Znowu ten ptak! — wrzasnął wściekle Ibn Tassil, ujmując bicz.
— Ptak... siadł na ziemi! — pospieszył dokończyć przestraszony informator.
Arab zerwał się na równe nogi.
Na twarzy jego widniała ciekawość. Widocznie mimo swych niedawnych zastrzeżeń pragnął ujrzeć zbliska ów wymysł „szejtana“, o którym wyraził się z taką nienawiścią.
— Nic nie widać! — mruknął, stojąc obok poganiaczy.
— Tam... za temi pagórkami! — gorączkowo tłumaczyli obaj, wskazując rękami. — O... Ibn Tassil, pójdziemy zobaczyć!
Właściciel namyślał się przez chwilę.
— Idźcie! — rzekł wreszcie. — Ale wracajcie zaraz!
Poganiacze puścili się przed siebie pędem, gnani ciekawością. Obserwując ich bieg, trudno byłoby uwierzyć, iż ludzie ci przed dwiema godzinami ledwo wlekli się przez piaski pustyni, upadając niemal ze zmęczenia.
Ibn Tassil zeszedł z wydmy i, rzuciwszy okiem na wielbłądy, począł nabijać swą fajkę.
W trakcie tej czynności jakaś myśl widocznie przybiegła mu do głowy, gdyż nasępiwszy brwi, zamyślił się głęboko, zapominając o fajce.
— Poco ten „ptak“ przybył tu, na pustynię? Może zbłądził? Czegóżby szukał wśród tych pustych wydm, zamieszkałych jedynie przez szakale i hieny? Przecież tu naokół, w promieniu dwóch dni drogi niema żywego ducha! A może „ptak“ nie siadł, lecz zleciał?
Ibn Tassil roześmiał się na tę myśl, uradowany.
— Dobrze mu tak! niech nie lata po powietrzu, które Allach stworzył tylko dla oddychania!
Lecz wnet nowa myśl przemknęła błyskawicą przez jego umysł.
— Jeżeli „ptak“ spadł, to na pewno się rozbił jak ten w zeszłym roku na El-Harra! A jeżeli się rozbił, to rozbili się i jadący nim! A może ci podróżni mieli przy sobie pieniądze lub kosztowności!
Ostatnia myśl podrzuciła go jak sprężyna.
Zerwał się na równe nogi, klnąc i łając w duchu własną głupotę.
Przecież poganiacze, którzy za chwilę dobiegną na miejsce wypadku, mogą obłowić się suto przy zabitych! A on? A on naturalnie nie dostanie z tego nic, bo szelmy nie przyznają się do tego!
O... Allach! Jakiż ze mnie głupiec! — wykrzyknął, wdrapując się gorączkowo na wydmę.
Biegnący dotarli już do połowy drogi, dzielącej obozowisko od wydm.
Ibn Tassil o mało nie zapłakał na ten widok. Lecz wnet jakiś pomysł przyszedł mu widocznie do głowy, gdyż oblicze jego rozjaśniło się w złośliwym uśmiechu.
— Zdążę! — mruknął, zbiegając z wydmy.
Zdjąć swemu wielbłądowi worek z prosem z szyi, wdrapać się na siedzenie i podnieść zwierzę na nogi było dlań dziełem paru zaledwie minut.
Za chwilę Ibn Tassil, okładając boki zwierzęcia rzemieniem, pędził wślad swych poganiaczy. Po upływie kilkunastu minut zrównał się z nimi.
Byli tak pomęczeni, że pot lał się z ich twarzy strugami.
Ujrzawszy Tassila, poczęli coś wykrzykiwać, lecz ten, nie zwracając na ich słowa uwagi, okładał wciąż biczem wielbłąda, pobudzając go do szybszego biegu.
Poganiacze uchwycili się rękami za rzemienie, podtrzymujące siedzenie na grzbiecie zwierzęcia, i biegli z nim razem, dysząc głośno ze zmęczenia.
Wbiegłszy na szczyty wydm, ujrzeli przed sobą na równinie w odległości kilkudziesięciu metrów aeroplan, przechylony nosem ku ziemi. Jedno ze skrzydeł, pogięte i potrzaskane, zwisało bezwładnie, drugie, nienaruszone, sterczało ku górze.
— O... Allach! Bądź błogosławiony! Spadli... i zapewne nie żyją! — pomyślał Ibn Tassil, i sercem jego targnęła radość!
Lecz w tej chwili z za kadłuba „ptaka“ pojawiła się postać ludzka.
Ibn Tassil zatrząsł się ze złości. Na nic marzenia o obłowieniu się.
— Nie warto! — pomyślał i, hamując bieg wielbłąda, podjeżdżał powoli ku rozbitym szczątkom „ptaka“.
Poganiacze również zwolnili kroku.
Postać poczęła iść ku zbliżającym się, wymachując rękami, jakgdyby dając jakieś znaki.
Po chwili Ibn Tassil i poganiacze ujrzeli przed sobą Europejczyka, odzianego od stóp do głów w skórzany kostjum, opinający szczelnie jego postać.
Przemówił do nich parę słów, wskazując ręką aeroplan.
Arabowie spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie zrozumiał ani słowa.
Europejczyk dostrzegł to i zafrasował się widocznie.
Ujął jednego z poganiaczy za skraj burnusa i pociągnął za sobą.
Po drugiej stronie aparatu w cieniu, rzuconym przez wzniesione ku górze skrzydło, leżał młody człowiek, odziany tak samo, jak i jego towarzysz.
Z rozbitej jego głowy sączyła się krew, plamiąc skórzaną kurtę.
Leżący był przytomny. Przez pobladłą jego twarz przelatywały co chwila nagłe skurcze bólu.
Ujrzawszy swego towarzysza w otoczeniu trzech Arabów, uniósł się na łokciu. Ruch ten musiał jednak wywołać nowy ból, gdyż ranny syknął głośno.
Towarzysz jego począł doń mówić szybko, wskazując ruchem ręki stojących obok Arabów.
Ranny skinął głową.
— Czy jest tu gdzieś wpobliżu woda? — zagadnął Arabów po angielsku.
Ibn Tassil rozjaśnił twarz w uśmiechu.
Zapas posiadanych przezeń angielskich słów nie był coprawda zbyt wielki, lecz w każdym razie mógł on jako tako porozumiewać się z Anglikami. Umiejętność tę zdobył, włócząc się bezustannie w celach handlowych od Suezu do Gazy, a stamtąd do Akaby, a nawet do Dżeddy.
Skinąwszy przeto głową, począł tłumaczyć rannemu, że woda znajduje się w ich obozowisku o pół godziny drogi.
— Gdzie jesteśmy? — pytał ranny.
Ibn Tassil wyjaśnił, iż znajdują się o dwa dni drogi od Dżed-Katerin czyli klasztoru św. Katarzyny, leżącego w niedalekiej odległości od Synaj.
— Akaba? — rzucił pytanie ranny.
Arab odwrócił się ku północy i wyciągnął dłoń.
— Daleko... daleko! — mówił. — Jechać na dobrym wielbłądzie cztery — pięć dni!
Ranny zwrócił się ku swemu towarzyszowi.
— Co robić, Hen? Jesteśmy daleko od Akaby jak również i od Suezu. Ten brodacz wymienił nazwę jakiegoś klasztoru, ale i ten znajduje się stąd o dwa dni drogi. Nie mam pojęcia, co zrobimy?
Henryk Dumesnil, jeden z najlepszych pilotów francuskich, zamyślił się na chwilę.
— Spytaj go się, dokąd on dąży? — rzekł, wskazując ruchem głowy na siedzącego na swym wielbłądzie Araba.
Okazało się, że Ibn Tassil i jego karawana idą do El-Barrar, małej wioski, ukrytej w wąwozach gór Synajskich na północo-wschód od Dżed-Katerin. Wioska ta była stałą rezydencją Araba, zajmującego się sprzedażą safjanu i świecidełek, będących nieodzowną częścią ubioru każdej kobiety na Wschodzie.
— Czy w Dżed-Katerin jest telegraf? — pytał ranny.
Nie było. Najbliższą stacja telegrafu znajdowała się w Akabie.
Po kilkunastominutowej naradzie przyjaciele stwierdzili, że nie pozostaje im nic innego, jak udać się do El-Barrar, gdzie potłuczony i poraniony przy upadku aeroplanu Lucjan Żałyński mógłby przyjść do zdrowia, znalazłszy jaką-taką opiekę i wygody. Dumesnil miał tymczasem udać się do Akaby celem zawiadomienia swych przyjaciół o wypadku i sprowadzenia mechaników oraz uszkodzonych części aparatu.
Ani jeden, ani drugi nie pozbyli się myśli kontynuowania dalej lotu naokoło świata. Lot ten jak dotąd był zupełnie pomyślny. Rozpoczęli go w pierwszych dniach czerwca w San-Francisco, przelatując stamtąd śladem Lindberga poprzez Meksyk i Andy do Buenos-Aires. Stąd szlakiem włoskiego lotnika Pinedo poszybowali do Madrytu i Paryża, witani entuzjastycznie w miejscach lądowania przez olbrzymie tłumy, zachwycone ich brawurą. Z Paryża, odwiedzając po drodze Rzym i Palermo, pofrunęli do Kairu. Dalsza linja ich lotu przebiegać miała według planu przez Karaezi, Kalkuttę, Singapoore, ponad Borneo do Melbourne. Z Australji mieli przedostać się na wyspy Hawajskie, lądując po drodze na archipelagu Fidżi i na jednej z wysp Sporadów polinezyjskich. Przelot z Honolulu do San-Francisco miał być ostatnim etapem tej gigantycznej podróży, obserwowanej z ciekawością przez cały cywilizowany świat.
Obaj śmiałkowie byli doświadczonymi lotnikami, przyczem Żałyński miał ustaloną sławę w świecie lotniczym, jako konstruktor-wynalazca.
Przyjaźń jego z Dumesnilem datowała się od czasów kampanji polsko-bolszewickiej 1920 r., podczas której Dumesnil jako ochotnik należał do tej samej eskadry lotniczej, co i Żałyński.
Przyjaźń, zadzierzgnięta w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa, nie przerwała się z chwilą odjazdu Francuza do swej ojczyzny. Towarzysze tęsknili za sobą, to też, kiedy Dumesnil, bawiący podówczas w Stanach Zjednoczonych, zaproponował przyjacielowi lot naokoło świata, Żałyński nie namyślał się zbytnio.
Uzyskawszy długotrwały urlop, pośpieszył do San-Francisco, skąd rozpoczął się lot.
Już podczas przelotu z Palermo do Kairu zauważyli, że motor ich aparatu nieco szwankuje, mieli jednak nadzieję, że zdołają dotrzeć do Karaezi, gdzie istnieją wielkie hangary i warsztaty angielskiego lotnictwa wojskowego w Indjach.
Los jednak chciał inaczej. Motor w parę godzin po starcie w Kairze odmówił zupełnie posłuszeństwa, zmuszając ich do natychmiastowego lądowania na niegościnnej pustyni El-Tih, przyczem podwozie aparatu oraz jedno ze skrzydeł zostały całkowicie zdruzgotane.
Żałyński wyszedł z tej przygody niezbyt obronną ręką. Rozbił głowę przy upadku, rozcinając ją głęboko. Poza tem zwichnął rękę w przedramieniu. Upływ krwi był tak wielki, że Dumesnil, który sam został jedynie lekko potłuczony, z trudem zaledwie zdołał doprowadzić towarzysza do przytomności.
Ze względu na stan jego zdrowia droga do Akaby lub do Suezu, o czem początkowo myśleli, byłaby szaleństwem. Zresztą spadli na połać pustyni, najmniej uczęszczaną przez ludzi, gdyż wielka droga karawanowa, ciągnąca się od Suezu do Akaby, biegła o dwieście co najmniej kilometrów na północ od miejsca, w którem się znaleźli.
Ibn Tassil, skuszony wysokiem wynagrodzeniem, podjął się ich przewieźć do El-Barrar, ofiarując gościnę w swoim domu i obiecując sprowadzenie słynnego na całą okolicę lekarza arabskiego, który opatrzy rany Załyńskiego.
Nie tracąc przeto czasu, umieszczono rannego na dromaderze Ibn Tassila i po upływie niecałej godziny lotnicy znaleźli się w obozowisku karawany.
Dumesnil opatrzył prowizorycznie rany przyjaciela, który niebawem, trawiony gorączką i wyczerpaniem, usnął w cieniu juków.
Ibn Tassil miał zamiar wyruszyć w drogę dopiero o zmroku, lecz obecnie ze względu na rannego podniósł karawanę na nogi, gdy tylko słońce przetoczyło się na zachodnią stronę nieba.
Pomimo wszelkich starań Dumesnila i Arabów, którzy co chwila poili rannego wodą i kładli mokre chusty na jego głowę, pod wieczór stracił on przytomność, rzucając się w gorączce. Musiano go przywiązać rzemieniami do siedzenia, gdyż zachodziła obawa, że może spaść z wielbłąda.
Karawana szła, milcząc.
Dumesnil, słabo władający angielskim, porozumiewał się z Ibn Tassilem z największym trudem, pomagając sobie znakami.
Już od godziny opuszczono równinę pustyni.
Karawana zapuściła się w wąwozy skalne północnego zbocza gór Synajskich. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwą. Gdzie niegdzie potężne zwały kamienne zagradzały wąską ścieżynę, wijącą się wężem ponad urwiskami i przepaściami. Wielbłądy szły powoli, osuwając się co chwila na osypiskach i rumowiskach zwietrzałych okruchów skalnych.
Ranny miotał się w gorączce, jęcząc i wykrzykując nieprzytomnie.
Dumesnil, kroczący dotąd przy boku wielbłąda, na którym leżał ranny, przysunął się do Ibn Tassila, idącego na przodzie karawany.
— Daleko jeszcze? — zapytał, z trudem dobierając wyrazów.
Arab zamiast odpowiedzi wskazał przed siebie ręką.
Francuz spojrzał we wskazanym kierunku.
Daleko, jakgdyby pod ich stopami błyszczały słabe ognie.
— El-Barrar! — rzekł Arab, ujmując wielbłąda za uzdę.
Poczęto schodzić wdół wśród tak gęstego mroku, że Dumesnil rozróżniał jedynie ciemny kontur wielbłąda, prowadzonego przez Ibn Tassila.
Światła zbliżyły się znacznie, to ukazując się, to znikając za załamaniem ścieżki.
Jeszcze pół godziny uciążliwej drogi, i karawana wkroczyła w kręte i ciasne uliczki El-Barrar.
Stąpanie wielbłądów i nawoływania poganiaczy wywabiły z domów mieszkańców wioski, witających hałaśliwie Ibn Tassila.
Dom tego ostatniego, otoczony wysokim murem, z poza którego widać było czubki palm, znajdował się pośrodku wsi.
Powitanie karawany przez rodzinę Ibn Tassila było tak krzykliwe, iż ranny, przebudzony snać hałasem, począł jęczeć żałośnie.
Przeniesiono go natychmiast do jednej z izb na piętrze, i jeden z synów gospodarza domu pobiegł po lekarza.
Wieść o „białych“ rozeszła się widocznie błyskawicą po wiosce, gdyż niebawem izby i podwórze domu pełne były ciekawych, którzy z zainteresowaniem słuchali opowiadań Ibn Tassila i poganiaczy o żelaznym „ptaku“, który spadł w ich oczach na pustyni.
Wkrótce przybył lekarz. Był nim ów El Terim, który tak haniebnie oszukał Ibn Tassila, sprzedając mu wielbłądy. Pomimo że oszukany Arab nie wyrzekł się dotąd zamiaru wybicia czterech zębów El-Terimowi, aby mu odpłacić za swój zawód i stratę, przywitał go teraz z godnością, przykładając ręce do piersi i pochylając nisko głowę w ukłonach.
Po wymienieniu pomiędzy sobą całego szeregu obowiązkowych grzeczności, w rzędzie których zapewnienia o wzajemnym szacunku odgrywały niepoślednią rolę, Ibn Tassil wraz z lekarzem udali się do izby, to której leżał ranny.
Dumesnil z niepokojem obserwował chirurgiczne zabiegi Araba. Lecz obawy jego były płonne. El Terim nadzwyczaj zręcznie opatrzył rany na głowie Żałyńskiego i przy pomocy Ibn Tassila i jednego z jego synów wyprostował wywichniętą, a raczej wybitą rękę w przedramieniu.
Ta ostatnia operacja musiała być jednak bardzo bolesna, gdyż ranny pomimo gorączki omdlewał kilkakrotnie z bólu.
— Za dwa dni będzie zdrów jak każdy z nas! — zawyrokował El Terim, ukończywszy opatrunek.
— Za wolą Allacha nikomu włos z głowy nie spadnie, ale i to dobrze, żeś opatrzył go ty, o, El Terimie, którego sława jako cudownego i potężnego lekarza rozchodzi się szeroko — mówił z powagą Ibn Tassil, skłaniając głowę przed El Terimem, który zerkał na pochylonego nad rannym Dumesnila.
Lecz słowa gospodarza zmusiły go do odwdzięczenia się za pochwałę.
Gładząc przeto swą krótką, podobną do koziej bródkę, począł mówić.
— Prawda, słodsza niż miód dzikich pszczół, płynie z ust twoich, o, mądry Ibn Tassilu, lecz wielkiem szczęściem dla tego rannego „inglesi“ jest również to, że znalazł się pod twoim gościnnym dachem, gdyż samo powietrze, płynące z twego wspaniałego ogrodu, uleczy go lepiej niż wszystkie moje leki.
I poczęli obaj kiwać się ku sobie w ukłonach, aż Dumesnil omal że nie parsknął śmiechem, patrząc na ich poważne miny.
Na dany przez starszą kobietę znak Ibn Tassil zaprosił Dumesnila i lekarza do izby gościnnej, gdzie na niskich stolikach przygotowany był posiłek.
Przy rannym pozostał jeden z synów gospodarza.
Kolacja widocznie z racji gości i powrotu Ibn Tassila z długiej wędrówki była obfita.
Prócz wędzonego i suszonego mięsa podano cały udziec barani, potem jakieś mięso, krajane w drobne kawałeczki, podlane obficie ostrym sosem, następnie zaś placuszki jęczmienne z miodem, suszone figi i daktyle.
Wygłodzony Francuz, spokojny już teraz o przyjaciela, nie dawał się prosić gospodarzowi.
El Terim jadł powoli, zachwalając głośno każdą potrawę i gładząc się z rozkoszą po brzuchu.
Tradycyjna kawa i fajki stanowiły zakończenie uczty, której przez rozwarte drzwi i okna przyglądał się liczny tłum gawiedzi, ciekawej wyglądu człowieka, który według opowiadań poganiaczy „spadł z nieba“.
Wreszcie El Terim podniósł się z godnością i począł dziękować Ibn Tassilowi za wyświadczony mu zaszczyt, którego, jak zaznaczał, nie jest godny.
Na to gospodarz pośpieszył z zapewnieniami, iż błogosławi przypadek z żelaznym „ptakiem“, dzięki któremu progi jego nędznego domu odwiedził ulubieniec Allacha, mądry i szanowany powszechnie El Terim.
Dumesnil wcisnął temu ostatniemu w dłoń parę sztuk złota, co tamten przyjął z miną najsławniejszego profesora europejskiego.
Ibn Tassil, bijąc bezustannie pokłony, odprowadził lekarza do furtki w murze, wychodzącej n a ulicę.
Dumesnil szedł tuż za nimi, śmiejąc się w duchu z przesadnej grzeczności obydwu.
Lecz znalazłszy się na ulicy, obaj zdjęli maski.
Dumesnil ze zdziwieniem patrzał na ich rozgorączkowane złością twarze, na gwałtowne gesty i wygrażania.
Gawiedź otoczyła ich obu zwartem kołem, śledząc ciekawie przebieg kłótni i wybuchając głośnym śmiechem przy każdem ostrzejszem słowie.
— Nie zaprzeczam, że umiesz opatrywać rany i prostować kości, lecz Allach pomylił się, dając ci twarz ludzką, ty cuchnąca hieno, żywiąca się padliną! — wrzeszczał Ibn Tassil, przyskakując do lekarza z zaciśniętemi pięściami. — Powinieneś mieć zamiast twarzy ryj nieczystej świni, ty złodzieju, sprzedając zdychające wielbłądy! Oby nielitościwa febra pokręciła członki twoje, a wszechmocny Allach zesłał na ciebie trąd, a kadi, przed którym cię jutro oskarżę, wtrącił do lochu na całe twoje życie!
El Terim nie pozostał dłużny w odpowiedzi.
Kręcąc palcami swą siwą bródkę, patrzył z pogardliwym spokojem na miotającego się wściekle Ibn Tassila.
— Miarkuj słowa swoje, psie z sierści oblazły, gdyż Allach, który widzi wszystkie czyny nasze, sparaliżuje ci obrzydły język, miotający bezczelne kłamstwa! — rzekł. — Wielbłądy, które ci sprzedałem, czego żałuję teraz z całego serca, są młode i dobre, ale każdy wie, że zwierzę trzeba karmić, czegoś ty nie czynił, nędzarzu nikczemny, i dlatego opadły z sił i na pewno jutro zdechną, jak zdechniesz i ty, z czego całe El Barrar cieszyć się będzie, gdyż słuszną jest rzeczą, aby Allach pokarał cię śmiercią gwałtowną, boś lepszej nie wart.
Ibn Tassil ryknął z wściekłości i chwycił go za ramiona.
— O, szakalu tchórzliwy i podły, wychodzący na łup nocą! Ja karmię źle swoje wielbłądy! Ja! Obyś do końca swego życia mógł to jeść, co one jedzą, żebraku! Zabieraj swoje zdychające zwierzęta i zwróć moje pieniądze!
— Szejtan pomięszał rozum twój, który i tak zawsze był słaby! — wrzeszczał El Terim, szamocąc się z nim. — Ja mam ci oddać pieniądze! O, padlino owcy, zdechłej zeszłego miesiąca na zaraźliwą chorobę! A gdzież były twoje oczy, gdyś kupował ode mnie szlachetne zwierzęta?
— Niechaj wszechmocny Allach dotknie trądem i ślepotą wszystkie twoje żony! Jeśli nie chcesz zwrócić pieniędzy, które ukradłeś, to dodaj mi tego osła, którego targowałem zeszłego tygodnia!
El Terim zamyślił się.
— Osioł sam więcej jest wart niż — te wielbłądy, które ci sprzedałem! — mruknął, gładząc dłonią bródkę. — Dobrze, dam ci go, abyś znał łaskawość moją, ale mi dopłacisz cztery szekiele!
— O, Allach! Ten oszust żąda cztery szekiele za osła, którego chcę wziąć tylko z litości, aby nie zdechł z głodu u ciebie! — wrzeszczał Ibn Tassil, wznosząc w oburzeniu ręce ku górze. — Dam dwa! — dorzucił po chwili spokojniejszym znacznie tonem.
— Trzy! — upierał się El Terim.
— Nie... dwa! Przecież oszukałeś mnie na wielbłądach!
— Niech będzie dwa! — zgodził się wreszcie El Terim i wyciągnął dłoń ku przeciwnikowi.
— Zawsze twierdziłem, że jesteś wspaniałomyślny jak padyszach! — mówił z wylaniem Ibn Tassil, ściskając mocno jego dłoń. — Niechaj oko Allacha czuwa nad tobą!
— I nad tobą też, albowiem jesteś zacnym człowiekiem, jakiego trudno znaleźć w całej Arabji! Zostań w spokoju! — odwzajemniał się za komplement El Terim.
Niedawny przeciwnik jego przyłożył dłonie do czoła na znak uszanowania i zgiął się w ukłonie.
El Terim, skinąwszy poważnie głową, odszedł powoli, przeprowadzany przez gawiedź.
Ibn Tassil patrzył przez chwilę nienawistnym wzrokiem za oddalającym się, poczem splunął z pogardą i, ująwszy Dumesnila pod rękę, powiódł go na spoczynek do izby, sąsiadującej z izbą rannego.



II

Zbudziły Żałyńskiego rozgłośne szepty i stąpania bosych nóg.
Rozwarłszy oczy, ujrzał w uchylonych do połowy drzwiach dwie postaci kobiece, zaglądające ciekawie do wnętrza pokoju.
Jedna z nich, mała, może dziesięcioletnia dziewczynka, trzymając się dłonią za fałdy ubioru stojącej tuż za nią kobiety, patrzała na Żałyńskiego wielkiemi, rozszerzonemi przez zdziwienie oczyma.
Towarzyszka jej, lat osiemnastu — dziewiętnastu, o smagłej, rumieńcem zaróżowionej twarzy i kruczych, wijących się niesfornie włosach, spostrzegłszy skierowany ku nim wzrok rannego, usiłowała cofnąć się, lecz dłoń dziewczynki nie pozwoliła jej na to.
Trwało to zresztą zaledwie krótką chwilę, gdyż dziewczynka, dostrzegłszy widać również wzrok Żałyńskiego, z widocznym przestrachem w oczach cofnęła się ku swej towarzyszce, znikając razem z nią za drzwiami.
Żałyński powiódł wzrokiem dokoła.
Ze zdziwieniem spoglądał na niski, bielony wapnem pułap, i ściany, zawieszone dywanami i lśniącemi szychem tkaninami.
— Gdzie jestem? Co się ze mną działo? — szepnął, nie będąc pewnym, czy wszystko to nie jest tylko snem.
Poruszył się, usiłując unieść głowę.
Ostry, dojmujący ból w przedramieniu przywrócił mu kompletnie przytomność, przywodząc zarazem na pamięć wczorajszy dzień.
— Aha! Przewieziono mnie widocznie do tej wioski, o której wspominał spotkany zaraz po wypadku Arab! — myślał leniwie. — Lecz gdzież jest Ibn?
Ciche chrapnięcie uderzyło jego słuch.
Przechylił głowę na bok i ujrzał rozciągniętą na dywanie obok łoża postać młodego chłopca.
Pochylił się nieco i dotknął śpiącego zdrową ręką.
Śpiący zerwał się na równe nogi.
Przez chwilę spoglądał w milczeniu na Żałyńskiego z pewną obawą w oczach, lecz dostrzegłszy, iż ten patrzy przytomnie, rozjaśnił twarz w uśmiechu, rzucając równocześnie parę słów.
— Gdzie Dumesnil? — zapytał po angielsku Żałyński.
W oczach chłopca odbił się wyraz zakłopotania.
Przez chwilę wpatrywał się w leżącego, następnie, ująwszy ze stojącego obok niskiego stoliczka szklaną czarę, przysunął ją do ust rannego.
Żałyński podziękował mu uśmiechem.
Czara zawierała wodę, zmieszaną z miodem.
Pił z przyjemnością, gdyż gorączka sprawiała mu pragnienie.
Opróżniwszy czarę, oddał ją chłopcu.
— Gdzie Dumesnil? — zapytał powtórnie.
Wzrok chłopca zabiegał niespokojnie po twarzy leżącego i przeniósł się następnie ku opróżnionej czarze.
Żałyński potrząsnął przecząco głową.
— Drugi „inglesi“ spać obok — ozwał się po angielsku z poza uchylonych drzwi czyjś młody, melodyjny głos.
Żałyński poruszył się żywo.
— Dżailla! — zakrzyknął chłopiec w stronę drzwi.
Przez chwilę panowało milczenie, lecz niebawem w drzwiach ukazała się postać kobieca, którą przed chwilą widział już Żałyński, rozwarłszy ze snu oczy.
Chłopiec przemówił do niej, wskazując ruchem głowy leżącego.
Młoda kobieta wysunęła się nieco z poza drzwi.
— Towarzysz jeszcze spać... a... ty leżeć spokojnie! El Terim mówił... leżeć spokojnie!
Mówiła powoli śpiewnym, cichym nieco głosem, z widocznym trudem dobierając słowa i wiążąc je w zdania.
Dostrzegłszy utkwiony w nią wzrok leżącego, zmieszała się. Na policzki jej wybiegł ciemny rumieniec. Stała tak przez chwilę z pochyloną głową, wreszcie szybkim krokiem podbiegła do stolika i, chwyciwszy opróżnioną czarę, znikła z nią za drzwiami.
Żałyński posłyszał tylko stąpanie bosych nóg po kamiennych stopniach schodów i szybki, niezrozumiały dlań szczebiot małej dziewczynki.
Chłopiec, kiwnąwszy mu parokrotnie z uśmiechem głową, wysunął się z izby i pobiegł wdół po schodach.
Po chwili ciche stąpanie dobiegło do uszu leżącego.
— Zapewne ona! — szepnął do siebie, zwracając wzrok ku drzwiom.
Nie omylił się; Dżailla niosła powoli napełnioną po brzegi czarę.
Postawiła ją na stoliku i, nie patrząc na leżącego, skierowała się zpowrotem ku wyjściu.
— Proszę, daj mi pić! — zwrócił się ku niej Żałyński, nie spuszczając z niej oczu.
Dziewczyna zatrzymała się i przez chwilę stała bez ruchu, jakgdyby namyślając się, co ma uczynić. Na twarzy jej najwyraźniej odbił się cień wahania. Trwało ono jednak zaledwie krótką chwilę. Cichym, elastycznym krokiem podbiegła do stolika i, ująwszy czarę w obie dłonie, niosła ją ostrożnie ku leżącemu.
Żałyński wsparł się na zdrowej ręce i pił chciwie orzeźwiający napój.
Pijąc, nie spuszczał oczu z twarzy dziewczyny.
Ta, jakkolwiek miała wzrok utkwiony w trzymanej w dłoniach czarze, dostrzegła snać to, gdyż policzki jej, czoło i szyja poczęły się pokrywać coraz jaskrawszym rumieńcem.
Żałyński z przyjemnością patrzał na nią.
Ciężkie, złotawym połyskiem lśniące powieki dziewczyny, ocienione długiemi frendzlami czarnych rzęs, drżały lekko.
Kształtna pierś, wyraźnie rysująca się pod bielą cienkiej tkaniny, wznosiła się i opadała w szybkim — jakgdyby ze zmęczenia — oddechu.
Widoczne było, że uporczywy wzrok Europejczyka miesza ją coraz więcej.
— Dziękuję! — rzekł Żałyński, odrywając wargi od czary.
Ujął swą zdrową ręką jedną z dłoni dziewczęcia i uścisnął lekko.
Ręce Arabki zadrżały nagle. Parę kropel wody bryznęło z rozkołysanej czary na twarz leżącego.
Dziewczyna spojrzała nań, zmieszana swą niezręcznością, lecz on śmiał się wesoło, ocierając twarz rękawem koszuli.
Wesołość jego była widocznie zaraźliwa, gdyż na purpurowe, wyraziście zarysowane usta dziewczyny wybiegł lekki uśmiech, odsłaniający na moment biel drobniutkich jak perełki zębów.
Odwróciła się od leżącego, stawiając wypróżnioną do połowy czarę na stoliku.
— Kto jesteś? — miękko rzucił pytanie Żałyński.
Dziewczyna przez chwilę patrzała nań, jakgdyby nie rozumiejąc jego słów.
— Dżailla, panie... córka Ibn Tassilla — odrzekła wreszcie, rumieniąc się bez widocznego powodu.
— Tego, który nas tu przywiózł? — dopytywał się leżący, pragnąc odwlec chwilę jej odejścia.
Skinęła głową i, dostrzegłszy, że węzeł bandażu, jakim skrępowana była zraniona ręka Europejczyka, rozluźnił się nieco, pochyliła się nad leżącym i paroma szybkiemi, delikatnemi ruchami poprawiła opatrunek.
Przy tej czynności wijące się niesfornie pierścienie jej kruczych włosów dotknęły kilkakrotnie twarzy Żałyńskiego.
Ten, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, ujął delikatnie wargami jedno pasmo włosów, jakie spoczęło na jego ustach.
Dziewczyna wyprostowała się tak szybkim ruchem, iż nie zdążył rozewrzeć warg.
Na twarz dziewczyny wybiegł tak silny rumieniec, iż zdawało się, że to krew wystąpiła nagle na jej śniade, lekką pozłotą słońca pokryte policzki.
Uczyniła ruch jakgdyby do ucieczki.
Żałyński delikatnie ujął jej dłoń i, usiłując nadać swemu głosowi ton najbardziej spokojny, począł rozpytywać, skąd ona zna język angielski.
Dżailla uspokoiła się i swym śpiewnym, o niskiem nieco brzmieniu głosem, zatrzymując się co chwila celem dobrania wyrazów, wyjaśniła, iż ubiegłego lata zachorowała, jak zresztą i wszyscy prawie młodzi we wsi, na chorobę, która „przemienia ciało w czerwone sukno i pali wnętrzności żywym ogniem“. Ojciec, który wiedział, że na chorobę tę arabscy lekarze nie mają lekarstwa, przewiózł ją na grzbiecie wielbłąda do Dżed — Katerin, gdzie „białe siostry“ umieściły ją w szpitaliku klasztornym. Choroba przeciągała się tygodniami i „wypiła z niej wszystkie siły“, tak, że siostry nie pozwoliły zrazu Ibn Tassilowi na zabranie córki, obawiając się, iż zemrze ona w drodze lub z braku stosownej opieki. Tym sposobem pobyt jej w Dżed — Katerin trwał przez prawie pół roku, dzięki czemu nauczyła się nieco po angielsku.
Opowiadanie jej przerwały głosy, dobiegające z głębi domostwa.
Dziewczyna podniosła głowę i nadsłuchiwała przez chwilę.
W oczach jej odbiło się nagłe zaniepokojenie.
— El Terim! — szepnęła. — Idzie tu z ojcem!
Wybiegła za drzwi, brzęcząc głośno cekinami, które w paru sznurach zwieszały się z jej szyi.
Lecz widocznie wchodzący znajdowali się już u wejścia na schody, przecinając jej tem samem drogę do ucieczki, gdyż po chwili wbiegła zpowrotem do izby.
Wystraszonemi oczami obwiodła raz i drugi izbę, jakgdyby w nadziei, że zdoła się tutaj ukryć przed nadchodzącymi.
Spojrzenie jej padło na rozwarte okno.
Jednym skokiem znalazła się na jego parapecie.
Żałyński, zapominając o bólu, jaki mu sprawiał każdy żywszy ruch, zerwał się z łoża w nadziei, że zdoła powstrzymać dziewczynę od szalonego kroku, lecz w tymże momencie przekonał się, że Dżailla nie miała bynajmniej zamiaru ratowania się skokiem z wysokości co najmniej paru metrów.
Tuż poza oknem ściana formowała spory występ, na którym z biedą można się było utrzymać.
— Leżeć... „inglesi“... leżeć! — błagalnie wyszeptała Arabka, podnosząc nań przestraszone spojrzenie.
Żałyński ledwo zdążył dopaść posłania, gdy do izby wszedł Ibn Tassil, a za nim lekarz.
— Jakżeż czuje się szlachetny cudzoziemiec, którego przykry dlań, lecz dla nas radosny wypadek sprowadził pod skromny dach biednego Araba? — mówił Ibn Tassil, podczas gdy El Terim za pośrednictwem delikatnych dotknięć i ruchów badał stan chorej ręki.
Żałyński w gorących słowach począł dziękować Arabowi za pomoc i troskliwość, jaką mu okazuje. Podzięka Europejczyka uczyniła Ibn Tassilowi widoczne zadowolenie, gdyż skłonił się parokrotnie, pochylając nisko głowę i dotykając czoła wierzchem dłoni.
Usiadł na niskim taburecie, stojącym przy łożu, i przez chwilę obserwował zabiegi El Terima, które ku wielkiemu zadowoleniu Żałyńskiego nie trwały zbyt długo.
Arabi zamienili między sobą kilkanaście cichych słów. El Terim gestykulował przytem jak uliczny kuglarz, których tylu widział Żałyński w Kairze.
Ibn Tassil słuchał go w milczeniu, potakując jego słowom poważnemi kiwnięciami głowy.
— Ten oto znakomity lekarz, którego sława rozchodzi się od Akaby aż do Teimy, a nawet do Dżeddy, twierdzi, że niebezpieczeństwa wielkiego niema, za co Allachowi niechaj będą dzięki! — mówił Ibn Tassil, głaszcząc swą rozwichrzoną brodę. — Ale mówi on również, że szlachetny cudzoziemiec nie może się puszczać w drogę przed upływem co najmniej dwóch tygodni, gdyż zarówno nadwyrężona ręka, jak i rana na głowie muszą się przedtem zupełnie zagoić! W drodze mogłaby się przyplątać zła gorączka, która jątrzy rany.
— Dwa tygodnie! — powtórzył niespokojnie Żałyński, myśląc o przerwanym raidzie.
— Czas prędko mija! — rzekł flegmatycznym tonem Ibn Tassil.
Żałyńskiemu przyszło na myśl, że przetransportowanie uszkodzonego aparatu do Akaby lub do Suezu, sprowadzenie z Kairu zapasowych części i mechaników oraz naprawa uszkodzeń nie mniej zajmą niż dwa tygodnie czasu, a nawet może i więcej. Nie przejął się przeto zbytnio słowami Ibn Tassila, skazującemi go na pozostawanie nadal w El Barrar.
Nie zdając sobie sprawy z pobudek, czuł, że pobyt w zapadłej górskiej wiosce nie maluje się przed nim w zbyt czarnych barwach.
— Dumesnil musi, naturalnie, natychmiast zająć się aparatem! Może i lepiej będzie, gdy go się przewiezie do Suezu? Zawsze to bliżej Kairu... Łatwiej o wszystko! — snuł w myśli projekty. — A ja sobie przez ten czas tutaj wypocznę! — zakończył, postanawiając w duchu pojść za radą El Terima.
Oznajmił przeto Ibn Tassilowi o swej decyzji pozostania w El Barrar, co ten natychmiast powtórzył lekarzowi.
Ten, jak spostrzegł Żałyński, przyjął to z widocznem zadowoleniem, które rozjaśniło jego spalone od słońca, pomarszczone oblicze.
Pochyliwszy się ku Ibn Tassilowi, rozpoczął z nim długą rozmowę. Słowa jego niezbyt widocznie trafiały do przekonania gospodarza, gdyż zrazu trząsł uparcie głową, jakgdyby przecząc lekarzowi. Rozmowa ich z każdą chwilą stawała się coraz więcej burzliwą. El Terimowi udało się wreszcie widocznie przekonać Ibn Tassila, gdyż ten z uwagą począł słuchać jego słów, dorzucając do nich od czasu do czasu krótkie zdania.
Pogładził kilkakrotnie brodę i, ściszając nieco głos, zwrócił się ku leżącemu.
— Zapewne przykrzyć się będzie szlachetnemu cudzoziemcowi w naszej nędznej wiosce, ale zgadzanie się z wolą wszechpotężnego Allacha jest dowodem dojrzałości rozumu człowieka. Postaramy się jednak, aby nasz drogi gość nie nudził się zbytnio. Możemy pokazać cudzoziemcowi wąwozy Synaj... a gdybyś był, panie, „mehendysem“, to... — urwał nagle i wpatrywał się niespokojnie w Żałyńskiego.
— „Mehendys“ to inżynier... prawda? — pytał ten ostatni. — Owszem... jestem nim.
Ibn Tassil ucieszył się tak, że śniade jego oblicze pokrył gęsty, ciemny rumieniec.
— Spodziewałem się tego! — rzekł, zacierając ręce. — Każdy „inglesi“ jest „mehendysem“ — dorzucił tonem głębokiego przekonania.
— Więc? — poddał Żałyński.
Ibn Tassil zamienił parę krótkich zdań z lekarzem.
— Ten mądry i bogobojny człowiek, oby Allach miał go wiecznie w swej opiece — mówił, wskazując na lekarza, nie spuszczającego oczu z leżącego — sądzi, że jako „mehendys“ mógłbyś, szlachetny panie, stać się dobroczyńcą całego El Barrar. Oto... chodzi o wodę! Mamy, coprawda, dwa źródła w obrębie wioski, ale są one skąpe. Więcej jak kilkanaście dzbanów odrazu nie można czerpać... trzeba czekać, aż źródła się napełnią. Dla nas i dla naszych zwierząt wystarczy, ale na pola i ogrody już nie! Rozumiesz, panie, czem dla rośliny jest woda? Bez niej ginie, i cała praca nasza idzie na marne! Ale oto niezbyt daleko od El Barrar, gdzieś w wąwozach górskich za dawnych czasów było źródło wielkie, potężne, które dawało tyle wody, że płynęła ona szerokim strumieniem z gór przez El Barrar aż do słonych wód Akaby. Wtedy El Barrar było rajem prawdziwym! A teraz co... nędza! — pokiwał smutnie głową i umilkł, zasępiwszy się.
— Skąd wiecie, że tędy przepływał strumień? — zapytał po pewnym czasie Żałyński.
— Wiemy! — ożywił się nagle Arab. — Pradziadowie nasi, za których czasów płynął strumień, mówili o tem swym dzieciom i wnukom... ci znów — dziadom i ojcom naszym, a oni — nam! Strumień płynął!
— Cóż się z nim stało?
Oblicze Ibn Tassila przybrało tajemniczy wyraz.
— Nie wiemy, panie! Jedni twierdzą, że to sprawka szejtana, drudzy, że plemiona z pustyni Nefud i El Harra, które dawniej ciągnęły tędy na rozboje w stronę Kairu, zasypały źródło głazami i odwróciły jego bieg w przepaść z zemsty za to, że tutejsi ludzie odbijali im w powrotnej drodze łup. Kto to wie zresztą... dość, że wody niema! A byda... na pewno była! Pradziadowie nasi pozostawili nam na krążkach i tabliczkach z błyszczącego metalu znaki, po których można znaleźć miejsce źródła... ale cóż... my, ludzie dzicy, nie możemy zrozumieć tych znaków! „Mehendys“ zrozumiałby je natychmiast!
— Czemuż nie zwróciliście się z niemi do „mehendysów“ w Suezie albo w Gazie? — zdziwionym tonem pytał Żałyński.
Oczy Araba zaświeciły nagłym niepokojem. Widoczne było, że logiczne słowa gościa zaskoczyły go i wprowadziły w zakłopotanie.
Ochłonąwszy nieco, Ibn Tassil szepnął poufnym tonem.
— Czy jesteś, panie, „inglesi“?
Żałyński zaprzeczył ruchem głowy.
Ibn Tassil zmrużył znacząco jedno oko.
— Wiedz, panie, że dzieci pustyni nie mają zaufania do „inglesi“. Oni wszystko dla siebie... gdzieżby im się chciało szukać dla jednej wioski wody? Niech El Barrar zupełnie zniszczeje! Cóż ich to obchodzi? Więc jakże, panie? Chcesz stać się dobroczyńcą El Barrar, aby szlachetne imię twoje ze czcią powtarzały wdzięczne pokolenia.
Utopił wyczekujący, lekkim niepokojem nacechowany wzrok w twarzy Żałyńskiego.
Ten przez chwilę zwlekał z odpowiedzią..
Opowieść Araba o istniejącym w zamierzchłej przeszłości strumieniu uważał za pewnego rodzaju fantazję, któremi tak chętnie karmią się łatwo zapalne i w gruncie rzeczy naiwne umysły Wschodu. Zresztą, gdyby nawet przepływały kiedyś przez El Barrar wody jakiegoś potoku, to szaleństwem byłoby przypuszczać, że natrafi się na nie, skoro już raz zginęły bezpowrotnie w łonie piaszczystej pustyni. Według wszelkiego prawdopodobieństwa legenda o potoku była ucieleśnionym wyrazem pragnień i tęsknot tych łaknących wiecznie ożywczego żywiołu ludzi.
Pierwszym jego zamiarem była chęć wykazania Ibn Tassilowi i lekarzowi całej bezpodstawności wieści o strumieniu, lecz po krótkim namyśle zadecydował, że daremne byłoby walczyć z głęboką wiarą, jaka bezwątpienia cechowała ich słowa.
Następnie pomyślał, iż odmowa jego co do udzielenia pomocy przy poszukiwaniach zaginionego potoku uraziłaby zapewne obu Arabów, którzy bądź co bądź okazali mu wiele troskliwości. Chodziło mu zwłaszcza o Ibn Tassila, którego był gościem.
W ostrożnych zatem słowach, podkreślając, że nie żywi wielkiej nadziei na uwieńczenie dodatnim rezultatem poszukiwań, oznajmił Ibn Tassilowi, że chętnie przychyla się do ich prośby.
Decyzja ta ucieszyła obu Arabów niewymownie. Ibn Tassil z zadowoleniem gładził swą rozwichrzoną, długą brodę, zaś El Terim kilkakrotnie zatarł dłonie i wyszczerzył w uśmiechu resztki swych zębów.
Żałyński zauważył przytem, że twarz lekarza w uśmiechu kurczyła się, nabierając wyrazu sępiej krwiożerczości i okrucieństwa.
Ibn Tassil podniósł się wreszcie, życząc choremu rychłego powrotu do zdrowia, „potrzebnego teraz całemu El Barrar, które niezłomnie wierzy że szlachetny cudzoziemiec uszczęśliwi je na zawsze“.
Żałyński zapewnił, że nie będzie szczędził swych sił i wytęży całą swą wiedzę, aby nie zawieść pokładanych w nim przez ziomków gospodarza nadziei.
Z niecierpliwością wyczekiwał momentu, w którym zacichły kroki schodzących nadół Arabów. Przez cały czas rozmowy z nimi myślał wciąż o dziewczynie, kulącej się poza oknem na przestrzeni kilkunastu zaledwie centymetrów.
Kilkakrotnie zdawało mu się, że Dżailla, ześlizgnąwszy się z występu, pada na wybrukowane płaskiemi kamieniami podwórze.
Z radosnym przeto okrzykiem powitał ukazującą się w otworze okna twarz dziewczyny.
— Możesz wejść... Już odeszli! — zapewnił ją, widząc, że wodzi ona naokół niespokojnem spojrzeniem.
Lekko jednym susem przesadziła parapet okna i znalazła się na środku pokoju.
— Czemu uciekałaś, Dżaillo? — pytał Żałyński. — Ojciec twój nie miałby zapewne nic przeciwko temu, że odwiedziłaś chorego?
Dziewczyna podniosła na niego oczy.
— O tak... ojciec jest bardzo dobry, ale... — tu zacięła się nieco.
— Ale? — poddał.
Twarz dziewczyny zmierzchła momentalnie. Spuściła głowę i w zakłopotaniu plątała i rozplątywała drżącemi palcami sznury cekinów.
— El Terim — rzekła cicho.
— El Terim? Ten stary lekarz? — zdziwił się. — A cóż on ma do ciebie?
Głowa dziewczyny opadła jeszcze niżej. Ledwo dosłyszalne westchnienie poruszyło jej pierś.
— Dżailla będzie jego żoną... — wyszeptała z trudem.
Żałyński, zapominając o bólu, żywym ruchem uniósł się z posłania.
Przez chwilę, jakgdyby niezbyt dokładnie zrozumiawszy słowa Arabki, patrzył na nią rozszerzonemi ze zdziwienia oczyma.
— Ty? To niemożliwe! — krzyknął ze szczerem oburzeniem w głosie. — Chyba żartujesz, Dżaillo?
Podniosła głowę i, unikając jego wzroku, patrzała w okno, za którem kołysały się miękkim, jakgdyby leniwym ruchem pierzaste czubki palm!
Żałyński dostrzegł jednak, że na rzęsach dziewczyny perlą się krople łez.
Więc to była prawda!
Wzdrygnął się jakgdyby pod dotknięciem czegoś obrzydliwego. Fantazja w tejże chwili ukazała przed jego wzrokiem obraz, który wydał mu się wręcz potwornym. Oto El Terim bezzębnemi, ociekającemi wstrętną śliną pożądliwości ustami wodził po brzoskwiniowych policzkach Dżailli, obejmując jej gibki stan trzęsącemi się starczemi rękami.
Widocznie to miało cechy tak realne, że Żałyński zmuszony był zagryźć wargi aż do bólu, tłumiąc tem samem przekleństwo, jakie gwałtem cisnęło mu się na usta.
Dżailla, w dalszym ciągu nie patrząc na niego, wolnym krokiem skierowała się ku drzwiom.
Żałyński nie próbował jej zatrzymywać. Czuł jakgdyby żal do niej i zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że dalsza rozmowa byłaby w tej chwili tak dla niego, jak i dla niej, niewymownie ciężka i przykra.
Dziewczyna przestąpiła już jedną nogą próg, gdy nagle jakaś myśl kazała jej się zatrzymać.
Ogarnąwszy szybkiem, niespokojnem niecą spojrzeniem kurytarz, podbiegła ku łożu rannego.
Przez chwilę stała, milcząc. Na twarzy jej malowały się wyraźnie ślady walki, staczanej z sobą.
Wreszcie zdeterminowanym ruchem podniosła głowę wgórę i utkwiła przenikliwy wzrok w twarzy leżącego.
— Dżailla słyszała, o czem rozmawiał z cudzoziemcem mój ojciec — mówiła szeptem, spiesząc się. — Cudzoziemiec może szukać wody dla El Barrar... może szukać i na pustyni, i w górach, aby tylko... — tutaj głos jej nabrał akcentów niepokoju — aby tylko nie zostawał w pustyni sam na sam z El Terimem! Pamiętaj... ani na pustyni... ani w górach!
Na kurytarzu rozległy się spieszne kroki. Dziewczyna jednym skokiem znalazła się przy progu, wydając lekki okrzyk zdziwienia i przestrachu.
W drzwiach stał Dumesnil.
Arabka szybkim, zdecydowanym ruchem odsunęła go na stronę i jak burza przemknęła obok niego. Za chwilę była już nadole.
Francuz, uśmiechając się domyślnie, począł wypytywać Żałyńskiego o „urocze zjawisko, które tak niebacznie wypłoszył swem nieoczekiwanem zjawieniem się“, lecz pochmurna mina towarzysza i jego milczenie zaniepokoiły go nie na żarty. Sądząc, że ten zły humor jest następstwem cierpienia, począł troskliwie wypytywać Żałyńskiego o zdrowie.
Uspokoiwszy Francuza co do tego, Żałyński skierował rozmowę na losy aparatu, smętnie oczekującego na pustyni.
Dumesnil był tego samego, co i on, zdania. Wygodniej było przetransportować aparat do Suezu, w którym znajdował się port lotniczy, niż do Akaby, pozbawionej tej dogodności i leżącej na uboczu od wszelkich linij komunikacyjnych.
Aby nie tracić czasu, miał on już jutro udać się z wynajętymi w El Barrar ludźmi i wielbłądami na miejsce wypadku i zaciągnąć aparat do Suezu, skąd po dokonaniu naprawy miał przybyć drogą powietrzną do El Barrar po Żałyńskiego.
— Swoją drogą, ty masz zawsze szczęście! — zakończył rozmowę Francuz, częstując kolegę papierosem.
Ten spojrzał nań pytająco.
Dumesnil puścił jeden i drugi kłąb dymu, wiążąc go w misterne kółka i kółeczka, następnie szturchnął lekko towarzysza pięścią w bok.
— No... no... nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakgdybym mówił od rzeczy! — śmiał się, połyskując białemi, drapieżnemi nieco zębami. — Ja będę się tłuc ze złamanym aparatem do Suezu, uganiać się z tymi obdartusami, a ty będziesz wypoczywać pod czułą opieką „uroczego zjawiska“. To zapewne córka naszego gospodarza? Piękna... sapristi! — dorzucił tonem znawcy.
— Zgadłeś, lecz niezupełnie! — rzucił przez zęby Żałyński. — To córka Ibn Tassila, a narzeczona... El Terima!
— Co? Tego staruszka z ruchami członka Akademji Nieśmiertelnych, a bródką kozła? — zdumiał się Francuz. — Przecież on mógłby również dobrze być dla niej dobrotliwym dziadusiem? Wyobrażam sobie ich pierwszy uścisk miłosny!
Żałyński leżał bez ruchu, z przymkniętemi oczami. Końcowe słowa przyjaciela wywołały na jego usta grymas, który nie uszedł uwagi Dumesnila.
Francuz spoglądał przez chwilę uważnie na przyjaciela, poczem pochylił się ku niemu.
— Słuchaj, a gdybyśmy tak wypłatali figla temu arabskiemu eskulapowi? — szepnął, dotykając lekko dłonią ramienia leżącego.
Żałyński rozwarł oczy.
— To łatwo! — ciągnął dalej z łobuzerskim uśmiechem Francuz. — Dziewczynę do aeroplanu... pełny gaz i... au revoir, stary koźle!
— Kiedyż wreszcie przestaną się ciebie głupstwa trzymać? — wybuchnął Żałyński.
Dumesnil z głośnym śmiechem podniósł si z taburetu.
— No... ja tylko tak! Projekcik i nic więcej! Nie chcesz... to nie! A swoją drogą chciałbym zobaczyć minę tego starego rozpustnika, gdyby mu tak z przed nosa znikło to „urocze zjawisko“! Dla tego jednego tylko warto popełnić „raptus puellae“ i narazić się na strzały arabskich skałkówek! Au revoir... idę na śniadanie! Może ujrzę tam gdzie twoją opiekunkę.
I nucąc półgłosem wesołą piosenkę, Dumesnil znikł za drzwiami.



III

W małym, okolonym murem ogródku na podwórzu domu Ibn Tassila zapanowała cisza.
Ibn Tassil i lekarz utkwili nieruchomy wzrok w twarzy Żałyńskiego, który z zainteresowaniem oglądał niewielką metalową, sczerniałą od starości tabliczkę, pokrytą niewyraźnemi linjami i znakami.
W oczach obu Arabów malowała się niecierpliwość, oczekiwanie i niepokój. Zwłaszcza El Terim, który przed niespełna paroma minutami wręczył Żałyńskiemu ową zawiniętą w chustę tabliczkę, aż drżał obecnie ze wzruszenia, przenosząc bystre, niespokojne spojrzenie z twarzy Europejczyka na trzymany przezeń przedmiot i odwrotnie.
Żałyńskiego w pierwszym rzędzie zadziwił ciężar tabliczki, której wymiary były względnie niewielkie. Był to kwadrat o bokach długości najwyżej ośmiu centymetrów. Grubość tabliczki wynosiła niespełna trzy do czterech centymetrów. Po dokładniejszem przyjrzeniu się Żałyński doszedł do przekonania, że tabliczka zrobiona jest ze złota.
— Dostrzegam tutaj jakieś znaki, lecz niestety, nie mogę ich odcyfrować — rzekł wreszcie, podnosząc wzrok na Arabów.
Ibn Tassil poruszył się żywo.
— Szlachetny cudzoziemiec pozwoli, że pomogę mu w tem! — rzekł, przysuwając się bliżej ku Żałyńskiemu. — Oto... czy widzisz, panie, tę linję... o... tę? — pytał, wodząc palcem po tabliczce. — To jest zatoka Akaby... a tu, mniej więcej, leży El-Barrar, które w czasach, gdy rylec pokrył tę tabliczkę znakami, nie istniało jeszcze na świecie. A tu, zwróć, panie, uwagę na tę krętą linję, biegnącą od tego miejsca, gdzie dziś El-Barrar, ku górze, tu był niegdyś strumień, który złe moce zniszczyły. Jak widzisz, panie, strumień ten wypływał z gór Synaj... o... te kreski — to właśnie one. W tych kreskach ginie linja, oznaczająca strumień, który... ty, panie, dopomożesz nam odnaleźć, przy czem pomoc miłosiernego Allacha niechaj będzie z tobą! — uroczystym zwrotem zakończył swe objaśnienia Arab, prostując się i jakgdyby dla błogosławieństwa wznosząc ręce ku górze.
Żałyński po pewnej chwili musiał przyznać słuszność słowom Ibn Tassila. Nikłe linje, przerzynające w różnych kierunkach płaszczyznę tabliczki, najwyraźniej przedstawiały zarys południowego krańca półwyspu Synaj z wdzierającą się daleko w głąb lądu zatoką Akaba. Kreski, które miały według słów Ibn Tassila oznaczać szeroki, kilkakrotnie rozwidlający się łańcuch gór Synaj, odpowiadały rzeczywiście ważniejszym zarysom tego grzbietu górskiego.
Po dłuższej chwili rozpatrywania tabliczki dostrzegł on pewien szczegół rysunku, który uszedł uwadze Arabów.
Oto w pewnym punkcie kresek, oznaczających łańcuch Synaj, widniał maleńki, zaledwie dostrzegalny znak w formie trójkąta. Od znaku tego biegły w przeciwległe strony dwie oznaczone przerywanem kreskowaniem linje. Żałyński zauważył, że lewa z tych linij dążyła na zachód, przerzynając pustą, niepokrytą żadnemi znakami część tabliczki. Przestrzeń ta nie mogła być niczem innem, jak dzisiejszą płaszczyzną pustyni El-Tich.
Prawa linja, załamując się kilkakrotnie, tworząc zagmatwane zygzaki, biegła zrazu na południe, dochodząc prawie do linji brzegowej zatoki Akaba, następnie skręcała pod ostrym kątem ku północy, kierując się na pustynię.
— Dostrzegłem tu jakiś znak... trójkąt czy coś w tym rodzaju. Bardzo możliwe, że oznaczać on ma miejsce, z którego wypływać miał wasz strumień, — rzekł Żałyński, wskazując Ibn Tassilowi wspomniany detal rysunku.
Ibn Tassil zamienił parę szybkich słów z lekarzem, który trzęsącemi się ze wzruszenia dłońmi pochwycił tabliczkę, podnosząc ją ku zaczerwienionym oczom. Po twarzy jego przelatywały błyski radosnego uniesienia.
Oddając po chwili tabliczkę Żałyńskiemu, pochylił przed nim nisko w ukłonie głowę, bełkocząc coś po arabsku.
Europejczyk spojrzał pytająco na Ibn Tassila.
Ten gładził swą brodę, rozjaśniwszy twarz w radosnym uśmiechu.
— Sława lekarzy naszych, mądry i świątobliwy El Terim, mówi, iż dokonałeś, panie, połowy pracy, odnajdując ów znak na świętej tabliczce! — mówił z powagą. — Reszta, czyli samo znalezienie miejsca w górach, będzie łatwą rzeczą dla tak znakomitego i mądrego „mehendysa“, jakim ty jesteś, panie!
Żałyński wzruszył z uśmiechem ramionami.
— Znakomity El Terim jest w błędzie! Od znalezienia znaku na tabliczce do natrafienia na źródło w górach — daleko. Trudna to sprawa i, prawdę mówiąc, niewiele mam nadziei, aby się zakończyła ku waszemu zadowoleniu pomyślnie! — dorzucił sucho, niechętnem nieco spojrzeniem obrzucając zgarbioną postać lekarza.
Wspomnienie o wyznaniu Dżailli przepłynęło szybką falą przez jego myśli, usposabiając go nieżyczliwie do leciwego adoratora wdzięków córki Ibn Tassila.
— My pomożemy ci, panie! — zapewniał skwapliwie ten ostatni. — Abyś tylko chciał, panie, zająć się tą sprawą! Skoro znalazłeś już znak...
— Cóż z tego? — rzucił Żałyński. — To na tabliczce! Lecz gdzie go szukać w tym splocie łańcuchów górskich?
Arab zamyślił się przez chwilę.
— A czy nie mógłbyś, czcigodny gościu, aby Allach zlał na ciebie wszystkie swe łaski, powiedzieć, jak daleko stąd leży ów punkt, oznaczony na tabliczce znakiem? El-Barrar oddalone jest od morza o sześć miar „inglesi“.
Żałyński domyślił się, że Arab w ten sposób określa kilometr.
— Ile takich miar będzie stąd do Akaby? — pytał, określając w przybliżeniu na tabliczce punkt gdzie przypuszczalnie leżał El-Barrar.
Arabi przez chwilę porozumiewali się między sobą, gestykulując zawzięcie.
— Sto... może nieco więcej, ale niewiele, miar! — wyjaśnił wreszcie Ibn Tassil.
Żałyński z pomocą podjętego z ziemi źdźbła słomy wyliczył odległość pomiędzy trójkątem, a linją brzegową. Wynosiła ona mniej więcej trzydzieści parę kilometrów.
Oznajmił to Ibn Tassilowi, zastrzegając się, że wobec braku danych co do położenia El-Barrar odległość ta może być nieco większa.
Ibn Tassil rozpromienił się cały w uśmiechu radości.
— Niecałe czterdzieści miar... to nic! To zupełnie blisko! A choćby nawet i pięćdziesiąt! To też nic nie znaczy! — krzyczał, wymachując rękami. — Moje wielbłądy chodziły już nieraz do Gazy, a nawet do Janko i Dżeddy!
Zwrócił się do El-Terima i począł z nim szwargotać półgłosem, wskazując wzrokiem od czasu do czasu Żałyńskiego. Lekarz, zmrużywszy swe zaczerwienione oczy i pofałdowawszy czoło w głębokie brózdy, słuchał z uwagą, potakując jego słowom ruchem głowy i dorzucając do nich co chwila krótkie, przyciszonym tonem wypowiadane zdania.
Żałyński, nie zwracając prawie zupełnie uwagi na towarzyszów, siedział, nadaremnie usiłując wyłowić z chaosu dobiegających od strony domu odgłosów dźwięczny głos Dżailli, z którą od czasu jej bytności w jego pokoju nie udało mu się pomimo usiłowań pomówić swobodnie. Spotkał ją kilkakrotnie na podwórku i w ogrodzie, lecz zawsze w towarzystwie sióstr lub kobiet służebnych, których mnóstwo kręciło się po zakamarkach rozległego domostwa Ibn Tassila.
Zresztą, jak zauważył, dziewczyna najwyraźniej unikała go. Spotkana, odpowiadała lekkiem skinieniem głowy na jego głęboki ukłon, przyśpieszając kroku, ilekroć zdradzał zamiar przystąpienia ku niej.
Rozmowa Arabów przeszła tymczasem w zacięty spór, w którym wytrząsania rękami i pogarliwe splunięcia odgrywały niepoślednią rolę, a on, przymknąwszy oczy i oparłszy się wygodnie o gładki pień wysmukłej palmy, rosnącej obok ławki, dociekał przyczyn tego niechętnego względem niego zachowywania się dziewczyny.
Irytowało go to. Dumesnil opuścił El-Barrar przed trzema dniami na czele sporej gromady poganiaczów i wielbłądów. Powrotu jego przy najbardziej sprzyjających okolicznościach nie mógł się spodziewać wcześniej niż za dwa tygodnie. Ibn Tassil, aczkolwiek zajęty sprawami handlu, znajdywał zawsze parę godzin dziennie, aby móc mu towarzyszyć, obecność gadatliwego Araba, zamiast rozrywać, nużyła go, gdyż każda rozmowa z nim kończyła się nieodwołalnie na sprawie zaginionego strumienia i korzyści, jaką przyniesie El-Barrar odnalezienie go i skierowanie do poprzedniego łożyska.
El Terim, który odwiedził go kilkakrotnie, wzbudzał w nim niewytłumaczony niczem wstręt, tak, iż podczas drugiej czy też trzeciej jego wizyty, Żałyński pod pozorem zmęczenia udał, iż zasypia, zmuszając tem samem gościa do odejścia.
Ogarnęła go wreszcie nuda. Chwilami żałował, że dał się namówić na pozostanie w El-Barrar.
— Głupstwo zrobiłem! — myślał leniwie, łowiąc jednem uchem dźwięki swarliwej rozmowy swych towarzyszów. — Wścieknę się chyba z nudów w tej dziurze! — W Suezie zawsze weselej... kontakt ze światem... a tu co... pustka i nic więcej! Licho mnie skusiło!
Tu przypomniał sobie, że jednym z powodów, dzięki którym zgodził się tak łatwo na pozostanie tutaj, była Dżailla, i ogarnęło go jeszcze większe zniechęcenie.
— Henryk zazdrościł mi, twierdząc, że mam szczęście! — mruknął zgryźliwie. — Akurat! Zamiast towarzystwa dziewczyny mam towarzystwo tych dwóch dzikusów, z których zwłaszcza lekarz jest mocno antypatyczną postacią! Psiakrew — zaklął prawie głośno, rozwierając oczy i poruszając się niecierpliwie na kamiennej ławce.
Arabowie przerwali spór i zwrócili na gościa pytające spojrzenia.
— Co rzekł przyjaciel mój, szlachetny cudzoziemiec? — zapytał Ibn Tassil, pochylając się skwapliwie ku niemu.
Żałyński potrząsnął głową na znak, że niebaczny jego wykrzyknik nie stosował się do nich.
Ibn Tassil odchrząknął parokrotnie i przybrał uroczysty wyraz twarzy.
— Jeżeli, szlachetny panie, czujecie się zdrowym — zaczął ściszonym głosem — to moglibyśmy dzisiaj jeszcze wyruszyć w góry, aby szukać strumienia. Podróż będzie wygodna, gdyż prócz nas trzech pojedzie paru moich ludzi. Zabierzemy również dwa namioty... jeden dla ciebie, panie, drugi zaś dla córki mej, Dżailli, która będzie nam towarzyszyć w drodze.
Żałyński nie wierzył własnym uszom. Jakto... Dżailla miałaby towarzyszyć im podczas kilkudniowej, jak należało przypuszczać, wycieczki na pustynię? Niemożliwe! Jakiż powód był w tem, aby narażać ją na trudy uciążliwej bądź co bądź podróży?
Ibn Tassil dostrzegł zdziwienie, malujące się w jego oczach.
— Za wolą Allacha i nierozumna kobieta przyczynić się może do wielkiego i zbożnego dzieła — rzekł z powagą, powstając. — Więc jeżeli wola wasza, panie, możemy wyruszyć, zanim muezzin wygłosi swe południowe wezwanie? — pytał, utkwiwszy wyczekujące spojrzenie w twarzy Żałyńskiego.
Ten powstał żywo.
— Możemy jechać choćby i zaraz! — krzyknął, czując, że fala jakiejś dziwnej energji i radości przelewa się przez jego żyły.
— Gotujcież się zatem, szlachetny panie, do drogi! Za godzinę opuszczamy El-Barrar! — zadecydował Ibn Tassil, zapraszając Żałyńskiego ruchem ręki i niskim ukłonem do wyjścia z ogrodu.



IV

Karawana była dość pokaźna, gdyż oprócz Ibn Tassila, jego córki, Żałyńskiego i lekarza szło obok wielbłądów czterech poganiaczy, w tem dwóch służących El Terima, obdartych i ponurych jak noc. Zwłaszcza jeden z nich, imieniem Mohammed ben Ali, wysoki, zawiędły od słońca i wichrów pustyni Arab, miał wygląd tak zdecydowanie rozbójniczy, że Żałyński, spojrzawszy nań raz i drugi, mimowoli nieznacznym ruchem ręki dotknął prawej kieszeni frencza, jakgdyby pragnąc sprawdzić, czy dwunastostrzałowy mauzer znajduje się na swojem miejscu.
W niespełna pół godziny po opuszczeniu El Barrar karawana zagłębiła się w dzikie, spadziste wąwozy skalne, których prostopadłe niemal ściany zwieszały się groźnemi wiszarami nad głowami garstki podróżnych. Gdzie niegdzie wąwóz kończył się stromem urwiskiem z biegnącą tuż przy samej skalnej ścianie ścieżką, częstokroć tak wąską, że bok wielbłąda, kroczącego po niej, ocierał się o kamienne zwały.
Zwierzęta szły powoli, wyciągając ku ziemi swe długie szyje i z rozmysłem stawiając stopy na zwietrzałych, usuwających się z pod nóg głazach.
Ibn Tassil jechał pierwszy, mając tuż za sobą Żałyńskiego, z którym, o ile na to pozwalała szerokość ścieżki, rozmawiał, wymieniając nazwy widniejących naokół szczytów.
Żałyński słuchał jego słów z roztargnieniem, gdyż świadomość, że tuż za nim, przedzielona tylko wielbłądem lekarza, jedzie Dżailla, zaprzątała całkowicie jego myśli. Kilkakrotnie, korzystając z rozszerzania się drogi, wstrzymywał wielbłąda, usiłując przepuścić naprzód El Terima, lecz za każdym razem Ibn Tassil, dostrzegając to, z grzecznym, uniżonym niemal uśmiechem na ustach zwracał się doń, wciągając go w rozmowę.
Żałyński zauważył wreszcie, że obok wielbłąda dziewczyny idzie, wiodąc go za uzdę, ów Mohammed ben Ali, rzucający na niego zpodełba złe, jakgdyby nieco drwiące spojrzenia.
El Terim zdawał się nie dostrzegać manewrów Żałyńskiego. Siedział na swym wielbłądzie, podwinąwszy nogi i przebierając bezustannie paciorki różańca. Lecz spokój ten był tylko pozorny. Bystre, ukradkiem niemal rzucane przezeń spojrzenia pozwalały mu dostrzegać wszystko. W pewnym momencie, gdy Żałyński, udając zajętego rozglądaniem okolicy, pozostał nieco wtyle, podsunął się ku niemu i, wskazując dłonią mieniący się woddali opalowemi blaskami wyniosły szczyt, rzucił chrapliwie:
— Synaj!
Żałyński mimowoli pobiegł wzrokiem w kierunku jego wyciągniętej dłoni.
Daleko... daleko ponad poszarpane grzbiety górskie wybiegał szczyt świętej góry. Słońce zalewało go blaskiem swych palących promieni, i mienił się delikatnemi, mleczno-różowemi odblaskami, wśród których gdzie niegdzie przebijał się lekki fiolet cieniów. Okoliczne szczyty, niższe znacznie, zdawały się być w porównaniu z nim zupełnie ciemnemi.
Synaj niczem pochodnia drżał migotliwera światłem, zbierając na swe urwiste, wystrzelające, zda się, pod niebiosa ściany wszystkie blaski słońca.
Żałyński, jakgdyby urzeczony pięknością widoku, nie spuszczał oczu z widniejącej przed nim góry. Wspomnienia dzieciństwa barwną wstęgą przewinęły się w jego myślach. Święta góra! Ileż to razy, malcem jeszcze będąc, oglądał, przejęty podziwem i grozą, obrazek na stronicach podręcznika szkolnego, ilustrujący objawienie się Mojżeszowi Boga na Synaju wśród kłębów płomieni i huku piorunów! Przypomina sobie teraz doskonale, że zawsze wtedy podziwiał odwagę Mojżesza, który nie lękał się patrzeć w oblicze boskie. Święta góra!
Marzenia jego przerwał głos Ibn Tassila, który powoli podjeżdżał na swym wielbłądzie ku niemu.
— Będziemy tam jutro z rana! — rzekł, wskazując ruchem głowy Synaj.
Żałyński zdziwił się.
— Mamy przecież szukać strumienia? — rzucił jakgdyby w oczekiwaniu wyjaśnień.
Ibn Tassil skinął poważnie głową.
— Powiedziałeś, panie! Właśnie źródło strumienia, którego szukamy, znajduje się wpobliżu świętej góry.
Żałyński spojrzał na niego uważnie.
— Tabliczka nic o tem nie mówi!
— My wiemy, panie! — odparł Ibn Tassil, przymykając znacząco jedno oko. — Nasi pradziadowie widzieli je i opowiadania o tem przekazali swym synom, a naszym dziadom i ojcom.
Rozmowę ich przerwał szybki, gardłowy bełkot Mohammeda ben Ali, który, przysunąwszy się ku nim, począł z wielkiem przejęciem zwracać uwagę swego pana i Ibn Tassila na grupkę białych plam, widniejących u krańca jednego z wąwozów, oddalonego od nich o parę kilometrów.
Powietrze, aczkolwiek zupełnie czyste, drżało jednak i mieniło się pod wpływem prażących ziemię promieni słonecznych, tak, że nietylko Żałyński, lecz i żaden z Arabów nie mógł na pewno określić istoty owych intrygujących plam.
— Czasami sól z małych jeziorek, gdy woda ulotni się od słońca, błyszczy tak zdaleka — wyraził przypuszczenie Ibn Tassil.
— Nie... to są płócienne mieszkania... namioty! — ozwała się nagle Dżailla, która od pewnego czasu złączyła się z grupą rozmawiających.
Żałyński jak i wszyscy zresztą zwrócił wzrok na nią.
Dziewczyna, pochyliwszy się nieco w siodle i przysłoniwszy oczy dłonią, wpatrywała się z natężeniem w przestrzeń.
— Tak! — powtórzyła. — Widzę wyraźnie! Dwa namioty i trzeci mniejszy... a może to nie namiot, gdyż jest na to za niski.
Słowa jej, jak zauważył Żałyński, uczyniły wielkie wrażenie zarówno na lekarzu, jak i na Ibn Tassilu. Zamienili szeptem pomiędzy sobą parę krótkich, nerwowym tonem wypowiedzianych zdań, przyczem oblicza ich stały się poważne i jakgdyby nieco zastraszone.
Po chwili Ibn Tassil rzucił poganiaczom parę słów rozkazu. Ci poczęli uderzać biczami nogi wielbłądów, które na ten znak natychmiast poklękały.
— Zatrzymamy się tutaj, szlachetny panie! — zwrócił się Ibn Tassil do Żałyńskiego. — Musimy przekonać się, kto postawił tam te namioty! — dorzucił, wskazując ruchem głowy bielejące woddali plamy.
Żałyński zsunął się z siodła i, widząc, że Dżailla zamierza również opuścić swe krzesło na grzbiecie wielbłąda, wyciągnął ku niej rękę, ofiarując pomoc.
Dziewczyna zawahała się przez chwilę. Rzuciła szybkie, zalęknione nieco spojrzenie na El Terima i zbliżającego się prawie pędem Mohammeda.
Wahanie jej trwało zresztą krótko. Wsparłszy się lekko na ramieniu Żałyńskiego, zeskoczyła na ziemię i stanęła obok ojca, który obserwował tę scenę z pobłażliwym na ustach uśmiechem.
Żałyński rzucił krótkie, przelotne spojrzenie na El Terima. Lekarz nasępił jeszcze więcej niż zwykle swe krzaczaste brwi i, zmrużywszy oczy, gryzł wargi, mrucząc pod nosem. Widać było, że miota nim wściekłość i obrażona duma.
Europejczyk, udając, że nie dostrzega tego zupełnie, obojętnym tonem zagadnął Ibn Tessila o przyczynie niepokoju, jaki sprawił na nich widok namiotów, które, być może, postawili tacy sami, jak i oni, spokojni podróżni.
Arab uśmiechnął się pobłażliwie.
— Nie znasz zwyczajów pustyni, czcigodny i mądry panie, więc lekce sobie ważysz sprawy, które wymagają czujności i ostrożności! — mówił. — Wiedz, panie, że w pustyni każdego należy uważać za wroga, dopóki nie pozna się jego zamiarów!
— Może to „inglesi“ wraca już z Suezu? — poddała myśl Dżailla.
— Myśli twoje, moja córko, są tak chyże, że wyprzedzają rozsądek! — skarcił ją lekko Ibn Tassil. — Droga z Suezu idzie po tamtej stronie Synaju. Ci zaś... — zamyślił się głęboko i po chwili, odwoławszy na bok lekarza i Mohammeda, począł z nimi rozmawiać półgłosem.
Żałyński rzucił na nich raz i drugi szybkie spojrzenie, lecz widząc, że naprawdę zajęci są rozmową, wskazał Dżailli ruchem ręki olbrzymi niski głaz, przyparty do skalnej ściany wąwozu. Od zwieszającego się wpobliżu wiszaru padał na to miejsce głęboki cień.
Dziewczyna usiadła, odrzucając z głowy kaptur białego burnusa, chroniącego ją od promieni słonecznych.
— Czemu unikałaś mnie, Dżaillo? — zapytał Żałyński, siadając opodal.
Powieki jej zatrzepotały się nagle, demaskując zmieszanie, jakie ją ogarnęło.
Pochyliła głowę w milczeniu.
— Czemu? — powtórzył miękko. — Czy słowa moje dotknęły cię czemkolwiek?
Arabka uczyniła przeczący ruch głową, rzuciwszy nań jednocześnie z pod rzęs krótkie, błyskawiczne niemal spojrzenie.
— Zasmuciłaś mnie, Dżaillo! — ciągnął dalej Żałyński. — Tęskniłem za tobą.
Powtórne spojrzenie wybiegło z przepastnej głębiny źrenic i ciepłym, rozradowanym blaskiem przemknęło przez twarz młodego człowieka.
— Dżailla też smucić się bardzo... bardzo! I płakać! — wyszeptała, odwracając nieco zapłonione oblicze.
— Płakałaś? — zdziwił się. — Czemu?
Twarz jej pokryła się ciemnym rumieńcem zmieszania.
— Dżailla myśleć, że młody „inglesi“ przestać z nią rozmawiać, gdy się dowie, że... że będzie żoną El-Terima, — wyszeptała tak cicho, że zaledwie z trudem zrozumiał treść końcowych słów zdania.
Poruszył się niespokojnie.
— Słuchaj, Dżaillo! Czy ty dobrowolnie pragniesz zostać żoną tego starego... starego...? — mówił wzburzonym tonem, nie mogąc znaleźć narazie dość obelżywego przezwiska.
Podniosła nań oczy, w których czaił się głęboki smutek i jakgdyby niemy wyrzut, że mógł zadać jej podobne pytanie.
— Ojciec tak chce! — westchnęła. — Tak uradzili z El-Terimem...
— A ty? — rzucił nerwowo.
Pochyliła głowę, i za chwilę jedna i druga łza zaperliły się na jej rzęsach.
— Kiedy to będzie? — zapytał szeptem, pochylając się nieco ku niej.
— Zaraz po odnalezieniu skarbu, — odszepnęła, wzdrygając się.
— Skarbu? Jakiego skarbu? — zdziwił się Żałyński.
Dżailla zerwała się z miejsca. Przerażonym wzrokiem obrzuciła grupę rozmawiających na uboczu Arabów, poczem przeniosła go na twarz Żałyńskiego.
— Jakiego skarbu? — powtórzył lotnik, dziwiąc się w duchu zalęknieniu dziewczyny.
Opadła ciężko na głaz. Przymknąwszy oczy i oparłszy głowę o skalną ścianę, oddychała spiesznie, cisnąc dłońmi falującą pierś.
Rozwarła wreszcie powieki i, patrząc zalęknionem spojrzeniem na Europejczyka, mówiła szybko, nadaremnie usiłując pokryć uśmiechem niepokój, jaki wyzierał z jej oczu.
— Skarb... to woda! To strumień, o którym ojciec mówił wam, panie! Tak... to ten strumień! Ale nie waż się, panie, nigdy powtórzyć memu ojcu tego, co mówiłam teraz! Zabiliby mnie.
— Kto? Za co? — dopytywał się Żałyński, zdumiony słowami dziewczyny.
— Nie mogę mówić! Nie mogę! — szeptała, gryząc wargi, aby stłumić łkanie, jakie wyrywało się z jej piersi. — To tylko powiem, że gdy znajdziesz to, czego szukają mój ojciec i El Terim, Dżailla... umrze! Tak... umrze... bo nigdy nie zgodzi się zostać żoną El Terima! — wyszeptała, zasłaniając twarz połą burnusa, aby ukryć łzy, wypływające drobniutkiemi perełkami z pod zaciśniętych kurczowo powiek.
Żałyński milczał, miotany żalem i niepokojem. Słowa dziewczyny, dziwne, a jednak tchnące rzeczywistą prawdą, wzruszyły go głęboko i zastanowiły zarazem. Jaki związek może mieć ów głupi, wylęgły zapewne z fantazji Arabów strumień z losem Dżailli? Czemu termin oddania jej El Terimowi uzależniony jest od momentu natrafienia na źródło? A skarb? Czyżby rzeczywiście odnalezienie tego strumienia było tak drogocenne dla obu Arabów, że byłoby to równoznaczne z natknięciem się na jakiś legendarny skarb? A przestrach Dżailli, gdy wymówiła niebacznie to słowo?
Nadaremnie usiłował rozplatać ów splot zagadek, jakie w ostatniej chwili stanęły przed nim.
Rozmyślania jego przerwał cichy szept.
— Idź już, „inglesi“, gdyż mogą zwrócić uwagę na naszą rozmowę i będą nas później strzegli, abyśmy nie zostali sami! — prosiła dziewczyna. — A Dżailla tak pragnie jeszcze mówić z tobą... tak pragnie...
Żałyński momentalnie oprzytomniał. Dziewczyna mówiła prawdę. Należy grać rolę obojętnego, gdyż najmniejsza nieostrożność z jego strony wzbudzi zazdrość El Terima i natchnąć może nieufnością ojca Dżailli.
Powstał więc i, rzuciwszy uśmiech wpatrzonej w niego dziewczynie, odszedł powoli, kierując swe kroki ku grupie rozmawiających.
— Co nowego? — zapytał, częstując Ibn Tassila papierosem.
Ten skrzywił się niechętnie.
— Uradziliśmy, że Mohammed zaraz po posiłku uda się do tamtego wąwozu i zbada, kto postawił namioty — odrzekł, zaciągając się z widocznem zadowoleniem kłębami dymu tytuniowego.
— I ja tam pójdę! — zadecydował nagle Żałyński.
Ibn Tassil stropił się. Po twarzy jego przebiegł lekki cień wahania i niepokoju.
— O, panie, zważ, co zamierzasz uczynić! A jeśli to są ludzie źli? — perswadował łagodnie.
Żałyński wzruszył obojętnie ramionami.
— Na takich mam broń! — odparł sucho, dotykając dłonią kieszeni frencza. — Zresztą... będę ostrożny! — dorzucił po chwili, jakgdyby chcąc uspokoić Ibn Tassila.
Ten pochylił głowę w ukłonie.
— Wola twoja, panie! — rzekł i począł rozmawiać szeptem z El Terimem.
Widocznie komunikował mu o zamiarze Europejczyka, gdyż lekarz zasępił się i począł przekładać coś towarzyszowi, gestykulując przytem żywo.
Ibn Tassil słuchał go zrazu cierpliwie, lecz wreszcie wzruszył ramionami, rzucając mu parę słów na odczepnego, i ująwszy pod rękę Żałyńskiego, powiódł go pod skalną ścianę, gdzie w cieniu słudzy przygotowali już posiłek.
Żałyński nadaremnie wyczekiwał pojawienia się dziewczyny przy posiłku, a gdy w pewnym momencie dostrzegł, że Ibn Tassil, zabrawszy nieco suszonych fig i daktylów oraz bukłak z wodą, udał się do namiotu, jaki rozbili opodal poganiacze, zrozumiał, że nie ujrzy już dzisiaj Dżailli. Mogło to być wynikiem rozkazu jej ojca, lecz możliwe również, że wzruszona dzisiejszą z nim rozmową dziewczyna nie chce widzieć się z nim w obecności El Terima.
Posiliwszy się przeto nieco: uścisnął dłoń Ibn Tassila i, skinąwszy lekko głową na pożegnanie lekarzowi, podniósł się, gotów do drogi.
Ponury Mohammed ben Ali wysunął się z grupy poganiaczy i, wyprzedziwszy Europejczyka, szedł pierwszy, wskazując drogę.
Po przebyciu kilkuset kroków Żałyński musiał przyznać w duchu, że bez swego towarzysza nie dotarłby nigdy do celu wędrówki, gdyż w labiryncie niezliczonych, krzyżujących się ze wszech stron wąwozów i rozpadlin, wśród wyrastających na każdym kroku zwietrzałych skał i kamienistych złomów rychło stracił całkowicie orjentację i kierunek drogi.
Co chwila zagłębiali się w wąskie, o prostopadłych niemal zboczach rozpadliny, wijące się kręto i kończące się zbitą ścianą skalną, której przebycie zdawało się być niepodobieństwem, lub stawali na krańcach urwisk, gdzie pod stopami ziała niezgłębiona, zda się, przepaść; lecz zawsze w takich wypadkach doświadczenie i intuicja Mohammeda znajdowały bezpieczne przejście.
W pewnym momencie Arab, znalazłszy się na niewielkim skalnym cyplu, wrzynającym się głęboko w rozległą równinę wąwozu, przypadł za grudą kamieni, wskazując Żałyńskiemu znakami, aby poszedł za jego przykładem.
U ich stóp w odległości czterystu najwyżej kroków bielały płótna dwóch namiotów. Opodal nich przykryte kawałem brezentu widniało kilkanaście skrzyń, powiązanych sznurami, wokół których kręciła się postać, przybrana w krótkie białe odzienie, jakiego zazwyczaj używają Europejczycy na Wschodzie.
Na jednym z namiotów poruszana lekkim powiewem wiatru trzepotała się gwieździsta bandera Stanów Zjednoczonych.
Nie zwracając uwagi na usiłujące go powstrzymać ruchy Mohammeda, Żałyński począł schodzić po zboczu cypla w dolinę. Nie przyszło mu to łatwo, gdyż zwietrzałe głazy i kamienne osypiska usuwały się co chwila z pod jego nóg, tocząc się z szelestem nadół i pociągając go za sobą.
Jeden z takich głazów, potrącony przezeń niebacznie stopą, począł toczyć się po stromem zboczu, porywając w pędzie inne kamienie, tak, iż całe zbocze zdawało się przez chwilę być ruchomą płaszczyzną, sunącą ku dolinie coraz szybciej i szybciej.
Łoskot, jaki czyniły uderzające o siebie głazy, dobiegł snać do uszu mieszkańców namiotu, gdyż obok kręcącego się obok pak pojawiła się niebawem druga postać.
Żałyński dotarł już tymczasem na dno wąwozu i począł iść spiesznie ku namiotom.
Postaci po chwili poruszyły się również, idąc na jego spotkanie.
Żałyński ujrzał przed sobą starszego, siwiejącego już jegomościa o wygolonej twarzy i młodzieńca atletycznej budowy o niebieskich, śmiejących się oczach i różowej, prawie dziecinnej cerze.
Dłonie Żałyńskiego i starszego jegomościa splotły się w powitalnym uścisku.
— Charles Gibbon, profesor archeologji na uniwersytecie w Iale, a to mój asystent i jeden z towarzyszów podróży, dr. Jack Ebgard — przedstawił się siwowłosy jegomość.
Żałyński wymienił swe nazwisko.
— To pan! — ucieszył się profesor. — A gdzież pański towarzysz, Francuz Dumesnil? Zginął?
Okazało się, że wszystkie dzienniki świata rozpisywały się o tajemniczem zniknięciu dwóch śmiałych lotników na pustyni El Tih. Profesor, który przed paru dniami przybył tutaj z Akaby miał o tem najświeższe wiadomości i nawet w drodze czynił pewne starania, aby wpaść na ślad zaginionych.
Uspokoiwszy go co do losu Dumesnila i opowiedziawszy pokrótce wypadek przymusowego lądowania na El Tih, Żałyński zapytał o cel pobytu profesora na pustyni, wyrażając zarazem przypuszczenie, że tylko względy naukowe mogły spowodować przybycie jego tutaj.
Żałyński nie mylił się.
Profesor Gibbon stał na czele jednej z tych wielu wypraw naukowych, jakie zasobne w środki materjalne uniwersytety amerykańskie od szeregu lat wysyłają na kontynent azjatycki. W ubiegłym roku Gibbon brał udział w ekspedycji, która miała za zadanie odkopanie Hadranu, legendarnego miasta Abrahama. Obecna wyprawa miała na celu dokonanie poszukiwań na szlakach, jakiemi ongi ciągnęły z ziemi Gossen zastępy izraelickie pod wodzą Mojżesza poprzez półwysep Synajski ku dzisiejszemu Wadi-el-Araba i dalej, aż ku górze Nebo i morzu Martwemu. Wyprawa spędziła dłuższy czas na poszukiwaniach na północ od Akaby, i trudy jej uwieńczone zostały dość cennemi wynikami.
— Obecnie zamierzamy przenieść się w okolice góry Synaj, gdyż przypuszczać należy, że właśnie tam dłuższy pobyt takiej gromady ludzkiej, jaką bezwątpienia tworzyły tłumy wychodźców z Egiptu, mógł pozostawić jakieś ślady po sobie — mówił Gibbon. — Naszem zadaniem będzie na nie trafić. Księgi Mojżesza wyraźnie mówią o górze Synaj, jako o miejscu, wpobliżu którego wychodźcy zatrzymali się przez czas dłuższy. Tam też Mojżesz dokonał pewnego uporządkowania tych gromad ludzkich, tam zbudował pierwszą arkę przymierza, tak, iż istnieje możliwość, że archeologja, przywykła kontentować się najdrobniejszemi nawet ułamkami przeszłości, będzie w stanie choć w części wyjaśnić fragmenty owej wielkiej tułaczki narodu.
Mówiąc to, profesor rozwinął przed Żałyńskim dość sporą mapę półwyspu Synaj.
— Ot... tędy szli wychodźcy z Gossen! — tłumaczył Gibbon, wskazując palcem czerwoną linję, biorącą początek w okolicy dzisiejszego Kairu. — Dążyli do północnego krańca morza Czerwonego, które przekroczyli w obliczu nadciągających wojsk egipskich. Czemu nie udali się nieco wyżej, aby ominąć morze? — Oto zagadka, którą nadaremnie usiłują rozwiązać historycy. Stąd wzdłuż wschodniego brzegu morza, w pewnem, zresztą dość znacznem od niego oddaleniu podążyli ku łańcuchowi gór Synaj. Tu zatrzymali się, na jak długo, niewiadomo, wnioskować jednak należy, że przebyli tam około roku. Następnie, trzymając się wciąż gór, dotarli prawie do zatoki Akaba, aby stamtąd zwrócić się daleko na północ. Osiągnęli wysokość dorzecza Wadi-el-Araba i gdyby szli dalej w tym samym kierunku, znaleźliby się o kilkadziesiąt lat wcześniej na dzisiejszych ziemiach Palestyny. Lecz z niewyjaśnionych dotąd przyczyn zawrócili zrazu na południe, później ku wschodowi, aby kręcić się wkółko po pustyni na przestrzeni, wynoszącej nie więcej niż dwieście kilometrów, pomiędzy Wadi-el-Araba a północnym krańcem zatoki Akaba. Dopiero po czterdziestu latach takiego kołowania poprzez północną część pustyni, noszącej dzisiaj nazwę El-Harra, dotarli do Huranu, a stamtąd w okolice obecnego Jerycha. Końcowy etap ich wędrówki został już przez nas poczęści zbadany... pozostaje nam tylko zbadać etap przebywania pustyni El-Tih i gór Synaj. Tego właśnie mamy dokonać! — zakończył, uderzając energicznie dłonią o mapę.
Żałyński niezbyt uważnie słuchał jego uczonych wywodów. Wparł oczy w mapę, śledząc jej najdrobniejsze szczegóły. Im dokładniej zaznajamiał się z linjami i punktami, rozsianemi na białej karcie, tem dobitniej przekonywał się, że rysunek, pokrywający tabliczkę El Terima, był identyczny z częścią rysunku okazywanej mu przez profesora mapy. Przerywane linje, rozchodzące się na tabliczce w dwie przeciwległe strony, poczynając od południowego krańca półwyspu, nie były najwyraźniej niczem innem, jak tylko drogami pochodu Izraelitów.
Oznaczył z pamięci na mapie punkt, odpowiadający mniej więcej położeniu trójkąta z tabliczki, i wskazał go Gibbonowi.
— A ten punkt, profesorze? — zapytał.
Gibbon pochylił się nad mapą.
— Miejsce to odpowiada mniej więcej stanowisku obozu izraelskiego w czasie, kiedy Mojżesz rozmawiał z Bogiem na Synaju — odparł. — A dlaczego, jeżeli wolno zapytać, interesuje pana to właśnie miejsce? — dorzucił, obserwując uważnie wzburzoną twarz Żałyńskiego.
Ten opowiedział mu dokładnie o prośbie Arabów co do odnalezienia strumienia, nie zamilczając naturalnie i o tabliczce El Terima.
Opowieść jego zajęła Gibbona nadzwyczajnie. Zwłaszcza owa tabliczka lekarza była specjalnym powodem jego zainteresowania się. Wypytywał o nią gościa szczegółowo, prosząc, aby tenże raz jeszcze z jego pomocą porównał rysunek mapy z linjami tabliczki.
Żałyński był pewny swego. Zbyt dobrze zapamiętał wszelkie detale rysunku na tabliczce, aby się mógł mylić. Jako lotnik i konstruktor-wynalazca zarazem przywykł przywiązywać wagę do każdego detalu, do drobnego napozór faktu, w czem nader pomocna była mu pamięć wzrokowa, którą posiadał rozwiniętą w najwyższym stopniu.
Gibbon dumał przez chwilę, poczem, poszperawszy w swych notatkach, począł mówić.
Opowiadania Arabów o strumieniu uważać on musi za bajkę, gdyż według relacyj wiarygodnych podróżników łańcuch gór Synaj odznacza się właśnie zupełnym brakiem wody, któraby mogła ukazywać się na powierzchni ziemi pod postacią potoków lub choćby nawet źródeł. Rzecz prosta, że znajduje się ona tu i ówdzie na pewnej głębokości, lecz właśnie dlatego wszystkie osiedla, rzadkie zresztą na południowym krańcu półwyspu, skazane są na posługiwanie się studniami, których wybicie nie wszędzie da się uskutecznić ze względu na skalną opokę, znajdującą się gdzie niegdzie tuż pod nalotem piasków. Zresztą sam wygląd owych wąwozów i rozpadlin górskich najlepiej świadczy o braku wody podskórnej. Ni źdźbła zieloności, ani jednej kępki ostrokrzewiu, który przecież kontentuje się tak nikłą wilgocią, że napotkać go można na pustyni Nefud, a nawet na stokroć groźniejszej od niej pustyni Dehna, zwanej „morzem rozpaczy“. Poza tem ta tajemnicza tabliczka! Za wszelką cenę będzie starał się ją ujrzeć, gdyż przekonany jest, że sprawa jej przedstawia się daleko poważniej, niż zrazu sądził Żałyński. Droga pochodu Izraela z Gossen do Palestyny została ustalona względnie niedawno po długich i drobiazgowych dociekaniach uczonych, skąd zatem rysunek tej drogi znalazł się na tabliczce, która, jak zaręcza Żałyński, jest bez wszelkiej wątpliwości bardzo dawna? A ów trójkąt, zbiegający się dziwnym trafem z miejscem długotrwałego postoju wychodźców wpobliżu góry Synaj? Wszystko to wydaje mu się bardzo tajemniczem i bezwarunkowo godnem zajęcia się tem. Ze swej strony przypuszcza, że na dnie tego wszystkiego kryje się wielkiej wagi archeologiczne zagadnienie, ważniejsze być może od wszystkich dotychczasowych wyników, osiągniętych przez ekspedycję.
Mr. Ebgard podzielał w zupełności jego zdanie. Oczy ich świeciły się podnietą i gorączką czynu, tak właściwą wszystkim bez wyjątku ludziom nauki. Gdyby nie to, że zbliżał się już zmrok, oraz ze względu na niemożliwość pozostawienia bez opieki chorego na dyzenterję służącego — krajowca, obaj zapewne udaliby się z Żałyńskim do obozu, aby prędzej ujrzeć na własne oczy tabliczkę El Terima.
Profesor podał projekt, aby Żałyński powrócił niezwłocznie do obozu i nazajutrz przybył do nich zpowrotem wraz z lekarzem i jego tabliczką.
Żałyński, pomny słów Dżailli, wyraził powątpiewanie, czy uda mu się skłonić El Terima do sprezentowania obcym posiadanej przez się tabliczki.
Profesor jednak rozwiązał tę kwestję w sposób, który, jak się zdawało, nie powinien był wzbudzić w posiadaczu tabliczki żadnych podejrzeń.
— Powiedz mu pan, że jesteśmy uczonymi, którzy przybyli tutaj nie dla zysku, lecz aby badać dzieje dawno zamierzchłych czasów — pouczał Żałyńskiego. — Możesz mu pan również wspomnieć, że treść tabliczki nie jest nam obcą! Może tym sposobem przekonasz go pan, że jego tabliczka nie jest znów takim unikatem, któryby trzeba było strzec przed obcem okiem? Zresztą, napomknij pan, że gotowi jesteśmy zapłacić za jego tabliczkę wszelką, jaką tylko zażąda, cenę! Ten ostatni argument powinien mu najbardziej trafić do przekonania. Arabi są chciwi na grosz!
Stanęło zatem na tem, że bez względu na to, czy El Terim wyrazi swą zgodę na propozycję Żałyńskiego, czy też nie, ten ostatni przybędzie jutro do obozu ekspedycji, aby ewentualnie zdać relację ze swej misji.
Gawędzono jeszcze przez chwilę. Żałyński wyraził zdziwienie z powodu szczupłego stanu osobowego ekspedycji, lecz Gibbon wyjaśnił, że dwóch jego asystentów, dr. Tobias Mitcheall i dr. Robert Harrison udali się przed paru dniami do Akaby, aby przywieźć stamtąd bagaż wyprawy, która, zmieniwszy swą marszrutę, wytyczoną zrazu inaczej, nie powróci już do Akaby, lecz pociągnie szlakiem pochodu Izraelitów wzdłuż łańcucha Synaj ku brzegom morza Czerwonego. Z tymi asystentami wyruszyła większa część Arabów-robotników i poganiaczy, pozostawiając w obozie tylko pięcioro osobistej służby członków wyprawy. Nieszczęście chciało, że czterej ze służby zachorowali przed paru dniami na pospolitą w tych stronach dyzenterję.
— Musieliśmy ich również odesłać do Akaby, gdyż tutaj byli dla nas jedynie ciężarem, — tłumaczył dr. Ebgard, odprowadzający Żałyńskiego poza obóz. — Tymczasem wczoraj zachorował również ostatni z naszych służących. Tego musimy już kurować sami aż do czasu przybycia karawany z Akaby. Gdyby nie to, czybyś pan sobie tego życzył, czy nie, towarzyszyłbym panu teraz do pańskiego obozu celem obejrzenia tabliczki. No... ale trudno! Jutrzejszy dzionek nie jest zresztą tak bardzo daleki... jakoś wytrzymamy, chociaż, zaręczam panu, że zarówno ja, jak i profesor, spędzimy noc bezsennie, myśląc o tabliczce.
Mohammed ben Ali naglił Żałyńskiego znakami do drogi, wskazując słońce, stojące nisko nad szczytami gór.
Żałyński raz jeszcze uścisnął serdecznie dłoń Jacka, zapowiadając nieodwołalnie swe przybycie w ciągu jutrzejszego dnia i, krocząc w ślady Mohammeda, znalazł się znowu wśród wąwozów i skalnych złomów, które zachodzące słońce malowało czerwienią i purpurą.



V

Jakkolwiek młody lotnik już od wczesnego ranka przynaglał Ibn Tassila do wyruszenia do obozu ekspedycji amerykańskiej, udano się w drogę dopiera w godzinach popołudniowych, aby niepotrzebnie, jak mówił Ibn Tassil, nie męczyć wielbłądów podczas południowego, najbardziej dokuczliwego skwaru.
Żałyński denerwował się tą zwłoką, zwłaszcza, że Dżailla nie pojawiła się ani przy śniadaniu, ani też w czasie posiłku obiadowego.
W obawie, czy aby wczorajsza rozmowa nie wzruszyła ją zbyt boleśnie, zapytał mimochodem Ibn Tassila o zdrowie córki i powód niepojawienia się jej, lecz w odpowiedzi usłyszał tylko od Araba krótkie:
— Odpoczywa!
Nie wypadało rozpytywać więcej, więc ułożywszy się wygodnie w cieniu, rzucanym przez ścianę namiotu, próbował zasnąć, odczuwając po wczorajszem drapaniu się na skały dotkliwe znużenie. Prócz tego morzył go nieco sen, gdyż większą część nocy po powrocie do obozowiska spędził na rozmowie z Ibn Tassilem i lekarzem.
Lecz sen nie nadchodził i nie porywał go w swe władcze objęcia.
W mózgu jego tłukły się strzępy wczorajszych rozmów z Gibbonem oraz z Arabami. Zwłaszcza ta ostatnia rozmowa nie schodziła z jego myśli.
Przed przymkniętemi oczyma stawały wciąż twarze Ibn Tassila i lekarza w momencie, gdy oznajmił im, że uczony cudzoziemiec posiada mapę z takiemi samemi linjami i znakami, jakie znajdują się na tabliczce.
Przeczuwał instynktownie, że wiadomość ta wywrze na Arabach potężne wrażenie, lecz zupełnie nie był przygotowany na to, co widział.
Twarz Ibn Tassila zmierzchła tak, jak zmierzcha równina w chwili, gdy padnie na nią ciemność bezksiężycowej nocy. Wparł zrazu zdumione, a następnie lśniące uniesieniem oczy w opowiadającego, czyniąc ruch, jakgdyby chciał mu się rzucić do gardła. Opanował się jednak natychmiast i dla ukrycia swego zmieszania począł drżącemi ze wzruszenia palcami nabijać tytoniem fajkę, którą jednak zresztą zapomniał zapalić.
El Terim zaś, skoro Ibn Tassil przetłumaczył mu słowa Żałyńskiego, wściekł się poprostu. Kurczowemi uchwytami dłoni wyrywał z głowy całe pęki swych siwych włosów, miotał przekleństwa, wygrażał pięściami komuś niewidzialnemu, chwytał za nóż, wiszący u pasa, jednem słowem, zachowywał się tak, jak zachowują się zazwyczaj nieokiełznane, brutalne charaktery w chwili największego paroksyzmu wściekłości i zapamiętania się.
Dłuższego czasu potrzeba było, zanim perswazje Ibn Tassila doprowadziły go do jakiej-takiej równowagi.
Zgrzytał jeszcze resztkami swych zębów i rzucał zpodełba nieufne spojrzenia na obojętnie przyglądającego się mu Żałyńskiego, lecz już ze względnym spokojem słuchał słów Ibn Tassila, który mu coś szeroko przedstawiał i tłumaczył.
Wreszcie szepnął parę słów przyjacielowi, wydostając z zanadrza tabliczkę.
Ibn Tassil oznajmił wówczas, że lekarz zgadza się, aby cudzoziemscy uczeni zapoznali się z tabliczką, lecz co do kwestji pozbycia się jej, zapowiedział, że nie może być o tem nawet mowy, gdyż sprzedaż takich „świętych“ rzeczy byłaby grzechem i mogłaby ściągnąć zarówno na sprzedawcę, jak i na kupujących, słuszny gniew Allacha.
— Łatwiej poszło, niż sądziłem! — rozmyślał Żałyński, wodzący leniwem spojrzeniem za lekarzem, rozmawiającym na uboczu z Ibn Tassilem i poganiaczami. — Swoją drogą w tem wszystkiem kryć się musi nielada tajemnica. Najoczywistszym tego dowodem jest przerażenie, jakie ogarnęło jednego i drugiego, gdym oznajmił, że ekspedycja ma zamiar zatrzymać się dłużej w miejscu, którego położeniu odpowiada znak trójkąta na tabliczce. I mój gościnny gospodarz, i ten arabski eskulap mieli miny obitych psów. Ha... zresztą wyjaśni się to wszystko jeszcze dzisiaj podczas bytności u Gibbona. Mam pewność, że ten wysonduje ich należycie!
Uwagę jego zajął nagle dziwny fakt. Oto śród poganiaczy, uwijających się przy wielbłądach, nie dostrzegł ponurej twarzy Mohammeda ben Alego. Przypomniał sobie, że nie widział go już od chwili powrotu z obozowiska ekspedycji.
Nieobecność antypatycznego Araba zaintrygowała go tak mocno, że zrezygnowawszy z odpoczynku, podniósł się z wiązki owczych skór, służących mu za posłanie, i wolnym, niespieszącym się krokiem obszedł obozowisko.
Mohammeda nie było nigdzie.
Po chwili Żałyński zauważył również, że zamiast siedmiu wielbłądów, przybyłych z karawaną z El Barrar, znajdowało się obecnie tyłka sześć.
Ponury sługa El Terima opuścił zatem obozowisko nocą lub też wczesnym rankiem.
Jeden ze sług Ibn Tassila, ten sam, który był obecny przy wypadku rozbicia się samolotu, przebiegł obok niego, dźwigając na ramionach siodło swego pana.
Był to młody sympatyczny chłopak, z którym Żałyński kilkakrotnie już w czasie pobytu w El Barrar i teraz w drodze próbował porozumieć się z pomocą tego szczupłego zapasu słów arabskich, jakie zdołał poznać od chwili wylądowania na El Tih.
Skinął na niego nieznacznie. Chłopak zatrzymał się, szczerząc doń białe zęby w życzliwym uśmiechu.
— Selim, a gdzie to jest Mohammed? — zapytał obojętnym tonem, ofiarując chłopcu papierosa, którego tamten przyjął z niskim ukłonem.
— Mohammed pojechał do domu... do El Barrar — zaśmiał się Selim. — On chory bardzo... tu krew... i tu... i rękę ma tak, jak i ty miałeś, panie — dodał, dotykając ręką swej głowy i twarzy celem zilustrowania swych słów.
— Cóż mu się stało? — rzucił półgłosem Żałyński.
Chłopak wzruszył ramionami.
— Nie wiem... Mohammed nie mówił...
Od strony krzątających się przy wielbłądach Arabów dobiegł krótki, wyraźnym akcentem gniewu i niepokoju nacechowany głos El Terima, przyzywający Selima.
Chłopak zmieszał się nieco. Rzucił w stronę wołającego bojaźliwe spojrzenie i szepnął, odchodząc:
— Nie mów, panie, temu potomkowi hieny i szakala, że Selim wspominał ci coś o Mohammedzie! Pogryzłby mnie ten wściekły pies, na którego oby Allach zesłał czem prędzej „czarną śmierć“!
I pobiegł pędem ku wielbłądom, wlokąc za sobą zwieszające się od siodła rzemienne pasy, służące do siodłania zwierzęcia.
Żałyński, zaintrygowany usłyszanemi przed chwilą słowami, skierował się powoli ku Arabom, wśród których widniała wysoka postać Ibn Tassila.
Natrafił właśnie na moment sprzeczki pomiędzy lekarzem a Selimem. El Terim pienił się ze złości, wygrażając zaciśniętemi pięściami chłopcu, który jednak, czując się zapewne bezpiecznym w gronie swych towarzyszów, stawiał się dość ostro.
— Cóż ty masz do mnie, psie parszywy, którego matka popełniła nieostrożność, zapatrzywszy się na kulawego osła w czasie, gdy cię nosiła pod sercem! — wrzeszczał, podjudzony wesołym śmiechem poganiaczy, wśród których, jak zdążył już zauważyć Żałyński, El Terim nie cieszył się zbytnią sympatją. Szlachetny „inglesi“ ma rację, że woli rozmawiać ze mną, chociaż jestem biednym służącym u wielkodusznego Ibn Tassila, niż z tobą, którego dziad zajmował się obdzieraniem padłych na „złą krostę“ zwierząt, ojciec zaś zmarł nagle, przekonawszy się, że spłodził kozła zamiast człowieka!
El Terim zamierzył się na niego trzymanym w ręku biczem, lecz chłopiec zręcznie uchylił się od ciosu, który trafił jednego z jego towarzyszy.
Uderzony począł miotać się, nie szczędząc lekarzowi pogróżek i wymyślań. Powstał taki krzyk i hałas, że aż skrzydło namiotu Dżailli uchyliło się nieco, i z poza niego ukazała się na chwilę zaniepokojona twarz dziewczyny.
— Co się stało? — zagadnął Żałyński Ibn Tassila, posyłając równocześnie lekki ukłon Dżailli.
Ibn Tassil machnął lekceważąco ręką.
— Nic... rozmawiają! Zaraz jedziemy do tych „ioglesi“, a jutro wyruszamy dalej! — mówił, odchodząc z Żałyńskim od hałaśliwej gromady kłócących się.
— Szukać strumienia? — dorzucił sztucznie obojętnym tonem lotnik.
Arab spojrzał na niego uważnie.
— Rzekłeś, panie! Poto przecież przybyliśmy tutaj!
Żałyński postanowił, korzystając z nieobecności lekarza, schwycić, jak się mówi, byka za rogi.
Zatrzymał się i, patrząc wprost w oczy Arabowi, rzekł:
— Uczony „inglesi“, którego mamy dzisiaj odwiedzić, twierdzi, że nasze poszukiwania będą daremne, żadnego strumienia koło Synaj niema, jak zresztą i nie było nigdy.
Ibn Tassil stropił się nadzwyczajnie.
— Tabliczka mówi... — bąkał niepewnie, unikając spojrzeń Żałyńskiego.
— Tabliczka mówi zupełnie co innego! — odparł ten, wzruszając ramionami. — Linje na niej oznaczają drogę, którą szedł tędy obcy naród w czasach, gdy nie było na świecie nietylko dziada twego, lecz i dziada pradziada jego.
Arab milczał długo, chmurząc brwi i gryząc wargi. Na twarzy jego odbiło się coś jakgdyby cień wahania.
Trzęsącą się lekko dłonią pogładził kilkakrotnie rozwichrzoną brodę.
— Ibn Tassil pomówi z tobą, szlachetny panie, o tej sprawie po powrocie od uczonych „inglesi“. Zobaczymy, co oni powiedzą, zbadawszy tabliczkę. Może i oni zgodzą się pomóc nam w poszukiwaniach? Kto wie?
Żałyński utkwił w nim badawcze spojrzenie.
— A co powie na to El Terim? Przecież on jest właścicielem tabliczki? — rzucił półgłosem.
Ibn Tassil zaśmiał się chytrze.
— Jest... to prawda, ale tabliczka jego nie będzie już potrzebna, skoro uczeni „inglesi“ posiadają „mahillę“ z takiemi samemi znaczkami — szepnął, wodząc złośliwem spojrzeniem za użerającym się wciąż z poganiaczami lekarzem.
— El Terim będzie się opierał temu, aby uczeni ci ujęli tę sprawę w swoje ręce! — zatroskał się Żałyński.
Arab wybuchnął krótkim, urywanym śmiechem.
— El Terim jest brudnym psem, który nie godzien jest rozwiązywać rzemieni u obuwia nietylko tobie, panie, lecz również i mnie! — rzekł, prostując się dumnie.
— A jednak ten brudny, jak go nazywasz, pies będzie godzien zostać mężem twojej córki, Ibn Tassilu! — wtrącił jakgdyby mimochodem lotnik.
Śniade oblicze Araba pokrył rumieniec zakłopotania.
— Skąd wiesz o tem, panie? — rzucił porywczo.
Żałyński zrozumiał, że pod żadnym pozorem nie wolno mu wspomnieć imienia dziewczyny.
— Służba twoja mówiła mi o tem jeszcze w El Barrar — odrzekł sucho.
Ibn Tassil zamyślił się przez chwilę.
— Kobieta stworzona jest na to, aby umilała życie mężczyźnie! — rzekł w reszcie wymijająco.
Żałyński parsknął śmiechem.
— Nazywasz El Terima mężczyzną, Ibn Tassilu? To trochę za pochlebne dla niego!
— Allach stwarza i takich! — z uśmiechem pobłażania odparł Arab.
— Tak... zapewne, lecz przeznacza im na żony więcej odpowiednie dla nich kobiety — ciągnął równie żartobliwym tonem Żałyński. — Córka twoja, Ibn Tassilu, godna jest młodego księcia, a nie starca, stojącego nad grobem — dorzucił przebiegle, wiedząc, że pochlebstwo jego będzie mile przyjęte przez dumnego Araba.
Ten ujął go przyjacielsko pod ramię.
— Małżeństwo Dżailli nie jest jeszcze rzeczą pewną — mówił poufnym tonem. — Zobaczysz sam później, szlachetny panie, że nie mogłem wręcz odmówić El Terimowi. Wobec węża Allach zaleca roztropność, musiałem przeto i ja na chytrość odpowiedzieć przebiegłością. A co do twego powiedzenia, panie, że godną jest ona choćby księcia, to wiedz o tem, że matka jej pochodzi z rodu sławnego księcia cudzoziemskiego, który przybył tutaj z odległych stron, chroniąc się przed prześladowaniem w ojczyźnie.
Żałyńskiego, jakkolwiek zdążył się już przyzwyczaić do niebotycznego wprost samochwalstwa Arabów, opowiadanie Ibn Tassila zainteresowało ze względu na to, że dotyczyło ono Dżailli.
Mimowoli przyszło mu na myśl, że w słowach Araba może się znajdować część prawdy, gdyż całe zachowanie się dziewczyny, wyrosłej w nawpół dzikiem, bądź co bądź, środowisku, nosiło cechę pewnego rodzaju wrodzonej kultury, znamionującej rasę.
— Jak się zwał ów książę, Ibn Tassilu? — zapytał ciekawie.
Na twarzy Araba odbiło się zakłopotanie.
— Wiedziałem, lecz nie pamiętam już! Trudno wymówić! Zapytasz jutro Dżailli... ona wie, gdyż matka często śpiewała jej o nim pieśni. Zresztą każda kobieta z tego rodu musi o nim pamiętać! Już tak jest! Wiem tylko, że przybył tutaj aż z za morza, z kraju, który zowią u nas Lechistanem.
Lotnik chwycił go żelaznym chwytem za ramię.
— Z Lechistanu... z mojej ojczyzny? — krzyknął.
Ibn Tassil patrzał na niego szeroko rozwartemi źrenicami, w których malowało się bezgraniczne zdumienie. Po twarzy jego przelatywały błyski niedowierzania.
— Ty, panie, pochodzisz z Lechistanu? Czy naprawdę? — wybełkotał.
Żałyński drżącemi z pośpiechu i wzruszenia dłońmi rozpiął lotniczą kurtkę i wyjął z kieszeni swą oficerską legitymację, opatrzoną jego podobizną.
— Jestem oficerem lechistańskim! — rzekł, wręczając książeczkę Arabowi.
Ten długo wpatrywał się w fotografję lotnika w wojskowym mundurze.
— Prawda gości na wargach ust twoich, panie! — rzekł wreszcie z powagą. — Ptaka, którego masz na czapce, widziały już oczy moje. Matka Dżailli, która odeszła do Allacha już przed dziesięciu laty, oprócz różnych rzeczy, jakie zwykle wnosi kobieta w dom męża swego, przywiozła z sobą dwa pistolety, których rękojeści są zdobne w takie właśnie ptaki i inne jeszcze godła. Pozwól, panie, że powitam w tobie ziomka przodka mojej nieodżałowanej Taisy, która była światłością mych oczu i duszą duszy mojej.
Głos Araba łamał się akcentami szczerego wzruszenia. Ujął prawicę Żałyńskiego w swe szorstkie dłonie i mocno potrząsnął nią kilkakrotnie.
— Żałość wzbiera we mnie, i płonę słusznym gniewem na siebie, że nie zapytałem cię, panie, wcześniej o twój kraj rodzinny... tam w El Barrar! Pokazałbym ci wiele rzeczy, które ongi należały do owego księcia z Lechistanu. Mam ich wiele, gdyż Taisa była jedynem dzieckiem swoich rodziców i wszystkie pamiątki rodzinne dostała w spuściźnie. Dżailla przechowuje je troskliwie i chroni jak źrenicę swego oka.
El Terim zbliżał się ku nim. Jego małe, kaprawe oczy poruszyły się niespokojnie na widok uścisku, jaki łączył dłonie rozmawiających.
Ibn Tassil z pewnego rodzaju wyższością w głosie zadał parę pytań lekarzowi, poczem zwrócił się z ukłonem do Żałyńskiego.
— Możemy już jechać, panie, do twych przyjaciół, którzy tem samem staną się przyjaciółmi Ibn Tassila.
W parę chwil później Źałyński, dosiadłszy wielbłąda, powodował nim tak, że znalazł się tuż obok namiotu Dżailli.
— Bądź zdrowa, Dżaillo! — rzucił półgłosem, dostrzegłszy jej czarne źrenice, patrzące na niego przez szparę w ścianie namiotu. — Za powrotem oznajmię ci coś, co cię, jak zaręcza twój ojciec, powinno ucieszyć! Bądź zdrowa!
— Bądź zdrów, panie!... Dżailla z utęsknieniem oczekiwać będzie twych słów! — dobiegł go cichy szept dziewczyny.



VI

— „Inglesi“ niema w obozie! — rzekł jadący przodem wraz z Żałyńskim Ibn Tassil, wstrzymując wielbłąda na kilkaset kroków przed namiotami ekspedycji amerykańskiej.
— Skąd wiesz o tem? — zapytał zdziwiony lotnik.
— Widziałem dwie hieny, uciekające na nasz widok zpośród namiotów. To znak, że nikogo w nich niema. Hiena — tchórz... nie podchodzi blisko do ludzi — tłumaczył Arab.
El Terim, jadący na końcu, zrównał się z nimi. Ibn Tassil dał znak, baty poganiaczy spadły na boki wielbłądów. Ruszono wolno naprzód, wymijając olbrzymie głazy, któremi było gęsto usiane dno wąwozu.
Ibn Tassil mówił prawdę. Pomimo że kawalkada znajdowała się już prawie w obrębie obozu, czyniąc dość głośny hałas, nikt nie ukazał się w ciemnych otworach namiotów.
— Zapewne znajdują się gdzieś wpobliżu — rzekł Żałyński, wodząc wzrokiem po rozległej płaszczyźnie wąwozu i okalających go wyniosłościach.
Zsunął się z wielbłądziego grzbietu, wyprostowywując z przyjemnością zmęczone niewygodnem siedzeniem ciało.
Ibn Tassil i lekarz poszli za jego przykładem. Poganiacze odprowadzili zwierzęta nieco nabok i zajęli się rozluźnianiem popręgów i zdejmowaniem siodeł.
El Terim rzucił parę zdań Ibn Tassilowi.
— Czcigodny lekarz zapytuje, czy nie wiadomo ci, panie, co się znajduje w tych pakach i koszach? — zapytał ten Żałyńskiego.
Lotnik wzruszył ramionami.
— Skądżeż mogę wiedzieć? Zapewne...
Słowa jego przerwał głośny okrzyk zgrozy, wydany przez Selima. Wścibski chłopak, uchyliwszy nieco skrzydło namiotu, zajrzał ciekawie do wnętrza, lecz nagle rzucił się wtył, zakrywając dłońmi oczy.
— Co tam? — zakrzyknęli równocześnie Żałyński i Ibn Tassil, spiesząc ku niemu.
Chłopak stał z pobladłą z przerażenia twarzą i trzęsącą się dłonią wskazywał ciemny otwór namiotu.
Oczom Żałyńskiego, który pierwszy wpadł do namiotu, przedstawił się straszliwą zgrozą przejmujący widok.
Na polowem łóżku z rozrzuconemi po obu stronach ciała rękami leżał profesor Gibbon z głową, zwieszającą się bezwładnie ze skórzanej poduszki. Jego rozwarte szeroko oczy, szkliste, utkwione nieruchomo w stropie namiotu, miały w sobie tyle obłędnego przerażenia, że Żałyński wzdrygnął się, zdjęty lękiem i zgrozą.
Koszula Gibbona jak również i cała pościel upstrzona była obficie plamami zaschłej już krwi.
Żałyński pochylił się nad leżącym. Z lewej strony szyi widniała szeroka rana, nawpół zakryta krwawemi soplami, ciągnąca się od krtani aż do ucha. Widoczne było, że cios spadł nań podczas snu i że ulatująca wraz z życiem świadomość jego zdołała nieznacznemi zaledwie odruchami wydrzeć się z objęć niemiłosiernej śmierci.
Żałyński podniósł dłoń do czoła, cisnąc je jakgdyby w zamiarze odegnania krwawej zmory. Wzrok jego padł w kąt namiotu, gdzie pomiędzy stołem i drugiem łóżkiem bielała nieobuta stopa.
W tej chwili wchodzący do namiotu Ibn Tassil uniósł zasłonę, zakrywającą wejście. W namiocie uczyniło się widniej.
Żałyński z bijącem złowieszczem przeczuciem sercem przegiął się przez niewielki stół, zaglądając w kąt.
Skulony dziwacznie, z dłońmi, zasłaniającemi twarz, leżał doktór Ebgard w podartej na strzępy bieliźnie. Całe nieomal plecy i prawy bok pokryte miał ranami i skrzepami krwi. Na karku, tam, gdzie plecy stykają się z szyją, ziała olbrzymia rana, z której wysączyło się tyle krwi, że ciemny jej pas, spływając po ramieniu, czynił wrażenie ponsowej wstęgi, rzuconej na świecące trupią bladością ciało!
— Ten cios był śmiertelny! — szepnął Żaiyński. — Senna arterja zapewne przecięta!
Wstrząsnął się nagle, uczuwszy lekkie dotknięcie.
Odwrócił głowę i dojrzał utkwione w siebie tchnące zdumieniem oczy Ibn Tassila.
Wskazał ręką leżące bezwładnie ciała, nie mogąc przemówić ani słowa.
Arab zabobonnym ruchem dotknął palcami zwieszającego się mu od pasa różańca.
— Szejtan... lub zły duch pustyni! — wyszeptał.
Żałyńskiemu przyszło w tej chwili na myśl, że może jednak choć w jednym z tych nieszczęśników tli jeszcze iskierka życia, wypadł więc przed namiot i, natknąwszy się na El Terima, chwycił go za ramię i pociągnął za sobą.
Lekarz nie przejął się zbytnio straszliwym widokiem, jaki ujrzał. Ujął rękę Gibbona i, podniósłszy ją do oczu, obserwował przez chwilę, poczem pochylił się nad leżącem pod ścianą namiotu ciałem.
Oględziny trwały krótko.
El Terim odwrócił się do lotnika i, rozkładając beznadziejnym ruchem ręce, wzruszył ramionami.
Wyszedł z poza stołu i, ocierając o płótno namiotu poplamione krwią palce, rzucił parę słów Ibn Tassilowi.
— Nie żyją, panie! Dłonie ich i stopy pokryła już trupia siność! — rzekł ten ostatni. — El Terim twierdzi, że śmierć nastąpić musiała jeszcze wczoraj, zanim noc spadła na ziemię — dorzucił po chwili.
— Kto ich zabił? — zapytał głuchym, nieswoim głosem Żałyński.
Ibn Tassil począł cicho rozmawiać z lekarzem, który tymczasem przysunął sobie składany płócienny stołek i rozsiadł się na nim wygodnie.
— Zapewne rozbójnicy, panie! — wyjaśnił Ibn Tassil Żałyńskiemu. — Od czasu do czasu takie napady zdarzają się na pustyni. Ostatni raz było to przed samym zeszłorocznym Bajramem. O dwa dni drogi od Akaby napadnięto na kupca, jadącego z towarem do Dżed-Katarin i zamordowano go, a z nim trzech poganiaczów. Wielbłądy i towar przepadły też...
El Terim przerwał jego słowa. Mówił długo, chwiejąc z powagą głową i rozkładając ręce. Ibn Tassil potakiwał mu, dorzucając co chwila jakieś krótkie zdanie lub pojedyńcze wyrazy.
— On mówi, że Allach ukarał tych „inglesi“, gdyż wydzierali ziemi jej tajemnice, które tak zazdrośnie ukrywała. Prócz tego ludzie ci mogli znaleźć jakieś skarby, o czem rozniosło się w okolicy przez poganiaczów i robotników, niecąc chciwość wśród tych, którzy skarby doczesne stawiają wyżej od łask Allacha — zwrócił się do Żałyńskiego Ibn Tassil. — On mówi jeszcze, że...
— Powiedz mu, że bredzi, mówiąc tak! — wybuchnął Żałyński. — Ci „inglesi“ nie byli poszukiwaczami skarbów, a ludźmi nauki, którzy stokroć są milsi Allachowi, niż on sam!
Ibn Tessil rzucił wzrokiem na lekarza, który ze spokojem nabijał fajkę tytoniem, nie zwracając jakgdyby zupełnie uwagi na podniecenie, malujące się na twarzy lotnika, i gwałtowny ton jego głosu.
Pogładził kilkakrotnie dłonią brodę i, zbliżając się ku Żałyńskiemu, zagadnął, zmieniając temat rozmowy.
— Co zamierzasz uczynić, panie?
Głośne okrzyki poganiaczy dobiegły z zewnątrz. Za chwilę w otworze namiotu ukazała się przejęta strachem twarz Selima.
— Panie... w tym drugim namiocie leżeć nieżywy Arab! — On mieć rozbitą głowę!
Żałyński przypomniał sobie słowa doktora Ebgarda, wypowiedziane doń przy pożegnaniu. Trzecią ofiarą morderców był zapewne ów służący chory na dyzenterję.
Ibn Tassil powtórzył swe pytanie.
Żałyński wyszedł z namiotu, czując, że robi mu się niedobrze w tej atmosferze, przesiąkniętej krwią i zbrodnią. Arabowie poszli za jego przykładem.
Poganiacze stali opodal, zamieniając pomiędzy sobą ciche, trwogą nacechowane słowa.
Żałyński usiadł na jednym z głazów i zdjął skórzany hełm z głowy. Otarł rękawem kurty czoło, zroszone kroplami zimnego potu.
Ibn Tassil siadł obok niego i, splótłszy dłonie na kolanach, wyczekiwał w milczeniu słów Europejczyka.
El Terim, zamieniwszy parę wyrazów z poganiaczami, powlókł się wolno ku wielbłądom, odpoczywającym w cieni pod ścianą wąwozu.
— Trzeba będzie wysłać kogoś naprzeciw tym „inglesi“, którzy mają przybyć z Akaby! Niechaj przybywają prędzej! — rzekł wreszcie Żałyński, podnosząc wzrok na Araba.
Ibn Tassil pokręcił głową.
— To będzie trudno! Ten, kto pojedzie, może się minąć z nimi na pustyni, gdyż niewiadomo, którędy będą ciągnąć... czy skrajem pustyni, czy też wąwozami! A zresztą, kto pojedzie? Ja nie mogę, gdyż musiałbym przedtem odprowadzić Dżaillę do El-Barrar, co zajęłoby dwa co najmniej dni... El Terim nie zechce z pewnością, a żaden z poganiaczy nie zna drogi! Jeden Mohammed ben Ali mógłby jechać, ale jego, panie, niema.
Żałyński poruszył się niespokojnie. Słowa dzisiejszego opowiadania Selima przewinęły się błyskawicą pod jego czaszką.
Rany, jakie według opowieści Selima widoczne były na twarzy sługi El Terima, nagły jego wyjazd, wściekłość lekarza, gdy zauważył rozmowę Selima z nim, i ta dziwna obojętność, zachowana przez Araba wobec ciał pomordowanych Europejczyków, przestroga, udzielona mu jeszcze w El-Barrar przez Dżaillę, aby nigdy nie pozostawał w pustyni sam na sam z El Terimem, wszystko to razem kłębiło się teraz w jego czaszce, łącząc się z sobą w potworną w swej grozie całość.
Zarzucił szybkiemi pytaniami Ibn Tassila.
Ten twierdził, że Mohammed udał się do El Barrar, gdyż lekarz przesłał przez niego pewne polecenia co do toku spraw gospodarstwa domowego.
Zdumiał się, gdy Żałyński powtórzył słowa Selima o ranach. Klął się, że nie wie nic o tem, gdyż Mohammed wyjechał przed świtem, kiedy on jeszcze spał.
Ale wypytywania te i wyraz twarzy Żałyńskiego wzbudziły w nim podejrzenie.
— Czemu pytasz o Mohammeda, panie? — rzekł, ściszając do szeptu głos. — Czyżbyś go, panie...
— Ibn Tassilu, musisz być ze mną szczery! Tylko w tym wypadku możesz nietylko zdemaskować złoczyńcę, lecz i sam unikniesz przez to nieszczęścia! — akcentując dobitnie każde słowo, ciągnął Żałyński, kładąc swą dłoń na kolanie Araba.
Ten zmieszał się nieco.
— Co chcesz powiedzieć przez to, panie? O jakiem nieszczęściu mówisz? — bełkotał, nadaremnie usiłując ukryć niepokój, jaki wypełzł nagle na jego oblicze.
— Dawno znasz El Terima? — zapytał surowym tonem Żałyński, nie odpowiadając wprost na jego słowa.
Arab drgnął lekko.
— Jego? Od czasu, gdy wprowadziłem pod swój dach Taisę jako żonę.
Żałyński spojrzał nań pytająco. Słowa Araba wydały się mu nieco dziwnemi.
Ibn Tassil dostrzegł to.
— Wytłumaczę ci, panie, zaraz moje słowa. Taisa była wnuczką sławnego Tadż-el-Fehera...
— Kto to był ten Tadż-el-Feher? — przerwał Żałyński jego słowa pytaniem.
— Emir Tadż-el-Feher to właśnie ten książę z Lechistanu, o którym już mówiłem ci wczoraj, panie! — odparł Arab.
— Rzewuski! — krzyknął Żałyński.
Ibn Tassil ucieszył się.
— O tak... tak właśnie nazywał się emir w swej ojczyźnie! Tak właśnie... ale to trudno wymówić... Dżailla potrafi... ja nie! Otóż szlachetny emir, przybywszy po raz drugi do nas, zamieszkał w Kasim koło Bereidhy, tam, gdzie Wadi el Rummah toczy swoje wody. Pojął za żonę córkę jednego z szeików z pod Er-Riad, które znowu leży już w kraju Nedżed u stóp gór Dżebel Tuwejk. Otaczano go ogólnym szacunkiem i miłością, gdyż lwa i gołębia nosił zarazem w swej duszy, i nie było więcej sprawiedliwego od niego męża nietylko w Kasim, lecz i w całej Arabji. Sława jego imienia rozchodziła się od kamienistych wzgórz Dżed-Hadhun, od których rozpoczyna się straszna pustynia Roba—el—Khali, aż do ruin Tednuru i od świętej Mekki aż do zielonością pokrytej równiny El Hasa. Wszędzie miał przeto przyjaciół, którzy ze czcią wymawiali jego dostojne imię. Ale najlepszym jego przyjacielem i najszczerszym bratem był szeik Faszer—el—Seunar, który mieszkał ze swem plemieniem na północ od Dżow nad wodami Wadi el Sirhau. Najczęściej też u niego przebywał dostojny emir lub odbywał z nim długie wędrówki, podczas których jechali strzemię o strzemię, śpiąc pod jednym burnusem i dzieląc się najmniejszym kęsem chleba. Z jednej takiej podróży nie wrócił już nigdy. Zaufany tylko sługa, który im towarzyszył w drodze, przywiózł dwie tabliczki żonie emira, które miały ją naprowadzić na ślad, gdzie zginął jej mąż. Sługa ów zmarł z wyczerpania zaraz po przybyciu, zdoławszy wyjaśnić żonie emira, że szukać ich należy opodal góry Synaj w podziemiach, dokąd zeszli, aby odnaleźć wielkie.. utajone tam od wieków skarby. Przy opowiadaniu tem byli obecni synowie szeika Faszer—el—Seunar, których szejtan chciwości natchnął do zbrodni. Oto napadli nocą na dom emira, aby zawładnąć tabliczkami. Ale wielki Allach nie dał im całkowitego zwycięstwa. Tylko jedną tabliczkę zdołali skraść — drugą żona Emira zdołała ukryć. I od tego czasu rozpoczęła się krwawa nienawiść pomiędzy obu rodami, która ciągnęła się do chwili, gdy El Terim ukorzył się przede mną...
— Więc el Terim jest... — przerwał Żałyński.
— Ostatnim potomkiem potężnego niegdyś rodu El Seunar i jako taki posiada jedną z tabliczek emira...
— Drugą zaś... — pytał Żałyński.
— Drugą zaś... posiadam, ja jako mąż jedynej wnuczki potężnego Tadż—el—Fehera! — dokończył z dumą ibn Tassil.
Nastała chwila milczenia. Żałyński przebiegał pamięcią znane sobie szczegóły z życia owianego poezją egzotycznych wędrówek magnata, który, poznawszy tajemniczy Wschód, ukochał go całą głębią żywiołowego uczucia. Więc hrabia Wacław Rzewuski, ów legendarny Farys, niezwyciężony na polach niezliczonych utarczek, sławiony w pieśniach arabskich, jako mąż, wspaniałością serca i odwagą dorównujący mitycznym bohaterom, postać, którą podziwiali współcześni, błędny rycerz, którego przygody i niezwykłe koleje życia opiewają w rymach poeci — ów sławny emir Tadż—el—Feher nie zginął w chacie leśnika, zamordowany przez rozjuszone zwycięstwem pod Daszowem żołdactwo moskiewskie? Więc nie rok tysiąc osiemset trzydziesty, który okrył żałobą tylu zgonów dwory i chaty polskie, był rokiem śmierci pana rozległych włości, jednego z tych magnatów, którzy sami dla siebie byli królami, władcami i prawodawcami? Słowianin z krwi i kości, syn Ukrainy, znalazł grób nie w ziemi rodzinnej, lecz w smutnych, przepaścistych wąwozach Synaj. I Dżailla jest w takim razie prawnuczką hrabiego Wacława Rzewuskiego.
Zachodzące słońce poczęło już rumienić gładkie ściany wąwozu, świerszcze skalne, kryjące się dotąd przed żarem w szczelinach ćwierkały zajadle, czując zbliżający się mrok i chłód nocy, a Żałyński wciąż dumał, nie mogąc oderwać swych myśli od treści opowiadania Ibn Tassila.
Wreszcie Arab, rzuciwszy raz i drugi wzrokiem na swego towarzysza, dotknął lekko dłonią jego ramienia.
— Nie dokończyłem jeszcze swej opowieści, szlachetny panie! Żona emira, pragnąc odnaleźć chociażby tylko zwłoki umiłowanego małżonka, opuściła Kazim i wraz z dziećmi oraz z częścią wiernych sług przybyła tutaj, osiedlając się w El-Barrar. Za nią jak złe, krwiożercze sępy przyciągnęli synowie Faszer-el-Seunara, myśląc wciąż dniem i nocą o wydarciu jej tajemnicy. Ciągłe wojny pomiędzy obu potężnemi dawniej rodami sprawiły to, że stali się biednymi. Ale nienawiść pomiędzy nimi nie wygasła nigdy! Dopiero ja pogodziłem się z El—Terimem, sądząc, że odkryjemy razem tajemnicę emira. Ale — tu zwiesił smutnie głowę — Allach pokarał nas snać, gdyż pomimo wielokrotnych poszukiwań me zdołaliśmy natrafić na ślad. Dopiero ty, a raczej ci nieszczęśni „inglesi“ wyjaśnili wszystko.
Zamilkł na chwilę.
— Kto wie... może nieba nie życzą sobie, aby tajemnica ta została odkrytą? Dlatego zginął emir wraz ze swym przyjacielem... dlatego giną i ci! — dodał po pewnym czasie, wskazując ruchem głowy w stronę złowrogiego namiotu.
— Jak sądzisz, Ibn Tassilu? — zapytał Żałyński. — Co może się znajdować w podziemiach, o których wspominał sługa emira?
Arab rozłożył bezradnie ręce.
— Nikt tego nie wie na pewno, lecz sądzą wszyscy, że złożone są tam wielkie... wielkie skarby, za które kupićby można całe królestwa!
Żałyński spojrzał na niego.
Oblicze Araba paliło się niezdrowym rumieńcem pożądania i chciwości. Widoczne było, że myśl o skarbach władnie nim całym niepodzielnie i niełatwo wypuści go z swych mamiących i krzepkich uchwytów.
— Dobrze! — po chwilowem milczeniu ozwał się lotnik. — Dotąd wszystko jest zrozumiałe, o ile, naturalnie, w tej całej historji jest bodajby szczypta prawdy...
— Wątpisz, panie! — oburzył się lekko Ibn Tassil, poruszając się żywo. — Moja nieodżałowana Taisa zmarła niedawno temu, a ona, zważ, była córką córki emira! Pokażę ci w El—Barrar wszystko... i broń jego... i papiery, jakie po nim pozostały.
Żałyński pośpieszył go uspokoić.
— Wierzę ci, Ibn Tassilu! Jednej rzeczy pojąć nie mogę! Oto w jaki sposób pomóc ci ma Dżailla w osiągnięciu zamierzonego przez ciebie z El Terimem celu.
Arab otworzył już usta, aby wyjaśnić wątpliwości gościa, gdy wtem z poza namiotu, w którym znajdowali się pomordowani, wysunął się lekarz.
Ibn Tassil zamilkł, dając równocześnie znak Żałyńskiemu, aby miał się na baczności.
El Terim stanął przed nimi z uśmiechem na swej sępiej twarzy. Począł rozmawiać z Ibn Tassilem, wskazując ruchem głowy głębokie cienie, jakie kładły się na dnie wąwozu.
— Więc co czynić, panie? — zwrócił się Ibn Tassil do Żałyńskiego. — Noc już nadchodzi!
— Zostawić ich tak nie można! — odrzekł ten, patrząc w stronę namiotu.
— Masz słuszność, panie! Hieny pożarłyby ciała natychmiast! Ktoś musi tu zostać.
Obwiódł spojrzeniem grupkę poganiaczów.
— Lękliwe baby! Żaden z nich nie zostanie przy zwłokach!
— Ha... trudno! W takim razie zostanę ja! — rzekł po krótkim namyśle Żałyński.
Ibn Tassil zaniepokoił się.
— O nie... nie, panie! Ty musisz wrócić z nami, gdyż mamy z sobą wiele do pomówienia! — mówił szybko. — Zresztą, obawiałbym się o ciebie, panie! — dodał półgłosem.
Zwrócił się do El Terima i zamienił z nim kilkanaście słów.
— Lekarz zgodził się pozostać przy pomordowanych — rzucił Żałyńskiemu, ściskając nieznacznie jego dłoń na znak, że należy przyjąć tę propozycję. — Jutro przybędziemy tutaj rankiem, aby ich oddać matce ziemi. A może drudzy „inglesi” przybędą już do tego czasu? — dodał, dając równocześnie znak poganiaczom.
— Selim! — krzyknął — zostaniesz tutaj ze szlachetnym El—Terimem!
Chłopak aż się zachwiał z przerażenia.
— Zabij mnie, panie, a nie zostanę! — błagał. — To zły szejtan pomordował ich we śnie! On gotów przyjść po raz drugi jeszcze! Nie zostanę.
Ibn Tassil żachnął się niecierpliwie.
— Więc ty zostaniesz, Abdullah, skoro ten nieodessany szczeniak skomli ze strachu! — zwrócił się do jednego z poganiaczów.
Ten wzruszył obojętnie ramionami.
— Nająłeś mnie, panie, do poganiania wielbłądów, nie zaś do pilnowania ofiar gniewu złego ducha pustyni! Nie zostanę! — odrzekł, odwracając się.
— Tak... tak! Abdullah ma rację! To nie nasza rzecz! My jesteśmy od wielbłądów! Nie zostaniemy za nic! — wrzeszczeli poganiacze, rzucając trwożliwe spojrzenia w stronę cichego namiotu.
Ibn Tassil splunął ze złością.
— Bodajby złośliwa febra wytrzęsła z was głupie strachy! Któż więc zostanie? — krzyczał, wymachując rękami.
— Niepotrzebni są mi oni! Sam potrafię odegnać hienę lub szakala! — rzekł spokojnym tonem El Terim.
Ibn Tassil spojrzał na niego z pewnego rodzaju podziwem. Sam on, będąc zabobonnym jak większość Arabów, za nic w świecie nie zostałby wśród nocy przy zwłokach pomordowanych.
— Serce twoje nie zna lęku, o, El-Terimie! — rzekł, lecz zmiarkowawszy się, że ma przed sobą zaciętego wroga, dodał, jakgdyby umniejszając wartość jego uczynku. — Chociaż, jako lekarz, oswojony jesteś z umarłymi, których tylu wyprawiłeś na tamten świat.
Słowa te zakrawały na złośliwość, lecz lekarz, jakgdyby nie zwracając na nie uwagi, odrzekł namaszczonym tonem.
— Życie i śmierć człowieka są w ręku Allacha!
Odszedłszy na stronę, rozpostarł burnus na ziemi i, zdjąwszy obuwie, ukląkł, wznosząc dłonie ku górze.
Gdy kawalkada opuszczała obóz ekspedycji, biegły za nią jękliwe, drżące słowa wieczornej modlitwy, śpiewanej przez pobożnego lekarza.
— O... Allach... lai Allach... Bismiallach! — roznosiło echo, kołacząc się od wiszaru do wiszaru.
Lecz gdy tylko ostatni wielbłąd znikł za zakrętem wąwozu, El Terim urwał w połowie słowa modlitwę i, powstawszy z burnusa, splunął pogardliwie za karawaną.
Przez chwilę stał, jakgdyby namyślając się, co czynić, poczem, zapaliwszy fajkę, odsunął zasłonę namiotu i pewnym krokiem wszedł do wnętrza, gdzie w mroku bielały skostniałe ciała pomordowanych.

Gdzieś woddali z poza skalnych złomów rozległo się jękliwe wycie hieny, przechodzące czasami w jazgot, przypominający szydzący śmiech obłąkanego.

VII

Jadący przodem wąską ścieżyną Ibn Tassil wstrzymał wielbłąda i, odwracając głowę ku Żałyńskiemu, rzekł, potrząsając biczem:
— Widzę, że bicz ten będzie miał dzisiaj robotę! O, Allach, cóż to za ludzie! Spójrz tylko, panie! Posnęli, nie podsyciwszy dostatecznie ogniska, które powinno palić się całą noc, aby złe zwierzęta nie śmiały zbliżyć się do obozowiska. Na Mahometa i świętą jego brodę klnę się, że poprzecinam skórę tym nicponiom!
Zbliżyli się już tak do obozu, że w nocnej pomroce dostrzegali blade zarysy dwóch namiotów, odrzynających się niewyraźnie od czarnej ściany skalnej.
— Hassan! Abuh! Odezwij się który, abym mógł na twój grzbiet spuścić grad moich uderzeń! — wrzeszczał Ibn Tassil, zsuwając się z wielbłądziego grzbietu.
Pobiegł ku miejscu, gdzie zwykle rozpalano ognisko.
— Hassan! Abuh! — zabrzmiał powtórnie jego gniewny głos.
Głucha cisza panowała w obozowisku.
Ibn Tassil, zaniepokojony już, zwrócił się ku namiotom.
— Jeżeli te łotry zasnęły w twoim namiocie, panie, to przysięgam, że rodzona matka nie pozna ich twarzy po powrocie do domu! — rzucił Żałyńskiemu syczącym z gniewu głosem.
— Ibn Tassil mieć słuszność! — wtrącił Selim, zmuszając wielbłąda Źałyńskiego do uklęknięcia. — Lew, który czasami włóczyć się tutaj, mógł napaść na śpiących i...
Pełen zgrozy i przerażenia okrzyk Ibn Tassila, dobiegający od strony namiotu Dżailli, przerwał słowa Selima.
Żałyński w paru skokach znalazł się przy namiocie w chwili, gdy Ibn Tassil wybiegał z niego.
— Dżailli niema! — krzyknął Arab. — O, Allachu!
Wzniósł ręce wgórę, poczem pełnym rozpaczy i szału ruchem zacisnął dłonie na skroniach.
Poganiacze, porzuciwszy wielbłądy, nadbiegli pędem, zapalając po drodze kaganki.
Żałyński wyrwał kaganek z rąk najbliżej stojącego i, odrzuciwszy nabok zasłonę, zakrywającą wejście do namiotu, wpadł wewnątrz.
Światło kaganka oblało jaskrawym blaskiem szare ściany namiotu.
Panował w nim straszliwy nieład.
Owcze skóry, służące za posłanie, porozrzucane były po zasłanej dywanem ziemi. Obok obalonego stołu leżał bukłak od wody i latarnia, której rozpryśnięte szkła świadczyły o gwałtownym upadku na ziemię.
Dziergany złotym szychem burnus Dżailli, zmięty w kłębek, leżał pod jedną ze ścian namiotu, wciśnięty tam snać nogami walczących w namiocie.
Żałyński, rozglądając się naokół, dostrzegł obok burnusa wąski o ozdobnej rękojeści sztylet, którego koniec ostrza pokrywały zaschłe już plamy krwi.
Podniósł go i pokazał Ibn Tassilowi, który biegał jak szalony po obozowisku, nawołując dzikim, pełnym rozpaczy głosem Dżaillę i obu służących.
— To sztylet Dżailli! — krzyknął, wyrywając z rąk Żałyńskiego broń, mogącą uchodzić raczej za zabawkę niż za śmiercionośne narzędzie.
Dostrzegłszy krew, począł jęczeć, powtarzając w kółko:
— Zabili ją! Zabili! O... Allach... zabili ją, źrenicę mych oczu... radość serca mojego! Nie żyje już pociecha nędznego życia mojego, które oby Allach zabrał jak najprędzej, gdyż bez niej stało się dla mnie ciężarem nie do udźwignięcia! O... Allachu, czemu pozwoliłeś, aby mi ją zabito.
Źałyński ujął go za ramię.
— Bądź mężem dorosłym, a nie krzykliwą starą niewiastą! — przemówił doń ostro, pragnąc zmusić go do opamiętania. — Jeżeli sztylet ten należał do twojej córki, to jasne jest, że krew, widniejąca na nim, nie jest krwią dziewczyny, a jednego z napastników!
Arab zaprzestał jęków i utkwił pełne bólu oczy w twarzy swego gościa.
— Po czem poznajesz to, panie, że ośmielasz się temi słowy wlewać strumień pociechy i nadziei w serce moje, które już zwątpiło o miłosierdziu Allacha? — pytał rozgorączkowanym tonem.
— Nie sądzisz chyba, Ibn Tassilu, że napastnicy nie posiadali broni? — mówił Żałyński.
— O, tak, panie! Prawda bije z twych słów jak z krynicy mądrości! Szakale i hieny mają zęby, a źli ludzie — broń! — przerwał jego słowa Arab.
— Otóż trudno przypuścić, że gdyby napastnicy mieli zamiar zabić Dżaillę, posługiwali się przy tem jej bronią! — ciągnął dalej Żałyński. — Natomiast daleko pewniejszem jest przypuszczenie, że córka twoja, broniąc się, zraniła któregoś z nich sztyletem, który następnie wyrwano z jej dłoni i porzucono w namiocie.
Ibn Tassil wzniósł ręce ku górze.
— O dzięki ci, Allachu, żeś wprowadził pod dach mój cudzoziemca, obdarzonego przez ciebie łaską jasnowidzenia! Tak było, jak mówisz, panie! — zwrócił się do Żałyńskiego. — Dżailla musiała się bronić do upadłego! Niedarmo płynie w jej żyłach krew szlachetnego emira Tadż-el-Fehera!
Żałyński przeczekał chwilę.
— W takim razie Dżailla została porwana przez... — umilkł nagle i bacznem spojrzeniem wpatrywał się w twarz Araba.
Twarz Ibn Tassila mieniła się wzruszeniem.
— Przez kogo, panie! — wyjąkał po chwili.
— Dokonał tego... El Terim! — rzucił twardo Żałyński.
Arab rzucił się wtył, jakgdyby ukąszony przez żmiję lub skorpjona.
— Panie!... — wyjąkał przerażonym głosem. — To nie może być! Mądrość twoja i przenikliwość pomyliła się tym razem! Pocóżby El Terim miał ją porywać, skoro za parę tygodni miałem mu ją oddać dobrowolnie?
Żałynski ujął go pod ramię i, chodząc z nim po płaszczyźnie, okalającej namioty, wtajemniczał go w swe domysły i przypuszczenia.
Zdaniem jego, lekarz, zatrwożony zamiarem ekspedycji amerykańskiej skierowania swych poszukiwań w okolice Synaju, ku czemu po części przyczyniło się opowiedzenie przez Żałyńskiego uczonym o tabliczce z tajemniczemi znakami, wymordował sam czy też przez oddanych sobie ludzi członków ekspedycji, sądząc, że tym sposobem tajemnica skarbu pozostanie tylko w jego oraz Ibn Tassila posiadaniu. Porwanie Dżailli mogło być dokonane z dwóch powodów: albo El Terim pragnął się zabezpieczyć w ten sposób przed ewentualnem cofnięciem przez Ibn Tassila danego słowa co do oddania mu jej za żonę, lub — co jest bodaj pewniejsze, lekarz, porywając ją, chciał posiąść tajemnicę dziewczyny, potrzebną przy odszukiwaniu skarbu.
— Wszakże wspominałeś, Ibn Tassilu, o tem, że pomoc Dżailli będzie konieczna do znalezienia „źródła”, które, jak następnie mi wyznałeś, ma być faktycznie skarbem! Czy El Terim wiedział o tem? — zapytał Żałyński, utkwiwszy badawczy wzrok w pochmurnem jak noc obliczu Araba.
— Wiedział ten pies wściekły... oby go gniew Allacha dosięgnął jeszcze przed wschodem słońca! — wybuchnął Arab. — Rozumiem, panie, teraz wszystko! Tak... chciał wydrzeć tajemnicę rodu emira! Tajemnica ta łącznie z posiadaniem przez niego tabliczki zapewni mu odnalezienie skarbu! Brudny szakal! Oby Allach spuścił na niego żywy ogień z nieba! Ale Dżailla nie wyjawi mu tajemnicy, o, nie! Na święty kamień Kaaby przysięgam, że nie wyjawi!
— Tem gorzej dla niej! — zasępił się Żałyński.
— Rozwścieczony jej milczeniem El Terim może uciec się do gwałtu... może ją zabić wreszcie!
Ale Ibn Tassil otrząsnął się już z wrażenia i odzyskał panowanie nad sobą.
— Nie, panie! Nie ośmieli się nawet dotknąć palcem jej włosa! Przebiegły jest i cierpliwy zarazem! Wie dobrze, że z chwilą jej śmierci zniknie dlań nadzieja zawładnięcia skarbem, chociażby go odnalazł! Bądź spokojny, panie! Jeśli porwanie to jest jego sprawką, to nic nie zagraża życiu Dżailli.
— Oby było tak, jak mówisz! — odrzekł Żałyński, gryząc wargi. — Co zamierzasz uczynić, Ibn Tassilu? — dorzucił po chwili.
Ten bezradnym ruchem rozłożył ręce.
— Nie wiem, panie mój! Allach nie obdarzył mię taką, jak ciebie, mądrością, więc wyczekuję twojej rady jak wędrowiec kropli dżdżu na pustyni! Ufam, panie, tobie i twojej mądrości! — błagał Arab.
Żałyński namyślał się przez chwilę.
— Słuchaj, co powiem! — rzekł wreszcie ściszonym nieco tonem. — Dżaillę odnajdziemy, chociażby ten zbrodniarz ukrył ją pod ziemią! Ale teraz w nocy niesposób udać się na poszukiwania... jutro o świtaniu rozpatrzymy szczegółowo obozowisko... może natrafimy na jakiś ślad, który nam wskaże kierunek ucieczki napastników. Ale sprawa odzyskania Dżailli byłaby o wiele prostsza, gdybyśmy mieli w ręku El Terima! Jakkolwiek niewielką mam nadzieję, aby ten łotr znajdował się dotąd w obozie ekspedycji, trzeba jednak udać się tam! A nuż uda się go pochwycić!
Oczy Araba zaświeciły ponurym blaskiem.
— Allach odda go w nasze ręce! A wówczas.... — umilkł, sapiąc przez chwilę z wściekłości. — Jedźmy tam, panie, natychmiast! Przed wschodem słońca będziemy zpowrotem! Przywlokę go tutaj na powrozie jak padlinę! — wybuchnął, zgrzytając zębami.
— Pojedziesz tam ze wszystkimi swoimi ludźmi, Ibn Tassilu! — tonem wojskowego rozkazu pouczał go Żałyński. — Otoczycie obozowisko pocichu, aby o ile się tam jeszcze znajduje, nie umknął wam wśród ciemności! Broń miejcie wpogotowiu nietylko w chwili otaczania obozowiska, lecz i w drodze, gdyż możliwe jest, że złoczyńca po sprzątnięciu Amerykanina i pochwyceniu Dżailli będzie chciał również skończyć i z tobą.
— Jemu wpierw śmierć pisana! — mruknął mściwie Ibn Tassil. — A ty, panie, co będziesz robił przez ten czas? — dorzucił pytająco.
Żałyński w krótkich słowach wyjaśnił mu, że nierozsądkiem byłoby w takiej chwili opuszczenie obozu przez wszystkich. On zostanie, gdyż traf może sprawić, że ludzie El Terima, kręcąc się tutaj wpobliżu, dadzą o sobie jakiś znak życia. Zresztą niewiadomo, co się stało z Hassanem. Może zbiegł w chwili napaści — może ukrywa się dotąd wśród skał? Może lada chwila powróci, przynosząc wieści o szczegółach napadu? Z tych względów trzeba, aby ktoś pozostał. A najlepiej będzie, gdy pozostanę ja! — zakończył Żałyński tonem, nie znoszącym oporu.
— Niechaj będzie tak, jak mówisz, szlachetny cudzoziemcze, którego wychowała ta sama ziemia, jaka była kolebką narodzin wspaniałego Tadż-el-Fehera — zgodził się Ibn Tassil. — Ale na Allacha, nie wiem, czy zdołam okiełznać wściekłość moją, aby nie utopić noża w podłem sercu El Terima gdy go ujrzę związanego u swych stóp! Na święty sztandar proroka... nie powstrzymam się!
— Bądź roztropny, Ibn Tassilu, i nie postępuj jak zapalczywy młodzik! — zgromił go surowo Żałyński. — Śmierć jego może dać ci zrazu chwilę radości, lecz następstwem tego będzie to, że Dżailla pozostanie w rękach jego ludzi, którzy mogą, się mścić na niej!
Arab skłonił głowę w ukłonie.
— Prawda płynie z ust twoich, panie, prawda którą nawet i głupi Arab uznać musi za słuszną. Bądź spokojny, panie! Nie zabiję tego złodzieja, El Terima... co najwyżej przeciągnę go kilkakrotnie biczem po parszywych plecach, aby język jego stał się obrotniejszym, a on sam więcej skłonnym do mówienia prawdy!
— To możesz uczynić zawsze! — zgodził się Żałyński.
— O... bądź, panie, pewnym, iż nie zapomnę o tem! — zaśmiał się złowrogo Arab.
Krótkiemi, ostremi rozkazami podniósł na nogi ludzi i zwierzęta, i w parę minut później obozowisko opustoszało doszczętnie, gdyż i Żałyński odsunął się od namiotów na kilkanaście kroków, zasiadłszy za potężnym występem skalnym, z poza którego mógł wygodnie obserwować zarówno samo obozowisko, jak i dość spory kawał wąwozu oraz zwisające nad nim z obu stron urwiste wiszary.
Przez dłuższą chwilę dobiegały do jego uszu głosy oddalających się Arabów i szmer kamieni, strącanych nadół nogami wielbłądów, lecz wkrótce niepodzielna cisza, podobna martwocie, zapanowała naokół.
Nadaremnie usiłował uchwycić słuchem dźwięk, szelest, szmer bodaj, któryby był świadkiem jakiegokolwiek życia tych poszarpanych, odartych ze wszelkiej roślinności szczytów górskich.
Żałyńskiemu zdawało się, że wszystko: wyniosłe skały, przepaściste, pełne głębokich cieni wąwozy, szarzejące płaszczyznami piasku osypiska... nawet niebo, ciemne, nie rozjaśnione ani jedną gwiazdą, wszystko naokół zastygło w bezruchu, którego początek sięgał tysięcy... tysięcy lat.
Samotność poczuła wkrótce Żałyńskiemu nieznośnie ciążyć, jakkolwiek zżył się z nią jako pilot.
Gdyby bodaj najlżejszy, bezgłośny powiew wiatru! Świadczyłoby to o jakim takim ruchu w naturze, byłoby zwiastunem życia w tej martwej, przejmującej smutkiem i przygnębieniem ciszy!
Ale wiatr, który tak chętnie tratuje piaski pustyni El Tih i który często z piekielnym świstem i chichotem przebiega przez wąwozy gór Synaj, teraz, widocznie znużony całodzienną pracą, spał, odpoczywając spokojnie.
Przygnębienie coraz więcej poczęło ogarniać Żałyńskiego natrętnemi mackami. Przejścia dzisiejszego dnia zarysowywały się teraz w pamięci jego jaskrawemi obrazami, wywołującemi nastrój grozy i niepokoju.
Postaci pomordowanych stanęły jak żywe, przed nim. Zdawało mu się, że we wzroku profesora i jego asystenta widniał niemy wyrzut, iż śmierć ich była następstwem przybycia jego do obozu ekspedycji i udzielenia im wiadomości o tajemniczej tabliczce El Terima.
Okrwawione widma, potrząsając strzępami swych poszarpanych koszul, zdawały się zbliżać powoli ku niemu, szepcząc zbielałemi wargami: „Twoja wina... twoja wina“!
Jeszcze chwila, a staną tuż przed nim... Jeszcze chwila, a zimne palce chwycą go za gardło, z którego już teraz wyrywa się przyciszony okrzyk grozy!
Wtem... gdzieś woddali rozległ się szelest toczącego się wdół kamienia.
W jednej chwili przeraźliwe widziadła znikły, jakgdyby wsiąkając w nieprzeniknioną wzrokiem ciemność, otaczającą go ze wszystkich stron nieprzebytym murem.
Podniósł dłoń do czoła. Zroszone było obfitym potem.
— Co, u djabła! — mruknął, zły na siebie za swą zbytnią wrażliwość. — Histerja niczem u starej panny!
Drugi, tym razem nieco bliższy i wyraźniejszy szelest wstrząsnął nim całym i momentalnie doprowadził do równowagi. Nerwy zpowrotem stały się sprężyste i posłuszne jego woli.
Wytężył słuch, usiłując równocześnie przebić wzrokiem ścianę ciemności.
Po pewnym czasie szelest powtórzył się. Tym razem nie był to hałas, powstały od staczania się kamienia po zboczu osypiska, przypominał on raczej odgłos nieostrożnego lub zbyt energicznego stąpnięcia.
— Zwierz skradałby się ciszej! — błysnęło w umyśle Żałyńskiego.
Przez dłuższą chwilę panowała niczem nie zamącona cisza, lecz niebawem wyostrzony słuch jego posłyszał ciche, ostrożne stąpania skradającego się człowieka.
Żałyński zamarł w oczekiwaniu.
Stąpania co pewien czas ucichały zupełnie, co świadczyło o wahaniu się i ostrożności skradającego się. W jednej z takich chwil ciszy do uszu jego dobiegły słowa rozmowy, toczonej niskim, gardłowym szeptem.
Zdziwił się, gdyż szept ten wskazywał na to, że rozmawiający znajdowali się w bardzo bliskiej od niego odległości.
Chwila ciszy... znowu bezszelestne prawie stąpanie, i o kilka zaledwie kroków od Żałyńskiegc zaszarzały na ciemnem tle skał i przestrzeni dwie postaci, pochylone naprzód i przygięte nieco do ziemi.
Przez dłuższą chwilę zjawy te stały nieruchomo. Żałyńskiemu zdawało się, że chwila ta nie będzie miała końca. Miał je przed sobą tak blisko, że wystarczyłby jeden skok, aby znaleźć się pomiędzy niemi.
Wreszcie jedna z postaci, przypadłszy cichym, iście kocim ruchem do ziemi, poczęła posuwać się cicho w głąb obozowiska.
Żałyński rychło stracił ją z oczu.
Natomiast wyraźnie widział wciąż pochylonego jakgdyby do skoku Araba, który znajdował się odeń tak blisko, że słyszeć można było jego krótki, urywany oddech, wywołany zapewne zmęczeniem lub niepokojem.
Od strony namiotów dobiegł donośny okrzyk, na głos którego postać, stojąca obok Żałyńskiego, posunęła się żywo naprzód.
Arabowie rozmawiali teraz ze sobą, nie krępując się zupełnie. Mówili tak szybko, że Żałyński, który doskonale już poznał kilkadziesiąt najpospolitszych wyrazów ich języka, nie zrozumiał nic z ich rozmowy, przeplatanej częstemi wybuchami śmiechu.
Wreszcie umilkli, natomiast stukot i rumor, dochodzący od strony namiotów, poinformował Żałyńskiego o celu przeniknięcia Arabów do obozowiska. W namiotach najwyraźniej odbywało się plondrowanie. Jeden i drugi błysk zapalanych zapałek świadczył o intensywnych poszukiwaniach, dokonywanych pomiędzy nielicznemi sprzętami pod ciężkiemi płatami nieprzemakalnego płótna.
Plondrujący natrafili snać na latarkę, gdyż niebawem równe, mdłe światło wybiegło smugą poza odrzuconą nabok zasłonę otworu wejściowego namiotu Dżailii.
Żałyński widział teraz doskonale całe nieomal wnętrze namiotu i ciemne sylwety Arabów, to znikające co chwila w cieniu, to pojawiające się na tle żółtawego światła.
Jak Żałyński niebawem skonstatował, nocni goście z największą uwagą oglądali każdy przedmiot; mięli w dłoniach owcze skóry i niewielką poduszkę, poszukując snać w nich ukrytych przedmiotów.
Na porzucony burnus Dżailli zwrócili specjalną uwagę, poddając go tak szczegółowej obserwacji, że podawali go sobie kilkakrotnie z rąk do rąk, oglądając starannie każdy jego szew i dziergany złotem haft.
Następnie, przyświecając sobie latarką, przeszukali drobiazgowo płócienne ściany namiotu, poczem, rozmawiając głośno, przeszli do namiotu Żałyńskiego, w którym jednak nie bawili długo, powracając na miejsce swych poprzednich poszukiwań.
Po chwili wyszli z namiotu i stanęli pośrodku obozowiska, przerzucając się bezustannie szybkiemi słowami, wypowiadanemi tonem podniecenia, tak, iż czasami rozmowa ich czyniła wrażenie gorącej sprzeczki.
Wreszcie jeden z nich powrócił do namiotu Dżailli i wyniósł stamtąd jej burnus, który przewiesił sobie przez ramię.
Żałyński dostrzegł wówczas, że obaj trzymali w rękach krótkie karabinki.
Namyślał się, co ma uczynić.
Najprostszem wydawało mu się napaść na nich w chwili, gdy powracając, znajdą się tuż obok niego. Dwa celne strzały, z których słynął, i obaj nieproszeni goście zwalą się ciężko na ziemię jak wory piasku. Ostatecznie można będzie położyć trupem jednego, drugiego zaś obezwładnić uderzeniem rękojeści mausera lub pod grozą strzału zmusić do rzucenia broni.
Lecz natychmiast jego trzeźwy, krytyczny umysł odrzucił ten projekt, jako nie przynoszący zbyt wielkiej korzyści.
Położyć trupem obu, to znaczy zamknąć im usta na zawsze! Śmierć będzie zapewne zasłużoną zapłatą za ich zbrodnie, popełniane z rozkazu El Terima, lecz w niczem nie przyczyni się do zwolnienia Dżailli, co w duchu poprzysiągł uczynić, gdyż na samą myśl, że ta słodka dziewczyna znajduje się w mocy starego chciwca, czuł, że fala wściekłości i żalu wyrywa się z głębin jego serca i podpełza do gardła, ściskając je bolesnemi uchwytami swych szponów.
Zamiar położenia trupem jednego z rabusiów i pozostawienia drugiego przy życiu uznał po namyśle za nie taki łatwy do wykonania, jak narazie przypuszczał.
Napadnięty będzie się zapewne bronił, więc w rezultacie znowu jeden strzał, wysyłający go w zaświaty śladem towarzysza! Zresztą, bardzo możliwe, że w pewnem oddaleniu od obozowiska znajduje się reszta ludzi El Terima, oczekując na wyniki wyprawy swych dwóch towarzyszy. Wówczas odgłos strzałów zaalarmuje ich bezwątpienia i skłoni do ukrycia się wraz z branką w takiem miejscu, że wszelkie usiłowania natrafienia na jej ślad okażą się bezowocnemi.
Powziął całkowicie odmienną od poprzedniej decyzję.
Ostrożnym ruchem zamknął bezpiecznik trzymanego w dłoni rewolweru i sprawdził, czy posiada przy sobie elektryczną latarkę-dynamo, jaką zabrał ze sobą z walizy, przewiezionej z miejsca upadku aeroplanu do El Barrar.
Tymczasem Arabi szwargotali zawzięcie przez chwilę, poczem wolnym krokiem skierowali się w stronę, skąd przybyli. Jeden z nich, mijając przytulonego do skały Żałyńskiego, potknął się o kamień tak gwałtownie, iż zatoczywszy się omal że nie wpadł na Europejczyka, śledzącego bacznie z palcem na cynglu mauzera każdy ruch Arabów.

Gdy ci ostatni oddalili się o trzydzieści — czterdzieści kroków, począł posuwać się ostrożnie za nimi, usiłując trzymać się od nich w jednej i tej samej odległości. Bezustanna głośna paplanina Arabów pozwalała mu nawet na niezwracanie uwagi na szelest, jaki czynił, potrącając stopami w ciemnościach o zwietrzałe okruchy skał, zalegające dno wąwozu, którym nocni goście podążyli na północ od miejsca obozowiska.

VIII

El Terim nie posiadał się ze złości.
Roziskrzonym, pełnym wściekłości wzrokiem mierzył postać Dżailli, spoglądającej nań pogardliwie.
Wszelkie namowy, aby dziewczyna wyjawiła mu tajemnicę rodu Tadż-el-Feher, spełzły jak dotąd na niczem.
Dżailla obojętnem milczeniem przyjmowała zarówno kuszące obietnice, jak i pogróżki, któremi chytry lekarz usiłował złamać jej upór.
El Terim zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że ani pozbycie się groźnych konkurentów, jakimi bezwątpienia okazaliby się członkowie ekspedycji naukowej w sprawie rozwikłania zagadki tabliczki, ani porwanie dziewczyny nie zbliżyło go bynajmniej nawet na jeden krok do upragnionego celu odnalezienia skarbów, ukrytych w okolicach Synaju.
Ze słów Żałyńskiego wywnioskował on, że tajemniczy, zaledwie dostrzegalny trójkąt na tabliczce oznacza według wszelkiego prawdopodobieństwa miejsce znajdowania się skarbów, lecz pomimo usilnych poszukiwań wokół Synaju, czynionych na czele swych ludzi i kilku zwerbowanych włóczęgów-rozbójników, nie udało mu się dotąd natrafić na jakikolwiek bądź ślad.
Rzecz prosta, że niska inteligencja lekarza stawała się w tym wypadku najbardziej poważną przeszkodą. Nie potrafił on dotąd wyjaśnić zagadnienia odległości znaku trójkąta od „Świętej Góry“, ba... nawet nie zdołał stwierdzić, czy punkt, oznaczony znakiem, znajduje się na wschód czy też na zachód od Synaju.
Zrozumiał teraz, że mordując członków ekspedycji, pospieszył się, popełniając tem samem kardynalne głupstwo.
Trzeba było wstrzymać się z tem do chwili, gdy wiedza Europejczyków posunie sprawę badania tabliczki do ścisłego określenia w górach punktu, odpowiadającego znakowi trójkąta na tabliczce.
Po kilka razy dziennie rozwścieczony oporem dziewczyny i niepowodzeniami poszukiwań usuwał się na ubocze od krzykliwej bandy swych towarzyszy, aby samotny wywrzeć swą złość na... sobie samym. Wówczas czynił wrażenie obłąkanego. Raz po raz targał swą rzadką bródkę, wyrywając z niej resztki włosów, i bił się pięściami w zapadnięte piersi, wyjąc przytem z wściekłości niesamowitym głosem.
Podczas jednej z takich chwil osamotnienia błysnęła mu snać jakaś szczęśliwa myśl do głowy, gdyż nagle dziki wzrok jego rozbłysnął blaskami szatańskiej radości.
— O... Allach, dziękuję ci, że oświeciłeś sługę swego, co mu czynić wypada, aby złamać opór dziewczyny! — westchnął nabożnie i pospiesznym krokiem udał się do niewielkiej jaskini w dzikim wąwozie, na którą natrafili jego ludzie podczas poszukiwań. Jaskinia ta, do której dostęp był nadzwyczaj trudny, od paru już dni służyła bandzie jego za bezpieczne i względnie wygodne schronisko, gdyż posiadała parę komór, z których najgłębiej położona była miejscem, gdzie El Terim trzymał porwaną dziewczynę.
Znalazłszy się w pierwszej komorze, El Terim skinieniem głowy przywołał do siebie najwierniejszego ze swych ludzi, okrutnego Abdullaha, i usunąwszy się z nim na ubocze, długo mu coś tłumaczył przyciszonym głosem.
Abdullah, wysłuchawszy jego słów, wybuchnął głośnym śmiechem.
— Panie, mądrość twoja równać się może śmiało z mądrością uczonych „suftich“! Bezwątpienia wieść ta złamie nareszcie upór dziewczyny, gdyż baczne oczy moje dostrzegły już dawno, ze ten niewierny pies nie jest obcy jej sercu! Zaraz, panie, uczynię tak, jak rozkazałeś!
Odszedł ku jaskini i, wywoławszy trzech włóczęgów-rozbójników, uzbrojonych w karabinki i noże, powlókł się z nimi powoli zboczami góry i wkrótce znikł z oczu lekarza i paru Arabów, wygrzewających się na słońcu przed jaskinią.
El Terim udał się do jaskini. Przed wejściem do drugiej komory stał oparty plecami o ścianę ponury włóczęga—rozbójnik. Była to warta, strzegąca dzień i noc wyjścia z drugiej i trzeciej komory.
— Dziewczyna? — rzucił lekarz krótkie pytanie włóczędze.
— Przed chwilą zaglądałem do niej. Leży na skórach, lecz zdaje się, nie śpi! — odrzekł Arab.
El Terim, poleciwszy mu rozbudzić się za godzinę, rzucił się na stos owczych skór, próbując zasnąć, lecz głośny gwar sprzeczek Arabów, zabawiających się przy wejściu do jaskini grą w kości, spędzał sen z jego powiek.
Przewracał się z boku na bok, denerwując się coraz bardziej.
Nurtowała go niepewność, czy zdoła nareszcie natrafić na miejsce ukrytych skarbów, co jak dotąd nie zapowiadało się pomyślnie. Ogarniała go rozpacz na myśl, że niepodobieństwem jest przeszukanie setek wąwozów, rozbiegających się wachlarzowato we wszystkie strony od „Świętej Góry“. Potrzebaby było kilkunastu lat wytężonej pracy na to, aby zajrzeć w głąb każdej rozpadliny, oglądnąć każdy załom skalny, wdrapać się na każdy ze szczytów górskich, okalających wieńcem olbrzyma — Synaj.
Sądził, że w namiotach pomordowanych uczonych znajdzie jakąkolwiek podstawę do skierowania swych poszukiwań na pewne tory, lecz oprócz mapy, na której wzdłuż całego półwyspu Synaj ciągnęła się takaż sama linja, jak i na jego tabliczce, nie znalazł więcej nic.
Porwanie Dżailli wykluczyło raz na zawsze możliwość skorzystania z wiedzy Żałyńskiego. El Terim od dłuższego już czasu spostrzegł, że młody cudzoziemiec wodzi zachwyconym wzrokiem za córką Ibn Tassila, której on sam pożądał całą siłą swej starzejącej się chuci.
Piekielna zazdrość, szarpiąca nim na widok rozkochanych spojrzeń Żałyńskiego i rumieńców dziewczyny, ilekroć znalazła się ona w obecności Europejczyka, była również ważkim powodem, który skłonił go do porwania Dżailli, jakkolwiek wiedział, że czyn ten zwróci przeciwko niemu straszliwy gniew i zemstę dumnego i zaciętego Ibn Tassila i całego jego rodu, uważających, że zamach na dziewczynę jest obelgą i pohańbieniem, które dadzą się zmyć jedynie tylko krwią.
Ale bezdenna chciwość i ślepe pożądanie pięknej prawnuczki emira Tadż-el-Feher zaślepiły go zupełnie. Wiedział, że o powrocie do El Barrar niema co marzyć, chociażby nawet zdołał zgładzić ze świata Ibn Tassila, co zresztą stara się od paru dni uczynić Abdullah, jak dotąd jednakowoż bez powodzenia. Oprócz ojca Dżailli istniał przecież jego ród, z którym przecież niesposób było walczyć.
Jedyną radą było uciec z dziewczyną, aby zdala od El Barrar móc cieszyć się jej krasą i młodością.
Lecz uciec można było tylko ze skarbem.
To też lekarz budził równo ze świtaniem swą bandę i, pozostawiając zwykle na straży w jaskini Abdullaha, szperał wraz ze swymi ludźmi do zmierzchu w wąwozach i rozpadlinach w poszukiwaniu miejsca, którego znalezienie uczyniłoby go panem i pozwoliło uciec, gdzie pieprz rośnie, przed zemstą oszukanego przyjaciela.
Poza tem El Terim lękał się panicznie Żałyńskiego. Instynkt półdzikiego człowieka mówił mu, że Europejczyk wytęży wszystkie swe siły, aby oswobodzić Dżaillę.
Po nocach męczyły go straszliwe sny, w których nieodmiennie występował Żałyński, groźny i nieubłagany.
Abdullah, polujący na Ibn Tassila, doniósł mu że w otoczeniu ojca dziewczyny nie było „niewiernego psa“.
Wiadomość ta nie na żarty zatrwożyła El Terima. Odrzuciwszy początkowe przypuszczenie, że Europejczyk powrócił do El Barrar, aby udać się dalej w swą powietrzną podróż, doszedł da przekonania, że Żałyński czyni poszukiwania Dżailli na własną rękę.
Podczas swych wędrówek wśród skał i wąwozów lekarz, znajdując się zdala od swych ludzi, odczuwał bojaźń, przechodzącą czasami w paniczny strach, jeżący mu resztki włosów pod turbanem.
Oto z poza pierwszego lepszego załomu skalnego wysuwa się „niewierny pies“ i z pobladłą z wściekłości twarzą, ze ściągniętemi groźnie brwiami zbliża się doń, pytając, co uczynił z dziewczyną!
W chwilach takich halucynacyj szczątki zębów arabskiego lekarza poczynały uderzać jedne o drugie z niewiarygodną wprost szybkością, obfity pot spływał mu kroplami z czoła, a nogi, jakkolwiek utrudzone wspinaniem się na skały, poczynały same biec tak szybko, że ludzie jego, obserwujący to, kręcili głowami z podziwu, że El Terim, aczkolwiek stary, posiada jednak w nogach siłę i wytrwałość dwudziestoletniego młodzieńca.
Na tych niewesołych rozmyślaniach upłynęła mu godzina.
El Terim zwlókł się z posłania i, poleciwszy wartującemu sprowadzić brankę przed jaskinię, udał się tam i, zasiadłszy na kamieniu, ponurym wzrokiem wpatrywał się w poszarpane wiszary skalne.
Za chwilę postać dziewczyny ukazała się w otworze jaskini. Za nią szedł strażujący.
Lekarz skinął głową i rzekł poważnym głosem, w którym przebijał się ton udanej pieczołowitości.
— Niedobrze jest dla takiego, jak ty, kwiatu przebywać bezustannie w ciemności! Kwiat potrzebuje słońca! Spocznij i zaczerpnij świeżego powietrza!
Dziewczyna bez słowa osunęła się na kamień i, oparłszy głowę o skalną ścianę, przymknęła oczy.
Cierpienia moralne i ciągłe przebywanie w ciemnej, zadymionej dymami ogniska i kaganków jaskini powlokły jej twarzyczkę delikatną bladością. Oczy, zmęczone płaczem, stały się jeszcze bardziej głębokie. Źrenice patrzyły przed siebie obojętnie, zasnuwając się co chwila matowym blaskiem smutku.
El Terim przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu, napawając swój wzrok jej krasą i bezbronnością.
Strażujący umieścił się poniżej dziewczyny, odcinając jej tem samem jedyną drogę do ucieczki.
— Nie widziałem cię ani wczoraj, ani też dzisiaj jeszcze, więc chcę się zapytać, czy łaska Allacha nie oświeciła twych myśli, abyś stała się posłuszną woli mej, jak przystoi być posłuszną temu, którego żoną niebawem zostaniesz — ozwał się lekarz, nadając swemu chrapliwemu głosowi brzmienie łagodności.
Dziewczyna milczała, nie zdradziwszy najlżejszym nawet ruchem powiek, że słowa jego dotarły do jej uszu.
Po śniadem obliczu Araba przebiegł nagły płomień gniewu.
Przemógł się jednak i ciągnął dalej tym samym tonem.
— Nieposłuszeństwo względem starszych smuci Allacha tak samo, jak najcięższy grzech! Upór twój o, Dżaillo, nie zyska błogosławieństwa ojca niebios i ziemi! Przyniesie ci on jedynie pogorszenie losu, który ja, jako miłujący cię całą duszą, pragnąłbym...
Umilkł nagle, dostrzegłszy, że z pod wzniesionych powiek dziewczyny wybiegły ku niemu dwa błyski nienawiści i pogardy.
— Zamilcz, nędzniku, i nie wzywaj Allacha, aby sprawiedliwe nieba nie poraziły gromem twej plugawej postaci! — przemówiła Dżailla wyniosłym tonem.
Skłonił nisko głowę, jakgdyby uderzony jej słowami, i milczał widocznie zmieszany.
Lecz rychło odzyskał snać panowanie nad sobą, gdyż po niedługiej chwili rzucił, wzruszając ramionami.
— Allach w swej mądrości i przenikliwości nie dał kobiecie duszy, więc pozbawił ją tem samem prawa rozstrzygania pytania, co jest złem, a co dobrem! Słowa twoje nie potrafią mnie dotknąć, lecz mogą snadnie wyprowadzić cierpliwość moją na manowce, gdzie się może zagubić w podmuchach gniewu i popędliwości!
Dziewczyna roześmiała się pogardliwie.
— Kpię z twoich czczych pogróżek, gdyż wiem, że czy wcześniej, czy później dotknie cię zemsta mego ojca, szlachetnego Ibn Tassila, który pracuje uczciwie, a nie trudni się rozbojem jak ty!
— Ojciec twój, jak to już mówiłem, powrócił do El Barrar, pozostawiając cię swemu losowi — rzekł prędko.
— Znam lepiej swego ojca niźli ty i wiem to, że nie spocznie dotąd, dopóki jatagan jego nie zabarwi się krwią twoją! — odparła z mocą.
Lekarzowi uczyniło się przez chwilę nieco nieprzyjemnie. Przybladł nawet z wrażenia, jakgdyby jatagan, o którym wspomniała dziewczyna, znajdował się już o włos od jego serca.
Zatrząsł się przeto ze złości i pytał ostrym głosem, zatapiając w twarzy Dżailli swe sępie spojrzenie.
— Dość tego! Przebrałaś już miarę mojej cierpliwości! Po raz ostatni zapytuję cię, czy wyjawisz mi dobrowolnie tajemnicę rodu Tadż-el-Feher!
Zamiast odpowiedzi rzuciła mu drwiące pytanie:
— Tajemnicę emira? Czyżbyś już odnalazł miejsce, gdzie znajduje się skarb?
Usta lekarza bryznęły słowami brutalnego przekleństwa.
Słowa dziewczyny przywiodły mu na pamięć niepowodzenia, jakich doświadczał, poszukując skarbu.
Zerwał się jak wściekły i szybkiemi krokami począł przebiegać tam i zpowrotem niewielką płaszczyznę, rozciągającą się przed wejściem do jaskini.
Dziewczyna ironicznem spojrzeniem śledziła jego ruchy.
— Słuchaj pilnie, co powiem, El Terimie! — ozwała się po chwili. — Zastawiając sidła na innych, zaplątałeś się sam w taką matnię, że daremne będą twoje wszystkie usiłowania, aby się z niej oswobodzić. Podszedłeś nikczemnie mojego ojca, naraziłeś się na jego straszliwą zemstę, obraziłeś cały nasz ród, który umie dochodzić swych krzywd, i nie zyskałeś wzamian nic! Skarbu nie odszukasz, gdyż nie jesteś uczonym „mehendysem“, a choćbyś nawet natknął się trafem na niego, to i tak nie zdołasz wynieść stamtąd nietylko drobnej części skarbów, lecz i swego własnego życia! O tem, abym wyjawiła ci tajemnicę rodu emira, nie marz nawet i we śnie!
Umilkła nagle, zdziwiona lekką obojętnością, z jaką porywczy zazwyczaj lekarz przyjmował jej słowa.
El Terim dostrzegł tymczasem wśród załomów skalnych Abdullaha, zbliżającego się śpiesznie w towarzystwie jednego z włóczęgów-rozbójników.
Uśmiechnął się przeto jadowicie i, przybrawszy znudzony wyraz twarzy, zwrócił się do dziewczyny.
— Mów dalej! — rzekł lekceważącym tonem.
Oblicze Dżailli pokryło się rumieńcem oburzenia.
— Krótkie będą moje słowa! — mówiła gwałtownie. — Oto istnieje dla ciebie jeszcze jedyna droga ratunku! Oddaj mnie ojcu... proś go o przebaczenie i... zrzeknij się mnie na zawsze! Pod tym tylko warunkiem błagać będę ojca, aby zemstę za krzywdę mą pozostawił niebu!
Po wąskich wargach lekarza przewinął się grymas szyderczego uśmiechu.
— Rada — dobra, i kto wie, czy nie postąpię według niej — mówił słodkim głosem, zezując kątami oczu w stronę zbliżających się szybkim krokiem Arabów.
Na twarzy Dżailli odbiło się zdumienie. Nie dostrzegła szyderczego uśmiechu lekarza, więc słowa jego zdziwiły ją niepomiernie, gdyż była pewna, że zacięty El Terim odrzuci jakąkolwiek bądź myśl skruchy i upokorzenia się.
Tymczasem na płaszczyźnie ukazały się postaci zadyszanych od szybkiego biegu zaufanych lekarza.
— Co tam znów nowego? — pytał tenże, przystępując ku nim.
— O... panie... wielka nowina! — krzyczał Abdullah, przykładając dłoń do piersi na znak powitania. — Oto w wąwozie, który biegnie opodal, spotkaliśmy... zgadnij, panie, kogo?
El Terim wzruszył obojętnie ramionami:
— Czy ja wiem! — mówił niedbale — tylu ludzi włóczy się po pustyni!
— Natknęliśmy się na tego niewiernego psa, który spadł z nieba i który przybył tutaj z nami z El-Barrar! — ciągnął dalej Abdullah.
Cichy okrzyk przerwał jego słowa. Wydarł się on z piersi Dżailli, której twarz mieniła się niepokojem i nadzieją zarazem.
El Terim pozostał niewzruszonym. Zdawało się, że nie dosłyszał okrzyku dziewczyny, lecz błyski źrenic, biegnące raz po raz ku niej z pod zmrużonych jego powiek, świadczyły aż nadto wyraźnie, że obserwuje on ją uważnie.
— I co? — rzucił.
— Schwytaliśmy go, gdyż pewnem jest, że szpiegował nas na własną rękę, chociaż Ibn Tassil, jak ci wiadomo, panie, dał już za wygraną i powrócił do El-Barrar. Co z nim uczynić, panie? To niebezpieczny człowiek — dopytywał się natarczywie Abdullah, ogarniając od czasu do czasu szybkiem spojrzeniem Dżaillę, która blada, z rozszerzonemi przez lęk oczami zdawała się być martwą statuą, wyobrażającą „przerażenie“.
Lekarz namyślał się przez chwilę.
— Nie bronił się? — zapytał wreszcie.
— Napadliśmy na niego tak niespodziewanie, że nie zdążył użyć broni! — wyjaśniał Arab — skrępowany sznurami i strzeżony przez trzeciego z nas oczekuje teraz kary za wtrącanie się do spraw, które obchodzić powinny jedynie nas... mieszkańców tej ziemi!
El Terim ruchem głowy potakiwał słowom swego służącego.
— Prawda przez ciebie przemawia, chociaż Allach odmówił ci bogactw i dostojeństw! — rzekł po chwili poważnym tonem. — Przeklęty cudzoziemiec nie powinien mieszać się do sporów, jakie czasami wybuchają między prawowiernymi wyznawcami jedynego Boga, Allacha, i proroka jego, Mahometa, którego pamięć oby żyła wiecznie! Więc powiadasz, że ten „inglesi“ szpiegował nas?
Abdullah skinął energicznie głową.
— Szpiegował, o, panie mój... szpiegował! Inaczej... czyż włóczyłby się po górach jak głodny szakal?
Ei Terim chwiał smutnie głową.
— Oto jak ten niewierny odpłaca mi za trudy, jakie poniosłem podczas leczenia go po upadku na ziemię!
Zamyślił się i po chwili rzekł jakgdyby do siebie.
— O... Allach... jakżeż niewdzięcznym potrafi być człowiek!
— Więc cóż z nim uczynić, panie? — powtórzył niecierpliwie Abdullah.
El Terim podniósł na niego wzrok.
— Puścić go wolno nie możemy... — zaczął po chwili.
— Nie możemy, panie! — przytwierdził gorąco Abdullah.
— Jakkolwiek brzydzę się przelewaniem krwi, nawet tak podłej, jak krew niewiernych, jednak tym razem sądzę, że musimy go..
Urwał i, zezując, obserwował chciwie twarz Dżailli.
— Zabić! — dokończył za niego wierny sługa.
El Terim skinął poważnie głową.
— Stanie się, jak rozkazałeś, panie! — zapewniał Abdullah, zabierając się do odejścia.
— Stój! — zabrzmiał zdławiony wzruszeniem głos Dżailli.
Pomarszczone oblicze lekarza rozświetliły blaski triumfu.
Zamienił szybkie spojrzenie z Abdullahem i zwrócił się ku dziewczynie, która, powstawszy z kamienia, stanęła przed nim.
El Terim milczał, oczekując jej słów.
Twarzyczka Dżailli była tak biała, jak lekki haik, wychylający się z pod burnusa. Rozchylone jej usta chwytały raz po raz powietrze, jakgdyby piersiom jej brakło oddechu. Drżącemi dłońmi przyciskała serce, trzepocące się w falującej gwałtownie piersi.
Stała tak, nie mogąc wykrztusić z zaciśniętej krtani ani jednego słowa.
Była w tej chwili tak piękna, że towarzyszący Abdullahowi włóczęga począł w głos cmokać wargami, nie mogąc snać opanować swego zachwytu.
— Mówiłeś, El Terimie, że pragniesz pojąć mnie za żonę! — wyszeptała wreszcie z widocznym trudem.
Skinął głową w milczeniu.
— Wiedz o tem, że żywa nigdybym nie wstąpiła pod dach twój! Niema takiej siły na świecie, któraby mnie zmusiła do zostania twą żoną! — ciągnęła dalej, marszcząc swe czarne brwi,
— Więc ojciec twój oszukiwał mnie? — wtrącił lekarz.
Na policzki dziewczyny wybiegł płomień oburzenia.
— Ojciec mój obiecał ci mnie w dobrej wierze! — odparła dumnie. — To ja sama postanowiłam raczej zabić się, niż... należeć do ciebie.
Z warg przysłuchujących się uważnie rozmowie rozbójników zerwały się dwa okrzyki podziwu.
El Terim zmierzył obu włóczęgów surowem spojrzeniem.
— Idźcie precz! — krzyknął gniewnie.
Oblicza Arabów skurczyły się nagłym napadem wściekłości.
— Jesteśmy wolnymi ludźmi, i nie masz prawa przemawiać do nas temi słowy! — warknął jeden z nich.
— Przemawiaj tak do swych podłych sług, a nie do nas, ty stary, parszywy psie, oblazły z sierści! — huknął drugi, kładąc mimowolnym ruchem dłoń na rękojeści jataganu, zatkniętego za pasem.
Lekarz stropił się nieco.
Banda jego liczyła dwanaście głów, z tego połowę sług sprowadzonych z El Barrar, lecz pomimo równowagi sił szaleństwem byłoby zadzierać z tymi pięcioma zabijakami, których łączyła solidarność popełnionych przestępstw i ewentualnej za nie kary.
Zamilkł przeto dyplomatycznie, udając, że nie przywiązuje wagi do gburowatych i obelżywych słów włóczęgów.
— Obecnie namyśliłam się! — podjęła znów Dżailla — zostanę twoją żoną, lecz musisz spełnić jedno moje żądanie!
— Jakież to? Słucham! — wycedził przez zęby, uśmiechając się szyderczo kątami ust.
— Darujesz życie cudzoziemcowi, którego dzisiaj pojmali twoi ludzie!...
Utkwiła w jego twarzy wyczekujące, pełne niepokoju spojrzenie swych przepaścistych oczu.
El Terim namyślał się przez chwilę, poczem potrząsł przecząco głową.
— Z jakiej racji mam płacić za ciebie, skoro i tak jesteś w mem ręku! — mówił, odsłaniając w ironicznym uśmiechu bezzębne, sinością powleczone dziąsła.
Jęknęła głucho i zachwiała się na nogach.
El Terim podparł ją ramieniem.
Odsunęła się odeń ze wstrętem, który na twarzach obserwujących tę scenę włóczęgów wywołał uśmiechy złośliwego zadowolenia.
— Więc nie? — szepnęła, przeciągając dłonią po czole.
— Nie! — rzucił twardo lekarz, porozumiewając się wzrokiem z Abdullahem.
Ten skinął na swego towarzysza i uczynił ruch do odejścia.
— Zaczekajcie! — rozkazał El Terim.
— Cudzoziemiec umrze... chyba, że... — urwał w połowie zdania i wpatrzył się przenikliwie w pobladłą twarz dziewczyny.
Dżailla podniosła na niego zalane łzami oczy.
— Kocha go! — pomyślał w duchu lekarz, czując, jak zazdrość szarpie jego serce. — Chyba, że... wyjawisz mi tajemnicę waszego rodu! — dokończył głośno.
Dziewczyna szarpnęła się wtył. Przez twarz jej przelatywały w błyskawicznem tempie zmieniające się uczucia.
Zrazu w oczach jej zamigotały błyskawice zgrozy i oburzenia, które następnie zmienił wyraz wahania się i walki z samą sobą.
Wreszcie z pod jej powiek wypłynęły powoli na policzki duże łzy... łzy rezygnacji.
Przeciągnęła kilkakrotnie dłonią po czole, jakgdyby odganiając jakieś natrętne, dokuczliwe myśli i, opuściwszy głowę na piersi, wyrzekła cichym, zaledwie dosłyszalnym szeptem jedno tylko słowo, świadczące o bezgranicznem w swej wielkości uczuciu, tkwiącem na dnie jej serca.
— Wyjawię!
Z oczu El Terima wytrysły błyski triumfu. Starcza twarz pokryła się momentalnie krwistemi plamami chciwości.
Opanował się jednak rychło i ochrypłym ze wzruszenia głosem zapytał skwapliwie.
— Wyjawisz?
Dziewczyna skinęła głową.
— Z chwilą, gdy natrafisz na miejsce skarbu, wyjawię ci tajemnicę mojego rodu i gotowa jestem nawet okazać ci pomoc przy owładnięciu skarbem! — przyrzekała, oddychając szybko.
Lekarz stropił się.
— Dopiero wówczas wyjawisz mi swą tajemnicę? — rzekł zawiedzionym nieco tonem.
— Dopiero wówczas! wcześniej nie mogę! Nie żądaj ode mnie zbyt wiele, El Terimie! — odparła z mocą.
Namysł lekarza trwał krótko.
Wyczytał z twarzy dziewczyny, że dalsze przeciąganie struny może grozić jej zerwaniem. Znał dobrze dumę i upór kobiet rodu Tadż-el-Feher i zrozumiał, że należy skorzystać z nadarzającej się sposobności.
Podniósł przeto poważny wzrok na Dżaillę i zapytał uroczystym tonem.
— Czy gotowa jesteś przysiąc na prochy swej matki, oby spoczywała na łonie Allacha, że dotrzymasz słowa?
Dziewczyna wzniosła swe dłonie ku górze.
— Na święte prochy matki mojej przysięgam, że z chwilą odnalezienia przez El Terima skarbu wyjawię mu tajemnicę mojego rodu i okażę mu pomoc, jaka tylko leżeć będzie w mych siłach! — mówiła głośno i powoli.
El Terim skinął głową z zadowoleniem.
— Takiej przysięgi nie złamie nietylko kobieta z rodu Tadż-el-Feher, lecz i żadna kobieta w całej Arabji! — mruknął do siebie i zwrócił się do Abdullaha.
— Jeszcze jedno! — powstrzymała go Dżailla, przystępując doń. — Wyjawię ci tajemnicę, lecz pamiętaj... żoną twoją nigdy nie zostanę!
Lekarz wzruszył lekceważąco ramionami, uśmiechając się równocześnie szyderczo.
— Zobaczymy! — rzucił przez zęby i począł wydawać Abdullahowi rozkazy.
— Żałyńskiego należy oswobodzić z więzów i odprowadzić lub odwieźć do El Barrar.
Abdullah skłonił się przesadnie.
— Będzie, jako rzekłeś! — zapewniał, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
— Czy nie mogłabym pomówić z nim? — ozwała się nieśmiało Dżailla, gdy Abdullah wraz ze swym towarzyszem znikł już poza załomami skał.
El Terim nachmurzył się.
— Nie! — odparł gniewnym tonem, nie patrząc na nią.
Dziewczyna przez chwilę stała z opuszczoną smutnie głową, poczem wolnym krokiem skierowała się ku otworowi jaskini.
Strażujący Arab podążał w jej ślad jak cień.
Znalazłszy się na swem posłaniu, Dżailla w tuliła głowę w miękką sierść owczych skór i łkała cicho, potrosze dlatego, że złamała przysięgę, daną kiedyś swej matce o chronieniu tajemnicy rodu, potrosze z radości, że zdołała ocalić życie ukochanemu człowiekowi.
Bo tak było!
Kochała... niemal od pierwszego dnia tego zgrabnego, o niebieskich, wesoło śmiejących się oczach ziomka swego pradziada, sławnego emira, o którym ślepcy-żebracy śpiewają niezliczone pieśni, jak długa i szeroka jest Arabja.
Kochała... zaś przeczucie, ten najwierniejszy towarzysz zakochanych serc, zapewniało ją o takiem samem uczuciu cudzoziemca względem niej.
Zasnęła, śniąc o tajemniczej krainie Lechistanu, gdzie rodzą się śmiałkowie, którzy przybywają do Arabji tylko poto, aby zabierać w słodką niewolę serca jej cór.[1]



IX

Żałyński już od paru dni krążył opodal jaskini, w której zatrzymał się El Terim wraz ze swą bandą i porwaną dziewczyną.
Dwaj nocni goście, którzy odwiedzili obozowisko i wślad których podążył, wskazali mu drogę do jednego z wąwozów na zachód od Synaj, gdzie oczekiwała ich banda lekarza.
Gdy dwaj Arabowie i podążający zdala za nimi Żałyński dotarli do miejsca postoju bandy, uczynił się zupełny dzień.
Żałyński, korzystając z załamań i nierówności gruntu, podsunął się tak blisko pod obozowisko, że do uszu jego dobiegały wyraźnie poszczególne słowa rozmowy Arabów, przeplatane częstemi wybuchami śmiechu.
Dżailli nie dostrzegł, lecz widok postaci uzbrojonego Araba, chodzącego miarowym krokiem wokół niewielkiego z der i owczych skór sporządzonego namiotu, rozbitego w odległości kilkunastu kroków od obozowiska, naprowadził go na myśl, że branka znajduje się w tym właśnie namiocie.
Ukryty za kamieniem, przeleżał do zmierzchu na swem stanowisku obserwacyjnem, żywiąc w duchu nadzieję, że uda mu się w ciemnościach podkraść się do namiotu i wyprowadzić zeń uwięzioną.
Lecz okazało się to niemożliwem.
Z nastaniem zmroku gwar i ruch w obozowisku nie zmniejszył się ani na jotę. Wokół rozpalonego ogniska widniały liczne postaci Arabów, otaczających kołem jednego z swych towarzyszy, który przy akompanjamencie jakiegoś prymitywnego instrumentu śpiewał tęskne, dzikością przepojone pieśni. Widoczne było, że obozowisko nieprędko ułoży się do snu.
Oprócz tego Żałyński zauważył, że straż przy namiocie została powiększona.
W tych warunkach myśl wykradnięcia dziewczyny byłaby wręcz szalona.
Poza tem istniał jeszcze jeden, bardzo poważny szkopuł, który zamiar Żałyńskiego obracał wniwecz. Oto nie posiadał on wielbłąda, co w wypadku, gdyby nawet wykradzenie się powiodło, skazywało ich na ucieczkę pieszo. Rezultat takiej ucieczki był więcej niż problematyczny ze względu na to, że w obozowisku El Terima znajdowało się dość wielbłądów, na których można było zorganizować natychmiastowy pościg.
Wyrwać zatem Dżaillę z rąk lekarza można było tylko siłą!
Tego jednak Żałyński nie mógł uczynić sam.
Jedyną radą było połączyć się z Ibn Tassilem i razem z nim przedsięwziąć kroki ku uwolnieniu Dżailli.
Nie namyślając się przeto długo, Żałyński ruszył na noc ku obozowisku, które opuścił ubiegłej nocy. Obdarzony wysoce rozwiniętą pamięcią wzrokową, pewny był, że nie zmyli drogi, lecz już po paru godzinach uciążliwego marszu stwierdził, iż znajduje się w jakichś nieznanych sobie zupełnie wąwozach. Powrócił przeto na miejsce, skąd rozpoczęło się jego błądzenie i po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie właściwy kierunek. Ta zwłoka w drodze zajęła mu jednak tak wiele czasu, że dopiero około południa strudzony szalenie i wygłodniały dotarł da obozowiska.
Ibn Tassil, który był przekonany, że gość jego padł ofiarą zbrodniczego zamachu lekarza, powitał go z olbrzymią radością, która zwiększyła się jeszcze, skoro Europejczyk zawiadomił go o natrafieniu przezeń na ślad porwanej.
Zapalczywy Arab chciał natychmiast udać się do obozowiska El Terima i tam zbrojnie upomnieć się o swą córkę, lecz Żałyński powstrzymał go od tego nierozważnego kroku, rozumując słusznie, że pięciu ludzi, wliczając w to Selima i dwóch innych służących, zbrojnych tylko w noże, nie będą zbyt groźnymi przeciwnikami dla bandy lekarza, składającej się, jak zauważył, z kilkunastu zbirów, zaopatrzonych obficie w broń palną i sieczną.
Wynik walki w tych warunkach nie przedstawiał żadnych wątpliwości i zgóry przesądzał sprawę oswobodzenia porwanej.
— Co czynić tedy, panie? — pytał Ibn Tassil, załamując rozpaczliwym ruchem ręce.
Żałyński namyślał się przez chwilę.
— Czy posiadasz w El Barrar przyjaciół, Ibn Tassilu, którzyby mogli ci przyjść z pomocą? — zapytał.
Arab wyprostował się dumnie.
— Niema w El Barrar jednego człowieka, któryby nie poważał Ibn Tassila za jego bogobojne i uczciwe życie! Co najmniej połowa sąsiadów podąży na moje wezwanie!
— Poślij zatem do El Barrar jednego lub dwóch swoich ludzi, aby zawiadomili twych przyjaciół, że potrzebujesz ich pomocy! — radził Żałyński. — Kiedy pomoc ta może przybyć tutaj? — dorzucił pytająco.
Arab namyślał się przez chwilę.
— Nie prędzej jak pojutrze, panie!
— Doskonale! Niechaj zatem twoi ludzie wyruszają natychmiast do El Barrar, a my do czasu przybycia pomocy nie spuścimy z oka El Terima i jego ludzi! Dzisiaj na noc wyruszymy również! Pomoc niechaj przybędzie do tego obozowiska... jeden z nas spotka ją tutaj! — rozkazywał dalej Żałyński, walcząc zawzięcie z sennością, ogarniającą go po dwóch nieprzespanych nocach z nieprzepartą silą.
I mimo tej walki zasnął natychmiast po oddaleniu się Ibn Tassila celem wyprawienia posłańców do El Barrar.
Spał nieprzerwanie aż do samego zmierzchu.
Wielbłądy gotowe już były do drogi, więc wyruszono niezwłocznie.
Różowy świt malował już delikatnemi pastelowemi tonami szczyty gór, gdy znaleźli się tak blisko od obozowiska El Terima, że dalsza jazda na wielbłądach mogła okazać się ryzykowną.
Pozostawiwszy zatem Selima przy zwierzętach, Żałyński i Ibn Tassil przekradali się dalej wśród kamieni pieszo.
Niebawem, stanąwszy na szczycie niewielkiej wyniosłości, ujrzeli obóz jak na dłoni.
Pomimo wczesnej pory panował w nim ruch nadzwyczajny. Ludzie kręcili się jak w ukropie. Objuczano wielbłądy, zwijano namiot i wiązano tłumoki. Do uszu obserwujących dobiegały gniewne głosy El Terima i Abdullaha, nakazujące pośpiech.
— Wyruszają! — mruknął Ibn Tassil, sięgający odruchowo ręką ku rękojeści jataganu na widok niepozornej postaci lekarza.
— Nie widzę nigdzie Dżailli! — niepokoił się Żałyński, obserwujący obóz przez lornetkę, którą przezornie zabrał ze sobą.
Grupka Arabów, skupionych w jednym punkcie obozowiska, rozpierzchła się, podążając w stronę wielbłądów, i wówczas ujrzał postać dziewczyny, siedzącej z pochyloną głową na jednym z tłumoków.
Serce zabiło żywiej w jego piersi. Zwrócił się ku Ibn Tassilowi, aby podzielić się z nim tą wiadomością, lecz ten sam snać dostrzegł córkę, gdyż upadł na kolana i uderzył kilkakrotnie czołem o skalisty grunt.
— Bądź pozdrowiony, o, Allachu, ustami ojca, którego serce przepełnione jest za łaskę twą radością, jak przepełniony jest słodkim miodem ul pszczelny! Dzięki ci za to, o, władco nieba i ziemi, lecz stokroć większa stanie się wdzięczność moja, gdy sprawisz, że ten pies, który się targnął na córkę sługi twego, zgnije, stoczony przez jadowitą chorobę, której, jeśli dotąd nie spuściłeś na niego, to spuść czem prędzej, gdyż każda chwila opieszałości pod tym względem źle świadczyć będzie o twej sprawiedliwości! Albo lepiej... uczyń tak, aby wpadł w moje ręce, bym mógł mu odpłacić za porwanie córki i za sprzedanie mi zdychających wielbłądów, czego zapomnieć nie mogę, albowiem zapłaciłem za nie drogo i samemi niefałszywemi pieniędzmi, gdyż chytry on jest jak wąż albo podły szakal!
Tymczasem w obozowisku poczęto siadać na wielbłądy. Część ludzi szła pieszo. Wielbłąd Dżailli kroczył tuż za wielbłądem lekarza, jadącego na czele pochodu.
— Pójdę za nimi! — rzekł Żałyński. — Ty zaś wraz z Selimem i wielbłądami podążaj powoli za nami!
I skinąwszy mu na pożegnanie głową, pospieszył śladem oddalających się.
Karawana po paru godzinach marszu znikła w jednym z wąwozów, znajdujących się, jak wywnioskował Żałyński, w niezbyt wielkiej odległości od góry Synaju.
Z obu stron wąwozu wznosiły się strome zbocza górskie, poprzerzynane głębokiemi rozpadlinami.
Żałyński ze zdziwieniem stwierdził, że większa część karawany wraz z lekarzem i Dżaillą, pozostawiwszy wielbłądy w wąwozie, poczęła piąć się wgórę.
Ze względu na to, że tuż u podnóża góry wielbłądnicy rozłożyli swe obozowisko, nie mógł podążyć w ślady El Terima. Cofnął się przeto nieco na równinę i przez szkła obserwował wspinających się po zboczu.
Był przekonany, że celem El Terima i jego ludzi było dotarcie do szczytu góry, lecz jak się niebawem okazało, mylił się w swych przypuszczeniach.
Wspinający się znikli poza grupą niewielkich skał, tworzących w połowie wysokości góry jakgdyby osobny cypel.
Po chwili na szczycie cypla poczęły raz po raz ukazywać się postaci Arabów.
Żałyński domyślił się, że cypel ten stanowić ma odtąd nową kryjówkę bandy El Terima.
Po paru godzinach bezustannego obserwowania cypla doszedł do przekonania, że dostać się tam można było jedynie tylko tą drogą, jaką podążyła banda. Nawet w tym wypadku, gdyby, obszedłszy górę, wdarł się na jej szczyt z innej strony, dotarcie do cypla było niemożliwością, gdyż ściana, z której wysterczał, była gładka i prostopadła. Od strony prawej cypel kończył się urwiskiem, skaczącem wdół piorunowemi zygzakami.
Wyniki tej obserwacji zakłopotały go mocno.
Liczył się z tem, że w wypadku konieczności zdobywania kryjówki szturmem, dostęp do niej będzie mógł być łatwo broniony przez bandę, trzymającą go pod obstrzałem. Chyba w ciemnościach nocy udałoby się podkraść niepostrzeżenie pod stanowiska obleganych i rzucić się na nie wręcz.
Spostrzeżeniami temi podzielił się z Ibn Tassilem, który przed zmierzchem nadciągnął z Selimem i wielbłądami.
Ze względów ostrożności noc przepędzili w jednym z wąwozów zdala od kryjówki bandy.
Wczesnym rankiem Ibn Tassil, zabierając ze sobą Selima i zwierzęta, udał się na miejsce dawnego obozowiska, aby tam oczekiwać spodziewanej z El-Barrar pomocy, z którą powrócić miał następnego dnia.
Żałyński podążył na swe obserwacyjne stanowisko.
Na cyplu panował już ruch. Co chwila z poza urwistych skał ukazywały się sylwety ludzkie, wśród których kilkakrotnie odróżnił chudą postać lekarza i krępego Abdullaha.
Ten ostatni w towarzystwie dwóch uzbrojonych Arabów zbiegł około południa do wąwozu, gdzie bawił mniej więcej dwie godziny.
W pewnej chwili lorneta, której nie odrywał prawie od oczu, zadrżała lekko w jego dłoni.
Oto na skraju cypla ukazała się postać niewieścia, w której natychmiast poznał Dżaillę.
Dziewczyna usiadła na kamieniu pod skalną ścianą, a naprzeciw niej zasiadł lekarz. Z ruchów jego Żałyński wywnioskował, że pomiędzy nimi toczyć się musi rozmowa.
Po pewnym czasie powrócił z wąwozu Abdullah, któremu towarzyszył teraz jeden tylko Arab.
Żałyński widział wyraźnie, jak w pewnym momencie Dżailla zerwała się z miejsca i przystąpiła do El Terima, rozmawiając z nim przez dłuższą chwilę, i jak następnie, pochyliwszy głowę na piersi, oddaliła się powolnym krokiem poza skały.
W kilkanaście minut później cała banda poczęła schodzić z góry, mając na czele El Terima.
Pomiędzy uchodzącymi nie było ani Dżailli, ani Abdullaha, który, jak się domyślił Żałyński, pozostał, mając powierzoną sobie straż nad dziewczyną.
Wyczekawszy dłuższą chwilę, Żałyński posunął się, zachowując wszelkie ostrożności, ku wylotowi wąwozu.
Pusto tam było i cicho.
Banda, zabrawszy snać z sobą wielbłądy i poganiaczy, udała się wąwozem w głąb gór.
Iście szalony zamiar zrodził się w myślach Żałyńskiego.
Czając się jak myśliwy, podkradający się do zwierzyny, począł piąć się zboczem ku szczytowi góry.
Szedł powoli, przypadając co chwila za kamienie, próbując po kilka razy stopą każde miejsce, na które miał postawić nogę. Prześlizgiwał się jak wąż przez więcej odsłonięte płaszczyzny. Częstokroć, aby je ominąć, nadkładał drogi, wspinając się wgórę lub opuszczając się więcej nadół.
Zdawało się, że tej drodze nie będzie nigdy końca.
Kilkakrotnie pomimo uwagi i przestrzegania jak największej ostrożności z pod nóg jego wyprysnął drobny kamyczek, tocząc się z lekkim szelestem po stromej pochyłości zbocza.
W takich momentach stawał jak wryty lub przypadał do skalnej calizny za pierwszym lepszym kamieniem, oczekując w każdej chwili wychylenia się z poza skał okrutnego oblicza Abdullaha.
Wiedział, że w razie dostrzeżenia go przez oddanego sługę lekarza stoczyć z nim musi walkę na śmierć i życie.
Wreszcie po godzinnej przeszło wędrówce zdawało mu się, że cypel znajduje się odeń niezbyt już daleko.
Przeczucie nie myliło go.
Przebywszy jeszcze kilkadziesiąt kroków, ujrzał tuż przed sobą niewielką płaszczyznę, stanowiącą szczyt cypla.
Jedna z jej krawędzi przytykała do prostopadłej ściany górskiej. W ścianie tej zamaskowana nieznacznym występem skały ziała ponurą czernią szczelina wejścia do jaskini.
Dobiegały stamtąd dźwięki monotonnej pieśni, nuconej niskim, gardłowym głosem.
Głos ten był głosem Abdullaha.
Żałyński zamarł w oczekiwaniu.
Z palcem na cynglu mauzera nie spuszczał wzroku z ciemnej czeluści otworu, gotów w każdej chwili do powitania kulą wysuwającego się z jaskini powiernika El Terima.
— Jeśli jest sam, to sprawa nie będzie zbyt trudna! — rozmyślał. — Jeżeli jest ich dwóch lub nawet trzech, to o ile wypadną razem, rozciągnę ich jednego po drugim, zanim zdążą się zorjentować w sytuacji. Gorzej jednak będzie, gdy który z nich pozostanie wewnątrz! Wówczas trzeba iść na pewną kulę!
Stał tak kilkanaście minut, czując, że z każdą chwilą poczyna ogarniać go coraz silniejsza gorączka wyczekiwania.
Wreszcie zrozumiał, że nie zdoła zapanować nad zdenerwowaniem.
— Stracę pewność strzału! — szepnął i w tymże momencie jakgdyby tknięty błyskawiczną mysią trącił silnie nogą dość spory kamień, leżący obok niego na samymi skraju płaszczyzny.
Kamień począł toczyć się nadół po stromem zboczu, porywając za sobą pomniejsze kamienie i zwietrzałe okruchy skał. Powstał huk, potężniejący z każdą chwilą.
Dźwięki pieśni umilkły nagle, i w otworze jaskini ukazał się Abdullah.
Żałyński uspokoił się momentalnie. Pewnym ruchem podniósł broń do oka, wydalając się nieco z poza skały.
Abdullah dostrzegł go i, wydawszy stłumiony okrzyk zdumienia i wściekłości, rzucił się ku niemu, odsuwając bezpiecznik trzymanego w dłoniach karabinka.
Żałyński nacisnął cyngiel.
Huknął strzał, i Abdullah, rozkrzyżowawszy ręce, osunął się powoli na ziemię, wypuszczając broń z dłoni. Przez chwilę nogi jego kopały zawzięcie skalną caliznę, poczem powoli zgięły się w kolanach i tak pozostały.
Żałyński przez moment trzymał leżącego pod muszką rewolweru, lecz przekonawszy się, że strzał jego był dostatecznie skuteczny, skierował lufę na otwór wejścia, spodziewając się wyskoczenia stamtąd towarzyszy zabitego.
Lecz w ciemnym otworze nie pojawił się nikt.
Z gotową do strzału bronią stanął Żałyński u wejścia do pieczary.
Światło dnia rozjaśniało niewielką tylko przestrzeń wnętrza jaskini. Dalej poza nagle urywającą się linją jasności panował nieprzenikniony mrok.
Żałyński wahał się właśnie, czy nie będzie zbyt ryzykownem zapuszczenie się w czarne czeluście pieczary, gdy wtem z głębi jej dobiegł jego uszu szelest spiesznych kroków.
Uchylił się przezornie za ścianę wejścia, oczekując pojawienia się spieszącego, jak sądził, na głos strzału towarzysza Abdullaha.
W jasny krąg światła słonecznego wstąpiła postać kobieca.
Żałyński jednym skokiem znalazł się obok niej.
— Dżailla! — krzyknął, chwytając w swe dłonie ręce dziewczyny.
Glos jego podziałał na nią piorunująco.
Zachwiała się na nogach, i gdyby nie podtrzymujące ją ramię Żałyńskiego, osunęłaby się zapewne bezwładnie na ziemię.
Podtrzymując wciąż słaniającą się jej postać wyprowadził dziewczynę z jaskini.
Stanęli na płaszczyźnie cypla.
Obwiodła wzrokiem przestrzeń płaszczyzny jak człowiek, który po raz pierwszy znalazł się na nieznanem sobie miejscu.
Nagle oczy jej upadły na bezwładny trup Abdullaha.
Krzyknęła z wrażenia i odruchowo przytuliła się do Żałyńskiego.
— Uspokój się, Dżaillo! — mówił pieszczotliwym głosem. — Jesteś wolna! Jutro już pod opieką ojca swego powrócisz do El Barrar.
Oczy dziewczyny poczęły powoli stawać się coraz więcej przytomne.
Pobladłe, drżące jej usta poruszyły się kilkakrotnie bezszelestnie, poczem na wargi jej wybiegły ciche słowa błagalnej prośby.
— O, panie... uciekaj! Uciekaj! Oni tu wrócą niebawem i schwytają cię po raz drugi! A wtedy...
Żałyński spojrzał na nią ze zdumieniem.
— Schwytają? Mnie? Po raz drugi? — pytał spiesznie, nie pojmując niepokoju dziewczyny.
— Przecież dzisiaj ten oto — wskazała ruchem głowy zwłoki Araba — pojmał cię, panie, i związał!
Wzruszył lekko ramionami.
— El Terim postanowił cię, panie, zabić... lecz ubłagałam go, aby ci darował życie, obietnicą, że...
Pochylił się nad nią ze zmarszczonemi brwiami i jarzącym się wzrokiem.
— Obietnicą? Jaką? — rzucił zdławionym głosem.
— Przyrzekłam wyjawić mu tajemnicę rodu emira! — szepnęła, opuszczając głowę.
Strzepnął obojętnie palcami i siadł obok niej.
— Niepotrzebnie przyrzekałeś mu to, gdyż nawet przez jedną minutę nie byłem w ich mocy — mówił, ujmując jej dłoń. — To był tylko dość sprytny wybieg tego starego kozła, El Terima! Jutro ojciec twój przybędzie tutaj z pomocą i skończymy wówczas raz na zawsze z tym bandytą! Czy nie wiesz, Dżaillo, kiedy powróci lekarz i jego ludzie? — dorzucił pytająco.
— Nie, panie, nie wiem! Spałam i nie dostrzegłam nawet, kiedy wyszli. Rozbudził mię strzał!
Uśmiechnął się.
— I tak przeraził, że w pierwszej chwili sądziłem, że jesteś w gorączce! — mówił, nie wypuszczając jej drobnych paluszków z swych dłoni.
— Śniłam, panie, właśnie, gdy rozległ się huk strzału — tłumaczyła się, podnosząc nań swe świetliste oczy.
Pochylił się ku niej, pytając.
— Śniłaś... co?
Na policzki dziewczyny wybiegł nagły rumieniec, który niebawem objął skronie jej i zaróżowił jasne czoło.
Żałyński ponowił swe pytanie.
Dziewczyna, zmieszana, pochyliła nisko głowę, usiłując ukryć przed nim rumieniec.
— Znowu tajemnica? — żartował.
Dżailla skinęła lekko głową.
— Jak widzę, kobiety z rodu Tadż el Feher kochają się w tajemnicach! — żartował w dalszym ciągu. — Słuchaj, Dżaillo, jedną swą tajemnicę przyrzekłaś już wyjawić... Czy mogę mieć nadzieję, że wyjawisz kiedykolwiek i tę? — pytał, usiłując zajrzeć w jej przysłonięte zasłonami jedwabistych rzęs źrenice.
Dłoń jej zadrżała nagłe.
Opuściła głowę jeszcze niżej.
— Wyjawię! — szepnęła cicho.
Nagły powiew silnego wiatru i rozlegający się wślad tegoż szelest toczących się nadół kamyków zbudziły jego czujność i oderwały go od dziewczyny.
Skoczył na skraj cypla i wytężonym wzrokiem badał każdy szczegół przebytej przezeń przed niedawnym czasem drogi.
Było na niej zupełnie pusto, jakkolwiek niewielkie kamyki i żwir, szeleszcząc charakterystycznie, toczyły się bez przerwy po zboczu góry.
Drugi powiew wiatru, nieco silniejszy od pierwszego, przemknął przez płaszczyznę cypla, niosąc z sobą pojedyńcze ziarnka piasku.
Obok Żałyńskiego stanęła dziewczyna.
— Burza nadciąga, panie! — mówiła spiesznie. — Zły wicher z pustyni przybieżał już pierwszy, dając znać o tem.
Słowa jej zafrasowały nieco Żałyńskiego.
Burza w tej właśnie chwili nie była mu na rękę, jakkolwiek przyszło mu zarazem na myśl, że utrudni ona pościg ludziom El Terima i zatrze równocześnie wszelkie ślady ucieczki.
Rozejrzał się badawczo po horyzoncie.
Był czysty i jasny jak zwykle. Jedynie na pustyni to tu, to tam zrywały się znienacka kłęby pyłu i gnały przed siebie, kręcąc się wkółko jak szalone.
— Jak prędko wybuchnie burza? — zapytał dziewczyny.
— Dopiero za dwie, trzy godziny, gdy tam, gdzie ziemia styka się z niebem, ukaże się ciemny pas chmur! — wyjaśniła, wskazując ręką na zachód. — Teraz tylko wicher będzie dął coraz silniej! — dorzuciła po chwili.
— Musimy zejść z góry, zanim burza nadciągnie! — mówił, podając jej ramię. — Jeśli wicher nie będzie zbyt gwałtowny, będziemy szli, dopóki można. W ostatecznym razie ukryjemy się przed burzą w którymś z wąwozów! Może natrafimy na jakąś grotę lub wreszcie zagłębienie, które da nam jaką taką osłonę przed deszczem.
Uszli kilkadziesiąt kroków, kołując między złomami skał i kamieni.
— Głupstwo się stało wierutne! — narzekał Żałyński. — Trzeba było zostawić choć jednego wielbłąda! W ciągu dwóch godzin zdołalibyśmy oddalić się stąd na przyzwoity dystans! Ale cóż... lękałem się, że wielbłąd może wydać moją obecność!...
Przytłumiony okrzyk, jaki wydarł się w tej chwili z piersi dziewczyny, przerwał jego słowa.
Rzucił na nią niespokojne spojrzenie.
W oczach jej widniała zgroza.
Zrozumiał natychmiast, że tylko najwyższe niebezpieczeństwo mogło wywołać na jej twarzy wyraz obłędnego niemal przerażenia.
Pobiegł wzrokiem za jej spojrzeniem.
Daleko przed nimi, na zboczu góry migały białe burnusy Arabów.
Banda El Terima wracała do swego legowiska.
Błyskawicznym ruchem wskoczył za skałę, pociągając za sobą dziewczynę.
Lecz było już za późno!
Arabi dostrzegli ich snać, gdyż kilka okrzyków targnęło powietrzem, budząc drzemiące echa wśród skał i wąwozów.
Żałyński wychylił nieznacznie głowę.
Do grupki pierwszych trzech czy czterech pędzili co sił w nogach inni, wrzeszcząc przeraźliwie i wskazując ruchami rąk cypel.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wszelka myśl o przedostaniu się nadół byłaby oczywistem szaleństwem.
Kryjąc się za występami skał i złomami kamieni, Żałyński wiódł pośpiesznie Dżaillę z powrotem na płaszczyznę cypla.
Tam, umieściwszy dziewczynę za skalnym załomem, przyczołgał się na skraj płaszczyzny i przez szkła począł obserwować Arabów.
Zbici w ciasne koło naradzali się widocznie, gdyż dostrzegał gwałtowne ruchy rąk i doskakiwanie do siebie.
Narada trwała dość długo.
Wreszcie banda, rozciągnąwszy się wężem, poczęła dążyć ku górze.
— Będą atakować! — mruknął, kładąc obok siebie rewolwer i parę zapasowych magazynków.
Zwrócił głowę w stronę Dżailli.
Śledziła jego ruchy szeroko rozwartemi oczyma, błyszczącemi niepokojem.
— Jeśli chcesz, podpełznij tutaj! Widać ich jak na dłoni! — rzekł, zachęcając ją uśmiechem.
W jednej chwili była przy nim.
— Widzisz ich! O... tam dwóch... a nieco dalej za nimi znów czterech! Tam... obok tego wielkiego kamienia, zwieszającego się nad przepaścią!
— Widzę, panie! — szepnęła. — A tam jeszcze dwóch! — krzyknęła nagle. — Jeden z nich to, zdaje się, El Terim! — dorzuciła po chwili.
Przyłożył szklą do oczu.
— Masz nietylko piękne, lecz i dobre oczy! To rzeczywiście twój gwałtowny wielbiciel! — zaśmiał się, odkładając nabok lornetę.
Twarz dziewczyny oblała się delikatnym rumieńcem.
— Żartujesz, panie, z biednej Arabki! Daleko oczom moim do piękności — szepnęła drżącym głosem.
— Może mylę się! — przekornym tonem drażnił ją, nie zapominając od czasu do czasu rzucić okiem w stronę drapiących się na górę Arabów. Nigdy przecież dotąd nie spoglądałaś niemi na mnie dłużej niż przez krótką sekundę! — dorzucił tonem żartobliwej wymówki.
Długie frendzle rzęs uniosły się powoli wgórę.
Dwie ciemne, płomienne i smętne nieco zarazem źrenice wparły się w twarz Żałyńskiego.
Ten wzrokiem utonął w ich przepaścistej głębi.
W oczach jego widniał snać głęboki zachwyt, gdyż twarz dziewczyny poczęła się zapalać krwawą łuną rumieńca.
Rozchylone nieco usta drżały lekko, jakgdyby żywiąc chęć wyszeptania słów, które gwałtem wydzierały się na wargi.
Żałyński uczuł lekki zawrót głowy. W skroniach krew waliła mu rwącym potokiem.
Resztką woli zebrał i opanował rozdygotane nerwy.
Przyszło mu na myśl, że obecnie w pierwszym rzędzie potrzeba mu... spokoju.
Przeciągnął dłonią raz i drugi po czole.
— Nie myliłem się, Dżaillo! — ozwał się wreszcie głucho. — Oczy twoje są jak... gwiazdy!
W źrenicach dziewczyny zamigotały iskry bezbrzeżnej radości.
Żałyński przyłożył lunetę do oczu.
Arabi byli już w połowie drogi.
Ośmieleni widocznie panującą na cyplu ciszą, posuwali się żywo naprzód, nie wykazując nawet pośpiechu podczas przebywania więcej odsłoniętych przestrzeni.
Machinalnie ujął dłonią rękojeść mauzera, lecz po namyśle odłożył go nabok.
— Za daleko! — mówił jakgdyby do siebie. — Niepewny strzał... trzeba jeszcze nieco poczekać!
Dłoń dziewczyny dotknęła lekko jego ramienia.
Zwrócił ku niej pytające spojrzenie.
— Panie! — mówiła, połyskując aksamitną czernią swych źrenic. — Zabity przez ciebie miał długą strzelbę!
Zerwał się z miejsca jak szalony i w paru susach znalazł się przy zabitym.
Po chwili powrócił, niosąc karabinek i dwie ładownice.
Opatrzył uważnie mechanizm zamka, sprawdził wizjer i muszkę.
— Sprawię im okrutną niespodziankę! — mówił, śmiejąc się wesoło. — Już wiem, dlaczego idą tak śmiało! Ten łotr, El Terim, przypomniał sobie, że posiadam tylko rewolwer, z którego strzał nie jest na taką odległość groźny. Ufni w jego zapewnienia — nie starają się nawet ukrywać. O... patrz! — dorzucił, ładując spiesznie magazyn i wprowadzając nabój w lufę.
Na pustej przestrzeni, rozciągającej się dość szeroko pomiędzy dwiema grupami skał, wychyliła się zrazu jedna, następnie druga i trzecia postać. Przystanęli na skraju płaszczyzny, jakgdyby oczekując jeszcze kogoś.
Żałyński uprzytomnił sobie teraz, że przebycie tej drogi przed dwiema niespełna godzinami i dotarcie na szczyt cypla zawdzięczać może jedynie tylko temu że Abdullah przez cały ten czas nie wychylał się z jaskini na płaszczyznę cypla. W przeciwnym razie pierwszy strzał zausznika lekarza strąciłby go w przepaść.
Szczyt cypla wznosił się tak wysoko nad jedynym doń dostępem, że wszelkie ukrywania się za kamieniami i przypadania do ziemi nie mogły chronić od kul, sypiących się zgóry.
Do grupki trzech Arabów dołączył się czwarty.
— El Terim! Poznaję go! — krzyknęła Dżailla.
Żałyński, oparłszy lufę karabinu o wystający brzeg płaszczyzny, począł starannie mierzyć.
Lecz El Terim jakgdyby przeczuł jego zamiary.
W chwili, gdy Żałyński miał dotknąć palcem cyngla, zawrócił na pięcie i znikł poza występem skały.
Żałyński dość długo wyczekiwał jego powtórnego pojawienia się.
Tymczasem trzech jego ludzi kroczyło wolno przez płaszczyznę, docierając nieomal do jej środka.
Żałyński wziął na cel pierwszego z nich.
Huknął strzał, i Arab, bijąc rozpostartemi rękami jak ptak skrzydłami powietrze, zatoczył się to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie, podnosząc ręce ponad głowę, zwalił się wtył.
— Jeden! — mruknął Żałyński, repetując broń.
Pozostali dwaj Arabowie uciekali co sił w nogach ku skałom, z poza których wyszli.
Drugi strzał Żałyńskiego dosięgnął jednego z nich o parę zaledwie kroków od zbawczych skał.
Przez chwilę rzucał się on na piasku jak ryba, wyjęta z więcierza, lecz niebawem uspokoił się i leżał, odrzynając się szarą plamą od tła czerwonego żwiru.
Żałyński odłożył nabok karabin.
— Ńo... mamy teraz spokój na parę godzin! — mówił, zapalając papierosa. — Wątpię, czy ośmielą się ryzykować nadal przy świetle dziennem! Prędzej nocą!
Spojrzał na dziewczynę śmiejącym się wzrokiem.
— Zatrzymamy ich tutaj do chwili, gdy ojciec twój nadciągnie ze swymi przyjaciółmi. Ten im dopiero sprawi łaźnię!
— El Terim twierdził, że ojciec mój już dawno wrócił do El Barrar — ozwała się Dżailla.
— Ale ty nie wierzyłaś temu?
Dziewczyna zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.
— Nie! Wiem, że ojciec kocha mnie bardzo! — odrzekła ze wzruszeniem w głosie.
— Wszyscy kochają cię, Dżaillo, i chętnie nadłożyliby głową, aby cię uchronić od krzywdy! — mówił miękko, pochylając się ku niej.
W oczach jej zatliły się skry wdzięczności.
Huk paru wystrzałów i świst kul, przelatujących wysoko ponad płaszczyzną cypla, zwróciły ich uwagę na atakujących.
— Błazny! — krzyknął pogardliwie Żałyński. — Marnują tylko naboje! Tutaj żadna kula paść nie może!
Strzały grzmiały nieomal bez przerwy.
Zirytowało to wreszcie Żałyńskiego, który z palcem na cynglu karabinka począł wyczekiwać sprzyjającego momentu.
Niedługo nań czekał.
Jeden z Arabów wysunął się nagle z poza skały i, przyklęknąwszy, dał ognia.
Chwila ta, trwająca nie więcej niż sześć... siedem sekund, była dla Żałyńskiego wystarczająca.
Błyskawicznym ruchem przyłożył kolbę karabinu do ramienia, i prawie nie mierząc, wystrzelił.
Arab powstał nagle, skręcił w miejscu parokrotnie i, wypuściwszy z rąk broń, począł staczać się nadół po pochyłości zbocza.
Zrazu ciało jego sunęło powoli, lecz w miarę nabierania rozpędu mknęło coraz szybciej, odbijając się o wystające kamienie.
Wreszcie znikło poza załomami skał.
Wypadek ten wywołał snać konsternację w szeregach El Terima, gdyż strzały momentalnie umilkły.
Po upływie kilkunastu minut Żałyński dojrzał przez szkła bandę znacznie już poniżej, uciekającą ze zbocza góry.
— Mamy spokój! — rzekł, powstając i wsadzając rewolwer za pas swej skórzanej kurtki. — Cóż burza? — pytał, rozglądając się po niebie.
Dżailla wskazała ruchem ręki ciemny, prawie czarny pas nieco powyżej linji zachodniej części horyzontu.
— Burza będzie wielka! — mówiła, wpatrując się bystro w rosnącą niemal w oczach złowrogą smugę. — Tutaj burze bywają bardzo rzadkie, lecz zato straszne i trwają zazwyczaj długo. Wicher dmie od morza z taką siłą, że wody Akaby wzruszają się do dna samego. Podczas takiej burzy źle znaleźć się na pustyni!
— Taka ostateczność, zdaje się, nam nie grozi! — zaśmiał się Żałyński. — Posiadamy przecież apartamenta, w których możemy drwić ze wszystkich burz świata. Chodźmy je zwiedzić! — dorzucił, puszczając w ruch dynamo latarki.
Jaskrawe światło zalało ściany pierwszej komory jaskini.
Nie była ona zbyt wysoka. W pewnych miejscach Żałyński, wspiąwszy się na palce, dotknął dłonią zwisających od góry kamieni.
Pod ścianami leżały pęki owczych skór, powiązane rzemieniami, worki, pełne placków kukurydzanych, suszonych daktyli oraz pasków koziego i baraniego mięsa.
Kilkanaście bukłaków z wodą oraz dość spory woreczek nabojów karabinowych dopełniały całości umeblowania.
Tuż obok wejścia widniał popiół wygasłego już ogniska, wokół którego leżało kręgiem kilkanaście kamieni.
Żałyński oglądał uważnie każdy szczegół.
Przeszli następnie do drugiej komory, która była raczej przejściem, łączącem trzecią komorę z pierwszą.
W przejściu tem leżał pęk owczych skór, służących, jak objaśniła go Dżailla, za posłanie strażującym ją.
Trzecia komora nie była tak obszerna, jak pierwsza, natomiast wysokością biła swoje obie siostrzyce.
Ściany jej załamywały się niezliczonemi występami, pomiędzy któremi ciemniały niezbyt zresztą głębokie szczeliny.
— Tutaj będzie nasza rezydencja! — zadecydował Żałyński. — Musisz mi pomóc trochę, Dżaillo! — zwrócił się do niej z uśmiechem.
W niespełna pół godziny przenosiny zostały ukończone.
Prócz karabinka i ładownic Abdullaha znalazły się w trzeciej komorze bukłaki z wodą, wszystkie zapasy żywności, pęk najczystszych owczych skór dla Żałyńskiego i worek z nabojami.
Z pozostałych rupieci oraz kamieni stworzono coś na podobieństwo barykady, tamującej wejścia do jaskini.
— Oprzeć to się tam ona nie oprze długo! — mówił Żałyński, dygując dość ciężkie kamienie. — Ale chociaż huku narobi, gdy się na nią natkną. W razie, gdybym zasnął, zbudziliby mnie na pewno!
Ukończywszy pracę, zaproponował dziewczynie posiłek.
Jedli na płaszczyźnie cypla, z której uprzednio usunął zwłoki Abdullaha, odciągnąwszy je na stronę.
Dziewczyna zaznajomiła go z przebiegiem wypadków tego wieczora, kiedy została porwaną.
W godzinę po oddaleniu się ich z obozu zjawił się Abdullah w towarzystwie paru nieznanych, uzbrojonych od stóp do głowy Arabów i w brutalny sposób polecił jej udać się z nimi, jak mówił, do ojca, który ma zamiar spędzić noc w obozowisku amerykańskiem.
Oparła się temu stanowczo, przewidując w słowach sługi lekarza zdradę. Wówczas rzucili się na nią.
Hassana, który stanął w jej obronie, Abuh, sługa El Terima, pchnął nożem pomiędzy łopatki tak, iż nieszczęsny natychmiast wyzionął ducha.
Splądrowawszy namioty, Abdullah i jego towarzysze sprowadzili ją nadół, do wąwozu, gdzie stały wielbłądy.
Jechali niemal całą noc.
W obozowisku bandy nie było El Terima.
Przybył dopiero już dobrze po południu, ponury jak noc.
Pienił się ze złości, obsypując Abdullaha i Abuha wyzwiskami za to, że zdaniem jego, źle obszukali namioty zwłaszcza Europejczyka, który bezwątpienia przywiózł z obozu ekspedycji amerykańskiej ścisłe wskazówki co do miejsca, oznaczonego na tabliczce trójkątem.
Polecił im wracać natychmiast i dokonać ponownych poszukiwań w obozowisku Ibn Tassila.
— Potem podszedł do mnie — mówiła dziewczyna — i w gwałtownych słowach począł czynić zarzuty ojcu memu i mnie, że usiłowaliśmy go wywieść w pole, sprzedając tajemnicę emira uczonym „inglesi“. Poza tem twierdził, że ojciec mój pomimo danego przyrzeczenia wahał się oddać mu mnie za żonę, więc z konieczności musiał zabezpieczyć się, porywając mnie.
Umilkła na chwilę, pochylając w zmieszaniu głowę.
— Zapowiedział, że natychmiast po odnalezieniu skarbu udamy się do pierwszej lepszej wioski w górach, gdzie mułła da nam ślub! — wyszeptała wreszcie.
— Kulę dostanie, a nie ciebie! — rzekł porywczym tonem, a gdy dziewczyna rzuciła nań wdzięczne spojrzenie, dodał, poważniejąc:
— Jutro wrócimy do El Barrar! Zapomnij o El Terimie jak o złym śnie! Nikt nie weźmie cię wbrew twej woli! Zostaniesz żoną tego, kogo pokochasz!
Nie spuszczała zeń oczu, w których lśniły świetliste błyski szczęścia.
Przycisnęła dłońmi serce, jakgdyby pragnąc ukryć jego głośne i spieszne bicie.
— O tak, panie... tak! — szeptała, rozchyliwszy w upojeniu pąki swych purpurowych warg.
Nastała chwila milczenia.
Ona opuściła głowę, bawiąc się obrąbkiem swego haftowanego złotemi nićmi haika.
Żałyński wodził wzrokiem po niebie, które od dłuższego już czasu zatraciło jasność swego kolorytu, przybierając odcień brudno-bronzowy.
Od zachodniej strony nadbiegały, kłębiąc się i przewalając w potwornych skrętach, groźne zwały chmur.
Pustynia, jak sięgnąć okiem, przesłonięta była ruchomą zasłoną pyłu, z poza której niewyraźnemi konturami majaczyły wierzchołki wzgórz.
Od czasu do czasu ostre powiewy wichru nadlatywały od pustyni i, rozbijając się ze świstem o skalne piersi olbrzymów górskich, wdzierały się do wąwozów i gnały niemi, znacząc swą drogę słupami kurzawy.
Z każdą minutą robiło się coraz więcej ciemno. Dalsze szczyty górskie poczęły zatracać swe zarysy; zatarły się głębokie cienie wąwozów i przełęczy.
Mrok przesłonił wszystko.
Wreszcie z czarnego łona chmur, wijąc się jaskrawym zygzakiem, wypadła pierwsza błyskawica.
Głuchy pomruk gromu rósł woddali, potężniejąc stopniowo.
Dżailla drgnęła i bezwiednym ruchem pochyliła się ku Żałyńskiemu.
Objął ją lekko ramieniem i przytulił do siebie.
Przywarła doń ufnie całem ciałem.
Wyczuł bicie jej serca i falowanie krągłej piersi.
Oślepiająca błyskawica ponownie rozdarła ciemności, oświecając rude kłębowisko chmur i wirujące na pustyni w wściekłym, zapamiętałym ruchu olbrzymie słupy lotnego piasku.
Żałyński pochylił głowę, ogarniając tkłiwem spojrzeniem twarz dziewczyny.
— Lękasz się? — pytał z uśmiechem.
Spojrzała nań ufnie.
— Przy tobie, panie, nie lękam się niczego! — szepnęła.
Przygarnął ją mocniej do siebie i powoli, bez słowa, tonąc wciąż wzrokiem w przepaścistej głębi jej źrenic, przywarł głodnemi wargami do jej rozchylonych ust.
Rozkoszny, pełen dziwnego niepokoju dreszcz zaszamotał nią całą. Uczuła, jak gorący płomień pożądania piekącym żarem napełnił jej żyły, w których krew zawrzała nagle, bulgocząc tysiącznemi wypryskami nieokiełznanego podniecenia.
Opanowała ją słodka niemoc.
Równocześnie przyszło jej na myśl, że wszystko to jest tylko snem, który wcześniej czy później pryśnie jak bańka mydlana, więc w obawie, aby to nie stało się natychmiast, zarzuciła Żałyńskiemu ręce na szyję, splatając je kurczowym uchwytem.
Wreszcie piersiom obojga zabrakło oddechu.
— Kochasz mnie, Dżaillo? — zapytał po chwili, ujmując pieszczotliwie jej dłonie.
Szybkim jak myśl ruchem przywarła głową do jego piersi.
— O... panie mój... kocham! — szeptała, podnosząc wgórę swą twarz, jaśniejącą w mroku jak płatek białego kwiatu na tle ciemnej zieleni. — Kocham tak, jak tylko potrafi kochać serce dzikiej dziewczyny! Już oddawna kocham cię, panie! Od chwili tej, gdyś po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie... tam... w El Barrar! Prosiłeś, panie, o napój, a ja wówczas podałam ci nietylko czarę z wodą, lecz i serce swe, pełne miłości! Pij, panie, zeń, ile zapragniesz!
Podała mu usta, drżące z miłosnego uniesienia.
Pił z tej rozkosznej czary długo, poczem jął wodzić wargami po jej oczach i gorejących ogniem policzkach.
Zapamiętywali się w pocałunkach i uściskach.
Miłość zasłoniła przed wzrokiem ich wszystko... świat cały nieomal.
Jaskrawe błyskawice wężowemi skrętami przerzynały raz po raz ciemności, ogłuszający huk grzmotów przewalał się wielokrotnem echem po wąwozach i przełęczach, dmący z niesłychaną siłą wicher zamienił leżącą u ich stóp piaszczystą równinę w otchłań chaosu, a oni, jakgdyby odgrodzeni od tego wszystkiego grubym murem, patrzyli tylko na siebie, raz po raz zwierając usta w pocałunku i szepcząc przerywanym przez wzruszenie głosem bezładne, zda się, pozbawione głębszego znaczenia, a jednak pełne wzajemnie zrozumiałej treści słowa.
Dopiero fala dżdżu wyrwała ich z objęć nieziemskiego upojenia.
Porwał ją jak małe dziecko na ręce i poniósł do jaskini.
Śmieli się wesoło, strząsając z siebie grube krople wody.
Paroma pozostawionemi w tym celu kamieniami założył otwór w barykadzie.
Przy świetle latarki przeszli do trzeciej komory, gdzie pod ścianą leżał pęk owczych skór, służący Dżailli za posłanie.
— Spocznij, Dżaillo! — rzekł troskliwym tonem. — Będę czuwał nad snem twym, chociaż mało prawdopodobne jest, aby podczas takiej burzy El Terim próbował napadać!
Potrząsnęła głową.
— Jakżeż mogłabym zasnąć, gdy ty, panie, będziesz czuwał? Zresztą spałam już dzisiaj i czuję się wypoczętą...
— Ach... prawda... miałaś wyjawić mi tajemnicę snu dzisiejszego! — przerwał ze śmiechem jej słowa.
Przygarnęła się doń, oplatając rękami jego szyję.
— Śniłam... o tobie, panie! — szepnęła, wstydliwie odwracając głowę nabok. — Przyszedłeś do mnie, panie, i... rozkrajawszy pierś moją, wyjąłeś z niej serce, które w dłoni twej trzepotało się jak schwytany ptak...
— I więcej co? — pytał, gdy urwała nagle, zmieszana.
— I jeszcze... ale nie śmiej się, panie... uniosłeś mnie na rękach, mówiąc, że oddając serce oddałam ci tem samem i siebie.
Dotknął ustami jej kruczych włosów.
— Sny takie zazwyczaj sprawdzają się! — szepnął jej cicho do ucha.
— We wszystkiem jest wola Allacha! — odrzekła z prostotą. — I jeśli on...
Umilkła nagle, wstrząsając się febrycznym dreszczem.
— Co tobie? — zaniepokoił się.
Twarz jej mieniła się zdumieniem.
Stała nieruchomo, utkwiwszy oczy w jednej ze ścian.
— Tam... — tam! — szepnęła wreszcie, wskazując ręką poza niego.
Odwrócił się szybko, wyrywając z za pasa broń.
Był pewny, że oczy jej dojrzały kogoś, czającego się w mroku.
— Nie lękaj się, panie! — rzekła szybko. — Nikogo tutaj niema... tylko zdawało mi się, że dostrzegłam na ścianie taki sam znak, jaki jest na tabliczce El Terima!
Powiódł światłem latarki po ścianie, pooranej występami i szczelinami.
— Nie tu, panie! Nieco wyżej... o! — krzyknęła, chwytając go za ramię.
Na wysokości wzrostu dorosłego człowieka widniała nisza, w której zmieścić się mogło paru ludzi. Tworzyła ona jakgdyby regularny półkrąg.
W głębi niszy szerokiemi nacięciami czernił się równoboczny trójkąt, pokryty niewyraźnemi znakami.
— Tak... to jest najwyraźniej trójkąt! — rzekł półgłosem Żałyński.
Natężył siłę światła, chcąc lepiej rozpatrzeć znaki. Były one jednak tak drobne, że niesposób było odróżnić jeden od drugiego.
Wręczył latarkę Dżailli i, korzystając z nierówności ściany, stanął niebawem u skraju niszy.
— Podaj mi rękę! Wciągnę cię tutaj! Razem rozpatrzymy to dziwo! — rzekł, przyklękając i wyciągając rękę.
Dziewczyna wspięła się na palce i uchwyciła jego dłoń. Wciągnął ją z łatwością na górę.
— Nisza ta jest dziełem rąk ludzkich — mówił, badając przy świetle latarki gładką powierzchnię ścian.
Schylił się i badał przez chwilę skalną caliznę, na której stali.
— Jakiś inny kamień... nie ten, jaki tworzy jaskinię i ściany niszy — skonstatował zdziwiony.
Ujął dziewczynę za rękę i posunął się ku tylnej ścianie niszy, która, jak zauważył mimochodem, miała około trzech metrów głębokości.
Trójkąt widniał teraz wyraźnie. Znaki, pokrywające go, podobne były nieco do hieroglifów egipskich. Ciągnęły się one trzema szeregami zgóry nadół.
Żałyński zwrócił się do dziewczyny.
— Jeżeli to nie jest figiel El Terima, to stoimy, Dżaillo, u progu...
Nagły okrzyk przerażenia wydarł się równocześnie z piersi obojga.
Skalna calizna, po której stąpali, zadrgała lekko i poczęła się przechylać wdół.
Szarpnęli się wtył, lecz stopy ich straciły już punkt oparcia.
Zsuwając się po pochylonej płaszczyźnie calizny, zniknęli w czeluści, jaka się pod nimi rozwarła.



X

Żałyński ocknął się z odrętwienia, jakiemu uległ, padając.
Uniósłszy się na ręku, przez chwilę zbierał zamroczone upadkiem władze myślowe, poczem, stanąwszy na kolanach, począł gorączkowemi ruchami rąk szukać swej towarzyszki.
W trakcie tych poszukiwań dłoń jego natrafiła na latarkę, którą, upadając, wypuścił z rąk.
Na szczęście — funkcjonowała.
Jasne światło zalśniło naokół, padając wreszcie na białą postać, leżącą o parę kroków poniżej lekkiei pochyłości.
Pochylił się rad nią.
Blada twarz Dżailli nie nosiła śladów jakichkolwiek bądź urazów.
Cucił ją, przemawiając najsłodszemi wyrazami.
Rozwarła powoli oczy i, poznawszy go, przytuliła się doń silnie, jak małe dziecko tuli się do kolan matki w momentach przestrachu.
Po chwili przyszła zupełnie do siebie.
Poczęli rozglądać się dokoła.
Znajdowali się w wąskiej, lecz długiej pieczarze, której dno tworzyło łagodną pochyłość.
Pochyłość ta sprawiła, że po upadku stoczyli się parę kroków wdół.
Wspięli się po pochyłości, stając pod kamieniem, który okazał się dla nich tak zdradliwy.
Majaczył on nad ich głowami na wysokości trzech łudzi.
Żałyński uważnie zbadał stan rzeczy i doszedł do przekonania, że bez drabiny lub jakiegokolwiek bądź wzniesienia nie może być nawet mowy o dostaniu się do kamienia.
Poza tem zauważył, że przylega on tak szczelnie do calizny skały, że gdyby nie jego względnie równa powierzchnia — niesposób byłoby znaleźć różnicy pomiędzy nim a resztą sklepienia pieczary.
— Nie wyjdziemy tędy! — mruknął ponuro, zagryzając wargi.
Dżailla przysunęła się doń.
— Panie, to ta jaskinia, którą chciał odnaleźć El Terim! — mówiła z przejęciem. — Nie lękaj się! Dżailla wyprowadzi cię stąd, gdyż zna tajemnicę rodu!
Oparła dłonie na jego ramionach i, przypadłszy piersią do jego piersi, patrzała nań rozkochanym, wiernym wzrokiem.
Objął ją, uśmiechając się nieco sceptycznie.
Pomimo całej miłości, jaką żywił ku niej, pomimo przekonania o wiarygodności opowiadań Ibn Tassila o emirze i jego tajemnicy nie mógł się pogodzić z myślą, że w mocy dziewczyny leżało wyprowadzenie ich stąd inną niż ta, która widniała nad ich głowami, drogą.
Obrzucił spojrzeniem pieczarę, jakgdyby pragnąc dobrze wbić sobie w pamięć jej szczegóły.
Pieczara nie miała więcej niż czterdzieści kroków obwodu. Ściany jej nie posiadały nigdzie żadnych szczelin ani też rys, któreby pozwalały przypuszczać, że gdzieś tutaj znajduje się ukryte lub zręcznie zamaskowane przejście.
Z pieczary wybiegał jeden tylko kurytarz, koniec którego ginął w mroku.
— Idźmy dalej! — rzekł, ujmując dziewczynę wpół. — Tutaj zawsze będziemy mieć czas powrócić!
Zagłębili się w kurytarz, biegnący zrazu w prostej linji, a następnie łamiący się bezustannemi zygzakami.
Żałyński uważał pilnie na to, czy z jednej lub z drugiej jego strony nie istnieją jakiekolwiek przejścia. Lecz ściany kurytarza były prawie gładkie. Gdzie niegdzie tylko niewielkie występy skalne zwężały jego szerokość tak, iż miejsca takie mijać musieli pojedyńczo.
Wreszcie kurytarz urwał się nagle, odsłaniając przed ich wzrokiem rozległą pieczarę, której przeciwległe ściany słabo tylko zdołały oświetlić błyski latarki.
Żałyński zatrzymał się i, podniósłszy z ziemi dość spory kamień, przez chwilę ważył go w ręku.
Dziewczyna spojrzała nań pytająco.
Wydobył notes z kieszeni i wydarł zeń kartkę, którą następnie położył u wylotu kurytarza, przyciskając jeden z jej rogów kamieniem.
— Rozumiem, panie! — ozwała się dziewczyna — sądzisz, że przyjdzie nam powrócić do tego kamienia, który nas tutaj wtrącił, mylisz się jednak, ukochany mój, gdyż znajdziemy inną drogę!
— Na wszelki wypadek! — rzucił żartobliwie.
Poczęli obchodzić pieczarę, idąc wzdłuż ściany.
Po upływie paru minut natrafili na otwór, który jednakowoż nie leżał na poziomie powierzchni, lecz czerniał na wysokości średniego wzrostu człowieka. Dostać się doń można było względnie łatwo, gdyż występy skalne tworzyły w tem miejscu jakgdyby schody.
Szli dalej i niebawem natrafili na kartkę, pozostawioną przez Żałyńskiego!
Obeszli zatem dokoła pieczarę, przekonywując się, że posiadała ona tylko te dwa otwory.
Przecięli obwód pieczary, kierując się ku spostrzeżonemu otworowi.
Stanowił on wylot kurytarza, wznoszącego się ku górze. Nie posiadał on żadnych odgałęzień, to też szli spiesznie, nie obawiając się zabłądzenia.
W pewnej chwili znaleźli się nagle u jego wylotu.
Przed nimi rozciągała się przestrzeń nowej komory.
Promień latarki począł biegać po jej ścianach, wywołując dziwne, coraz częściej powtarzające się odbłyski.
Wkońcu padł na środek jaskini, wydobywając z pomroki dwie postaci ludzkie.
Dżailla ze stłumionym okrzykiem lęku przytuliła się do Żałyńskiego, który, również w strząśnięty do głębi napotkaniem tutaj ludzi, stał jak wryty.
Zapanował jednak nad sobą momentalnie.
Odsunął bezpiecznik rewolweru i ruszył wprost ku postaciom, pociągając za sobą dziewczynę.
Już po przejściu kilkunastu zaledwie kroków przekonał się, że przed nimi znajdują się ludzie nieżywi. Pomimo światła latarki, skaczącego im po twarzach, żaden z nich nie otworzył oczu ani też nie uczynił najmniejszego ruchu.
Znalazłszy się tuż przed postaciami, skonstatował, że przypuszczenia jego były zupełnie trafne.
Na kamiennem wzniesieniu, oparte plecami o występ skalny siedziały... trupy.
Jeden z nich, o długiej siwej brodzie, takichże wąsach, w turbanie, zsuniętym nieco z czoła, odziany w biały strój Beduina, przepasany złotolitym pasem, od którego zwieszała się krzywa szabla w pochwie, obficie wysadzanej drogiemi kamieniami, siedział wyprostowany ze zmarszczonemi nieco brwiami, co nadawało jego twarzy wyraz surowej szlachetności.
Jedną dłoń miał zatkniętą za pasem, druga zwisała bezwładnie wzdłuż ciała.
Towarzysz jego, o twarzy typowego Araba, zawinięty od stóp po szyję w szary burnus, zdawał się być pogrążonym w głębokim śnie. Głowa jego, przechylona lekko wtył, opadała na ramię, ręce utrudzonym ruchem spoczywały na kolanach.
Dzięki suchości powietrza w pieczarze zwłoki zachowane były znakomicie.
Jaskrawy blask latarki wydobywał najaw każdy szczegół ich twarzy, wychudłych może nadmiernie, lecz o skórze gładkiej i lśniącej.
Żałyńskiego zastanowił typ siwobrodego.
Widywał często Arabów, od których biła patrjarchalna powaga i dostojeństwo, lecz wyraz ich twarzy przeważnie bywał apatyczny. Znać było na nich ciężar bezgranicznej wiary w ów osławiony wschodni „kismet“, przeciw któremu darmo przeciwstawiać swą energję. Wyczuwało się z ich spojrzeń, że ludzie ci nie mają swej własnej woli i że nad ich duszami panuje wszechwładnie fatalizm.
Wyraz twarzy siwobrodego był odmienny.
Zmarszczone brwi i pionowe zmarszczki, przecinające czoło, świadczyły o niezłomnej energji i nietuzinkowym uporze.
Jeżeli w lekkiem pochyleniu głowy i bezwładzie opuszczonej ręki dawały się dostrzec znamiona rezygnacji, to w każdym razie rezygnacja ta nie miała charakteru bierności wschodniej, wypływającej ze stanu duszy, a posiadała wszelkie cechy męskiego, trzeźwego poglądu na rzeczywisty stan rzeczy — poglądu, będącego wynikiem celowych wysiłków woli i rozumu.
— Emir! — wyszeptała nagle Dżailla, postępując krok naprzód.
Uchwyciła niedowierzające spojrzenie Żałyńskiego i ciągnęła dalej cicho, jakgdyby obawiając się, że głośniejsze brzmienie jej słów naruszyć może spokój śpiących wieczystym snem.
— Emir Tadż-el-Feher! To on! spójrz jeno... burnus jego spięty jest pod szyją zapinką, na której są takież same znaki, jak i na broni, jaka pozostała po nim! To on... pradziad mój!
Osunęła się powoli na kolana, utkwiwszy w postaci siwobrodego spojrzenie swych źrenic, błyszczących łzami wzruszenia.
Żałyński stwierdził rychło, że dziewczyna mówiła prawdę.
Z pod srebrnych włosów brody lśnił w świetle latarki wysadzony brylancikami orzeł w koronie ze wzniesionemi ku górze skrzydłami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że wizerunek tego królewskiego ptaka był znakiem narodowym Polaków.
Żałyńskiego ogarnęło wzruszenie na myśl, jak tragiczny był koniec niespokojnego ducha, który, zniknięciem z pod Daszowa utrwaliwszy w Polsce przekonanie o swej śmierci, odrodził się jak Feniks z popiołów na gorących piaskach pustyni.
Wydarł się śmierci na rozłogach ukraińskich, aby rozpocząć nowe życie pod skwarnem niebem południa!
A jednak śmierć, ta wierna towarzyszka życia ludzkiego, zawiedziona w swych rachubach, podążyła za nim z chaty leśnika daszowskiego do czerwonych, przepaścistych gór Synaj, aby tutaj zemścić się okrutnie za doznany zawód!
Okrutnie... gdyż straszne musiały być ostatnie chwile tych dwóch, oczekujących powolnie w męczarniach nadejścia nieubłaganego zgonu!
Wzdrygnął się, gdyż w tymże momencie zawirowała w jego mózgu natrętna myśl — zmora, że i ich czekają takie same męczarnie... takiż sam zgon!
Oderwał wzrok od postaci zmarłych i powiódł nim po ścianach pieczary, jakgdyby spodziewając się ujrzeć kościstą postać śmierci, wyśmiewającej się szyderczo z nowych ofiar.
Lecz zamiast odrażającej postaci kościotrupa-śmierci oczy jego dostrzegły gmatwaninę konturów tysięcy przedmiotów, połyskujących jaskrawemi refleksami.
Dotknął lekko dłonią ramienia dziewczyny, a gdy powstała, udał się wraz z nią w kierunku połyskujących świateł, które w miarę zbliżania się promienia latarki poczęły zwiększać się, płonąc coraz bardziej jaskrawym blaskiem.
Stanęli; zdumieni widokiem, jaki rozpościerał się przed ich wzrokiem.
W niezliczonych niszach, wykutych w caliźnie skały wzdłuż ścian, nawalone jedne na drugie stały tysiące naczyń, skrzyń, misternych świeczników i innych przedmiotów, których przeznaczenia niesposób było odgadnąć. Pomiędzy niemi leżały stosy łańcuchów, zausznic, napierśników, klamrzystych pasów, naszyjników i wąskich, nakształt węża poskręcanych obręczy, jakie do dziś dnia noszą kobiety Wschodu.
Wszystko to lśniło jaskrawo-żółtym płomieniem, tłumionym gdzie niegdzie oślepiająco silnym blaskiem szlachetnych kamieni.
Przed oczami zabłąkanych w czeluściach podziemi szalała istna orgja barw.
Żółte blaski złota, zimne ognie diamentów, krwawe, matowe połyski rubinów, głębokie tony szmaragdów i szafirów oraz nikłe lśnienia liljowych ametystów walczyły z sobą o lepsze, prześcigając się w grze drgających bezustannie świateł i kształtów.
Większość naczyń miała, jak zauważył Żałyński, cechy sztuki egipskiej. Widywał takie w British-Museum oraz w Kairze.
Stały rzędem pękate dzbanki i rozłożyste misy. Wysmukłe amfory leżały obok filigranowych czar i zdobnych cyzelowaniem puharów. Lampy, mające za podstawę łapy lwa, szpony orła lub łby byków, leżały tuż przy napierśnikach i zausznicach, będących istnemi arcydziełami sztuki złotniczej.
Żałyński podniósł jeden z najbliżej znajdujących się łańcuchów i zbliżył doń światło latarki.
Łańcuch począł mienić się i drgać setkami blasków i iskier.
Składał się z cienkich ogniw, połączonych z sobą diamantowemi rozetami, obramowanemi krwawym pasem rubinów. Zakończenie łańcucha tworzył olbrzymiej wielkości diament, oszlifowany w kształcie oka, którego źrenicę imitował aż do złudzenia ciemny szmaragd, wprawiony w powierzchnię najszlachetniejszego i najtwardszego z kamieni.
Z uśmiechem zarzucił łańcuch na szyję dziewczyny.
— Błyszczy wspaniale! — krzyknął, mierząc ją zachwyconem spojrzeniem. — Ale stokroć milszy mi jest blask twych oczu, Dżaillo! — dorzucił, ogarniając ją ramieniem.
Patrzała nań długo i badawczo.
— Czy blask mych źrenic wystarczy ci, ukochany? — zapytała poważnie.
— Naturalnie! Nie zamieniłbym go na wszystkie blaski złota i drogich kamieni całego świata! — zapewnił, uśmiechając się do niej.
Miękkim ruchem wysunęła się z jego objęć i zdjąwszy śpiesznie łańcuch z szyi, rzuciła go na stos innych.
Złoto zadźwięczało donośnie, budząc delikatne echa zakamarków pieczary.
Ujęła jego dłoń, i zanim zdołał przewidzieć jej zamiar, podniosła ją do ust.
Wzruszony, objął dziewczynę ramieniem i podprowadził ku nieruchomym postaciom.
Wpatrywała się długo w szlachetne oblicze siwobrodego.
— Odejdźmy już! Pora nam wracać pomiędzy żywych! — szepnęła, podnosząc oczy na ukochanego.
Żałyński przytwierdzająco skinął głową.
W tejże chwili wzrok jego padł na niewielką książeczkę, oprawną w czerwień, leżącą tuż przy stopach siwobrodego.
Podniósł ją szybkim ruchem.
Na safjanowej skórze oprawy widniały wytłaczane złotem litery: „W. R.“
Drżącemi z pośpiechu palcami przerzucił kartki książeczki, zapisane ołówkiem.
Tekst słów był francuski i kończył się podpisem: „Hr. Wacław Rzewuski.“
Miał zatem w rękach, jak wywnioskował z paru oderwanych zdań, które szybko przebiegł wzrokiem, autentyczny pamiętnik emira Tadż—el—Feher.
Zaproponował Dżailli odsunięcie na chwilę momentu opuszczenia pieczary, wtajemniczając ją w powody, skłaniające go do tego zamiaru.
Usiedli opodal na kamieniu.
Ona skłoniła głowę na jego ramię, zatrzymując niemal oddech, jakgdyby obawiając się, że falowanie jej piersi może przeszkadzać ukochanemu.
Gorączkowo przebiegając wzrokiem stronice pamiętnika, czytał.
„W obliczu nieubłaganej śmierci, która przed chwilą wydarła mi najserdeczniejszego i najwierniejszego druha, w przeczuciu rychłego zgonu piszę te słowa, jakkolwiek wiem, że pozostać one mogą tutaj wraz ze mną do czasu, gdy Bogu Wszechmocnemu spodoba się rozewrzeć łono ziemi, aby wynijść zeń mogli na sprawiedliwy sąd jego ci wszyscy, których śmierć ukryła tam przed światem.
Jednak gdyby Opatrzności spodobało się zesłać tutaj ludzi, pamiętnik ten będzie wówczas żywem świadectwem szalonego mego czynu, a w razie, gdyby czytający go byli szczęśliwsi od nas, przypomni światu moje imię, dwukrotnie już zagubione.
Jestem hr. Wacław Rzewuski, pan na Sawraniu. Zwą mię emirem Tadż—el—Feher. Ojczyzną moją jest Polska, w której obronie dobyłem w roku tysiąc osiemset trzydziestym miecza. Ranny w potyczce z wrogiem ojczystego kraju przewieziony zostałem do chaty wiernego leśnika w borach Daszowa. Kozactwo poszukiwało mnie zapalczywie. Groziło mi niebezpieczeństwo w chacie leśnika. Ukrywałem się w ostępach leśnych, a gdy powróciłem do jakiego takiego zdrowia, ruch powstańczy mych ziomków został krwawo stłumiony przez najeźdźcę. W kraju pokazać się nie mogłem, gdyż groziłoby mi to co najmniej utratą wolności. Zabrawszy z pomocą zaufanego sługi pieniądze i kosztowności, zakopane w ukryciu, porzuciłem kraj, idąc śladem tylu mych braci na tułaczkę.
Przybraną mą ojczyzną stała się Arabja, którą znałem już z poprzednich swych po niej wędrówek, zyskując tam wielu przyjaciół.
Pojąłem za żonę córkę jednego z najsławniejszych rodów, która mi była szczęściem tych paru lat, przepędzonych przy jej boku.
Ród małżonki mej od najdawniejszych lat był posiadaczem tajemnicy, sięgającej wątkiem swym zamierzchłych czasów.
Według podania wpobliżu góry Synaj stał przez dłuższy czas obóz Izraelitów, uciekających z Egiptu, z ziemi Gossen pod przewodem Mojżesza i brata jego, Aarona.
Na świętej górze Synaj Bóg objawił się Mojżeszowi i rozmawiał z nim. Pobyt wodza Izraelitów na szczycie góry przeciągał się tak długo, że przerażeni nieobecnością Mojżesza Izraelici, którzy spotykali się już nieraz z kultem bałwochwalstwa, zażądali od Aarona, aby tenże dał im boga, któregoby widzieć mogli i który nie opuszczałby ich nigdy.
Słabszy od brata swego hartem ducha Aaron ugiął się przed wolą tłumu. Polecił dostarczyć sobie złota i innych kosztowności celem stworzenia boga.
Izraelici oddali mu wszystko złoto i wszystkie kosztowności, z jakich, uciekając, ogołocili Egipt.
Aaron na ulepienie cielca, który stał się bogiem Izraelitów, i na przyozdobienie jego świątyni zużył nikłą zaledwie część danych mu przez ziomków złota i kosztowności.
Pozostałą ilość, jak twierdzi tradycja, ukrył w jaskiniach jednej z gór wpobliżu Synaju.
W jakim celu to uczynił... czy był to objaw chciwości z jego strony, czy też powodowała nim jakaś daleko sięgająca przezorna myśl — niewiadomo... podanie zamilcza te szczegóły, jakkolwiek szczegółowo podaje sposób opuszczenia jaskini, zaznaczając, że wejście do jaskini nie jest równocześnie wyjściem z niej.
Oto tę właśnie tajemnicę wyjścia posiada ród mojej małżonki, której, niestety, nie ujrzę już nigdy.
Tajemnica ta przechowywana jest przez kobiety rodu. Powodów tego nie będę tutaj wymieniał, gdyż czuję, że siły opuszczają mię coraz szybciej.
Tajemnicę wejścia do jaskini posiadali potomkowie jednego z plemion izraelickich, zamieszkali w górach koło dawnego miasta Hauran, na krańcu pustyni Syryjskiej. Tajemnica ta niebyła jednak kompletna — wskazywała ona górę, we wnętrzu której ma się znajdować skarb, lecz nie podawała opisu wejścia do podziemi.
Sprawa skarbu Aarona nie dawała mi spokoju. Nie dlatego, abym go pożądał, gdyż miałem dość bogactw, lecz żądza przygód i tajemniczość legendy zrodziły w mej duszy niezłomny zamiar odnalezienia skarbu.
Z druhem swym, który oto siedzi już martwy obok mnie, udaliśmy się w górzyste okolice Hauran i tam po długich poszukiwaniach odnaleźliśmy tych, w których rękach znajdowała się część tajemnicy. Żyli w nędzy... suma, jaką ofiarowałem im wzamian za wyjawienie tajemnicy, oszołomiła biedaków. Wystarczało tego dla nich, ich dzieci i wnuków.
Wręczyli nam złotą tabliczkę. Po dokładnem zbadaniu jej doszedłem do przekonania, że przedstawia ona plan półwyspu Synaj i drogę wędrówki Izraelitów. Trójkąt, widniejący na niej, oznacza miejsce znajdowania się skarbu.
Powróciliśmy do domu i poczęliśmy robić przygotowania do podróży na Synaj.
Nie chciałem narażać małżonki mej na trudy podróży i niebezpieczeństwa poszukiwań, wymogłem więc na niej, że nauczy mnie i mego druha tajemniczego sposobu wyjścia z podziemi.
Po usilnej, półrocznej nauce byliśmy obaj pewni, że jesteśmy doskonale przygotowani do dania sobie rady w każdym wypadku.
Okazało się, że myliliśmy się... lecz o tem będzie poniżej.
Z jednym tylko zaufanym sługą wyruszyliśmy w drogę. Odnaleźliśmy ową górę, oznaczoną trójkątem na tabliczce, i po mozolnych poszukiwaniach natrafiliśmy na znak w niszy trzeciej komory górnej jaskini.
Wróciliśmy do sługi, oczekującego nas przed jaskinią, i wręczyliśmy mu tabliczkę z poleceniem, aby oczekiwał nas u podnóża góry przez tydzień. Po upływie tego czasu, gdyby nas nie było, miał wrócić do domu.
Pośpieszyliśmy do znaku... i znaleźliśmy się tutaj tym sposobem, jakim znajdzie się i czytający te moje słowa.
Po pobieżnem obejrzeniu skarbu rozpoczęliśmy poszukiwanie wyjścia.
Odnaleźliśmy słup, od którego należy rozpocząć drogę, i ruszyliśmy naprzód przy słowach śpiewanej przeze mnie pieśni.
Mijaliśmy po obu stronach setki otworów... nareszcie przy jednym z nich padło ostatnie słowo pieśni.
Z ufnością zapuściliśmy się w otwór... niestety, kończył się głuchą ścianą.
Rozpocząłem na nowo... otwór również nie miał wyjścia.
Po raz trzeci próbowaliśmy szczęścia, tym razem przy śpiewie mego druha... napróżno.
I tak... przez sześć długich dni i przez sześć długich nocy śpiewaliśmy bezustannie, stąpając coraz mniej pewnym krokiem koło otworów. Każdy z nich kończył się kamienną ścianą, która zdawała się drwić z naszych wysiłków.
Siódmego dnia zrozumieliśmy, że podziemia te będą naszym... grobem!
I tak jest, niestety! Druh mój zmarł przed paru godzinami z głodu i wycieńczenia, pożegnawszy mnie na chwilę przed zgonem braterskim pocałunkiem.
Ja... pójdę za nim niebawem.
Słowa te piszę już z trudem... palce sztywnieją... oczy przesłania mgła... kończę, żegnając i witając zarazem świat... z poza grobu. Hr. Wacław Rzewuski“.
Żałyński zamknął notes i schował do kieszeni.
W krótkich słowach zapoznał Dżaillę z treścią pamiętnika emira.
Dziewczyna litośnie spojrzała na majestatyczną postać swego pradziada.
— Biedny on! — szepnęła, chwiejąc głową. — Pieśń jest trudna i, co najważniejsze, dostosowana do kobiecego głosu i kobiecych kroków! Zbyt krótki czas poświęcił nauce pieśni, którą każda matka z naszego rodu śpiewa swej córce, gdy jeszcze leży ona w kolebce... śpiewa bezustannie! Tym sposobem już od dzieciństwa wbija się ona w pamięć!
— Chodźmy! — porwał się nagle z miejsca.
— Chodźmy! — powtórzyła żywo, powstając. — Jakkolwiek nie lękam się przy tobie niczego, jednak pragnęłabym ujrzeć już gwiazdy, aby przy ich blasku patrzeć w twoje oczy!
Tuliła się doń, przyciskając twarz do jego piersi.
Ucałował oczy i usta dziewczyny, poczem, objąwszy jej kibić ramieniem, wiódł powoli wzdłuż ścian, pod któremi błyszczały bezcenne skarby.
Mijali je obojętnie, bacząc, aby nie przeoczyć otworu kurytarza, wiodącego ku wyjściu.
Natrafili nań po upływie paru minut.
U jego wylotu stał dwumetrowej wysokości czworobok, wyciosany zgruba ze skalnego złomu.
Dżailla odwróciła się i przez chwilę spoglądała ku majaczącym pośrodku pieczary postaciom zmarłych.
Żegnała się z pradziadem swym, emirem Tadż—el—Feher.
Po chwili zwróciła się ku Żałyńskiemu.
— Przez cały czas mego śpiewu idź za mną, oświecając mi drogę! Nie wolno ci wymówić ani jednego słowa... nie wolno wstrzymać lub pośpieszyć naprzód! Lada odruch twój może zmylić śpiew!
Skinął głową w milczeniu.
Uśmiechnęła się doń i stanęła przed wylotem otworu, dotykając plecami ściany słupa.
Stanął poza nią, nieco zboku, kierując światło w głąb otworu.
Przejmującą ciszę rozdarł nagle srebrzysty dźwięk jej głosu.
Równocześnie prawa noga dziewczyny posunęła się z miejsca.
Dżailla, śpiewając, szła naprzód równym, miarowym krokiem.
Melodja pieśni, monotonna zrazu, nabrała po chwili żywości, która znów po pewnym czasie zamieniła się w tęskne, niemal rozpaczliwe zawodzenie. Tempo jej było nierówne, urywane. Od czasu do czasu pomiędzy jednym tonem a drugim następowała krótsza łub dłuższa pauza.
W pewnym momencie Żałyński miał wrażenie, że śpiewaczka zapomniała dalszego ciągu pieśni, gdyż pauza przeciągała się ponad zwykłą miarę.
Lecz znów rozbrzmiał tęskny, powolny, powtarzający się, jak zauważył, co pewien czas motyw, i znów wybuchnęły wartkim strumieniem gwałtownie wyrzucane z piersi tony i słowa.
Trwało to długo.
Kroczyli kurytarzem, mijając setki otworów, widniejących z obu stron.
Żałyński spostrzegł, że wszystkie one miały jednakową mniej więcej szerokość, sięgając wgórę na wysokość wzrostu dorosłego człowieka.
Zdumiał, gdyż przypuszczać należało, że otwory te były dziełem ludzkich rąk.
Nagle Dżailla urwała pieśń jakgdyby rozpaczliwym jękiem i stanęła jak wryta, opierając się ramieniem o ścianę.
Żałyński podskoczył do niej, ujmując ją w objęcia.
Zwisała ciężko w jego ramionach. Pierś jej falowała w szybkiem tempie, pobladłe z wysiłku usta drżały, łowiąc raz po raz powietrze.
Wyczuł, że serce jej trzepoce się jak ptaszyna, zawikłana w zdradliwą pętlę samołówki.
Przylgnął ustami do jej czoła.
Po chwili wysunęła się z jego objęć i, rozpostarłszy ręce, wskazała dwa znajdujące się naprzeciw siebie otwory.
— Tędy... lub tędy! — rzekła przerywanym przez zmęczenie głosem.
Zmusił ja, aby usiadła i odpoczęła.
Sam zaś począł rozglądać uważnie wyloty obu otworów. Były prawie że jednakowe.
— Który wybrać? — kołatało natarczywie w jego mózgu.
Niezdecydowanym wzrokiem mierzył jeden i drugi wylot kurytarzy.
Zaniepokojenie jego nie uszło snać uwadze dziewczyny, gdyż powstała żywo i stanęła obok niego.
— Którym pójdziemy? — zapytała.
Wzruszył ramionami.
— Wejdźmy tutaj! — wskazała ruchem ręki prawą ścianę kurytarza.
Ruszył przodem, gdyż wylot był tak wąski, że nie można było wejść doń równocześnie.
Kurytarz rozszerzył się, lecz natychmiast stał się znowu takim, jakim był u wylotu. Od czasu do czasu zakręcał się raptownie to w prawo, to w lewo. Gdzie niegdzie spore kamienie utrudniały drogę.
Po kilkunastu minutach dość uciążliwej wędrówki stanęli przed calizną skały. Obejrzeli ją uważnie przy świetle latarki, poszukując nadaremnie jakiegokolwiek otworu lub chociażby szczeliny.
Dziewczyna podniosła na Żałyńskiego śmiejące się spojrzenie swych oczu.
— Przysłowie ziomków moich mówi: „Nie idź za radą kobiety, gdyż wyjdziesz na manowce“! — rzekła żartobliwie.
— Okazuje się, że słusznie nazywają przysłowia „mądrością narodów“ — odparł tymże samym tonem.
Znaleźli się niebawem na miejscu, skąd wyszli.
Bez namysłu zagłębili się w czerniejący przed niemi otwór.
I tutaj też droga nie była zbyt wygodna. Utrudniały ją zwały kamieni i bezustanne prawie skręty.
Szli długo, milcząc. W pewnym momencie Żałyński posłyszał szybki oddech dziewczyny.
Zaproponował krótki spoczynek, po którym ruszono dalej. Zauważył niebawem, że skręty napotykali coraz rzadziej. Po chwili poczynił drugie spostrzeżenie: oto kurytarz począł biec lekką, zaledwie dostrzegalną pochyłością.
Upłynęła godzina... dwie. Żałyński uczuł zmęczenie i ze współczuciem spoglądał na Dżaillę, którą ten dwugodzinny marsz i ciągłe potykanie się na kamieniach wyczerpał, zda się, ostatecznie.
Spojrzał na zegarek i ze zdumioną miną począł przyglądać mu się uważnie, nadsłuchując jego biegu.
— Czyżby to było możliwe? — zapytał Dżailli.
— Co, panie mój?
— Zegarek wskazuje jedenastą! Pamiętam doskonale, że schroniliśmy się przed ulewą do jaskini — o wpół do dziewiątej. Czyżby od czasu tego upłynęło już przeszło dwanaście godzin? To chyba niemożliwe!
— Czas szybko biegnie! — szepnęła, wspierając głowę na jego ramieniu.
Ujął jej dłoń i podniósł do ust.
Przytuliła się doń pieszczotliwym ruchem.
— Dżailla pragnie zapytać o coś pana swego, lecz nie śmie! — szepnęła z lekkiem drżeniem w głosie.
— Pytaj! — zachęcał łagodnie.
Ukryła głowę na jego piersiach, jakgdyby nie chcąc, aby patrzał w jej oczy.
— Czy... czy?... — wyszeptała. — Czy pozostawiłeś w Lechistanie kogo, ktoby miał prawo tęsknić za tobą?
Udał, że nie zrozumiał pytania.
— Hm... zapewne koledzy... może niektórzy ze znajomych...
Potrząsnęła głową.
— Nie... to nie to! — zaprzeczyła. — Ktoby miał prawo tęsknić... ktoby wyczekiwał twego powrotu?
— Czemu pytasz o to?
Przytuliła się doń mocniej.
— Przysłowie nasze mówi: — „Łatwiej podzielić się z kimś ziarenkiem maku niźli sercem ukochanej osoby“.
Przeciągnął pieszczotliwie dłonią po jej kruczych włosach.
Poczęła łkać cicho, ukrywszy głowę na jego piersiach.
— Czemu płaczesz, Dżaillo? — pytał, zaniepokojony, unosząc głowę dziewczyny i usiłując zajrzeć w jej oczy.
Pełne były łez, lśniących w świetle latarki, padającem na jej twarz.
— Czemu płaczesz? — powtórzył, tuląc ją do siebie.
— Pragnę, abyśmy wyszli stąd jak najprędzej... ale sercem mojem targają dwa uczucia, niezgodne z sobą. Tutaj należysz tylko do mnie... Wiem, że nikt nie wtargnie do tych podziemi, aby cię oderwać ode mnie... a tam... mogę cię stracić na zawsze! Tutaj... śmierć razem z tobą, a tam... życie bez ciebie! To ostatnie gorsze od śmierci! — szeptała, utkwiwszy zamglone źrenice w czarnej caliźnie skalnej ściany.
Objął ją ramieniem i przytulił do siebie.
— Nie mów tak, Dżaillo! Wiesz, że cię kocham i nigdy nie opuszczę! — rzekł zdławionym przez wzruszenie głosem.
Dłonie dziewczyny zaplotły się silnym uściskiem wokół jego rąk.
— Pojedziesz... — zerwało się z jej ust ni to pytanie, ni to twierdzenie.
Roześmiał się cicho.
— Pojadę... ale z tobą! Zabiorę cię na swego stalowego ptaka i pofruniemy na nim daleko... daleko, gdzie nie będzie żadnego El Terima, któryby mógł mi cię zabrać! — szeptał, kołysząc ją w swych ramionach.
Przytuliła się doń tak mocno, że najwyraźniej wyczuwał ruch jej serca, bijącego pod krągłą, twardą piersią.
— Dżailla pragnęłaby pozostać przy tobie na zawsze — wyjąkała nieśmiało.
— I pozostaniesz, dziecko! My, Europejczycy, nigdy nie opuszczamy swych żon.
Uczuł, że ciałem dziewczyny w strząsnął nagły dreszcz.
Palce jej rąk zacisnęły się silniej na jego dłoniach.
— Powtórz to! — prosiła.
Zrozumiał teraz, o co jej chodziło. Oto pragnęła raz jeszcze usłyszeć, że uważa ją za swą przyszłą żonę.
Pochylił się więc nad nią i, przylgnąwszy wargami do płonącego żarem policzka dziewczyny, począł mówić o swej miłości i postanowieniu uczynienia z niej swej jedynej „dżanem“, któraby stała się wierną i nieodłączną towarzyszką jego życia.
Słuchała, drżąc całem ciałem ze wzruszenia i błogiej rozkoszy.
Ustami, szepczącemi bezładne wyrazy miłości i szczęścia, szukała warg jego i, znalazłszy, przywarła do nich całą mocą swej gorącej, południowej natury.
Uczuł, że poczyna w nim burzyć się i grać tysiącem gromkich akordów krew, że oszołomienie, wywołane pieszczotami ukochanej, poczyna mu przesłaniać rzeczywistość mgłą niewypowiedzianego pożądania i rozkoszy.
Piorunowemi ruchami spadały raz po raz jego usta na twarz dziewczyny.
Splatały się w jedno z jej płonącemi żarem, nawpół rozchylonemi, nieco nabrzmiałemi z uniesienia wargami, przewijały się gorącem dotknięciem po policzkach, wyczuwały szalone tętno krwi, pulsującej w jej skroniach.
Trwało to długo... bardzo długo.
Wreszcie Dżailla powróciła pierwsza do przytomności, wydarłszy się z trudem z rozkosznych objęć szału.
— Chodźmy! — krzyknęła, podnosząc się. — Musimy wydostać się stąd jak najprędzej! Teraz, gdy mam twą miłość, gdy niewypowiedziana błogość rozpiera mą pierś, nie chcę umierać!
Szli śpiesznie, omijając nierówności gruntu i kamienne głazy, zawalające drogę. Kurytarz biegł kapryśnie, to wznosząc się do góry, to zniżając się ku dołowi nagłym częstokroć spadkiem.
W miejscach takich musieli kroczyć powoli, czepiając się rękami ścian, pokrytych nierównemi występami.
Żałyński zauważył, że kurytarz częstokroć zawracał pod prostym kątem w prawo lub w lewo i biegł dość długo w tym samym kierunku.
Jeden taki etap drogi trwał tak długo, że myśl Żałyńskiego poczęło coraz uporczywiej nurtować przekonanie o beznadziejności sytuacji.
W sercu jego tłukł się coraz wyraźniejszy niepokój.
Jak obliczył, w przybliżeniu zrobili już około siedmiu — ośmiu kilometrów.
Jasne jest, że budujący tę piekielną pułapkę pomiędzy setkami innych wykuli ten kurytarz w tym celu, aby wędrujący nim padli wreszcie z głodu i wycieńczenia.
Kurytarz obiega zapewne naokół górę. Możliwe, iż doprowadzi on wreszcie tam, skąd wyszli, to jest do sali, w której śpi wiecznym snem emir Tadż—el—Feher i wierny towarzysz jego, szeik Ibrahim.
Na myśl o tem dreszcz wstrząsnął nim całym.
Próbować drugi raz? Mrzonki? Gonią przecież, zwłaszcza Dżailla, ostatkiem sił! A przytem głód poczyna coraz dotkliwiej dawać im się we znaki! Trzydzieści parę godzin upłynęło już od chwili, gdy przełknęli ostatni kęs chleba.
I to straszliwe pragnienie! Pragnienie, mącące myśli i odbierające ich ciałom rześkość i wytrwałość! Żeby chociaż jeden... jeden maleńki łyk wody! Tylko tyle, aby zwilżyć zaschłe gardło!
Łowił słuchem ciężki, przyśpieszony oddech kroczącej tuż za nim dziewczyny, potykającej się coraz częściej na kamiennych głazach.
Pojął, że jeszcze godzina... dwie takiego nadludzkiego utrudzenia i towarzyszka jego padnie, wyczerpana do ostateczności.
Sam również odczuwał olbrzymie zmęczenie, i tylko żelazna wola i zrozumienie rozpaczliwego położenia kazały mu dążyć uporczywie naprzód.
Nagle jasny blask latarki oświetlił na parę kroków przed nim szereg szarawo-białych przedmiotów.
Przebiegł szybko dzielącą go od nich przestrzeń i... zdrętwiał ze zgrozy.
Ze stosu piszczeli rąk i nóg, z pomiędzy poplątanych żeber spoglądały nań nieruchomie przepastne oczodoły kilku czaszek.
Dżailla stanęła obok niego i rozwartemi szeroko z przerażenia oczami wodziła po stosach bielejących kości.
— Tacy sami nieszczęśliwcy, jak i my! Dotarli aż tutaj, aby przekonać się, że wyjście z podziemi jest jeno chimerą wyobraźni... legendą! Za rok i nasze kości złączą się z piszczelami naszych poprzedników! — rozmyślał Żałyński, obejmując ramieniem tulącą się doń dziewczynę.
Lecz po chwili trzeźwe, zimne rozumowanie kazało mu uznać nielogiczność tego przypuszczenia.
To nie mogli być poszukiwacze skarbów, których przywiodła tutaj chciwość i bałwochwalcza cześć „złotego cielca“.
Za dużoby ich było!
Jak mógł sięgnąć wzrokiem, dokąd dobiegało światło latarki, bielały sterty piszczeli i czaszek. Było ich setki, a może i tysiące.
Niemożliwe, aby pułapka trzykomorowej pieczary, leżącej ponad labiryntem podziemnych sali i krużganków, pochłonęła takie masy ofiar. I dlaczego wszystkie kości zgrupowane są na jednem miejscu? Czyżby tym wszystkim nieszczęsnym poszukiwaczom skarbów brakło sił do powrotu i rozpoczęcia na nowo poszukiwań wyjścia?
Nie! To ponure cmentarzysko powstało z innych powodów! Jakich? Tajemnica! Zdaje się, a nawet pewne jest, że nikt jej zbadać nie zdołał.
— Chodźmy! — ozwał się głucho, postępując krok naprzód.
Wzdrygnął się, słysząc nikły trzask piszczeli i żeber, kruszonych jego stopami. Dżailla, przymknąwszy oczy, z widoczną na obliczu odrazą szła obok niego.
Próbował zrazu liczyć wzrokiem czaszki, lecz niebawem dał za wygraną. Było ich tysiące! Gdzie niegdzie kościotrupy leżały jedne na drugich tak, że musiał je usuwać nabok.
Minęli wreszcie to pole bezustannej grozy, spoglądającej na nich surowo martwemi oczodołami lub szydzącej z nich wyszczerzonemi w zjadliwym uśmiechu zębami.
Westchnienie ulgi dobyło się z ich piersi. Szli raźno naprzód, jakgdyby pragnąc oddalić się jak najszybciej od złowrogiego cmentarzyska.
Kurytarz biegł pochyłością, zniżającą się coraz gwałtowniej.
Minęli jeden i drugi ostry skręt.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i jaskrawe światło latarki, torujące im drogę w ciemności, uderzyło o gładką niemal ścianę.
Światło obiegło ją szybko, poczem padło na obie ściany kurytarza.
Ani znaku jakiegokolwiek przejścia!
Żałyński uczuł w tymże momencie szalone znużenie. Oparł się plecami o jedną z bocznych ścian, nie odrywając wzroku od nielitościwej przegrody.
Dżailla słaniała się na nogach. Osunął się powolnym ruchem na ziemię. Opadła obok niego, dysząc ciężko ze zmęczenia.
— Wyjścia niema! Wracamy! — ozwał się z trudem.
Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie! Tutaj będzie wyjście! Dżailla nie omyliła się! Wiedziała, że tu chodzi nietylko o jej życie... Pamiętała o ocaleniu życia temu, którego kocha ponad wszystko! Tutaj musi być wyjście! — powtórzyła z mocą w głosie.
Uśmiechnęła się doń i, zmożona zmęczeniem, złożyła głowę na jego kolanach.
Po krótkiej chwili pierś jej poczęła wznosić się równym, rytmicznym ruchem.
Pochylił się nad nią... spała!
Zamyślił się ponuro, zapominając zupełnie o świetle. Ogarnęła ich niczem nieprzenikniona ciemność. Ciszę zamącały jedynie westchnienia i szmer oddechu dziewczyny.
Co czynić? Wracać? Bezwątpienia to jedno im już tylko pozostało. Powrócić aż do sali ze zwłokami emira i stamtąd rozpocząć na nowo próby poszukiwań. Tak, lecz czy Dżailla będzie miała dość siły, aby przejść zpowrotem przez te niezliczone zakręty kurytarza? Wątpliwe! Przecież nawet jemu, daleko więcej od niej silniejszemu, wędrówka ta dała się tak we znaki, że musi całą siłą woli walczyć z nieprzepartą chęcią snu! A poza tem zmoże ich wreszcie głód!
Mimowoli dłoń jego zagłębiła się w kieszeni kurtki, dotykając chłodnego metalu rewolweru.
A może lepiej będzie, gdy oto, korzystając z głębokiego snu ukochanej, przyłoży do jej kształtnej głowy zimną stal rewolwerowej lufy i jednem pociśnięciem cyngla oszczędzi jej straszliwych mąk głodu i pragnienia? A następnie jeszcze jedno takie pociśnięcie i pójdzie za nią! Skończy się wreszcie to wszystko! Lepsza momentalna śmierć niż powolne konanie w męczarniach! Bo wyjścia przecież nie znajdą!
Zdecydowanym ruchem wyszarpnął broń z kieszeni. Poomacku wprowadził nabój w lufę.
W tymże momencie uczuł na dłoni chłodne, zaledwie odczuwalne muśnięcie. Zastanowiło go to. Jeszcze raz coś nakształt lekkiego prądu powietrza dotknęło jego policzka.
Drżącemi dłońmi ujął latarkę. Jaskrawe światło padło na głowę uśpionej, złożoną na jego kolanach.
Wpatrzył się w nią wytężonym wzrokiem.
Jeden z niesfornych loków hebanowych włosów dziewczyny chwiał się lekko na jej czole, jakgdyby poruszany powiewem wiatru.
Zataił oddech w piersiach.
Niesforny lok poruszył się znowu. Jednocześnie uczuł, jak prąd powietrza musnął jego dłonie.
Złożył ostrożnie głowę śpiącej dziewczyny na ziemi.
Jednym skokiem znalazł się przy ścianie, zamykającej kurytarz.
Wystarczyło kilkanaście zaledwie sekund bezruchu, aby zrozumiał, że prąd powietrza wypływa właśnie z owej calizny skalnej.
Rzucił się ku niej. Badał pilnie każdy jej załom, każdą najmniejszą nawet nierówność. Przekonał się niebawem, że ściana nie tworzyła jednolitej calizny. Były to raczej głazy, nawalone jedne na drugie.
Całą mocą swych młodych ramion targał niemi, zapamiętywując się w zaciekłości.
W pewnej chwili jeden z głazów, party ramieniem, ustąpił nieco.
Żałyński, wydawszy okrzyk triumfu, zaatakował go ponownie. Głaz drgnął raz i drugi, wreszcie począł się zsuwać po pochyłości, odsłaniając głęboką szparę.
Jeszcze jedna... druga minuta nadludzkiego wprost wysiłku — i głaz zapadł się jakgdyby pod ziemię.
Chłodne, orzeźwiające powietrze wionęło na Żałyńskiego.
Równocześnie srebrna poświata księżyca wdarła się przez majaczący przed nim otwór, migocząc nikłym blaskiem na ciemnych ścianach wylotu kurytarza.



XI

Głębokim, o poszarpanych fantastycznie zboczach wąwozem szedł Żałyński, kołysząc w swych ramionach uśpioną dziewczynę.
Szedł, a raczej wlókł się ostatkiem sił. Zejście z góry po osuwających się osypiskach, po stromych zboczach, na których jeden nierozważny krok pociągał za sobą nieodwołalnie stoczenie się w przepaść, wyczerpało doszczętnie nikłą resztkę jego sił.
Dżailla była tak znużona, że raz tylko w chwili przedostawania się przez otwór rozwarła oczy i powiodła spojrzeniem naokół.
Wargi jej wyszeptały parę słów, lecz tak cicho, że znaczenia ich nie zrozumiał, poczem zapadła w ciężki, kamienny sen, którego nie zdołały przerwać nawet wstrząsy i upadki przy schodzeniu z góry.
Po godzinie wędrówki wąwozem znaleźli się na obszernej równinie, której końca w pomroce nocnej nie można było dostrzec. Z lewej i z prawej strony równiny wznosiły się poszarpane szczyty górskie.
Żałyński wywnioskował rychło, że równina nie była niczem innem, jak szeroką doliną pomiędzy dwoma grzbietami gór.
Zatrzymał się, niezdecydowany co do obioru kierunku. Czy podążyć środkiem doliny, czy też trzymać się któregokolwiek z łańcuchów gór?
Rozglądał się naokół, w nadziei, że wzrok jego napotka kontury któregoś z uprzednio widzianych już szczytów.
Sunął zamglonem przez zmęczenie spojrzeniem po zboczach górskich.
W pewnej chwili zamarł w bezruchu.
Na prawym krańcu doliny w odległości trzech co najwyżej tysięcy kroków błyszczało nikłe światełko ogniska.
— Przyjaciele czy wrogowie? — przemknęło mu pod czaszką.
Ruszył w tamtą stronę, zdecydowany w razie natknięcia się na bandę El Terima na stoczenie rozpaczliwej walki o łyk wody i okruch jęczmiennego placka.
Niebawem znalazł się tak blisko ogniska, że najwyraźniej odróżniał figury siedzących wokół niego Arabów. Było ich kilkunastu. Opodal ogniska szarzały ściany rozpiętego namiotu.
Jeszcze kilkadziesiąt kroków i wstąpił w krąg światła.
Siedzący przy ognisku zerwali się ze swych miejsc.
Poznał wśród nich Ibn Tassila i stojącego obok niego Dumesnila.
— Dżailla! Światło mych oczu nie żyje! — krzyknął rozpaczliwie Ibn Tassil, rzucając się ku zbliżającym się.
Żałyński złożył dziewczynę w jego ramiona.
— Śpi! Nie budźcie jej! Niechaj odpoczywa! — szepnął, słaniając się na nogach.
Dumesnil podparł go silnem ramieniem i powiódł jak małe dziecka do ogniska.
Ibn Tassil z pomocą Arabów krzątał się wokół Dżailli, którą przebudził niesłychany krzyk, jaki zapanował w obozowisku z chwilą ich pojawienia się.
Napojono ich i nakarmiono najlepszemi, jakie tylko znalazły się w podróżnych sakwach, przysmakami.
Żałyński i Dżailla odzyskali niebawem na tyle siły, że mogli odpowiadać na zadawane im przez Ibn Tassila i Dumesnila pytania.
— O... córko moja, radości oczu mych! Niechaj przeklęte będą wszystkie skarby, jakie tylko są u kryte w głębokościach ziemi! Niech je szejtan porwie! O mało nie straciłem przez nie ciebie, co jesteś osłodą moich starczych dni! — zaklinał się Ibn Tassil, gładząc drżącą dłonią krucze włosy dziewczyny. — Lecz gdzież tułaliście się tak długo? Już straciliśmy nadzieję odnalezienia was! Może natrafiliście na podziemia, o których mówi tajemnica rodu? — dorzucił ciekawie.
Żałyński zamienił z Dżaillą szybkie spojrzenie.
Zrozumiała go natychmiast.
W ucieczce przed El Terimem i jego bandą błądziliśmy w wąwozach — odparła, pochylając głowę.
— A cóż El Terim? — pytał Żałyński.
Arab zaśmiał się złośliwie.
— Został ukarany za swe zbrodnie! Onegdaj stoczyliśmy z jego bandą zacięty bój, i niebo dało nam zwycięstwo. Jego zaś zabił ten oto „frank“ twój przyjaciel, szlachetny panie! Allach błogosławił jego dłoniom w chwili, gdy mierzył do psa parszywego, jakim był ten zbrodzień!
— A jego ludzie?
— Część poległa, a reszta, wziąwszy nogi za pas, drapnęła, gdzie pieprz rośnie, z chwilą śmierci swego przywódcy — wyjaśnił Dumesnil, od dłuższego już czasu wpatrujący się z zachwytem w Dżaillę.
Żałyński dostrzegł ten entuzjazm przyjaciela i położył dłoń na jego ramieniu.
— Aparat? — rzucił krótko.
— Gotowy do drogi. Zostawiłem go w El Barrar, a sam podążyłem tutaj na wieść o grożącem ci niebezpieczeństwie — odparł Francuz.
— Dziękuję ci!
— Możemy lecieć chociażby jutro! — ciągnął dalej Dumesnil.
Żałyński zamyślił się na chwilę.
— Nie... nie polecimy ani jutro, ani też pojutrze! Co najwyżej za tydzień, a może i dwa — rzekł wreszcie.
Dumesnil żachnął się.
— Teraz najlepsza pora! Pogoda!
— Do Warszawy nie tak znów daleko! — roześmiał się Żałyński. — Zatrzymamy się w Jaffie.. Konstantynopolu... może w Bukareszcie! Stamtąd już niedaleko do Warszawy.
Dumesnil zdumiał się.
— Czyś ty zmysły postradał podczas swej włóczęgi, mon vieux? Skąd znów Warszawa? Przecież mamy lecieć do Karaczi!
Żałyński objął go ramieniem.
— Do Karaczi możesz lecieć, jeżeli zechcesz! Ale przedtem musisz odwieźć mnie i moją żonę do Warszawy! — rzekł wesoło.
Francuz wytrzeszczył nań okrągłe ze zdumienia oczy. Widoczne było, że słowa przyjaciela zaskoczyły go i zadziwiły niepomiernie.
Dał też wyraz temu zdziwieniu, zdoławszy wybąknąć jedno tylko słowo:
— Szakref!
Na tem jedynem słowie polegała cała jego umiejętność języka polskiego.
Żałyński zwrócił się do Ibn Tassila.
— Ibn Tassilu, proszę cię o rękę Dżailli! — rzekł poważnym tonem.
Arab uśmiechnął się, obejmując ramieniem garnącą się doń dziewczynę.
— Wiedziałem, że się to tem zakończy! — rzekł, gładząc dłonią siwiejącą brodę. — Allach wie, co robi! Zepsuł twego ptaka, abyś ty, syn dalekiego Lechistanu, znalazł tutaj to, czego inni napróżno szukają przez cale życie! Ha! Cóż robić! Taka jego wola! Oddaję ci ją, gdyż wiem, że każdy Lechistańczyk podobny jest do sławnego emira Tadż—el—Feher. Jest szlachetny i potrafi wzbudzić miłość w sercach cór Arabistanu.



XII

W trzy lata po opisywanych powyżej wypadkach w wytwornie urządzonem mieszkaniu Żałyńskich w Alei Róż zapanowała niezwykła radość.
Oto Dumesnil, zatęskniwszy za przyjacielem, wpadł na parę dni do Warszawy.
Podczas długich wieczornych pogawędek przeżywano wspólnie jeszcze raz wypadki, których widownią były przed trzema laty dzikie wąwozy Synaju.
Żałyński, rozweselony widokiem przyjaciela, przekomarzał się z żoną, zapowiadając, że w najbliższej przyszłości udadzą się znów na Synaj, aby dotrzeć do podziemi, w których spoczywa od wieków skarb Aarona.
Lecz pani Dżailla nie brała zbytnio do serca zapowiedzi męża.
Odpowiadała wesoło, że dzisiaj już nie potrafiłaby zaśpiewać, jak należy, tajemniczej pieśni „wyjścia z podziemi“, gdyż melodja ta pomieszała się już jej z melodją popularnej piosenki: „A... a... kotki dwa...“, śpiewanej przez nią półtorarocznemu Wacławkowi, którego najmilszem poza spaniem i jedzeniem zajęciem jest bałykowanie po podłodze gabinetu ojca i wyszukiwanie takich bajecznie ciekawych przedmiotów, jakim jest naprzykład kosz od papierów.
Żałyński, obserwując syna, dochodzi do wniosku, że zdradza on wybitne zamiłowanie do podróżowania, narazie na czworakach i namiętność do odkrywania nieznanych i tajemniczych rzeczy.
Bezwątpienia czyni to krew sławnego emira Tadż el Fehera, odziedziczona przez małego Wacławka po matce.
Ibn Tassil mieszka nadal w El Barrar. Porzucił już handel, gdyż poważny urząd kadiego, jaki obecnie piastuje, zajmuje mu całkowicie czas.
Wieczorami w gronie sąsiadów, poważających go nadzwyczajnie, rozprawia o dalekim, tajemniczym Lechistanie, którego synowie przybywają do Arabji, po to tylko, aby zwyciężać serca arabskich dziewic.
Poza tem oczekuje odwiedzin córki i zięcia, mających nastąpić z chwilą podrośnięcia małego Wacławka.
Żałyński zawiadomił jedną z wypraw naukowych francuskich, działających na terenie Synaju, o swem odkryciu nieprzeliczonych skarbów. Przesłał jej szczegółowy plan terenu i wejścia do podziemi, uprzedzając naturalnie o pułapce, znajdującej się w trzeciej komorze jaskini, w której niegdyś więziona była Dżailla.
Wyprawa udała się tam niezwłocznie, lecz straszliwe trzęsienie ziemi, jakie wzruszyło przed rokiem łańcuch gór Synaj, zmieniło doszczętnie konfigurację terenu. Góra, której wnętrze ukrywało skarb, zapadła się. Na jej miejscu ziała głęboka przepaść.
Wyprawa powróciła z niczem.
Ziemia raz na zawsze ukryła zazdrośnie przed ludźmi tajemnicę skarbu Aarona.


KONIEC





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujące słowo uzupełniono na podstawie wydania z 1935r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.