Srebrny lis/Część III/Ceremonja duchowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Srebrny lis |
Pochodzenie | Opowiadania z życia zwierząt, serja druga |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton |
Tytuł orygin. | The Biography of a Silver Fox |
Podtytuł oryginalny | Domino Reynard of Goldur Town |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Księżyc „szalony” zaświtał nad lasami po księżycu „listopadowym.” Był to czas błędnych wędrówek zwierząt, tęsknot bezmiernych i przygnębienia bez przyczyny, czas szaleństw przemijających i błąkań bez celu.
Niektóre stworzenia nie ulegały wpływom tego „szalonego” księżyca (miesiąc ul). Domino jednak popadł w ten dziwny nastrój i chodził niespokojny. Często przesiadywał na wierzchołku jakiego odkrytego pagórka, podnosił łeb do góry i wydawał tęskne tony:
Yap, yap, yap — yurr — yurr!
Snieżnokryzka poczuła też podobne podszepty, aie oboje unikali siebie. Gdy raz w nocy w czasie ostatniej kwadry księżyca Domino zawył swą tęskną pieśń, usłyszał z daleka odpowiedź, odłączył się szybko od Snieżnokryzki i pobiegł w kierunku najwyższego szczytu pagórków Goldur.
Była tutaj szeroka otwarta przestrzeń oświetlona księżycem. Domino przystanął chwilę w cieniu i czekał. W tem zwrócił baczną uwagę na jakąś postać lisią zjawiającą się po drugiej stronie pagórka. Jakiś lis czołgał się o jakie dwadzieścia kroków oddalony od niego — była to Snieżnokryzka. I inne lisy przybliżały się tu ostrożnie. Siadły wszystkie wokoło, twarzami ku sobie zwrócone i patrzały milcząco w księżyc.
Domino pierwszy zawył całem gardłem i podniósłszy ogon obszedł pagórek wokoło. Inne zrobiły to samo. Obchodzili kołem, a z piersi ich wydobywała się namiętna pieśń przechodząca z gwałtownego wrzenia w cichy, tkliwy jęk. Kilka razy przeszli tak jeden koło drugiego, ale Domino i Śnieżnokryzka spotykali się jak zupełnie obcy. Gdy księżyc zaszedł, ucichł śpiew, i każdy powędrował do swego domu.
Mała to była uroczystość, ale całkiem duchowa, bo żadne nie myślało wtedy ani o miłości, ani o pożywieniu lub słońcu, zmierzyli tylko siebie, mieli pewną rozkosz „przebywania razem.”
Są to sprawy, które zapewne znamy, a które tem są głębsze, im wyższa istota.