<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Specyalista
Pochodzenie Monologi. Serya druga
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SPECYALISTA.




Słusznie mówiła nieboszczka moja ciotka, Weronika, po której w swoim czasie odziedziczyłem spadek: „Jasiu, bierz się do jakiej specyalności, bo tylko człowiek specyalnie uzdolniony może mieć jakieś stanowisko na świecie.“ Złote słowa tej zacnej niewiasty obrałem sobie za godło i od najmłodszych lat życia jestem specyalistą... Tak... wiedzą o tem dobrze moi znajomi i — pochlebiam sobie — podziwiają jak daleko można zajść na obranej drodze, ma się rozumieć przy pracy i przy zdolnościach. Jeżeli się kiedy ożenię i jeżeli będę miał synów, każdemu powtórzę radę ciotki, każdemu z osobna i wszystkim razem. Zawołam wielkim głosem: Janie, Piotrze, Michale, Symforyanie, Achacyuszu, Rochu i Bonawenturo! bądźcie specyalistami, jak wasz ojciec — a zajdziecie daleko i wysoko. Ja czuję to, że jestem społeczeństwu memu użyteczny i potrzebny, czuję, że gdyby mnie nie było, to słowo honoru daję, sam nie wiem, coby to było...
Pytacie, jaka jest moja specyalność? To się nie da opowiedzieć w dwóch słowach, jest to albowiem specyalność specyalna, obszerna, wielka, nie skłamię, jeżeli powiem, że bezbrzeżna jak ocean. Bo proszę sobie wyobrazić naprzykład taką sytuacyę: ktoś, ma się rozumieć ze sfery moich znajomych, namiętny palacz cygar i człowiek zamożny, bo i to należy do mojej specyalności, że się z biedakami nie wdaję, jest w kłopocie... Zapas prawie wyczerpał, nowego jeszcze nie posiada, próbował nabyć tu i owdzie, nie może znaleźć takich, jakich żąda. Jest zmartwiony, cierpi, nareszcie, szczęśliwy traf zrządza, że spotkał mnie na ulicy.
— Józiu! — woła — ratuj, ty jesteś specyalista, a ja nie mam cygar, zmiłuj się, radź!
Sądzicie, że go opuszczę w nieszczęściu? O! to się po mnie nie pokaże! Z całą uprzejmością i poświęceniem zajmuję się nim, niby miłosierny Samarytanin, prowadzę do znajomego agenta, każę pokazywać różne gatunki, próbuję sam, i nie upłynie godzina, a mój przyjaciel znajdzie się już w posiadaniu tysiąca przepysznych „Manilli.“ Entre nous soit dit... przyjaciel wyprawia mi pyszne śniadanko, a od agenta kapnie coś w gotowiźnie. Mam z nim specyalne rachunki. Na cygarach wszakże nie koniec... o nie! Specyalność moja obejmuje także wina, powozy, konie, ładne mieszkania, obejmuje ona również pewne, że tak powiem, stosuneczki prywatne. Złośliwi robią z tego plotki, nie mające żadnego sensu, bo oczywiście albo się jest specyalistą, albo się nim nie jest. Ja jestem i to w najobszerniejszem znaczeniu tego wyrazu. Przyjeżdża ktoś znajomy ze wsi, chce wesoło przepędzić czas, zabawić się, ostatecznie, stracić trochę pieniędzy na rozrywki — któż mu w tem pomoże, jeżeli nie ja, człowiek fachowy specyalista? Nikt go nie oprowadzi sumienniej po wszystkich miejscach godnych widzenia. Ja, bo znam różne wejścia niekoniecznie frontowe, mogę wprowadzić przyjaciela do handelku przez sień, do ogródka przez kulisy, do cyrku przez stajnie, a że nie masz dla mnie tajemnic gabinetowych — to wiadoma rzecz. W całem mieście jestem jak u siebie w domu, a kto się mnie powierzy, może być spokojnym, gdyż dobrze ulokował swe zaufanie — oddał się specyaliście. Jeżeli mam prawdę powiedzieć, źle mi z tem nie jest. Życie upływa wesoło i bez wszelkich wydatków z mojej strony, bo juścić specyalność przynosi pewne dochody; nawet, jeżeli kto jest tak jak ja przewidujący i ostrożny, to i na czarną godzinę potrafi coś złożyć. Śniadania takiego, jak ja zorganizuję, nie zorganizuje nikt; takąż samą biegłość posiadam w urządzaniu obiadów, kolacyj, majówek, czy to w większem towarzystwie, czy w mile dobranem kółeczku „intime.“ Znają mnie też nietylko w Warszawie, ale i w okolicach podmiejskich i abym się tylko pokazał, służba kłania mi się nizko, gospodarz wybiega na moje spotkanie gdyż wie, że jako specyalista nigdy sam nie chodzę, lecz zawsze kogoś prowadzę za sobą.
I w rzeczy samej, albo się społeczeństwu swemu służy, albo się nie służy — ja mu służę, a pochlebiam sobie, że służę dobrze, uczciwie, z poświęceniem. Naprzykład podoba się komuś kusić fortunę — zwyczajna rzecz, młody człowiek ma coś do zaryzykowania, ale jest przyjezdny, nie zna nikogo w mieście. Do kogóż się uda po radę, kto go wyprowadzi z kłopotu? — Oczywiście ja — specyalista. W tej chwili znajdę czterech, pięciu, dziewięciu ludzi młodych, również pragnących próbować szczęścia i powiększyć swe kapitały. Ja ich wnet jednych z drugimi zapoznam, otworzę im moje własne mieszkanie, dam własny stolik, świece, karty, nawet dobrą kolacyę i wina, ile zechcą. Ktoby inny zrobił taką dogodność?! I nie myślcie państwo, że robię to tylko dla przyjaciół i blizkich znajomych? Bynajmniej — dla każdego, choćbym go widział po raz pierwszy w życiu. Ludzie, jak wiadomo, wdzięczni nie są — i częstokroć odpłacają złem za dobre. Tacy młodzieńcy przy grze pokłócą się czasem, niekiedy nawet idzie „de grubis“ i cała złość zwraca się na mnie. Mówią, że utrzymuję szulernię, zwabiam niedoświadczonych, grożą, bywa i taki, co rękę podnosi... Myślałby kto, że się obrażam, że wyzywam niegrzecznych na pojedynek... Przepraszam, albo się jest specyalistą, albo się nim nie jest. Otóż ja, szczerze mówiąc specyalistą od pojedynków nie jestem i nie wdaję się wogóle w takie głupstwa. Przeciwnie, zawsze chętny do zgody, mogę nazajutrz dać buzi moim adwersarzom, o ile, naturalnie, wynagrodzą mi wyrządzoną przykrość. To trudno, każdy medal ma dwie strony, a każda specyalność swoje przyjemności i nieprzyjemności, więc się godzę — i nie koniec na tem... Gdy się który z moich gości zgra do nitki, kto mu przyjdzie z pomocą, jeżeli nie ja? Kto ułatwi mu sprzedaż pierścionków, zegarka, zbywającej garderoby? Ja i tylko ja.
Kto zna wszystkie lombardy, wszystkich lichwiarzy pożyczających młodzieńcom niezupełnie jeszcze pełnoletnim, nie pytających się o ścisłą autentyczność podpisów, nabywających spodziewane sukcesye, jak niedojrzale zboże na pniu? Ja, tylko ja... Uczynność moja jest bez granic, a przyjaźń sięga aż do ostatniego rubla, ma się rozumieć, nie mojego, lecz owego młodzieńca. Gdy i tego zbraknie, nie pogardzam moim byłym przyjacielem, nie robię mu żadnych wymówek, ale poprostu nie znam go.
Powiedzcie państwo sami, czy można znać człowieka nie mającego rubla? Mnie, specyaliście, nie wypada nawet mieć takich znajomości; poprostu honor firmy na to nie pozwala, a pochlebiam sobie, że moja firma znana jest w szerokich kołach, jako bardzo solidna i zasłużona... Iluż to ja młodzieńców w świat wprowadziłem, ilu wykształciłem w sztuce życia!
Łajdaki są niektórzy z nich, nie dlatego, że mają indywidualne pojęcia o moralności, bo co mnie to w gruncie rzeczy obchodzi, ani ich matką, ani guwernantką nie jestem — ale łajdaki są dla tego, że wytwarzają mi konkurencyę, że biorą się do tego samego fachu, na którym ja zęby zjadłem. To boli, to piecze jak ogniem, taka czarna niewdzięczność życie zatruwa.
Podły świat! ale... przepraszam... przepraszam... już ósma, a o trzy kwadranse na dziewiątą zaczyna się u mnie tak zwana „partya pikiety...“ Trzeba iść i poświęcać się dla dobra drugich, bo albo się jest specyalistą, albo nie. Ja jestem — a jako taki, muszę być punktualny, jak zegarek.

(Wychodzi).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.