Spiskowcy (Thierry, 1891)/VI. Marja-Anna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Marja-Anna.

Szybkim krokiem Marcel Besnard zeszedł już prawie na sam dół, gdy usłyszał imię swoje, wymówione głosem błagalnym: Marja-Anna, biedna kulawa córka hrabiego Besnarda, biegła za nim.
— Marceli!... Marceli!...
Głos jej tak był przepełniony tłumioną boleścią i łzami, że Marcel wzruszony nagle się zatrzymał. Marja-Anna dobiegła do niego i tym samym bolejącym głosem przemówiła:
— Odchodziłeś bez pożegnania!... Nawet nie chciałeś się ze mną widzieć!
Marcel nachylił się ku niej i pocałował ją w czoło:
— Nie płacz, moja siostrzyczko!... Zresztą, przecież nie pierwszy raz dziś się biję, wiesz o tem, a z pistoletem umiem się dość dobrze obchodzić: wszak twój brat jest zapisany w złotej księdze najlepszych paryzkich strzelców. Będę więc umiał kulę umieścić tam i tak, gdzie i jak mi się podoba. Zuchwalec otrzyma zasłużoną nauczkę, a potem wrócę na obiad z podwójnym apetytem. Każ przygotować jakie łakocie na dziś wieczór.
Mówił to śmiejąc się, tonem spokojnym, jak gdyby udawał się na przechadzkę. W każdym razie lekkie drżenie zauważyć było można na jego ustach. Bezwątpienia, jakkolwiek bardzo śmiały i odważny, Marcel uczuwał, że w tej chwili żartować mu było trudno... Któż mógł przewidzieć, czy powróci, czy też przyniosą go do domu?
— Marceli!... Marceli!... powtarzała Marja-Anna, nie znajdując innych wyrazów do powiedzenia tego, co w tej chwili czuła.
Marcel uścisnął jeszcze raz drobne ręce siostry i wybiegł z domu.
Na ulicy, przed domem stała kareta. Przez otwarte okno Marja-Anna ujrzała wewnątrz dwóch panów, którzy widocznie niecierpliwie czekali: byli to świadkowie tej bójki, która miała wkrótce się odbyć, sekundanci jej brata.
Hrabianka Besnard odrazu ich poznała: młody pan de Gravenoire z elegancko ufryzowaną brodą, i stary baron La Chesnaye, o garbatym nosie, z długiemi wąsami, z kilku włosami na skroniach, przylepionemi dla większego efektu. Panowie ci ukłonili się jej... Po chwili Marcel siedział już w karecie, która szybko odjechała.
Wiatr listopadowy, ostry i mroźny smagał stare drzewa, które opierały mu się ostatniemi jesiennemi liśćmi. Ponure chmury unosiły się nad miastem, a płatki śniegu poczynały bielić zakurzony jeszcze bruk. Marja-Anna nie mogła z miejsca się ruszyć: stała i patrzyła na odjeżdżających. Kareta już dawno znikła z widnokręgu: Marja-Anna ciągle się wpatrywała w tę stronę, dokąd brat jej pojechał.
Głos służącej dopiero zbudził ją:
— Ależ panienkę śnieg zasypie! Panienka się zaziębi.
Marja-Anna otrząsnęła suknię i udała się do swego pokoju.
Pokój hrabianki Marji-Anny, w niczem nie podobny do celi, w której dumną pokorę swoją ukrywał jej ojciec, był biały i niebieski. Dwie te barwy doskonale z sobą harmonizowały i nadawały schronieniu dziewczęcia wszystkie cechy nietylko elegancji, ale nawet piękna bez zarzutu.
Hrabia Besnard chciał sam umeblować pokój córki: obicia jedwabne, fotele i kanapka z hebanowego drzewa z pięknem i ozdobami, a szczególniej łóżko, na którem, jak sądził, spoczywało dziecko jego pod rozwiniętemu skrzydłami anioła-stróża. On to zapełnił miniaturową bibljoteczkę książkami pobożnemi, on też umieścił w dyskretnym półcieniu klęcznik, z którego każdego ranku i każdego wieczora wzlatywała ku niebu dusza modlącej się na klęczkach ukochanej córki hrabiego Brutusa. Tuż przy klęczniku własną ręką Besnard przybił prześliczną kropielniczkę, a nad klęcznikiem — krucyfiks na miękiem posłaniu z aksamitu. Wszystko to były prezenty starego ojca. Na kominku, który radośnemi błyskał płomykami, znajdował się ostatni jego podarunek: Najświętsza Panna z Salette, Opiekunka małych pasterzy... Była tu obecna w swym stroju naiwnie ozdobnym, jak tajemnicze zjawisko, jako świadectwo, że litośnie spogląda na cierpienia ludzkie... Pełen miłości, a przecie tak smutny, wzrok Matki Boskiej zdawał się mówić: «Ręka mego Syna jest bardzo ciężką; nie mogę jej już powstrzymać».
Marja-Anna weszła do swego pokoju... Rzuciła wzrokiem na Chrystusa ukrzyżowanego, ale natychmiast odwróciła oczy od tego znaku zbawienia... Matka Boleści również nie przykuła do siebie jej spojrzenia... Wolnym krokiem zbliżyła się do okna i usiadła przed biurkiem... Długo siedziała nieruchomo, ze wspartą na dłoni głową. Nareszcie wzięła arkusz papieru i zaczęła pisać:
«Do mojego ojca. Jeżeli Marcel dziś będzie zabity, nie przeżyję go: chcę umrzeć.
«Błagam o łaskę Chrystusa, błagam o łaskę Najświętszą Pannę; na kolanach błagam cię, ojcze, o przebaczenie.
«Wiem, że dla wszystkich jestem przedmiotem śmiechu, lub że wstręt wzbudzam we wszystkich, ktokolwiek na mnie rzuci okiem... Wiele z tego powodu cierpiałam, ale więcej cierpieć nie jestem już zdolną.
«Cały majątek mój przekazuję Towarzystwu Dobrego Pasterza: tak potrzebne będą mi modlitwy! Ja...»
Tutaj ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Pióro upadło na papier...
— Nieszczęśliwa istoto! — zawołała z rozpaczą — Nędzna!... Marna!...
Marja-Anna schwyciła zapisany arkusz papieru i rzuciła go w płomienie... Przyznanie się jej do rozpaczy wkrótce było garstką popiołu... Wówczas dopiero klęcznik zwrócił na siebie jej uwagę. Zdjęła ze ściany szkaplerz i zaczęła się modlić: «Ojcze nasz, który jesteś w niebie, święć się...». Nie mogła mówić dalej. Spojrzała na krucyfiks i rozpacznym głosem zawołała:
— Raczyłeś mnie stworzyć brzydką, niezgrabną, dziwaczną istotą... Nie zadowolniło cię to jeszcze! Ciało kaleki, w zbytku dobroci, wyposażyłeś w serce podłe... A ja ciebie «Ojcem naszym» nazywam!
Pomimo to jednak przesuwała paciorkami różańca:
— «Zdrowaś Marja, łaskiś pełna...»
Po chwili znów umilkła i gwałtownym ruchem powstała z klęcznika. Usta jej wykrzywiły się gorzkim uśmiechem.
— Czemuż się modlę?!... Wszakże ja nie wierzę!... Czyżbym nawet wierzyć mogła?
Oczy jej wydawały fosforyczne błyski: twarz miała wyraz rozpacznie zły... Bezwiednie prawie otworzyła szafkę z książkami i sięgnęła ręką po książkę, ale pierwszy ich szereg ominęła... Na pierwszem miejscu stały pobożne rzędy «Naśladowań Najświętszej Panny», «Różańców», «Dróg do śmierci pobożnej», « ekarstw przeciwko strachom śmiertelnym*. Wszystkie te dziełka w błyszczącej oprawie Marja-Anna odsunęła i wzięła staranie po za niemi ukrytą książkę: jakiś tom, wykradziony ze zbiorów hrabiego Besnarda. W bardzo wielu miejscach pozaginane stronice świadczyły, jak często musiano je czytać i odczytywać, jak wielu rozmyślań były przyczyną.
Przekonawszy się, że drzwi były zamknięte i zasuwka silnie je sprzęgała, Marja-Anna zbliżyła się do okna, usiadła na fotelu, otworzyła książkę na los szczęścia i zaczęła czytać:
«Zauważyłam, że siostra moja widocznie traciła zdrowie i coraz była niespokojniejszą. Chudła w oczach, policzki jej zapadły, chodziła krokiem niepewnym, mówiła głosem zamglonym. Pewnego dnia znalazłam ją we łzach tonącą u stopni krzyża. Ludzie, samotność, moja nieobecność, czy w dzień, czy w nocy — wszystko to ją niepokoiło, wszystko to trwogą napełniało jej serce. Mimowolne westchnienia wydzierały się z jej piersi; czasem, nie męcząc się wcale, ogromne odbywała spacery, czasem znów kilka kroków trudno jej było postąpić. Chwytała jaką robótkę i zaraz ją porzucała, otwierała książkę, a czytać jej nie mogła, zaczynała zdanie, którego nie kończyła, wybuchała nagle płaczem i uciekała do swego pokoju, ażeby się modlić».
Marja-Anna przestała czytać. Dreszcze ją przeszywały, policzki jej nagle poczerwieniały... I znów jej blade, głęboko osadzone oczy pałały.
— Tak, to prawda!... — szeptała — to tak jest... tak samo!
Biedne stworzenie zamknęło książkę i zamyśliło się.
— O, mój Boże! — wymówiła nareszcie błagalnym głosem, składając ręce do modlitwy... Boże!... litości!...
Po chwili znów wzięła książkę do ręki, przerzuciła kilka kartek i zaczęła czytać:
«Żona, dzieci, mój bracie, wypełniłyby dni twoje... A jakaż kobieta nie zechciałaby poświęcić się dla twego szczęścia!... Gorąca dusza, szlachetność i odwaga, jakie umysł twój cechują, to dumne i łagodne zarazem spojrzenie — wszystko to zapewniłoby ci jej wierność.
«Ah! z jakąż rozkoszą uścisnęłaby ciebie w swych objęciach, z jakąż radością nosiłaby cię w swem sercu! Każde jej spojrzenie, każda jej myśl dążyłyby do ciebie, z ciebie brałyby początek i ciebie tylko miałyby na celu! Byłaby twoją miłością, naiwna wobec ciebie, byłaby ci siostrą...»
— Siostrą!... O, nie! — zawołała gniewnie. Nie!... Wolę go, jakim jest!... Libertyn raczej, ubiegający się o względy do wszystkich kobiet, aniżeli niewolnik jednej... jednej, którąbym nie była ja!
Oczy Marji-Anny spoczęły na lustrze, w którem odbijał się jej obraz... Tak, to ona — to jej ta twarz blada, ta odpychająca brzydota, ten nos zakrótki, usta zbyt szerokie, wargi zagrube... Ujrzała się, i śmiech szyderczy wyrwał się z jej piersi, a brzydota jej stała się wówczas potworną...
— Siostra «Renégo» była przynajmniej piękną i można ją było kochać!... Ale ja?... Oh, ja!... Krew renegata, świętokradcy, wnuczka księdza i komedjantki!
Lekkie uderzenie do drzwi zwróciło uwagę Marji-Anny. Rzuciła książkę pod fotel i pobiegła drzwi otworzyć.
— Prędko, panienko, prędko! — wołała służąca hrabiego Besnarda... Ojciec pani nagle zachorował.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.