Sprawa Clemenceau/Tom I/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Stałem we drzwiach gabineciku, zasłaniając wejście. Rozkoszny widok pragnąłbym był zachować dla siebie jednego, tem bardziej, że od kilku minut zdawało mi się jakoby drobniutka twarzyczka była mi już gdzieś znaną? A jednak niewidziałem jej nigdy byłem pewien, byłaby mię bowiem tak samo zachwyciła wówczas, jak dziś zachwycała; ale niewątpliwie była bardzo podobną do kogoś dobrze mi znajomego! Do kogo? Rzecz dziwna, jak tylko ta postać wyganiała się przed oczyma mej pamięci, widniałem ją również w ubraniu chłopca, ale chłopca prawdziwego, którego imię drżało mi, jak mówią, na końcu języka, a jednak go pochwycić nie mogłem. Zdawała się drwić sobie ze mnie: „Jakto nie poznajesz mię? — szeptała. Znasz mię jak siebie samego; przypatrz mi się dobrze, patrz jak jesteśmy podobni! Nie można już być podobniejszymi. I rozpływała się w przeciwległej ścianie, niby fantastyczne widmo.
Byłbym niewątpliwie przeczekał noc całą, ale Iza (takie było imię dziewczęcia, spieszczenie Izabelli), ale Iza nie mogła niespostrzeżenie zniknąć na dłużej z sali tańców. Kilka młodych panien pośpieszyło jej szukać, skinieniem pokazałem im że spała. Postanowiono nie przerywać jej snu błogiego, który w końcu wszyscy zbiegli się podziwiać, jak już od dwóch godzin podziwiali wszystko co czyniła. Tańce ustały, muzyka zamilkła.
— Czemu jej nie naszkicujesz? — powiedział mi nagle pan Ritz.
Byłbym go uściskał wobec wszystkich, że tak dobrze myśl moją odgadł.
Pośpieszyłem po atrament, piórka i duży arkusz papieru. Atrament tylko mógł oddać właściwie wypukłe cienie tej prześlicznej massy. Jedna z panienek usiadła do fortepianu i poczęła grać Kołysankę Szopena: do której nuciła półgosem. Jedni przypatrywali się, drudzy słuchali, a wszyscy zachowywali jak najciszej. Oddech dziewczątka począł iść w końcu za rytmem muzyki stłumionej, zwolna przenikającej powietrze i owładającej wszystkich wrażeniem podobnem chyba do tego jakie następuje po rzymskiej kąpieli, kiedy zmysły napływają się w ogólnem osłabieniu, kiedy ciało rozkosznie omdlałe jednej tylko rzeczy pożąda — spoczynku, a dusza czując wszystkie więzy swe zwolnione, wzlatują dokąd się tylko podoba lecz zawsze w błękity, w kraj marzeń
Kilkanaście osób skupionych po za mną dodawało skrzydeł ręce mej, szybkiej teraz jak myśl, licznemi: „Brawo! tak, dobrze! ależ doskonele!“ na które odpowiadano stłumionem; „Pst! Cicho!*’ by piękna uśpiona nie zbudziła się zawsześnie.
Tymczasem dnieć poczęło na dobrze, i blade światło poranku, które aczkolwiek mdłe bardzo, zaćmiewa nie mniej wszelkie sztuczne oświetlenie, wkradło się przez szczelinę w firance, którą jeden z gości, ciekawy jaki efekt sprawi, rozsunął całkowicie, a inny, na znak jego, pogasił świece. Spłoszone w ten sposób kobiety uciekły z pełnemi przerażenia och! i ach! jak gdyby nagle odzież z nich spadła.
Dziewczynka tymczasem rozbudzona tem małem zamieszaniem, otworzyła oczy, spojrzała gdzie jest, zebrała rozpierzchłe myśli, uśmiechnęła się i stanęła równemi nogami, nie dbając o ten dzień hałaśliwy, co wszystkim innym twarzom nadawał barwę grobową, a całował tylko wesoło jej kwitnącą cerę. Objął, owionął ją całą, jak pieszczota, a ona niespostrzegła nawet tego tryumfu delikatnej swej piękności.
Zrozumiała tylko, że we śnie była bohaterką czegoś. Podeszła więc do mnie dla zobaczenie co mogłem tak rysować wśród balu. Poznawszy siebie, zdawała się zachwyconą.
— Czy to dla mnie? — zapytała.
I z dziecinną niecierpliwością wyciągnęła po portrecik rękę.
— Bezwątpienia, to dla pani; ale trzeba wprzód, by ten szkic wysechł. Wyschnie niezadługo. Oprawią go za szkło, i jeśli szanowna mama pani pozwolić raczy, sam go jej odniosę.
— Dziś jeszcze?
— Dziś.
Matka i córka zamieniły z sobą spojrzenie trochę niespokojne.
— Uprzedzam pana, że mamy bardzo nieosobliwe mieszkanie, — rzekła matka czerwieniąc się pod warstwą różu, który teraz przy dziennem świetle nadawał jaj twarzy pozór istnej maski.
— Mieszkanie mało dla mnie znaczy. Jeżeli jednak panie wolą bym im odesłał rysunek?
— Nie, przyjdź pan sam, — rzekła mała.
Poczęto się rozchodzić. Ja poszedłem za obiema paniami. Serce mi się ścisnęło, gdym po dniu, na dworze patrzył na ich kostiumy z dobrze wytartego welwetu.
Zanim wsiadły do dorożki, którą dla nich sprowadzono, matka owinęła się tartanem w szare i czerwone kraty, gdy tymczasem córka zarzucała na ramiona płaszczyk z czarnego merynosu, z po za fularowej podszewki którego, powydzieranej po szwach, wisiała wata. Na rozkaz matki zdjęła swój toczek, oddała jej, głowę zaś okręciła szalikiem z niebieskiej włóczki, wyciągniętej z kieszeni płaszczyka. Marya Medicis wdziała na nogi kalosze, a podgiąwszy wysoko ogoniastą suknię, ukazała nogi grube, niemniej grube pończochy i trzewiki atłasowe mocno schodzona. Popchnęła córkę do powozu, mówiąc:
— Siadajże prędko! A patrz, żebyś się nie przyziębiła.
Sama wsiadła za dzieckiem, przy pomocy aż dwóch osób.
Pomimo królewskiej dostojności, znać było z jej oczów że radaby była niezmiernie, jeśliby kto zechciał je odprowadzić i zapłacić dorożkę. Umierałem z chęci ofiarowania się z tą przysługą; lecz zabrakło mi odwagi.
Kilku gapiów, którzy zamiast iść do szkoły stali z nosami zaczerwienionemi, trzęsąc się z zimna, obdarzyli królową matkę dosadną apostrofą, właściwością tradycyjną karnawału paryzkiego. Woźnica w orzechowym płaszczu o potrójnej pelerynie, z uszami ukrytemi w czapce flanelowej czekoladowego koloru, w kapeluszu na bakier, z grubemi, niezgrabnemi rękami w zielonych włóczkowych rękawicach z czerwonawym szlakiem, zamierzył się na nich biczem, który jednak spuścił na konie. Dzieci rozbiegły się śmiejąc; pazik wysunął główkę z poza drzwiczek i rzekł;
— Niezapomnij pan mego portretu.
Matka zawołała;
— Szkolna Nr, 78.
I zabawny ekwipaż ruszył, unosząc obydwie kobiety, i aczkolwiek nie domyślałem się tego z niemi całe moje życie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.