Srebrny lis/Część III/Probierz silnego ducha
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Srebrny lis |
Pochodzenie | Opowiadania z życia zwierząt, serja druga |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton |
Tytuł orygin. | The Biography of a Silver Fox |
Podtytuł oryginalny | Domino Reynard of Goldur Town |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Domino leciał pół kilometra w powrotnym kierunku, a zgraja psów była już bardzo blizko, tylko trzysta yardów dzieliło ich, tylko dwieście yardów i lis przystanął, poczem zaczął kłusować daleko od miejsca, gdzie były ślady jego żony.
Zawahał się... dlaczego? Przecież stanął na widoku! Czyżby życzył sobie, żeby go spostrzeżono, czy też sam chciał widzieć swych prześladowców — nie wiadomo, ale skutek był ten sam. Z odległości stupięćdziesięciu yardów zobaczyli się wzajemnie. Zgraja wydała głośną wrzawę na jego widok i opuściwszy tor pędziła na lisa, a ten żwawo umknął.
Ale na miejscu tem pozostał zapach jego i psy poczuły, że mają przed sobą ślady potężnego lisa, nie zaś wątłej lisicy. Teraz doznali instynktownie poczucia, że zaczyna się prawidłowa gonitwa.
Domino biegł powolnie, gdyż chciał się upewnić czy jest goniony, pokazywał się więc co chwila i teraz, gdy gonitwa była napewno za nim, skierował się daleko od drogi, którędy biegła lisica. Skrzyżował otwartą przestrzeń. Myśliwi mieli zapewne lunety, musiała więc zapanować dzika radość wśród nich, gdy rozeszła się wiadomość, że zwierzę które obserwują jest Srebrnym lisem. Chłopcy znali dobrze okolicę i ustawieni w rozmaitych punktach mogli działać swobodnie.
Ale jest coś, co kocha dzikie stworzenia, coś co w braku lepszej nazwy można nazwać „aniołem stróżem“ i tym razem była nim cisza w powietrzu, przy której słychać było najodleglejszy głos, ona to była jego ratunkiem.
Raz jeden był w niebezpieczeństwie: pilnując by psy nie podbiegły zbyt blizko, nie zwrócił uwagi na ostrzegawczy wiatr i w chwilę potem głuchy odgłos i palący zapach strzału ocknął go. Jeden śrut dosiągł jego boku i zranił go, ale nie głęboko, zadrasnął tylko skórę. Nie widział myśliwych, ale zrozumiał teraz, że trzeba się i z niemi liczyć.
I teraz to Srebrny lis wysilił całą swą moc i czujność — badał każdy znak ostrzegawczy, a zbawca jego czuwał nad nim.
Jedynem pragnieniem Domina było dostać się na szczyty pagórków i ich się trzymać. Przebywszy trzy kilometry, zwrócił się nagle przez otwartą szeroką drogę i natrafił na linję kolejową i biegł po niej daleko. Przeszedł pociąg i minął go, a lis biegł po szynach aż do miejsca, gdzie się rozwidlały. Biegnąc tak długo, pozbył się strachu przed pogonią i zawrócił w kierunku swego domu, zmęczony, z bolącym bokiem, ale z ogonem do góry, jak przystało na zwycięzcę w takiej ciężkiej walce. Przecinał więc okolicę leżącą ponad Shawban i głodny zamierzał poszukać sobie czego w lesie, gdy nagle posłyszał dźwięki, na które zadrżało jego serce, i okalając pagórek spostrzegł sforę psów, inną, całkiem nową zgraję, złożoną najmniej z trzydziestu sztuk z tuzinem konnych jeźdźców, a dzika głośna wrzawa jaka dochodziła, była niechybnym dowodem, że cała ta sfora znalazła ślady lisa i zamierza gonić za nim.
Był czas że on pożądał takiej gonitwy, ale teraz jakaż ta była nieuczciwa!
Zmęczony, głodny, z obolałemi od wielogodzinnej gonitwy nogami, z dokuczającą kłującą raną — o jakże potrzebował odpoczynku!
Ale teraz w końcu było to prawdziwe polowanie, tu nie było broni, to miała być tylko gonitwa, nie morderstwo.
Domino nie znał dobrze tych pagórków; leżały one daleko od jego zwykłego okręgu. Jego pagórki znajdowały się na odległości kilku kilometrów, a tam znowu stał na każdym punkcie obserwacyjnym myśliwy, cieszący się z przybycia nowej sfory naganiaczy.
Był to najnędzniejszy bieg, jaki kiedykolwiek odbywał, ale zarazem najcięższa próba na jaką wystawiona była jego siła i szybkość.
Gonitwa odbywała się wciąż wokoło pagórków. Domino biegł stąpając pewnie i bezustanku. Ale palące słońce zamieniło wszystek śnieg w lesie w grzązkie błoto, każdy rów był teraz pełen lodowato zimnej wody, każdy potok był rwący i mroźny. W warstwach lodu potworzyły się kałuże, i wielki puszysty ogon Srebrnego lisa, ten wysoko wzniesiony sztandar mocy, który każdego innego dnia powiewał z siłą w górze, dzisiaj powalany błotem ledwie się wznosił, a z niego kapała kroplam i woda.
Wyczerpany i przemoczony, prześladowany lis tęsknił jedynie do nocy, do miłej, przyjemnej nocy. Czy wiedział dlaczego? Czyżby miał jasne pojęcie o tem, że noc oznacza mróz, a mróz oznacza zamarzłą skorupę lodu, która by dała lisowi kilka godzin czasu, zanimby psy mogły po niej biec. Noc istotnie przyniosłaby ocalenie.
Brodził więc dalej wokoło pagórków; nadzwyczajna jego szybkość zmalała do połowy, ale i psy były także umęczone. Śnieg i chłód wyczerpał i myśliwych. Pozostało tylko paru.
Sfora psów zbliżała się coraz bardziej, a on nie mógł wykręcić się. Zeszedł więc z drogi; najrozsądniej było ustąpić im z drogi. Brnął więc i brnął bez przerwy, coraz wolniej i słabiej, wzdymając boki, robiąc krótkie skoki, dysząc i kulejąc, byle dalej, dalej.
Przeszedł koło jednej fermy, przeszedł koło drugiej, ale przededrzwiami trzeciej zobaczył młode ludzkie stworzenie z koszyczkiem.
Co to jest za instynkt u dzikich zwierząt szukać w nieszczęściu pomocy u wyższej potęgi?
Skąd pochodzi ten nieprzeparty popęd w ostatecznej godzinie?
Srebrny lis usłuchał nagłej swej myśli, skoczył łagodnie ku dziewczynce i przyczołgał się do jej stóp. Ona pochwyciła go i zaciągnęła bez oporu do domu, poczem zatrzasnęła bramę przed sforą ujadających demonów. W koło domu latały one i szczekały i wyły przeraźliwie.
Nadszedł myśliwy, przyszedł fermer.
— On jest nasz, on należy do naszych psów, one mają prawo do niego, bo one go tu zapędziły — rzekł myśliwy.
— On jest w moim domu, a więc teraz jest mój — odpowiedział fermer, nie mając właściwie pojęcia kim jest rzeczywiście ten zabłocony, uszargany zbieg.
Ale fermer stracił w ostatnich czasach wiele kur i miał swe słabostki. Łatwo dał się więc zadowolnić, tem bardziej, ze zwierz wyglądał na chorego i bezwartościowego, a myśliwy powiedział, ze chce nabyć tego lisa.
Tu odezwała się dziewczynka:
— On jest mój — krzyknęła — to jest mój przyjaciel, ja znam go oddawna! Wy chcecie go zabić!
Fermer zawachał się.
— My damy mu piękną zabawę — rzekł myśliwy.
Fermer odszedł, nie chciał więcej patrzeć na to. Uciekające dzikie zwierzę, które szukało ratunku w jego domu, mógł on szybko zapomnieć, ale nie mógł zagłuszyć dzwoniących mu w uszach słów dziecka: „to jest mój przyjaciel. Oh, tatusiu, oni chcą go zabić, oh, tato, tato!”
I nietylko to jedno serce ojca rozdzierało się na żałosną skargę dziecka!