Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stach z Konar |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Stary zamek w Sandomirzu nie był jednym z najrozleglejszych, jak wszystkie dawne budowy nie rozsiadał się szeroko. Zdawna zamieszkiwany przez rodzinę książęcą, nie wiele jeszcze wymagającą starczył jéj swojemi ciasnemi mury i drewnianemi przybudówkami. Ostatni pan jego, nieodżałowany książe Henryk, co miał w sobie Krzywoustego ducha, pobożność i męztwo, który z krzyżem czerwonym biegł do Jerozolimy i z równem męztwem wojował pogan pogranicznych; młodzieniec europejskiego obyczaju, prawy rycerz owych czasów, uczynił gród ten podobnym do jednego z zamków zachodniéj Europy. Za niego się tu cokolwiek rozrosło i uporządkowało.
Książe Kaźmierz, brat jego ze krwi i ducha, najulubieńszy mu z rodzeństwa, niedarmo też lat kilka tułał się po świecie. I on z tych wędrówek po niemczech i włoszech wyniósł upodobanie w tém wszystkiem co na zachodzie kwitnęło, a czego brakło Polsce ówczesnéj.
Oba oni ściągnęli do Sandomirza ze swych wypraw zamorskich i zagórskich co tylko zdobyć się dało w orężu i sprzęcie. Oba mieli upodobanie w pięknéj rycerskiéj zbroi, w szatach chędogich, w sprzęcie kunsztownym, a Kaźmierz miał też miłość nauk, ksiąg i ludzi co się niemi zajmowali.
Zameczek Sandomirski, zwłaszcza od czasu gdy go po Henryku wziął ów piąty syn Krzywoustego, sierota, zostawiony bez wyposażenia, stawał się coraz piękniejszym na oko, wygodniejszym dla mieszkańców.
Gdy Kaźmierzowi duchowni żenić się nakazali a przybył mu dwór księżnéj Heleny, rozszerzyć przyszło budowy do obyczaju wschodnich teremów się stosując, ulubione na Rusi ciesielskie z drzewa wzniesiono komnaty.
Sam piękny twarzą, postawą, obliczém rozumném i miłość obudzającém, Kaźmierz téż lubił, aby to, co go otaczało, wdzięczną przywdziewało szatę. Zbytku nie chciał, ale wytworność jakiéj się na zachodzie napatrzył, stała mu się potrzebą. Na dworze Cesarskim Rudobrodego, w miastach niemieckich i włoskich przepych i wykwintność panowała. Trudno jéj tu było sprostać, lecz książe rad był mieć co widywał gdzieindziéj.
Ciche to było to Sandomirskie schronienie najmłodszego z synów Krzywoustego, dwór przy nim nie nazbyt liczny, lecz od wrót począwszy podróżny wchodząc mógł poznać, iż tu zamieszkuje pan, który wiele widzieć musiał świata i miłował ład wszelki.
A z ludzkiej twarzy i ruchów mógł też odgadnąć, iż tu więcéj miłość niż groza rządziła. Chodzili wszyscy uśmiechnięci, spokojni, sporów nie zawodząc, nie spiesząc aby próżnować potem. Szło wszystko ładem i cicho.
Nie zbywało na rycerskich przyborach, na łowczych psach i sokołach, bo bez tego nikt naówczas nie był, częściéj tu jednak spotkało się habit Cystersa, suknię Bożogrobca i sutannę księżą, kaptur benedyktyński, kleryka z księgą, niż żołdaka i ciurę.
Oprócz teremów księżnéj drewnianych, które ze starym zamkiem przejściem słupiastem się łączyły, same zamczysko, w części murowane, zawierało izby niskie, różnéj wielkości jak w różnych czasach były dobudowywane, utrzymane czysto i w godła rycerskie i religijne poprzybierane. W izbach dla księcia przeznaczonych broń wschodnią różną po ścianach rozwieszoną, obrazy na złotych tłach, ołtarzyki szafiaste, rzeźby z kości słoniowéj, szyte i tkane opony, na których arabskie napisy widać było, spotykało się wszędzie. W niektórych komnatach już i małe błony szklanne w ołów oprawne miały okna.
Komnatę, w któréj niegdyś książe Henryk przemieszkiwał, po zgonie jego, na znak miłości braterskiéj Kaźmierz tak pozostawił, jak ją zastał po zmarłym. Stała w niéj zbroja jego ulubiona, wisiały kolczugi, hełmy, miecze, włócznie, proporce, a część ich ustawiona umyślnie zbrojnego przedstawiała rycerza. Wisiał nawet płaszcz, który z Henrykiem wrócił z Jerozolimy. Książe Kaźmierz przebywając tu, patrząc na te pamiątki, brata sobie mógł przypominać, którego opłakiwał. Przychodził się tu modlić za niego i młodość swą rozpamiętywać. Sam zajmował izbę obok równie przystrojoną zbroją ciekawą, mieczami i orężem osobliwym włoskim i niemieckim, normandzkim i wschodnim.
Ze wszystkich izb jednak, gdyby najulubieńszą księciu wskazać przyszło, trzeba było wybierać tę, w któréj do stołów zasiadano, nie dla jedzenia, ale dla długiéj po niem rozmowy i czytania.
Zimową porą palił się tu ogromny ogień co ją wieczorami ogrzewał i oświecał. Przy wielkim stole dębowym otoczonym ławami i stołkami zasiadał książe i jego ulubieni towarzysze, niegdyś Mateusz Cholewa biskup krakowski, potém Cysterscy opaci, mnisi i duchowni. Najrozumniejszych mężów obcych i swoich dobierał sobie Kaźmierz do towarzystwa, ugaszczał ich, obdarzał, zatrzymywał przy sobie, a trafiało się nieraz, gdy wieczorem rozpoczęto rozmowę, czytania i opowieści, iż się one dopiero o brzasku kończyły.
Najszczęśliwszym bywał książe, gdy się mógł coś nowego nauczyć i dowiedzieć, gdy mu przyniesiono wieści o tém, co się na szerokim świecie działo, albo gdy uczony człek stare dzieje z księgi mu czytał i tłumaczył.
Gdy z zagranicy do Krakowa, albo do którego z nowo założonych klasztorów udało się zdobyć rękopism drogi a rzadki, radość była wielka a niewypowiedziana. Książe zapominał potrosze o żonie, o myśliwstwie i o całym świecie, zdawał sprawy księstwa na ulubionego Goworka i innych urzędników, których szczęśliwie sobie do boku dobierać umiał, a sam z głową spartą na ręce, słuchał a słuchał czytania i opowiadań, których nigdy zadość nie miał.
Z czytania wywiązywały się nieraz rozprawy o rzeczach różnych, w których udział brali duchowni i świeccy, spierano się, roztrząsano i czas schodził niepostrzeżony.
Ludzie więcéj rycerscy a mniéj rozgarnięci pocichu się wyśmiewali z księcia Kaźmierza, iż po matce wziął tego ducha a rodził się bodaj więcéj do kaptura mniszego, niż do zbroi, na Opata bardziéj niż na księcia; ale drudzy uśmiechając się podszeptywali, iż nadto niewiasty miłował, aby się zdał na mnicha.
Prawdą niestety było, iż o ile mądrość kochał, o tyle go i niewieścia twarz piękna pociągała ku sobie i mogła cale zbawić rozumu. On sam znał się do téj słabości i wstydził się jéj, a oprzéć nie umiał. Wielu mu ją wybaczało pamiętając na to, co Chrystus powiedział, gdy jawnogrzesznicę ukamienować chciano.
Pięknéj twarzy, wdzięcznego lica, wielkiego serca, książe Kaźmierz łatwo u niewiast powolność znajdował, chociaż i mężczyźni tak samo lgnęli doń i kochali go. Dusza w nim była piękna, która do wszelkiego dobra i piękna jak słonecznik do jasności dziennéj się zwracała. Nigdy on nie zapragnął zemsty, nie pokrzywdził z dobréj woli nikogo, a wielką cześć sprawiedliwości nosząc w duszy, każdy krok swój do niéj stosować się starał.
Już sławne owo w młodości pierwszéj znalezienie się jego ze Stachem z Konar, malowało człowieka i słabość i szlachetność; późniéj wielu słabości młodzieńczych pozbył się książe, a cnót nabył jeszcze. Patrzano nań ze wszech stron ze czcią, jak na wybrańca Bożego. To też rodzina cała, brat Mieszek i dalsi zazdrościli mu miłości ludzkiéj, a z heroizmu jego nieraz się naśmiewali. Ale kto raz się doń zbliżył, nigdy mu się nie stał niewiernym; tak wielki urok miał książe, tak wielką siłą przywiązywał do siebie.
Liczył już naówczas Kaźmierz lat około czterdziestu, ale spokojna i piękna dusza czyniła go tak młodym twarzą, tak powabnym, iż mu dziesięć lat mniéj z pozoru dać było można.
Zdawałoby się na oko, że ten mąż, którego wszyscy kochali i szanowali, którego ojciec zostawił bez ziemi, a los mu dał wyposażenie, otoczony spokojem, ludźmi wybranemi, gromadką wierną musiał być szczęśliwym; jednak gdy po owych wieczorach mądrych rozmów, wśród których o wszystkiem zapominał i lice jego promieniało, znalazł się Kaźmierz sam jeden lub w towarzystwie wiernego powiernika Jaksy z Miechowa, Goworka lub przywiedzionego z niemiec ulubieńca Wichfrieda, twarz jego przybierała wyraz cichego jakiegoś smutku i widać było, że mu do życia brakło czegoś, że w sercu cierń jakiś nosił.
Nigdy nikomu książe nie objawiał co go bolało, owszem dobrotliwie uśmiechając się do ludzi, zdawał się rad ze swego losu.
A przychodziły nań chwile ciężkie, w których krew gorąca, rycerska poskramiana życiem i modlitwą odzywała się gwałtowniéj, naówczas jak rozbudzony rwał się do konia, jechał na łowy i zwykle, z czém się już ludzie oswoili, znikał na dni kilka tak, że dwór nawet o nim nie wiedział, a powracając przynosił z sobą nie uspokojenie, ale smutek większy jeszcze i znużenie.
Starzy słudzy i dworzanie choć szpiegować pana nie śmieli, domyślać się wzdragali, mimowolnie dostrzegli, że zwykle przed taką wycieczką w lasy, zjawiała się na zamku stara baba żebraczka, która w podwórcu siadywała dopóki książe jéj nie zobaczył.
Często sam do niéj wychodził z jałmużną i zakazano było ludziom, ażeby jéj nie odganiali a nic złego czynić się nie ważyli.
Stara, którą przezwano Kozichą, bo czasu zimniejszego kożuszek z koziéj skórki nosiła, zjawiała się jakoś zawsze w przededniu, gdy księcia do łowów napaść miała ochota i znikała potém tak, że jéj ani na zamku, ani w mieście nie widywano. Domyślali się więc przyboczni, że tam coś innego, nie łowy księcia do lasów pędziło i szeptano o jakichś miłostkach tajemnych, ale nikt dośledzić ich nie śmiał i nie wiedział dokąd jeździł książe, oprócz jednego sługi milczącego, którego Smokiem zwano.
Duchowni też musieli się czegoś dorozumiewać, gdyż choć nie wprost, ale ubocznie o niewiastach zagadując ostrzegali często księcia o niebezpieczeństwie obcowania z niemi, pokusach i uroku zgubnym, jaki na mężczyzn wywierały. Kaźmierz słuchał pilno, spuszczał oczy jakby się do winy przyznawał, ale łowy tajemnicze powtarzały się zawsze.
W domu jedyną rozrywką księcia były pobożne śpiewy przy organie, na którym grywać lubił[1] i biesiady wieczorne z mężami dobranemi. Dla tego zawsze ktoś na dworze z księży albo z Krakowa lub z jednego ze świeżo pozakładanych Cysterskich klasztorów przebywał. Czasem po kilku się ich zbierało, a wówczas dla księcia gody były prawdziwe.
Pod ten czas bawił właśnie opat zakładającego się w Sulejowie klasztoru, francuz Lucius, Lambert scholastyk z Krakowa i młody bo ledwie siedemnastoletni wielkich nadziei, nauki chciwy Wincenty syn Boguchwała, sposobiący się do stanu duchownego, którego dla żywości umysłu, pamięci nadzwyczajnéj i łatwéj wymowy, książe bardzo miłował.
Był ten Wincenty jakby cudowném dziecięciem swojego czasu, starzy mu się dziwowali i zdumieni słuchali go, wróżąc mu przyszłość wielką. Bóg go tak obdarzył, iż więcéj się w lat kilka nauczył, niż drudzy przez całe życie, a cokolwiek raz usłyszał, pamiętał dziwnie tak, iż całe ustępy z pisarzy łacińskich bez księgi powtarzał. A miał też dar słowa osobliwy, że z niém, jakby igrając tkał najmisterniejsze wzory. Noce i dnie siadywał niezmordowany nad księgami, pielgrzymując gdziekolwiek o nieznanych sobie zasłyszał, wpraszając się do bibliotek klasztornych, trawiąc wśród postów i umartwień miesiące całe nad niemi. Więc też w krótkim czasie pochłonął Wincenty wszystko niemal, cokolwiek w Polsce przy kościołach, szkołach po biskupich dworach i klasztorach się znajdowało, a książe Kaźmierz głośno o tém mówił, iż go chce słać do Rzymu i Paryża, aby się nasycił, zbogacił i do kraju z plonem obfitym powrócił. Obawiano się tylko, aby przy wielkiéj żywości umysłu swego a chciwości nauki wszelkiéj, kacerstwa jakiego, zwłaszcza Abaljardowego, na które Bernard święty nastawał, nie zachwycił.
Oprócz tych mężów duchownych, kilku zawsze mężów statecznych siadywało przy królewiczu, a dwór jego składał się po większéj części z takich, co obce kraje i języki znali.
Miało się ku wieczorowi dnia tego, gdy książe od żony i synka powróciwszy, obyczajem swym w izbie wielkiéj, miał zasiąść do stołu ze dworem i gośćmi. Dzień był wiosenny dziwnie pogodny i piękny, okna wszystkie stały otworem, świeże powietrze od łąk nadwiślańskich niosło z sobą woń młodych kwiatów i drzew zaledwie porozpękanych. Kaźmierz siedział jeszcze w izbie swéj czekając oznajmienia, spoczywając z głową na dłoni opartą. Do jego cichéj komnaty dochodziły głosy zgromadzonych już w wielkiéj izbie biesiadników, których od niego tylko komnata Henrykową zwana, dzieliła. Mógł tu nawet rozpoznać rozmawiających po mowie, i byłby może ku nim pospieszył, ale go jakieś znużenie ducha do krzesła przykutym trzymało.
I siedział tak dosyć długo zapatrzywszy się ku niebu zachodniemu, bardzo smętny, sam może smutku tego nie znając przyczyny. Przychodzi on tak często do serca ludzi właśnie, gdy ich otacza wesele i pogoda, niosąc przeczucie ich niestałości, znikomości przestrogę.
W tém coś około okna, przez które tylko wieczornemi loty przemykały jaskółki, przesunęło się jak cień, książe powstał żywo i wyjrzał.
Podwórzem pod murem samym przesuwała się zwolna stara baba płachtą otulona w podartych na nogach chodakach, o kiju, z garnuszkiem u pasa, z sakwą na plecach. Szła i zdawała się upatrywać czegoś. Z pod zawieszonéj nad czołem chusty, widać było twarz bladą, zmarszczkami okrytą, w któréj czarne, niespokojne, małe oczka biegały.
Ujrzawszy księcia w oknie, baba obejrzała się do koła, podniosła rękę do góry, dała mu znak jakiś, ukazując na lasy i żywo pod mur się przysunęła szepcząc coś niedosłyszanego. W części téj podwórza nie było nikogo; książe sięgnął do kalety i garść pieniążków jéj wyrzucił.
Słów jéj książe niedosłyszał pewnie, ale się ich domyślił. Mówiła cicho ale żywo, gorąco, natarczywie, rękami przebierając, głową zwracając, postukując kijem, który trzymała w ręku. Książe szybko skinieniem głowy tylko jéj odpowiedział i cofnął się od okna.
Właśnie podkomorzy książęcy Prandota, mąż podżyły, rumiany, wesołego, pełnego oblicza wszedł był z pokłonem ręką ku wielkiéj izbie wskazując, w któréj wieczerzę podano.
Uśmiechnął mu się książe i postąpił zaraz ku progowi, w izbie Henrykowéj przez którą przechodził ledwie czas mając rzucić okiem na drogie pamiątki po bracie, o którym nigdy nie zapominał. Owa stojąca zbroja Henrykowa, zawsze mu jakby żywy obraz jego stawiała przed oczy. Pamięć dopełniała wizerunku; płaszcz biały krzyżowca, który zbroję okrywał powiększał złudzenie. Pokłuty on był strzałami, zapylony i przypominał wyprawę z niemcami i Ludwikiem francuzkim, na którą tak gorąco Bernard święty powoływał.
W izbie wielkiéj cały dwór męzki był już zgromadzony, na czele stali opat Cystersów Lucyusz, miłego oblicza mnich, który z przybyłemi z Francyi braćmi właśnie się osiedlał nad Wartą, daléj czarno zarosły a chmurno patrzący scholastyk Lambert, który nauki miał więcéj niż zdradzał, bo małomowny był; wreście za niemi niewielkiego wzrostu, w sukience czarnéj obcisłéj, skromny człeczek, na którego twarzy młodzieńczéj w oczach mocno wypukłych, na czole szerokiem i wydatném błyszczał rozum przenikliwy i zapał nadzwyczajny. Był to ów Wincenty cudowny młodzian, który stał nieraz za całe armarium przy wieczerzy, bo do niego, jak do księgi się powoływano.
Oprócz podkomorzego Prandoty miał książe marszałka dworu Gwidona, cudzoziemca w rycerskich i domowych sprawach biegłego, a jako przyjaciel serca poufały stał najbliżéj Goworek i Wichfried z nad Renu, u którego dziada na wygnaniu swém książe przebywał. Liczna drużyna, pułkowódzcy, młodzież rycerska, ziemianie Sandomirscy, kapelan, kanclerz, izby zapełniali. Choć dzień powszedni był, ludno jakoś na zamku się poruszało.
Pacholęta już z misami szli ku stołowi, gdy inni dzbany z wodą, misy i ręczniki nieśli do umywania rąk. Opat Lucyusz stanąwszy w miejscu wskazaném przy księciu, przeżegnawszy się rozpoczął modlitwę.
Bez niéj naówczas nikt nic nie spożywał. Dopiero gdy stół przeżegnawszy Opat dokończył błogosławieństwa, a goście mu Amen odpowiedzieli i przeżegnali się, każdy na ławie zajął miejsce swoje.
Po dwu i po trzech jadło z jednéj misy, bo osobnych mis i półmisek dla biesiadników nie dawano, noże i łyżki wszyscy nosili przy sobie, innych do jedzenia narzędzi nie potrzebowano. Kubki napełniali cześnicy. Strawa choć na książęcym stole, prosta była, składała ją zwierzyna pieczona, kasza, mleko, chleb, a za napój służyła woda, miód, piwo, dla dostojniejszych zaś wino, często korzeniami i miodem zaprawne.
Mnóstwo cudzoziemców, zwłaszcza duchownych z Francyi i Włoch do nas przybywających, a do napoju tego nawykłych w domu, wcześnie do nas wino wprowadziło, na lepszych stołach było ono zwyczajném. Ziemianie jednak długo jeszcze potém miodem i piwem po wsiach się raczyli. Od wieków umiano warzyć je doskonale, a na Pomorzu sławiły się gęste, czarne piwa, które długie lata w beczkach wytrzymywały. Gdańsk słynął niemi.
U księcia Kaźmierza choć dostatek był we wszystkiem, nikt napoju nie nadużywał, a książe sam po smutnych doświadczeniach młodości bardzo z nim był ostrożnym. U stołu natychmiast rozmowa się zawiązała żywa bardzo o tém co podróżni przybywający z zagranic do Krakowa, przynosili z sobą.
Opowiadano o pokucie jaką król Henryk miał u grobu kanonizowanego przez papieża Aleksandra, Tomasza świętego odbywać, o wyprawach do Włoch Rudobrodego i jak mu się tam niezawsze powodziło szczęśliwie, o powrocie czeskiego księcia, który Cesarza opuściwszy na szwank go miał narazić, o wielkiéj potędze kraju Wenetów, wypadkach na wschodzie i w Hiszpanii.
Wieści ztamtąd choć nierychło przychodziły do Polski, z ust do ust przez Niemcy tu płynąc, wyszpocone i przesadzone, wszakże coś zawsze prawdy w sobie mające. Książe Kaźmierz, który długo u Rudobrodego przebywał a miał czas mu się przypatrzyć zbliska, sławił rozum jego, potęgę i miłość sprawiedliwości, choć nie zaprzeczał, iż niekiedy srogim był i okrutnym, prawa przebaczenia odmawiając sobie i ściśle przestrzegając, aby się zakon spełniał.
W tych wiekach surowość nie dziwiła nikogo, bo łagodnością nic począć nie było podobna z ludźmi jeszcze twardemi, gwałtownych i nieobuzdanych namiętności.
Wkrótce w pośród rozmów tych, misy się wypróżniły i pacholęta je ze stołu zbierać poczęły, podano znowu wodę i ręczniki, odmówił Opat dziękczynną modlitwę, ale nikt nie wstał od stołu. Teraz dopiero żwawsza się zawiązała rozmowa o przedmiotach różnych, któréj książe Kaźmierz z ciekawością i upodobaniem przysłuchiwać się zaczął.
— Przewielebny ojcze — ozwał się czarno zarosły scholastyk Lambert do Opata Cystersów, z ukosa na księcia spojrzawszy, i jakby w zmowie z francuzem głos podnosząc — obiecywaliście mi jakąś przedziwnéj piękności rzecz odczytać, którejby pewnie i dostojny pan nasz rad posłuchał. Jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, Claudjusza Maryusa Wiktora starego pisarza rozmowę z Opatem Salmonem o obyczajach owych wieków!
Opat nieco się zmięszał, a książe podchwycił z natarczywością.
— A! czytajcie, proszę!
— Rzecz to zadługa — odparł Opat — a i wieki dla których pisana była (V wiek) od nas odległe, choć to zawsze prawda jest, bo się człowiek nie zmienia.
Słysząc o czytaniu młody Wincenty, na którego Opat spojrzał, miał się jakby do powstania z miejsca, Lucyusz mu dał znak, aby pozostał.
— Prawda, że list ów długi jest — przerwał Scholastyk — a no dajcie nam choć ono miejsce z niego, które napamięć umiecie. Radzi byśmy je posłyszeli.
W pogańskich pisarzach, których u nas wielu dla pięknego ich wielbi języka, tak zdrowych myśli nie znaleść.
— Przewielebny ojcze — naglił Kaźmierz — nieodmawiajcie nam, powiedzcie, co zapamiętaliście. Choćbyśmy nie wszystko lub nie wszyscy zrozumieć mogli, coś zawsze na nasz pożytek zostanie.
Opat wahał się jeszcze.
— Uczyńcie nam tę łaskę — dodał Scholastyk — książe nakarmił ciało, wy duchowi dajcie posiłek.
Z natężoną uwagą, wśród powszechnego milczenia słuchali wszyscy, a Opat zmuszony tak rozpoczął.
— Opuszczę wstęp, idę do rzeczy; gdy Wiktor obyczaje ludzi swojego czasu malować poczyna. Były to czasy wojen, niepokojów, głodu a klęsk wielkich, ale nie tyle one ludziom, co ludzie sobie sami szkody przyczyniali. Więc Wiktor się odzywa:
„Ani wróg, ani głód srogi, ani choroby nie zmogły nas; czymeśmy byli, tém jesteśmy, a choć nas niebezpieczeństwa wypróbowały, lepszymiśmy się nie stali. Pielęgnujemy występki nasze a grzeszyć nie przestajemy. Nic dla nas świętego oprócz zysku, poczciwe to tylko, co korzystne, złemu imie dajemy dobrego, a skąpca mianujemy oszczędnym.“
Tu scholastyk ręce podniósł do góry wołając:
— O święta prawda i dzisiaj! — Opat ciągnął daléj:
„Ci co wpośród jawnych występków, oczywistych zbrodni, nie potrafili ukryć szalbierstw swoich pod płaszczykiem cnoty, karmią rany swe mimo wiedzy, porwani, uniesieni, oślepieni światową mądrością, która nie zna prawdy. Obłęd zgubny wiedzie niektórą biedotę do poszukiwania przyczyn rzeczy; uczy się gwiazd biegu, chce znać niebios kształty, przyczynę, dlaczego rzeki nie wysychają w długim biegu, i gdzie się kończą nieskończone morza. Radziby wiedzieć co Bóg wie jeden, a co dla wszystkich zakryte, w zaślepieniu swém mniemają, że to wiedzą.“
Tu Scholastyk przerwał Opatowi.
— Ale to miejsce, to, gdzie o niewiastach mowa!
Książe zarumienił się mimowoli, Lucyusz spuścił oczy i mówił daléj z pewném wahaniem i jakby obawą.
— „Noc rosą zwilżona, dzień i światłość prędzéjby cieniami oblokła, o Salmonie, nimbym potrafił rozpatrzeć się w obyczajach płci téj, która z rozkazu Bożego żyje, pod mężczyzny prawem, a nie grzeszy, o sromoto! nigdy bez winy naszéj.
„Bo gdybyśmy tak skłonni nie byli, do podzielania jéj zdrożności, nie dopuścilibyśmy, aby żyły występkami naszemi, nie kupowałyby kosztem kilku ziemskich posiadłości sukni wyszywanych złotem, ani tkanin Serskich, ani kamieni drogich, które kupcy z zamorskich krain przynoszą, a za któremi tyle smutnych westchnień leci. My do tego jeszcze łączym lekkomyślne troski. Jeżeli Lesbija chodzi obwieszona kamieniami przywożnemi a drogiemi, jeżeli Passina cała promienieje pod świeżą purpurą, wnet inne tychże upominają się strojów. A że się uczą i starają one w coraz nowéj stawić postaci, okazując mężczyznom oblicza co chwila ułożone inaczéj, toż nie mężczyzn wina? Czystemu ciału po co się zdały bielidła, barwiczki i tysiące trucizn barwy różnéj? Piękna dusza, obyczaje święte czynią stadła szczęśliwemi. Jeżeli tylko piękność nas ciągnie, lata nadchodzą, miłość ucieka, a poczciwość jedna nie starzeje...
„Jeżeli niewiasty czas na przechadzkach tracą, wydają uczty, tysiące szaleństw popełniają, plotą nie do rzeczy, a téż nie nasza wina?“
Opat się zatrzymał, panowało milczenie.
Książe który z uwagą się przysłuchiwał — rzekł łagodnie.
— Nie spełna to obyczaje wieku i kraju naszego, myśmy może nie lepsi, ale niewiasty nasze do owych rzymskich nie są podobne.
Scholastyk zlekka ręką po stole uderzył.
— Miłościwy książe — zawołał — chybaście Krakowa zapomnieli, a po dworach bogatych żupanów nie przypatrywali się ich obyczajom. Juści może w szatach nie ma zbytku tyle, bo go u nas zaspokoić trudno, a co zepsucie i płochość większe jeszcze, choć się lada strzępkami i sprzążką ustroi.
Książe Kaźmierz jakby przedmiotu tego dotykać się wahał, zamilkł przysłuchując się tylko a nie mięszając do rozprawy. Opat téż nieco skłopotany, rad był w inną stronę odwrócić uwagę. Scholastyk tylko uparcie trzymał się założenia swojego.
— Mało powiedział Wiktor ów — dodał gorąco — ba i zgrzészył tém, że wszystko na mężczyzn składa. Wszakci upadku Adamowego winną była niewiasta, a znaną jest pewnie wszystkim historya świętego, którego imię Wiktora mi przywodzi na pamięć, Wiktoryna neapolitańczyka. Ten pędził żywot świętobliwy na puszczy, w postach surowych, na modlitwie nieustającéj. Stary zaprzysięgły wróg rodzaju ludzkiego, wedle natury swéj złością ku niemu został zdjęty. Wziął więc na się postać młodéj dziewczyny i szedł do pieczary pustelnika, udając jakoby zbłądziła. Poczęła jęczeć u drzwi. — A! ja nieszczęśliwa, otom wśród lasu zabłąkała się w ciemnościach! Ratuj mnie, ktokolwiek tu mieszkasz! gdzie niema jeno puszcza i niebo. Oto nachodzą dziki warczące! puść mnie przez litość, odejdę o brzasku! Zlituj się, bądź miłościw, daj mi na noc schronienie. Niedźwiedzie ryczą koło mnie, wilków wycie słyszę. Ratuj, dopóki czas! Jeżeli ocaleję życie ci będę winna, a zginę toć przez ciebie!
Wiktoryn ulitowawszy się jęczeniu temu nareście drzwi jéj otworzył, wprowadził dziewczynę posadził ją z jednéj strony, a sam usiadł z drugiéj opodal w kącie.
Nieupłynęła godzina, gdy owa dziewczyna kołysząc się i poruszając nogą dotknęła nią świętego — i zapaliła w nim żądzę straszną![2]
Niektórzy z dworzan siedzących za stołem pokryjomu z powieści téj śmieszki stroić zaczęli, młody Wincenty spuścił oczy, książe Kaźmierz nie rzekł nic.
Zdaje się iż w końcu sam ksiądz Scholastyk postrzedz musiał iż tą budującą rozmową nie wielce się podobał księciu, który, przeciw zwyczajowi swemu, milczał.
Spytał więc opata Lucyusza, czy ze sobą téż nie przywiózł z Francyi pięknego poematu, o którym zasłyszał, opisującego czyściec Ś. Patryka.
— I jam téż o nim coś słyszał, — odezwał się książe, przerywając milczenie — nie znam go jeszcze.
— We Francyi czytałem go, — odparł Opat — powtórzyć jednak nie potrafię jak go Trubadurowie nasi ułożyli, chyba samą treść zapamiętam.
— Historya wiarogodna — dodał Scholastyk żywo — boć nieulega wątpliwości iż kilku już świątobliwym ludziom daném było oglądać czyściec i Raj nawet — i piekło samo, dla zbudowania i nawrócenia małowiernych.
— Tak téż był szczęśliwym i ów rycerskiego zawołania mąż, anglik, o którym pieśń opiewa, imieniem Oweins — rzekł Opat. — Ten dla oczyszczenia się z grzechów swoich, pielgrzymkę do Czyśca przedsięwziął. Wiadomo jest iż na jeziorze Dungal, znajduje się pieczara, którą Patryk Święty, po długich postach i gorącéj modlitwie, skinieniem ręki otworzył. Tu Oweinsowi pobożni zakonnicy wnijście do Czyśca wskazali.
Wszedłszy Oweins a kawał drogi przebywszy w ciemnościach, natrafił w istocie na miejsce w którém cierpieli ci co się oczyszczali i ci co na kaźń wiekuistą skazani byli. Ale u wnijścia począł go straszyć i odganiać Szatan, którego on nie uląkłszy się, potrącany, wypychany, ciśnięty przez djabłów, przeszedł przez te straszliwe miejsca męczarni. Tam widział winowajców ukrzyżowanych na ziemi, których węże opasywały i pożerały, innych nagich wystawionych na wicher północny, a nogami zanurzonych w nieugaszonych płomieniach; wplecionych w koła obracające się wiecznie, jęczących w jamach pełnych kruszcu roztopionego, miotanych burzą, tonących w rzekach w których szatani rozpalonemi widły ich trzymali.
W głębi tych przepaści widział studnią płomienistą, która dusze pochłaniała i wyrzucała.
Poznawał tu Oweins wielu swych towarzyszów broni. Odwaga go opuszczała gdy cały drżący dopadł wązkiéj kładki zawieszonéj nad przepaścią. Ale zaledwie dotknął jéj nogą aliści deska się rozszérzyła i powiodła go aż do wrót, które gdy się przed nim rozwarły, znalazł się w ogrodzie rozkosznym. Był to Eden, któryśmy przez grzechy pierwszych rodziców utracili, dzisiaj mieszkanie sprawiedliwych, nim się ztąd do niebios dostaną. Wszyscy oni wyszli na jego spotkanie i zawiedli na miejsce, z którego mógł dojrzéć niebiosa a Chwałę Pańską. Duch Święty zstąpił na nich z wysokości i Oweins powrócił na ziemię, aby opowiadał widzenie swoje.
— I Święty Alberyk miał podobne — nieśmiało wtrącił młody Wincenty. — Zdarzyło mi się czytać o tém u ojców Benedyktynów, którzy to przywieźli do nas z Monte Cassino.
Opat głową potwierdził, a książe uśmiechnął mu się, rad z uczoności wychowańca swojego.
Zaczęła się rozprawa żywsza o życiu doczesném i świecie przyszłym; poparta urywkami starożytnych i chrześciańskich pisarzów, do któréj oba duchowni przyczyniali opowieści, jakie naówczas sobie z ust do ust podawano.
Opat Lucyusz, gdy o nagrodach za dobre uczynki mowa była, przywiódł legendę o Ś. Marcinie, który płaszcz ubogiemu oddawszy, ujrzał we śnie Chrystusa weń przyodzianego.
Książe słuchając dopiero się ożywiać począł, lubując w powieściach tych, i dziękował wielce Opatowi a Scholastykowi, iż tyle pięknych rzeczy od nich się mógł nauczyć.
— Miły Boże — odezwał się wzdychając — jakżeście wy szczęśliwi, wy, którzy macie życie całe na napawanie się mądrością, gdy my jéj kradzione tylko od płochych zajęć chwile, oddać możemy.
Wieczór późny już był, nikomu jednak na sen się nie brało, a sam książe najmniéj o nim myślał.
Z tych opowiadań gdy do historyi dawnéj przyszło, a Opat o Francyi mówić począł kroniki swe stare przywodząc, westchnął Kaźmierz i bolał nad tém że nie spisywano ich w kraju jego, który téż miał starożytne swe dzieje, ale na ustach ludzi, w podaniach się tylko błąkające.
— Oto dla was zadanie — odezwał się do skromnego kleryka — gdy da Bóg, czas po temu mieć będziecie, abyście nam téż dzieje nasze spisali.
Oczy spuścił skromnie Wincenty.
— Nie na moje to siły — rzekł cicho.
— Zatém sił przybierajcie! — przerwał książe — bo ja to kiedyś na wasze włożę ramiona i będziecie musieli spisać co nie ujęte pismem marnieby przepadać musiało.
Duchowni oba skłonili głowami potakując, gdy we drzwiach ukazał się Prandota, który na chwilę się był oddalił. Dał znak jakiś księciu, a ten wyrozumiawszy wstał Kaźmierz i choć nie nadeszła była zwykła rozstania godzina, niespokojnie począł żegnać swych gości.
W tejże chwili we zbroi rycerskiéj i płaszczu, hełm zdejmując z głowy, w progu się ukazał średnich lat mężczyzna.