<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Schulz
Tytuł Sklepy cynamonowe
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1934
Druk Monolit
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




NEMROD.




Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczący, pachnący jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nieuformowanym, okrągławym, drżącym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonemi na boki i z najdelikatniejszą mięciutką sierścią.
Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy.
Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też stare, zgoła nieinteresujące pomywaczki wpadają niekiedy na tak świetne pomysły i przynoszą z przedmieścia — o całkiem wczesnej, transcedentalnie porannej godzinie — takiego oto pieska do naszej kuchni!
Ach! było się jeszcze — niestety — nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego łona snu, a już to szczęście ziściło się, już czekało na nas, niedołężnie leżące na chłodnej podłodze kuchni, niedocenione przez Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wcześniej! Talerzyk mleka na podłodze świadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, świadczył niestety także i o chwilach przeszłości, dla mnie nazawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału.
Ale przedemną leżała jeszcze cała przyszłość. Jakiż bezmiar doświadczeń, eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego najistotniejsza tajemnica, sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i zabawkowej formy, odsłaniała się tu nienasyconej ciekawości. Było to nad wyraz interesujące, mieć na własność taką odrobinkę życia, taką cząsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budzącej nieskończoną ciekawość i respekt sekretny swą obcością, niespodzianą transpozycją tego samego wątku życia, który i w nas był, na formę od naszej odmienną, zwierzęcą.
Zwierzęta! cel nienasyconej ciekawości, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by człowiekowi pokazać człowieka, rozkładając jego bogactwo i komplikację na tysiąc kalejdoskopowych możliwości, każdą doprowadzoną do jakiegoś paradoksalnego krańca, do jakiejś wybujałości pełnej charakteru. Nieobciążone splotem egotycznych interesów, mącących stosunki międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatji dla obcych emanacyj wiecznego życia, pełne miłosnej, współpracującej ciekawości, która była zamaskowanym głodem samopoznania.
Piesek był aksamitny, ciepły i pulsujący małem, pośpiesznem sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu, niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z wzruszającą, różową brodaweczką z tyłu nad stopami przednich nóg. Właził niemi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcący napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieść żałośnie małą mordkę z kroplą mleka na brodzie i wycofywać się niedołężnie z kąpieli mlecznej.
Chód jego był niezgrabnem toczeniem się bokiem na ukos w niezdecydowanym kierunku, po linji trochę pijanej i chwiejnej. Dominantą jego nastroju była jakaś nieokreślona i zasadnicza żałość, sieroctwo i bezradność — niezdolność do zapełnienia czemś pustki życia pomiędzy sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowością i niekonsekwencją ruchów, irracjonalnemi napadami nostalgji z żałosnem skomleniem i niemożnością znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspakajać musiał, używając do tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżący, — towarzyszyło mu poczucie osamotnienia i bezdomności. Ach, życie, — młode i wątłe życie, wypuszczone z zaufanej ciemności, z przytulnego ciepła łona macierzystego w wielki i obcy, świetlany świat, jakże kurczy się ono i cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którą mu proponują — pełne awersji i zniechęcenia!
Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłączne opanowanie obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wielości.
Świat zaczyna nań zastawiać swe pułapki: nieznany, a czarujący smak różnych pokarmów, czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie wyzywający do zabawy z samym sobą, pieszczoty ręki ludzkiej, pod któremi zwolna dojrzewa pewna swawolność, wesołość rozpierająca ciało i rodząca potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów — wszystko to przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z eksperymentem życia.
I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowości jest w gruncie rzeczy czemś, co już było — było wiele razy — nieskończenie wiele razy. Jego ciało poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swoją pamięć, w głęboką pamięć ciała i szuka omackiem, gorączkowo — i bywa, że znajduje w sobie odpowiednią reakcję już gotową: mądrość pokoleń, złożoną w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieś czyny, decyzje, o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by wyskoczyć.
Scenerja jego młodego życia, kuchnia z wonnemi cebrami, ze ścierkami o skomplikowanej i intrygującej woni, z kłapaniem pantofli Adeli, z jej hałaśliwem krzątaniem się — nie straszy go więcej. Przywykł uważać ją za swoją domenę, zadomowił się w niej i począł rozwijać w stosunku do niej niejasne poczucie przynależności, ojczyzny.
Chyba, że niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi, — obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywające wszystkie meble, i groźny szurgot szczotek Adeli.
Ale niebezpieczeństwo mija, szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kącie, schnąca podłoga pachnie miło mokrem drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywą ochotę chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymowną radością.
Wtem staje jak wryty: przed nim o jakie trzy kroki pieskie posuwa się czarna maszkara, potwór sunący szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do głębi wstrząśnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skośnym kursem błyszczącego owada, śledząc w napięciu ten płaski, bezgłowy i ślepy kadłub, niesiony niesamowitą ruchliwością pajęczych nóg.
Coś w nim na ten widok wzbiera, coś dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiś gniew, albo strach, lecz raczej przyjemny i połączony z dreszczem siły, samopoczucia, agresywności.
I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z siebie głos, jeszcze jemu samemu nieznany, obcy, całkiem niepodobny do zwykłego kwilenia.
Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja.
Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W kategorjach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa dalej swą skośną turę ku kątowi pokoju, wśród ruchów uświęconych odwiecznym karakonim rytuałem.
Wszelako uczucia nienawiści nie mają jeszcze trwałości i mocy w duszy pieska. Nowo obudzona radość życia przeistacza każde uczucie w wesołość. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania zmienił się niespostrzeżenie, stało się ono swoją własną parodją, — pragnąc w gruncie rzeczy wysłowić niewymowną udatność tej świetnej imprezy życia, pełnej pikanterji, niespodzianych dreszczyków i point.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Schulz.