<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Skarb na dnie morza
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 73
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.5.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Skarb na dnie morza
Zakłócona uczta

W dżdżysty wieczór listopadowy przy dymiącym piecu w knajpie Kacpra Sheffielda. siedziało kilku gości.
Sam karczmarz siedział bezczynnie za kontuarem. Co robić w takich psich czasach? Klienci jego czynili wiele hałasu, ale targować zbyt wiele nie dawali. Może nie chcieli zakłócać spokoju gospodarza, a może nie mieli pieniędzy. Większość z nich to robotnicy, których zarobki były nie tylko skromne ale dorywcze. „Łysy Kacper“ otwierał im jednak kredyt.
Dlatego też bar jego był jednym z najbardziej uczęszczanych w tej dzielnicy. Ta zadymiona knajpa kryła wiele tajemnic, które interesowały funkcjonariuszów policji. Ale kiedy Kacper ukrywał kogoś w swych dwóch pokojach gościnnych, najsprytniejsi nawet nie umieli go znaleźć.
Tego wieczora panował wielki hałas przy stole. Jeden z drabów zapalił nędzną lampę naftową i napełnił wspólny kubek, który stał na środku stołu.
Deszcz dzwonił o szyby.
— Hej, Highley, czy naśladujesz „Łysego Kacpra“? — zawołał jeden z gości do swego sąsiada, który siedział bez ruchu, jak gdyby drzemał.
— Daj mu spokój, — rzekł inny. — Wiesz przecież, że kiedy Highley ma taki wyraz twarzy, to nie śpi, lecz jest zamyślony!
— Tak, to prawda! — odparł ten, o którym mówiono. Podniósł do ust dzbanek, jednym haustem opróżnił go i zawołał: — Hej, Kacprze, zbudź się, umieramy z pragnienia! Daj nam coś do picia, dzisiaj będą pieniądze!
Na magiczny dźwięk słowa „pieniądze“ gruby karczmarz z podziwu godną zręcznością podbiegł do stołu i znów napełnił dzbanek.
— Pij! — rzekł Highley.
„Łysy Kacper“ łyknął z dzbanka i podał go z kolei gościom. Highley milczał. Nie podobało się to pozostałym.
— Mówże co, — zawołał karczmarz — wlewasz człowiekowi wódkę do ust, opowiadasz o pieniądzach, a potem siadasz z zamkniętą buzią, jak prezes głuchoniemych! A czy wiesz, ile wynosi do dnia dzisiejszego twój rachunek? Równo dziesięć franków.
— Do licha! Toż to rekord oszukaństwa! — uniósł się Highley.
Wszyscy bawili się doskonale tą utarczka. Highley wreszcie skapitulował i przyznał, że Kacper pewnie ma rację.
— A teraz do rzeczy. — rzekł jeden z towarzyszy. — Od kogo i kiedy będziesz miał pieniądze, Highley?
Zapytany rozejrzał się nieufnie wokoło i dał znak gospodarzowi. Ten zrozumiał i wyszedł do ciemnego korytarza, rzucając badawcze spojrzenia.
— W porządku. — rzekł wreszcie, wracając do stołu.
— Czy wszyscy znacie pięknego Guya? — zaczął Highley półgłosem.
— Też pytanie! — zawołał jeden z obecnych, zwany „Rudym“. — Kto nie znałby „barona“? Ale co on ma wspólnego z pieniędzmi?
— Cierpliwości, „Rudy“, cierpliwości... A wiec wszyscy znacie „barona“. Przed dwoma laty był on moim wspólnikiem. Pracowaliśmy razem u Brummela, miałem z nim umowę. Rozumiecie chyba, co to znaczy? Otóż tamta sprawa dała nam tyle zysków, że mieliśmy z czego żyć przez sześć miesięcy. „Baron“ jest genialny! Pracuje w białych rękawiczkach!
Znów pociągnął potężny łyk z dzbanka i mówił dalej:
— Nasza umowa polega na tym, że każdy z nas ma obowiązek oddać drugiemu trzydzieści procent zysku. Niezła ugoda, co?
Highley odwrócił się na krześle i roześmiał się. Teraz dopiero inni zaczynali się domyślać.
— A podczas ostatnich kilku tygodni, od czasu swego wyjazdu, baron...
— ma pewną sprawę w rękach, słusznie! — potwierdzi Highley. — I to jaką sprawę! — Highley, — powiedział mi baron wyjeżdżając — jeżeli wrócę i jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to według naszej umowy, dostaniesz czterysta funtów! No i, drodzy przyjaciele, Guy załatwił pomyślnie pewną sprawę i dzisiaj właśnie powraca z Niemiec. Przyjeżdża za godzinę. A teraz, perło barmanów z Soho, daj nam najstarszego wina z Bordeaux! Ja płacę!
Zaczęła się szaleńcza pijatyka.
Tymczasem nadchodzili inni goście. „Łysy Kacper“ bacznie uważał na wchodzących, bacząc, czy nie znajdzie się między nimi jakiś policjant w cywilu.
Wtem wszedł nowy gość. Kacper podszedł doń, uścisnął mu dłoń i wdał się z nim w rozmowę. Nagle przerażenie odmalowało się na twarzy karczmarza. Zbliżył się do dużego stołu i szepnął kilka słów Highleyowi. Zaległa cisza. Highley wstał, drżąc.
— Kto to powiedział? — zawołał.
„Łysy“ wskazał nowego przybysza.
— Ach, to ty, Robbin? — zawołał Highley — Co ty tu opowiadasz?
— Mówię prawdę. Znajdowałem się w odległości pięćdziesięciu kroków od miejsca wypadku. Express idący z Harwich zderzył się z pociągiem towarowym. „Baron“ jest również między ofiarami katastrofy. Widziałem, jak sanitariusz opatrywał głowę jednego z pasażerów. Od razu poznałem w rannym barona. Rana jego nie wróżyła nic dobrego. Większość pasażerów zresztą doznała ciężkich obrażeń.
Nastrój zmieni! się. Twarz „Łysego“ spochmurniała, z ust wszystkich padały głuche przekleństwa.
W tej chwili w drzwiach pojawił się nowy gość. Ubrany był w płaszcz nieprzemakalny i trzymał w ręku małą walizeczkę.
— Hurra! Baron! — krzyknął Highley, zrywając się z miejsca.
Powstało zamieszanie. Przybysz zawiesił kapelusz na gwoździu i ściskał wyciągnięte ku sobie dłonie. Na głowie miał bandaż.
Był to Guy Tarlie, którego kamraci nazywali „baronem“.
Hulanka zaczęła się na nowo.
— Wasze zdrowie! W twoje ręce, Highley! — wołali biesiadnicy.
— Hej, dziecinko, zamawiam cię na cały wieczór! — zawołał nagle baron.
Zwracał się do młodej dziewczyny, która weszła właśnie z gitarą w ręku.
— Dobrze! — odparła wesoło.
Wzięła krzesło i usiadła za Highleyem i baronem.
Dziewczyna zaczęła grać, a inni chórem śpiewali refreny. Tymczasem knajpa powoli zapełniała się. Wśród wielu wchodzących pojawił się przy wejściu wysoki drab z czarną brodą, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł przy wolnym stoliku w kącie i oparł głowę na rękach.
Pieśni następowały jedna za drugą; baron i jego towarzysze zaczęli rozmawiać między sobą. Nagle baron wstał i poprosił o ciszę.
— Przyjaciele! — rzekł. — Podzielę się z wami radosną nowiną, która na pewno ucieszy was wszystkich. Miałem przyjemność być przy tym, jak nasz „przyjaciel i dobroczyńca” — szydził — mianowicie Harry Dickson, przeniósł się na tamten świat.
Gdyby bomba wybuchła na sali, nie zrobiłoby to zapewne silniejszego wrażenia. Dzika radość, która ogarnęła wszystkich zebranych była widocznym dowodem nienawiści, jaką żywili do sławnego detektywa.
— Gdy przybyłem do Harwich, — mówił dalej Tarlie. — natknąłem się od razu na Harry Dicksona. Zająłem miejsce w wagonie, a on usiadł naprzeciw mnie. Poznałem go zaraz mimo przebrania i charakteryzacji. Przyznaję, że nie było mi przyjemnie! Siedziałem spokojnie, ani na chwilę nie wychodząc z przedziału.
Nagle rozległ się piekielny huk. Nasz przedział jak gdyby spłaszczył się. Jakaś deska oderwała się od sufitu i zraniła mnie w głowę, ale zdołałem jeszcze zauważyć, że Harry Dickson został po prostu zmiażdżony pomiędzy ścianami wagonu. Potem straciłem przytomność.
Wydobyto mnie pierwszego. Słyszałem, jak lekarz mówił do pielęgniarki, że jestem jedynym uratowanym pasażerem.
Baron umilkł. Nikt nie zauważył, że mężczyzna, siedzący w kącie wstał, szybkim ruchem zerwał czarną brodę, włożył ją do kieszeni i podszedł bliżej.
— Zbyt pochopnie ogłaszasz zwycięstwo, baronie, a raczej Tarlie, — zabrzmiał poważny głos, a po chwili wysoka, rosła postać zarysowała się przed pijącymi.
— Harry Dickson! — rozległy się wokół szepty.
— Do usług! — rzekł szyderczo detektyw, po czym zwrócił się do barona. — Czy mogę cię prosić, abyś przeszedł się ze mną, Guy Tarlie?
Naraz detektyw zauważył jakiś podejrzany ruch wśród opryszków.
— Ręce do góry! — zawołał i wycelował w nich swój rewolwer. Bandyci natychmiast uspokoili się, zwłaszcza, że śpiewaczka stanęła nagle u boku ich wroga.
Ona również trzymała w dłoni rewolwer. Nie był to przecież nikt inny, jak Tom Wills, młody uczeń i przyjaciel detektywa.
Baron poddał się, zgrzytając zębami, a Tom szybko chwycił jego walizkę. Przed knajpą stało auto i w oka mgnieniu detektywi ruszyli w kierunku urzędu policyjnego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.