<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Skarb na dnie morza
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 73
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.5.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Śmiertelne niebezpieczeństwo

Wieczór był chłodny, zanosiło się na burzę. Gdy dwaj mężczyźni z podniesionymi kołnierzami palt weszli w ciemną uliczkę, mistrz zatrzymał ucznia.
— Hallo, Tomie, czy widzisz, że przed domem stoi dorożka? Zdaje mi się, że ktoś składa wizytę naszemu przyjacielowi. Dlatego też nie wejdziemy zaraz. Jeśli się nie mylę, jest to ten sam pojazd, który umknął mi przed kilku tygodniami, Myślę, że będziemy mieli niezłą przygodę. Idź naprzód i zaczekaj na mnie w korytarzu.
Tom przesunął się wzdłuż murów i dotarł do wejścia niedostrzeżony przez woźnicę. Za nim podążył Harry Dickson. W zupełnej ciszy obaj wchodzili na schody. Gdy dotarli do najwyższych stopni, mogli usłyszeć kilka męskich głosów rozlegających się w pokoju. Znajdowali się właśnie przed drzwiami, gdy usłyszeli słowa pożegnania. Harry Dickson rozeznał jeden z głosów: był to głos „barona“.
— Czy jesteś gotów? — zapytał cicho ucznia.
— Tak, mistrzu! — padła równie cicha odpowiedź.
Po chwili drzwi otworzyły się i trzej mężczyźni spojrzeli ze zdumieniem na wchodzącego detektywa i jego ucznia.
— Jeśli wam życie miłe, nie ruszajcie się! — rzekł Harry Dickson groźnie. Spojrzenie jego przeniosło się z twarzy „barona“ na człowieka, w którym rozpoznał złodzieja walizki.
Na drugim planie stał starzec o długiej, siwej brodzie i twarzy pooranej bruzdami. Musiał to być Francois Loblier.
— Naprzód, Tomie, — rzucił detektyw krótki rozkaz.
Zręcznym ruchem, Tom nałożył kajdanki na ręce „barona“ i jego wspólnika. Przestępcy pogodzili się z losem, zgrzytając zębami.
— Mr Loblier, — rzekł uprzejmie Harry Dickson, — czy wie pan, że ci ludzie, to sprytni oszuści, którzy polecili panu wykonanie imitacji kolii i broszki w celu dokonania przestępstwa?
Starzec zbladł i z trudem opanował wzruszenie:
— Czy to możliwe? Więc ci dwaj panowie nie są jubilerami, jak mi powiedzieli? — wyjąkał z przerażeniem.
— Zamknij buzię, głupcze! — huknął jeden z opryszków. — Czy chcesz może im wmówić, że jesteś niewinny?
„Baron“ roześmiał się cynicznie. Harry Dickson spojrzał przenikliwie w twarz Belga, nacechowaną uczciwością i doszedł do przekonania, że był on zupełnie niewinny.
— Niech pan nie słucha słów tego łotra, — rzekł uspakajająco. — A pan, „Mr. Blank“, zechce łaskawie nie odzywać się, gdy się do pana nie zwracam. Jest dużo rzeczy, o które pana jeszcze zapytam.
— Czy pomagałem do przestępstwa? — jęknął starzec.
— Istotnie, — przyznał Dickson, — ale proszę się nie martwić, został pan przecież wprowadzony w błąd. Jeżeli ma pan czyste sumienie, to proszę mi powiedzieć, co pana łączyło z tymi ludźmi.
— Dziesięć tygodni temu, — zaczął Belg swe opowiadanie, — Mr. Blank przyszedł do mnie i zaczął mówić ze mną o kolii, której imitację sporządziłem przed wielu laty w pracowni berlińskiego jubilera Bragenza. Mr. Blank przedstawił mi się, jako podróżujący jubiler. Wyraził życzenie posiadania takiej imitacji i zaproponował mi cztery tysiące marek wynagrodzenia. Odmówiłem mu jednak i oświadczyłem, że mogę to wykonać jedynie wtedy, jeżeli hrabina udzieli mi swego zezwolenia. Mr. Blank odszedł i powrócił po upływie kilku dni z listem hrabiny.
— List był oczywiście fałszywy, — przerwał Harry Dickson.
— Możliwe. Tegoż jednak wieczoru zawarłem z mr. Blankiem kontrakt. Posiadałem jeszcze kilka fotografii kolii, więc niezwłocznie zabrałem się do pracy. Wykonałem ją w tygodnie. Przez ten cały czas nie widziałem mr. Blanca. Potem dostałem od niego list z Berlina z prośbą, abym tam przyjechał. Prowadził on bowiem wtedy pertraktację z hrabiną w sprawie kupna autentycznego klejnotu. Skorzystałem z jego zaproszenia i zamieszkałem u niego. Po upływie dwóch dni pokazał mi rzeczywiście prawdziwą kolię, mówiąc, że nabył ją za 300 tys. marek. Polecił mi wtedy wyjąć zamek i wprawić go do imitacji. Przedstawił mi także drugiego pana, barona Tarlie. Gdy już znajdował się w posiadaniu prawdziwej kolii, mr. Blank w pośpiechu wyjechał do Londynu i nalegał usilnie, abym mu towarzyszył.
— Przypuszczam, że nie czyta pan często gazet? — zapytał detektyw.
— Jestem stary, nie interesuje mnie już, co się w świecie dzieje — odparł Loblier.
— Gdyby nie to, dowiedziałby się pan ciekawych rzeczy o tajemniczej kradzieży kolii, — zauważył Dickson.
— Gdy przybyliśmy do Londynu, — mówił dalej Francois Loblier, — wróciłem do mego mieszkania. Po piętnastu dniach zjawił się nagle Mr. Blank i zażądał, abym poszedł z nim natychmiast do jego mieszkania. Zabrałem niezbędne narzędzia i poszedłem.
— Gdzie znajduje się to mieszkanie? — zapytał detektyw.
— Nie umiałbym tego panu powiedzieć, sir. Dorożka czekała na nas przed bramą, a podczas jazdy Mr. Blank miał mi tyle rzeczy do powiedzenia, że nie rozglądałem się wcale. Nie mógłbym nawet określić w jakiej to było dzielnicy.
Dwaj przestępcy roześmieli się szyderczo. Harry Dickson ukrył swoje niezadowolenie.
— Gdy przybyłem do mr. Blanka, — opowiadał Loblier, — przez dwa dni nie miałem nic do roboty. Dopiero trzeciego dnia wrócił on bardzo zaaferowany i podał mi wartościową broszkę. Właścicielka jej, jak mówił, życzyła sobie posiadać imitację, lecz prawdziwy klejnot pragnęła mieć natychmiast spowrotem. Mr. Blank powiedział, że był już u fotografa i zrobił odpowiednie zdjęcia. Poczyniłem niezbędne notatki i po upływie kwadransa mr. Blank odszedł, aby zwrócić klejnot właścicielce.
— Bardzo interesujące — szepnął Harry Dickson.
— Następnego dnia otrzymałem fotografie i mogłem zabrać się do pracy. Wykonałem ją w cztery dni. Mr. Blank nie pytał mnie nawet o wartość broszki. którą, jak mówił, miał zamiar kupić. Dałem mu kilka wskazówek i następnego dnia, zamiast imitacji, pokazał mi oryginalną broszkę. Tutaj też musiałem wprawić prawdziwy zamek w imitację. Ta praca pochłonęła trzy dni.
— Dziś wieczorem — ciągnął jubiler — mr. Blank odprowadził mnie do mego pokoju i pożegnał mnie, lecz po upływie dwóch godzin powrócił w towarzystwie barona Tarlie i dał mi nowe zamówienie, które musiało być wykonane w Monte Carlo. Zgodziłem się, oświadczył mi więc, że muszę być gotów do odjazdu na jego pierwsze wezwanie. Żegnaliśmy się właśnie, gdy wszedł pan ze swym towarzyszem. Zdaje mi się, że jest pan z policji. Czy tak?
— Nazwisko moje brzmi Harry Dickson.
— Ach, wielki detektyw Harry Dickson! — zawołał Belg z podziwem.
Harry Dickson wziął Toma na stronę i szepnął mu kilka słów do ucha, po czym uczeń detektywa wyszedł. Po upływie dziesięciu minut wrócił w towarzystwie policjanta. Ten zasalutował detektywowi z szacunkiem.
— Zostaniesz na straży tych dwóch więźniów, trzymaj rewolwer w pogotowiu. Miej się na baczności, to niebezpieczne ptaszki. Jeżeli którykolwiek z nich będzie miał ochotę umknąć, strzelaj! Powrócę tu za dwie godziny. Co do tego pana, — wskazał Lobliera, — jest on wolny i może czynić, co zechce. A teraz, panowie, — rzekł, zwracając się szyderczo do więźniów, — pozwólcie nam przystroić się w wasze piórka!
Mówiąc to, zdjął palto i kapelusz i włożył okrycie jednego z przestępców. Tom uczynił to samo. Złodzieje zdawali się rozumieć plan detektywa, gdyż wściekłość malowała się na ich twarzach.
Harry Dickson wiedział, że woźnica, czekający przed domem jest wspólnikiem przestępców i chciał podejść go przy pomocy przebrania. Jeżeli podstęp uda się, zawiezie go on z pewnością do mieszkania Blanka. Jeżeli zaś będzie miał podejrzenie, Harry Dickson poprostu uwięzi go, tak jak innych.
Podniósłszy kołnierze palt wyszli z mansardy. Stanowczym krokiem detektywi podeszli do pojazdu. Woźnica zdawał się być pogrążony w uśpieniu.
— Dokąd jedziemy? — zapytał krótko, przecierając oczy.
— Do mnie, — odpowiedział Dickson, naśladując akcent Amerykanina.
Przez chwilę wydawało się detektywowi, że drab rzucił mu nieufne spojrzenie, ale po chwili zaciął konie i ruszył naprzód szalonym pędem.
— Czyżby miał podejrzenia? — szepnął Tom.
Mistrz wzruszył ramionami:
— W każdym razie musimy być ostrożni. Uważaj na tamtą stronę, ja będę patrzał na tę. Nie można nic przewidzieć.
Jechali w kierunku dzielnic południowych.
— Zdaje mi się, że jest to kierunek właściwy, — szepnął cicho Dickson, — sądzę, że dom ten musi znajdować się w okolicy Haymarket, niedaleko Hotelu „Król Edward“.
Tom w milczeniu skinął głową. Po kilku chwilach szepnął:
— Mistrzu, będziemy przejeżdżali przez most Southwatch!
— Masz rację, chłopcze, — odparł detektyw, rzucając spojrzenie przez okno.
W głębi widać było olbrzymie kontury mostu, w dole połyskiwały niewyraźnie ciemne fale Tamizy. Dorożka jechała wyraźnie w stronę mostu i po chwili rozległ się ostry stukot kół na moście.
W tym momencie księżyc wyjrzał zza chmur, rzucając blade światło na wysokie rusztowanie, zarysowujące się dziwnie na tle nieba.
— Naprawiają most, — zauważył Tom.
— To prawda, — rzekł Harry Dickson, — jest on uszkodzony w tym miejscu. — Spojrzał przenikliwie w deszczową noc. — Cóż to?!
Dorożka przechyliła się gwałtownie na bok.
Harry Dickson jedną ręka uchwycił drzwiczki i pociągnął ucznia do siebie. W chwili, gdy już stanęli na stopniu pojazd zachwiał się gwałtownie. Konie zadrżały przeraźliwie, iskry ukazały się pod ich kopytami, wierzgały jeszcze przez chwilę nad brzegiem mostu... poczym powóz wraz z pasażerami zniknął w ciemnych falach Tamizy.
Woźnica stał przez chwilę na moście, rozejrzał się uważnie wokoło. pochylił się nad otchłanią, poczym oddalił się szybko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.