Sprawa Clemenceau/Tom I/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciłem z balu tak samo, jakem był nań poszedł, z Konstantym. Bez ustanku mówiłem mu tylko o Izie, i dziwiłem się mocno, że nie był równie jak ja zaślepiony; ale on lekceważył ją sobie widocznie.
— To dzieciak, — powiadał. — Czy nie myślisz czasem w tem dzieciątku?
— Nie mogę się zakochać w trzynastoletniej dziewczynce, ale zachwycam się nią prawdziwie.
Jest to najśliczniejsza istotka jaką tylko wymarzyć sobie można.
— Wiesz, jakie wrażenie ona na mnie sprawia? — mówił Konstanty, a uwaga jego była nader trafna. — Wrażenie figurki z chińskiej porcelany bałbym się zawsze by się nie stłukła.
I dorzucił ze śmiechem:
— Nie jest to utwór podniosły jakby powiedział mój ojciec. To zabaweczka. — Ale, ale, wiesz do kogo ona podobna? — rzekł nagle.
— A więc i ty znajdujesz, że podobna do kogoś?
— Tak i to uderzająco.
— Mówże mi prędko do kogo. Od dwóch godzin przeszło łamię, sobie głowę i nie mogę przy pomnieć do kogo podobna.
— Do jednego z naszych kolegów, któregoś poczęstował takim pysznym kułakiem.
— Minati! to prawda! — zawołałem. — Minati! tak, Minati! i dziwię się jak mogłem nie poznać od razu.
— Przyznam ci się, że jeśli i moralnie tak samo podobna do niego jak fizycznie, no! — toć to będzie osobliwsza panna. A matka! och! matka! co za figura! To mi ziółko, co musiało mieć sporo awanturek!
Zmieniłem rozmowę. Ta kobieta i to dziecko nie były niczem dla mnie; a jednak nie chciałem już by o nich źle mówiono.
Nie kładłem się wcale i wykończając przy dziennem świetle nocny mój rysunek oczekiwałem niecierpliwie chwili pójścia na Szkolną! Czas zdawał się uparcie stać na miejscu.
Wszelako byłoby mi bardzo trudno określić uczucie jakie mną powodowało, gdym czuł nieprzepartą potrzebę ujrzenia znów tej uwielbianej Izy. Zakochany! Nie byłem nim przecież, niewątpliwie. Nie mogłem być zakochanym w dziewczynce, którą zobaczyć może miałem w krótkiej sukni, w trzewikach smarowanych, w stroju pensyonarskim. Nie. Niedojrzała ta istota mogła wieść mię na drogą miłości, ale miłością natchnąć mię nie mogła, By natchnąć nią kogoś, trzeba módz ją samemu odczuwać.
Zresztą, nie umiałem nic czynić w połowie. Albo pozostawałem obojętnym na wszystko, i chwilami świat mógłby się rozpaść koło mnie, a nie odwróciłbym głowy, albo znów bez pamięci oddawałem się wrażeniom. Jakkolwiek mało znaczącym, zdaniem postronnych, i pogrążałem się w nich całkowicie, Natura we wszystkiem krańcowa, i która nigdy nie dała mi brać życia z łatwiejszej strony, natura wreszcie wysoce nerwowa, która rządzi, roznamiętnia, unosi, wyniszcza tego, komu się dostała, a kto nigdy powściągnąć jej nie zdoła. Wypadki, przykrości, dociekania dziecięcych lat moich rozwinęły tylko bardziej to usposobienie wyjątkowe które spowodowało wszystkie błędy, ale i wszystkie radości, i całe szczęście mojego życia.
Doznawałem więc tego iście chorobliwego niepokoju, co to jest niby ostrzeżeniem losu. Czułem się wleczonym na Szkolną przez jedno z owych pokrewieństw trafu, które Goethe odkrył i opisał tak rozwlekle, ale które są niezaprzeczone. Spieszyłem, spieszyłem niepokonanie; do czego? — do zobaczenia się z dzieckiem, którego nie znałem wczoraj, które odjeżdżało za dni kilka, którego prawdopodobnie nie miałem spotkać nigdy więcej, a z którem jednak nie zobaczyć się zaraz, nie zobaczyć się natychmiast; nie w mojej było mocy.
W pośpiechu ominąłem wszelkie konwenanse, i o południu tuż wstępowałem w bramę domu Izy, tak mizernej powierzchowności, iż każdy inny prócz mnie byłby się mocno zadziwił, że tak czarujący ptaszek tutaj usłał gniazdeczko swoje; ależ jaskółki wszędzie się gnieżdżą, i wszędzie wnoszą z sobą wiosnę i nadzieję.