Sprawa Clemenceau/Tom I/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
P, Ritz przyjmował u siebie raz w tydzień. Z rodzaju talentu i z licznych stosunków należąc tak do artystów jak również do arystokracji, obutym klasom, otworzył salony, w poniedziałek zaś zapustny wydawał bal kostiumowy, na który chciwie wyglądano zaproszenia. Właśnie na jednym z tych balów, ostatnim jaki wydawał, panna Ritz spotkawszy hrabiego Niedersfelda, młodego i bogatego szwedzkiego magnata, zajmującego wybitne stanowisko przy poselstwie, w kilka miesięcy później poślubiła go.
Na tym samym balu, Konstanty, wychowaniec szkoły St. Cyr już od roku, wystąpił w ekscentrycznym kostiumie, spopularyzowanym przez Gawarniégo. Pojawił się tylko na chwilę. Około godziny drugiej znalazł sposób wymknięcia się i zakończenia nocy w teatrze Variété gdzie pod osłoną balów maskowych odbywały się słynne bachanalie owego czasu. Nazajutrz chodził w postawie niedbałej i z miną rozczarowaną, jakby wywołując pytania. Co spostrzegłszy, począłem go też wypytywać.
— Otóż mój kochany, — rzekł do mnie, — myślałem, że kobieta będzie coś innego.
I opowiedział mi pierwszą swą miłość, zrodzoną o drugiej w nocy, zgasłą o ósmej rano, której strój pamiętał, lecz nie znał imienia.
Pomiędzy damami jakie miałem zaszczyt poznać na tym balu, była jedna, którą jak się zdawało, powzięła ku mnie niezmierną sympatyę. Pani Lespéron, istota liryczna, bas bleu jednem słowem, z pozoru warjatka, dobra w gruncie, i pisząca wiersze niezgorsze, nielepsze od tych, jakie naówczas pisano, w romantycznej formie Lamartin’ea, Hugo’na i Musset’a
Nowa ta szkoła wydała w ciągu lat kilku poetów, po których nic dziś nie zostało, ba! nawet śmieszności, naturalnego następstwa zagadkowej ich sławy. Wszyscy ci poeci byli natchnionymi; każdy miał jakąś boleść tajemną, miłość niewyznaną. Nie było jednego, któryby pod zieloną darniną w cieniu miejskiego cmentarza, nie miał ukrytego grobu po jakiej nieznanej Elwirze, gdzie szedł płakać rzucając skargi niebu, złorzeczenia Bogu, lub tworząc hymny na cześć stworzenia. Dzwony, kościoły, gwiazdy, topole, księżyce, cienie, trupy, westchnienia, były na porządku dziennym, rozchodziło się tego bez miary.
Potrzeba było jakiegoś ujścia takiej niewstrzemięźliwości poetyckiej, to też patos ten, w którem było po trosze, Byrona, Voltaira, Goetego, Rosnarda, Chateaubrlanda, a brakło chyba tylko Moliera, dla unieśmiertelnienia jago śmiesznej strony miał również swój hotel Rambouillet z podrzędnemi. Zimą, co wieczór, od dziewiątej do dwunastej, zbierano się w pewnych salonikach literackich, ubożuchnych satelitach świetnej gwiazdy Recamier, i tam, poeta już męzki już żeński, wsparty o kominek, z twarzą bladą, przewróconemi oczyma, z włosami w nieładzie, już to łkaniem przesiąkłym, już dźwięcznym, i tętniącym nakształt gromu, ciskał do koła, na religijnie skupione i rozczochrane głowy sędziwych Safo i młodocianych Korynn swą potężną i wielką poezyę. Następowały okrzyki, łzy uniesienia. Ściskano sobie dłonie, całowano się; — potem wypijano dużą szklankę ocukrzonej wody i rozchodzono się do domów.
Pani Lespéron była właśnie posiadaczką jednego z tych sławnych salonów. Była mocno przekonaną, że walczy o lepsze ze świątnicą, w której autor Rènêgo, z czołem nachmurzonem, spojrzeniem wieszczem, z laurowym wieńcem na skroni, i Pamiętnikami w ręku, otoczony dymem kadzideł, które u nóg jego paliła jaka niedobrowolna westalka, z pewną niecierpliwością oczekiwał, rychło świat się zawali, by w gruzach jego znaleść grób godny siebie.
Pani Lespéron przyjmowana była u p, Ritz’a; ten nawzajem bywał u niej raz do roku. Spożywał elegią, połykał szklankę ocukrzonej wody, i wracał do domu, śmiejąc się z tego uczciwego i śmiesznego światka. Jednakże p. Lespéron, głowa wydziału w jakiemś ministeryum, najpoczciwszy człowiek pod słońcem, uprosił żonę aby przynajmniej nie pod własnem nazwiskiem ogłaszała swoje Skargi i Nadzieje. P. Lesperon należał raczej do szkoły Desangiersa niż do szkoły Byrona. Lubił dobre jedzenie, i od czasu do czasu zbierał u siebie kolegów z żonami, z córkami, i wyprawiał im małą wieczorynkę. Wieczerzano wesoło, a poeci i muzy, porwani ogólnym przykładem, brali udział w ochocie i bawili się jak prości śmiertelnicy.
W ciągu tej zimy, która taki wpływ na tyle losów wywrzeć miała pani Lespéron wydała również, w samo środopoście, bal kostiumowy, na który i mnie zaproszono.
O samej jedenastej wieczorem, ujrzeliśmy wchodzącą, w dość dobrze granej roli królowej, którą reprezentowała, darząc królewskim skinieniem zebranych, kobietę od czterdziestu do czterdziestu pięciu lat wieku, przybraną w kostium Maryi Medycejskiej, taki jak go Rubens przedstawił na obrazie koronacyjnym. Włosy popielate, ciało pulchne i miękkie królowej, utuczonej na przepiórkach i łakociach, zęby równe, szyja pełna, trochę za krótka, ręce tłuste, białe dłonie delikatne, taką była ta kobieta. Kiedyś musiała to być piękność wyjątkowa, gdy i teraz jeszcze była uderzająco piękną — przy oświetleniu wieczornem, mianowicie dla owych epikurejczyków, którzy nie dają zmarnieć żadnym pomętom natury, i którzy, po lecie minionem, zamiast ubolewać nad jego stratą aż do przyszłej wiosny, wolą się rozkoszować w października zapóźnionym promieniem słońca ślizgającym się wśród pożółkłych liści.
— Kobiety takie, mawiał pewien staruszek należący do domowników, — to coś, niby mała Prowancya w Tuileryach: zawsze się tam ogrzać można o pewnej godzinie.
Nieszczęściem dla niej, Maryi Medicis towarzyszył pazik, niosący ogon sukni.
Paziem było dziecko trznasto czy czternasto letnie, własna jej córka, ubrana w aksamit i atlas czarny, z włosami z płynnego złota, pod czarnym toczkiem. Jeżeli matka była pędzla Rubensa, dziecię było pędzla Van Dyck’a. Zkąd wezmę porównania nie ażeby wam odmalować, lecz by dać wam poczuć, dać wam odetchąć niepochwytnem stworzonkiem.
Przypuśćcie, że róża przeradza się w owoc, kolorem, kształtem i smakiem dorównywając barwie zarysom i woni które nas zawsze czaruję w kwiecie, mimo że tak go spospolitowano; dopatrzcie chwili, w której kwiat się w owoc zmienia, przejrzysty, acz tężejący, gdy woń jeszcze upaja a smak już nęci, a doznacie może w setnej części dziwnego wrażenia, jakie na wszystkich a szczególniej na mnie wywarło to seraficzne zjawisko.
Dla mnie nie była ona dziewczęciem, nie była kobietą była kobiecością: Symbolem, poematem, abstrakcyą, zagadką wieczystą, która była, jest i będzie przyczyną chwiejności spotykania się upadków w wiekach przeszłych, teraźniejszych i przyszłych wszelkich potęg, filozofij, religij ludzkości. Cała dusza poszła mi do oczu. Poraz pierwszy w życiu jasno zdawałem sobie sprawę z tego, co dotąd niepojętnem było dla mnie. Historyczne typy kobiet, wstrząsających państwami w skutek namiętności rozpalonej w sercach mężczyzn; poetyczne postacie kobiece w utworach wielkich wieszczów, wprawiające w zachwyt całe narody, których epiczne istnienie dotąd podziwiałem, ożywiły się nagle i odziały w ciało. Nic nie zdawało mi się prostszem jak świat przewrócić za szczęściem posiadania jednej z tych dziwnych istot, i z rąk jej przyjąć równie bohaterstwo jak nikczemność, genialność jak upodlenie. Ewa, Pandora, Magdalena, Kleopatra, Fryné, Desdemona, Manon, Lescaut, Emma, Lyonna, przesuwały się przedemną szepcząc: „Czy teraz rozumiesz?“ i odszepnąłem; „Tak, teraz rozumiem.”
Królowa ze swym paziem obeszli salon w około; pozdrawiając wszystkich: ta, lekkiem skinieniem głowy, ten uśmieszkiem karminowym, podniesionym w kącikach ustek. Inni zaproszeni równie uroczyście stosowali się do tej komedyi, skłaniając się prawie do ziemi, jak podani i lenni wessalle. Udało mi się umieścić w pierwszym rzędzie dworzan, i oczami pożerałem grupę, a raczej to dziecko, gdyż matka nie zajmowała mię już teraz.
Żywiłem już nawet dla niej niewiem jakie uczucie urazy. Czułem gniew za to profanowanie publiczne w stroju, nieskromniejszym tysiąc razy od najprzejrzystrzej i najbardziej wydekoltowanej sukienki, nawpół rozwiniętych wdzięków córki. Obiedwie musnęły mię lekko, nie wiedząc, ma się rozumieć. Nie domyślały się, że od tej chwili wiążę się z ich losem, ani nie przeczuwały z jak dziwnem posłannictwem wchodzą do mojego. Co do mnie wszakże coś ostrzedz mię musiało, wstrząsłem się bowiem jakby za dotknięciem iskry elektrycznej, gdy pazik przelotnem spojrzeniem dziękował nam za hołd złożony, pamiętam dobrze. Rozsunęły się ściany salonu, doznałem olśnienia i przez jedno mgnienie widziałem przyszłość oko w oko. Tańce znów się rozpoczęły. Paź tańczył z królową. Po skończonym kadrylu, nieprzepartem poruszeniem zbliżyłem się do dziewczynki i zaprosiłem ją do następnego kadryla. Potrzebowałem koniecznie by drobne stworzenie należało do mnie bodaj troszeczkę bodaj przez chwilę.
— Ależ, panie, — odpowiedziała śmiejąc się, mężczyźni nie tańczą z sobą.
I odwróciwszy się odemnie poszła z kolei zaprosić jakąś panienkę! Nietylko więc przybrała strój młodego chłopca, ale postanowiła nadto w zupełności odgrywać jego rolę. To mię ucieszyło. Nie tańczy wprawdzie ze mną, ale też dotyka samych rąk kobiecych.
Nie spuszczałem już jej z oczu; tak samo jak wszyscy. Dziecko to stało się urokiem balu. Matka usiadłszy gdzieś na stronie, rozprawiała, sapała i wachlowała się hałaśliwie. Po długim wpatrywaniu się, zdawało mi się dostrzegać jakieś przykre rysy, na tej zrazu sympatycznej twarzy. Oko miała suche i zimne, pozbawione błysku, tak poszukiwanego przez malarzy, co jednocześnie promieniem i rosą, rozjaśnia i wilgoci spojrzenie. Wargi były wązkie, i tłukły niby młotkiem podwójnym, przepuszczane wyrazy. Głos, dusza wylana na zewnątrz i stężała w dźwięki, to najszczytniejsze i najżywotniejsze upostaciowanie istoty myślącej, można się bowiem pogodzić niekiedy z brakiem wzroku, nigdy przecież z brakiem słuchu, głos dźwięczał metalicznie, naśladując, w ogólnym gwarze, ostry brzęk blachy kutej pośród wrzawliwego hałasu wioski.
Czyżby stracone mienie, zawiść, wiek o niezatartych śladach, mąciły w ten sposób zewnętrzną harmonię tej kobiety? Wszystko potrosze wpływać musiało, i żółć stała się zapewne z biegiem czasu jednym z głównych czynników w tem ciele miękkiem, żółtem i rozlanem. W rozmowie jej, a raczej monologu, rozprawiała bowiem bez przerwy, niby maszynka nakręcona na czas pewien, wyrazy „moja córka“ — „moja druga córka“ — „jej ojciec“, — „moja córka“ — „mąż mojej drugiej córki“, powtarzały się kolejno, nakształt ritournelli.
Kilka pań podeszłych, gotowych przepędzić noc tę jako tako, zanim bawiące się dzieci zgodzą się na opuszczenie balu, słuchały jej niby i nieznacznem skinieniem głowy potwierdzały od czasu do czasu.
Tymczasem pazik tańcował, a ów wierszyk z Widm, kursujący naówczas powszechnie:
Zbytnio lubiła taniec i to ją zgubiło, mógłby był posłużyć za przestrogę dla tej matki, tak bardzo pyszniącej się córką. W rzeczy samej, dziecko rzucało się w wir tańca z takiem upojeniem, tak bez pamięci szalało, że chwilami zmuszoną była wybiegać do małego próżnego gabineciku, odetchnąć mniej dusznem powietrzem. Tam przyciskała pierś rączką, główkę w tył przechylała, niby makolągwa wypijająca kropelkę rosy, i zdawała się stukać w górze tchu, którego; jej braknąć poczynało. Przyglądałem jej się niepostrzeżony. Każdy ruch jej był wdziękiem, każda poza obrazem. To też z upodobaniem widziała każde swe poruszenie powtórzone przez wszystkie zwierciadła, odbijające ją do koła. Niebawem wszakże usiadła, tak bardzo potrzebowała spoczynku iście dziecięcego; i dobywając z za pasa malutką chusteczkę, zahaftowaną woniejącą, poczęła nią twarz sobie chłodzić, istny Mignon z czasów Henryka III; potem, poczęła się rozglądać naokoło kiwając główką w takt muzyki, nie mogąc ciałem, myślą tańczyła jeszcze. Kiwała coraz wolniej i wolniej, usteczka pozostały wpółotwarte, oczy się zamgliły, główka schyliła się na poduszkę: oddech stał się równy, nóżki się wyciągnęły, ręka upuściła chusteczkę, powieki się zawarły,